hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony153 554
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań97 569

David Foenkinos - Delikatność

Dodano: 4 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 4 lata temu
Rozmiar :661.0 KB
Rozszerzenie:pdf

David Foenkinos - Delikatność.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 4 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 92 osób, 55 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 193 stron)

Nie potrafiłbym pogodzić się ze światem rzeczy, chociażby każda chwila wyrywała się z czasu, by mnie ucałować. CIORAN

• 1 • Nathalie była raczej dyskretna (coś w stylu szwajcarskiej kobiecości). Przeżyła młodość bez większych incydentów, przechodząc przez jezdnię w oznaczonych miejscach. Gdy miała dwadzieścia lat, życie wydawało jej się obietnicą. Lubiła się śmiać, lubiła czytać. Dwa rodzaje aktywności rzadko idące w parze, bo wolała smutne historie. Studiowanie literatury było jak na jej gust zbyt mało konkretne, toteż wybrała ekonomię. Mimo marzycielskiego wyglądu nie zostawiała zbyt wiele miejsca na niedomówienia. Godzinami, z dziwnym uśmiechem na twarzy, obserwowała krzywe wzrostu PKB w Estonii. Gdy zaczynała wkraczać w dorosłe życie, zdarzało się jej myślami wracać do dzieciństwa. Do chwil szczęścia sprowadzających się do kilku zawsze tych samych epizodów. Biegła po plaży, wsiadała do samolotu, spała w ramionach ojca. Ale nie odczuwała tęsknoty, nigdy. Co w przypadku Nathalie było dość wyjątkowe*. * Kobiety o imieniu Nathalie często mają wyraźną skłonność do nostalgii.

• 2 • Większość par uwielbia tworzyć sobie historie, myśleć, że ich spotkanie było czymś wyjątkowym, i owe niezliczone związki, które powstają w niebywale banalny sposób, wzbogacają często detale pozwalające jednak na odrobinę ekstazy. Ostatecznie we wszystkim szukamy egzegezy. Nathalie i François poznali się na ulicy. Kiedy mężczyzna zaczepia kobietę na ulicy, jest to zawsze delikatna sprawa. Wtedy ona musi zadać sobie pytanie: „Czy on czasami nie robi tego stale?”. Mężczyźni często mówią, że to ich pierwszy raz. Twierdzą, że nagle poraził ich nieodparty wdzięk, pozwalając im przełamać wrodzoną nieśmiałość. Kobiety odpowiadają, niemal automatycznie, że nie mają czasu. Nathalie nie wyłamała się z tej reguły. To było głupie: nie miała nic szczególnego do roboty i podobała jej się myśl, że ktoś mógł ją tak zaczepić. Nikt nigdy się nie ośmielił. Nieraz się zastanawiała: „Czy wyglądam na zbyt nadąsaną albo zbyt leniwą?”. Jedna z przyjaciółek kiedyś powiedziała: „Nikt cię nie zaczepia, bo wyglądasz jak kobieta, którą goni upływający czas”. Kiedy mężczyzna podchodzi do nieznajomej, zamierza mówić jej miłe rzeczy. Czy istnieje tego rodzaju męski kamikadze, który zaczepiłby kobietę i od razu wypalił: „Jak pani może chodzić w takich butach? Przecież palce męczą się w nich jak w gułagu. Wstyd, traktuje pani własne stopy jak Stalin!”. Kto mógłby tak powiedzieć? Na pewno nie François stojący grzecznie po stronie komplementów. Spróbował zdefiniować rzecz w najmniejszym stopniu podległą definicji: własne zmieszanie. Dlaczego zaczepił właśnie ją? Zwłaszcza z powodu sposobu chodzenia. Poczuł coś nowego, niemal dziecięcego, jakby rapsodię rzepek. Biła z niej jakaś wzruszająca naturalność, wdzięk w ruchach, i pomyślał: „Oto rodzaj kobiety, z którą chciałbym pojechać na weekend do Genewy”. Toteż chwycił odwagę w swoje obie dłonie – a w tym momencie chciałby mieć nawet cztery. Zwłaszcza że dla niego to był naprawdę pierwszy raz. Tu i teraz, na tym chodniku, doszło do ich spotkania. Absolutnie klasyczne zawiązanie akcji, dające często początek zdarzeniom, których następstwo nie jest już wcale takie oczywiste. Wybełkotał kilka pierwszych słów i nagle to przyszło samo, wszystko stało się jasne.

Jego słowa poniosła ta nieco patetyczna, lecz jakże rozczulająca siła desperacji. Na tym polega magia naszych paradoksów: sytuacja była tak niezręczna, że wybrnął z niej w sposób nader elegancki. Po trzydziestu sekundach sprawił nawet, że się uśmiechnęła. I był to wyłom w anonimowości. Zgodziła się pójść na kawę i zrozumiał, że wcale się jej nie spieszy. Uznał za bardzo dziwne, że oto może spędzać czas z kobietą, która dopiero co wpadła w jego pole widzenia. Zawsze lubił patrzeć na kobiety na ulicy. Pamiętał nawet, że był kiedyś romantycznym młodzieńcem zdolnym śledzić dziewczęta z dobrych domów do drzwi ich mieszkania. W metrze zdarzało mu się zmienić wagon, by być bliżej pasażerki, którą wypatrzył w dali. Poddany dyktaturze zmysłów, nie przestał być wszakże romantycznym mężczyzną, który sądzi, że świat kobiet można sprowadzić tylko do jednej kobiety. Zapytał, czego chciałaby się napić. Jej wybór o wszystkim zdecyduje. Pomyślał: „Jeśli zamówi kawę bezkofeinową, wstaję i wychodzę”. Nie wolno pić kawy bez kofeiny na tego typu spotkaniach. To napój wyjątkowo mało towarzyski. Herbata też nie jest lepsza. Ledwie się poznali, a już mieliby wpaść w jakiś miękki kokon. Wygląda na to, że niedzielne popołudnia będą spędzali przed telewizorem. Albo gorzej: u teściów. Tak, herbata to bezsprzecznie atmosfera proszonego obiadku. Więc co? Alkohol? Nie, nie o tej porze. Można by się przestraszyć kobiety, która ni stąd, ni zowąd od razu zaczyna pić. Nie przeszedłby nawet kieliszek czerwonego wina. François czekał, aż wybierze, czego zechce się napić, i nadal przeprowadzał swoją ciekłą analizę pierwszego kobiecego wrażenia. Co jeszcze pozostało? Coca-cola czy jakiś inny gazowany napój… nie, to niemożliwe, to w ogóle nie jest kobiece. Skoro tak, może niech od razu zamówi sobie słomkę. Ostatecznie pomyślał, że niezły byłby sok. Tak, sok jest w porządku. Jest towarzyski i niekonfliktowy. Od razu czuć, że dziewczyna jest miła i zrównoważona. Ale jaki sok? Lepiej unikać klasyki: byle tylko nie jabłko albo pomarańcza, wszędzie tego pełno. Trzeba być choć trochę oryginalnym, byle bez przesady. Papaja czy gujawa może zmrozić krew w żyłach. Nie, najlepiej wybrać coś między jednym a drugim, na przykład morelę. Właśnie, to jest to. Sok morelowy to doskonałe wyjście. „Jeżeli to zamówi, ożenię się z nią” – powiedział sobie François. Dokładnie w tym momencie Nathalie podniosła głowę znad karty, jakby wyrwała się z długiego zamyślenia. Tego samego, w którym był pogrążony nieznajomy naprzeciwko. „Wezmę jakiś sok…

– …? – Chyba morelowy”. Spojrzał na nią, jakby nagle włamała się do rzeczywistości. Jeśli zgodziła się usiąść z tym nieznajomym, to dlatego, że uległa jego czarowi. Od razu spodobała się jej ta mieszanka niezręczności i oczywistości, aparycja na pograniczu Pierre’a Richarda i Marlona Brando. Fizycznie miał w sobie coś, co lubiła u mężczyzn: lekkiego zeza. Bardzo lekkiego, a jednak widocznego. Tak, to było dziwne dostrzec u niego ten szczegół. Ponadto miał na imię François. Zawsze lubiła to imię. Były w nim elegancja i spokój, z czym kojarzyły jej się lata pięćdziesiąte. Mówił teraz z coraz większą swobodą. Nie było między nimi ani chwili ciszy, skrępowania, napięcia. Po dziesięciu minutach początkowa scena ulicznego abordażu została zapomniana. Mieli wrażenie, że już się kiedyś spotkali, że widzą się, bo się tu umówili. Była w tym jakaś przekorna prostota. Prostota na przekór wszystkim innym spotkaniom, gdy trzeba było mówić, starać się być zabawnym, wysilać się, by zrobić dobre wrażenie. Ta oczywistość stawała się wręcz komiczna. Nathalie patrzyła na tego chłopca, który nie był już nieznajomy, którego cząstki anonimowości stopniowo zacierały się na jej oczach. Próbowała sobie przypomnieć, dokąd szła w chwili, kiedy go spotkała. To nie było dla niej zbyt jasne. Nie należała do osób, które spacerują bez celu. Czy nie chciała pójść śladem powieści Cortázara, którą przeczytała? Literatura wkroczyła oto między nich. Właśnie tak, przeczytała Marelle i spodobały się jej zwłaszcza te sceny, w których bohaterowie próbują minąć się na ulicy, chodząc „szlakami, które zrodziły się z jednego zdania kloszarda”. Wieczorem odtwarzali swoje trasy na mapie, by zobaczyć, w której chwili mogliby się spotkać, w których momentach z pewnością byli o krok od siebie. Oto dokąd zmierzała: ku powieści.

• 3 • Trzy ulubione książki Nathalie: Oblubienica Pana Alberta Cohena * Kochanek Margueritte Duras * Rozstanie Dana Francka

• 4 • François pracował w bankowości. Wystarczyło spędzić pięć minut w jego towarzystwie, by uznać to za równie niezrozumiałe jak handlowe powołanie Nathalie. Być może istnieje coś w rodzaju dyktatury konkretu, która nieustannie hamuje naturalne skłonności. Niemniej trudno było sobie wyobrazić, jaki inny zawód mógł​by wykonywać. Choć widzieliśmy, jak był nieśmiały w chwili spotkania Nathalie, był mężczyzną pełnym wigoru, tryskającym energią i pomysłami. Zawsze pełen pasji, mógłby właściwie zajmować się czymkolwiek, nawet sprzedawać krawaty. Tak bardzo kojarzył się z facetem z walizką, który ściska wam dłoń z nadzieją, że w końcu ściśnie za szyję. Miał w sobie ten denerwujący wdzięk ludzi, którzy mogą wam wcisnąć wszystko. Z nim wybralibyście się na narty w środku lata albo pojechali zażywać kąpieli w islandzkich jeziorach. Należał do tych mężczyzn, którzy raz jeden zaczepiają kobietę na ulicy i trafiają na tę właściwą. Wydawało się, że zawsze odnosi sukcesy. Więc czemu nie świat finansów? François był jednym z młodych bankowych traderów, którzy obracają grubymi milionami, wspominając rozgrywane nie tak dawno partie Monopoly. Ale gdy tylko wyszedł z banku, stawał się innym człowiekiem. Indeks akcji zostawiał w swojej szklanej wieży. Profesja nie przeszkadzała mu w rozwijaniu pasji. Najbardziej ze wszystkiego lubił układać puzzle. To mogło wydawać się dziwne, ale nic lepiej nie kanalizowało wewnętrznego wrzenia niż zestawianie z sobą tysięcy elementów w niektóre soboty. Nathalie lubiła obserwować narzeczonego przykucniętego w salonie. Milczący spektakl. Nagle wstawał i wołał: „Zbieraj się, wychodzimy!”. Oto ostatnia rzecz, którą należy wyjaśnić. Nie był zwolennikiem stopniowych zmian. Lubił zrywy, przejście od ciszy do szału. Z nim czas pędził z szaloną prędkością. Można by sądzić, że posiadł umiejętność przeskakiwania dni, tworzenia kuriozalnych tygodni bez czwartku. Ledwie się poznali, a już świętowali swoją drugą rocznicę. Dwa lata bez najmniejszej chmurki na niebie – to mogło deprymować rozbijaczy talerzy. Patrzono na nich tak, jak patrzy się na zwycięzców. Nosili żółte koszulki miłości. Nathalie z powodzeniem kontynuowała studia, starając się wyręczać ukochanego w codziennych obowiązkach. To, że wybrała mężczyznę troszkę od

siebie starszego, który miał już ustabilizowaną pozycję zawodową, pozwoliło jej opuścić rodzinny dom. Ale nie chcąc żyć jego kosztem, postanowiła zatrudnić się na kilka wieczorów w tygodniu jako bileterka w teatrze. Cieszyła ją ta praca będąca przeciwwagą dla nieco surowej atmosfery uniwersytetu. Kiedy widzowie zajęli już swoje miejsca, siadała w głębi sali. Oglądała spektakl, który znała na pamięć. Poruszała wargami w rytm kwestii aktorek, a gdy zrywały się brawa, pozdrawiała publiczność. Po czym zaczynała sprzedawać programy. Doskonale znała teksty sztuk i bawiło ją, że może szpikować codzienne życie dialogami, przemierzać salon, miaucząc, że kotek nie żyje. W ostatnie wieczory wystawiano Lorenzaccia Musseta, którego odgrywała, rzucając na chybił trafił niespójne i całkowicie bezładne repliki. „Chodźmy, Giomo ma rację”. Albo: „Kto tu? Kto wlecze się po błocie? Kto krzyczy tak strasznie pod murami pałacu?”*. Oto co tego dnia słyszał François, kiedy próbował się skupić: „Mogłabyś być trochę ciszej? – zapytał. – Tak, zgoda. – Układam właśnie bardzo ważne puzzle”. Toteż Nathalie zamilkła, szanując jego trud. Te puzzle wydawały się inne od wszystkich. Nie widać tam było żadnych motywów, zamków, postaci. Tylko białe tło, na którym wyróżniały się czerwone zawijasy. To był tekst w formie puzzli. Nathalie odłożyła książkę, którą otworzyła przed chwilą, żeby się przyglądać, jak postępuje praca. Od czasu do czasu François odwracał głowę w jej stronę. Jeszcze chwila, a dojdzie do objawienia. Zostało już tylko kilka elementów i Nathalie zaczynała domyślać się treści przekazu, przekazu budowanego mozolnie z setek puzzli. Tak, teraz mogła przeczytać, co było tam napisane: „Czy chcesz zostać moją żoną?”. * Alfred de Musset, Lorenzaccio w przekładzie Joanny Guze, akt II (przyp. tłum.).

• 5 • Zwycięzcy mistrzostw świata w układaniu puzzli, które rozegrano w Mińsku od 27 października do 1 listopada 2008 roku 1. Ulrich Voigt, Niemcy: 1464 punkty. 2. Mehmet Murat Sevim, Turcja: 1266 punktów. 3. Roger Barkan, Stany ​Zjednoczone: 1241 punktów.

• 6 • By w niczym nie zakłócić nienagannej pracy mechanizmu, ceremonia okazała się bardzo udana. Uroczystość prosta i skromna, ani ekstrawagancka, ani zbyt poważna. Na każdego gościa przypadała butelka szampana, było to wyjątkowo praktyczne rozwiązanie. Dobry humor naprawdę dopisywał. Na ślubie należy być radosnym. O wiele bardziej radosnym niż na urodzinach. Istnieje hierarchia obowiązkowej radości, a ślub znajduje się na szczycie tej piramidy. Trzeba się uśmiechać, trzeba tańczyć, a później trzeba odesłać starsze pokolenie do łóżek. Nie zapomnijmy napomknąć o urodzie Nathalie, która pracowała nad swoim wejściem, stopniowaniem napięcia, trudząc się od tygodni nad właściwą wagą i miną. Przygotowania dopracowane w najdrobniejszych szczegółach: osiągnęła apogeum swojego piękna. Należało utrwalić ten wyjątkowy moment, tak jak Armstrong, który zatknął amerykańską flagę na Księżycu. François przyglądał się Nathalie ze wzruszeniem i to on utrwalił w sobie ten moment lepiej niż wszyscy inni. Widział przed sobą żonę i wiedział, że właśnie ten obraz zobaczy przed oczami w chwili swojej śmierci. Odczuwał z tego powodu wyjątkową radość. Wtedy wstała, by wziąć mikrofon, i zaśpiewała piosenkę Beatlesów*. François szalał za Johnem Lennonem. Ubrał się zresztą na biało, żeby mu złożyć hołd. Więc kiedy młoda para tańczyła, biel jednego zatracała się w bieli drugiego. Niestety zaczęło padać. Goście nie będą mogli odetchnąć pod gołym niebem, kontemplować zamówionych gwiazd. W takich chwilach ludzie uwielbiają wygłaszać głupawe formułki w rodzaju: „Deszcz na ślubie pada, szczęście zapowiada”. Dlaczego stale musimy wysłuchiwać tego typu absurdalnych zdań? Oczywiście nie miało to większego znaczenia. Padało i zrobiło się trochę smutno, to wszystko. Wieczór, pozbawiony owych chwil wytchnienia na zewnątrz, stracił rozmach. Gościom obserwującym coraz mocniej padający deszcz szybko zabraknie tchu. Niektórzy wyjdą wcześniej, niż zaplanowali. Inni wciąż będą tańczyli, tak samo jak tańczyliby podczas śnieżycy. Jeszcze inni zaczną się wahać. Czy naprawdę było to ważne dla młodej pary? W szczęściu przychodzi taka chwila, gdy jest się samotnym w tłumie. Tak, byli sami

w wirze melodii i walców. „Trzeba się kręcić możliwie jak najdłużej” – mówił, kręcić tak, by już nie wiedzieć, w którą stronę ruszyć. Ona o niczym już nie myślała. Po raz pierwszy mogli przeżywać życie w jego wyjątkowej, maksymalnej gęstości: w czasie teraźniejszym. François chwycił Nathalie wpół, by wyprowadzić ją na dwór. Przebiegli przez ogród. Powiedziała mu: „Zwariowałeś”, lecz było to szaleństwo, które sprawiało, że szalała z radości. Byli teraz zmoknięci i przesłoniły ich drzewa. W nocy, w deszczu, położyli się wprost na ziemi, która robiła się grząska. Biel ich strojów była już tylko wspomnieniem. François uniósł suknię swej żony, zakładając, że właśnie to chciał zrobić od początku wieczoru. Byłby gotowy zrobić to choćby w kościele. Natychmiastowy sposób uczczenia dwóch „tak”. Aż do tej chwili powstrzymał pożądanie. Nathalie była zdziwiona jego siłą. Już od dłuższego czasu przestała się zastanawiać. Ulegała mężowi, próbując równo oddychać, próbując nie dać się ponieść takiej nawałnicy. Jej pragnienie słuchało jego pragnienia. Miała taką ochotę, żeby ją wziął teraz, w ich pierwszą noc, którą spędzali jako mąż i żona. Czekała, czekała, a François się miotał, rozpierała go szalona energia, czuł nieokiełznany apetyt na szczy​towanie. Tyle że w chwili penetracji poczuł się sparaliżowany. Lęk, który można by wiązać ze strachem przed nadmiernym szczęściem, ale nie, to było coś innego, coś innego przeszkodziło mu w tym momencie. I nie pozwalało mu kontynuować. „Co się dzieje?” – spytała. Odpowiedział: „Nic… nic… po prostu pierwszy raz kocham się z mężatką”. * Here, There and Everywhere (1966).

• 7 • Przykłady głupawych formułek, które ludzie lubią powtarzać Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu * Kto nie ma szczęścia w kartach, ma szczęście w miłości * Głodnemu chleb na myśli

• 8 • Pojechali w podróż poślubną, zrobili zdjęcia, wrócili. Teraz trzeba było rozpocząć prawdziwą partię życia. Nathalie skończyła studia już ponad pół roku temu. Dotąd wymawiała się przygotowaniami do ślubu, żeby nie szukać pracy. Zorganizować ślub to jak utworzyć nowy rząd po wojnie. A co zrobimy z kolaborantami? Tak wiele komplikacji, by usprawiedliwić czas wykorzystany wyłącznie w tym celu. Ale nie była to do końca prawda. Przede wszystkim chciała mieć czas dla siebie, czas na czytanie, spacery, jakby wiedziała, że tego właśnie czasu potem już nie będzie. Że zostanie schwytana w kleszcze przez życie zawodowe i z pewnością przez rolę żony. Przyszedł czas rozmów kwalifikacyjnych. Po kilku próbach zdała sobie sprawę, że nie będzie to takie proste. Więc to jest normalne życie? A przecież sądziła, że zdobyła ceniony dyplom i doświadczenie na kilku ważnych stażach, gdzie nie ograniczała się do podawania kawy i robienia kopii. Miała spotkanie w sprawie pracy w jakiejś szwedzkiej firmie. Była zdziwiona, że przyjął ją sam szef, a nie dyrektor działu zasobów ludzkich. Gdy chodzi o rekrutację, chciał wszystko mieć pod kontrolą. To była jego oficjalna wersja. Rzeczywistość była o wiele bardziej prozaiczna: zajrzał do biura DZLi zobaczył zdjęcie w CV Nathalie. Było to dosyć dziwne zdjęcie: nie sposób było ocenić jej fizycznego wyglądu. Oczywiście można się było domyślać, że nie jest pozbawiona urody, ale nie to przyciągnęło uwagę szefa. To było coś innego. Coś, czego nie potrafił naprawdę zdefiniować i co było raczej rodzajem przeczucia: mądrość. Tak, to właśnie poczuł. Uznał, że ta kobieta wygląda na mądrą. Charles Dalmain nie był Szwedem. Ale wystarczyło wejść do jego biura, by zacząć się zastanawiać, czy jego ambicją nie jest czasem nim zostać, by przypodobać się akcjonariuszom. Na stoliku z Ikei widniał talerz, a na nim kilka sucharków, które tak łatwo się kruszą. „Z zainteresowaniem zapoznałem się z pani drogą zawodową… i… – Tak? – Nosi pani obrączkę. Jest pani mężatką?

– Hm… tak”. Zapadła cisza. Charles wiele razy spoglądał na CV tej młodej kobiety i nie zauważył, by była mężatką. W chwili gdy powiedziała „tak”, znów rzucił okiem na CV. Faktycznie, była mężatką. Tak jakby zdjęcie przesłoniło w jego umyśle sytuację osobistą tej kobiety. Ostatecznie czy to naprawdę ważne? Należało kontynuować rozmowę, by nie pojawił się najmniejszy cień skrępowania. „I zamierza pani mieć dzieci? – ciągnął. – Jeszcze nie teraz”– odparła Nathalie bez chwili wahania. To pytanie mogło się wydać absolutnie naturalne podczas rozmowy o pracę z młodą kobietą, która dopiero co wyszła za mąż. Ale poczuła coś innego, choć nie potrafiła tego naprawdę określić. Charles przestał mówić i teraz się jej przyglądał. W końcu wstał i sięgnął po talerz. „Chce pani sucharka? – Nie, dziękuję. – Powinna pani. – To miłe z pana strony, ale nie jestem głodna. – Powinna pani przywyknąć. Tylko to tutaj jemy. – Chce pan powiedzieć… że… – Tak”.

• 9 • Nathalie miała czasem wrażenie, że ludzie zazdroszczą jej szczęścia. To było nieokreślone, naprawdę nic konkretnego, tylko ulotne przeczucie. Ale to wyczuwała. Poprzez detale, nieznaczne, ale wymowne uśmiechy, sposób, w jaki na nią patrzono. Nikt nie mógł podejrzewać, że zdarzało się jej obawiać tego szczęścia, obawiać, że może nosić w sobie zapowiedź tragedii. Zdarzało się jej ugryźć w język, gdy mówiła: „Jestem szczęśliwa”, coś w rodzaju przesądu, wspomnienia tych wszystkich chwil, w których życie ostatecznie przechylało się na złą stronę. Rodzina i przyjaciele zaproszeni na ślub stanowili coś, co można by nazwać pierwszym kręgiem społecznej presji. Presji, która domagała się narodzin dziecka. Czy musieli tak bardzo nudzić się w swoim życiu, by ekscytować się życiem innych? Zawsze tak jest. Żyjemy pod dyktatem pragnień innych ludzi. Nathalie i François nie chcieli stać się dla swego otoczenia bohaterami telenoweli. Na razie podobała im się myśl, że są we dwoje, sami na świecie, w doskonałej ułudzie nieskrępowanego uczucia. Od chwili poznania żyli w poczuciu absolutnej wolności. Uwielbiając podróże, korzystając z każdego słonecznego weekendu, przemierzyli Europę niczym para niewinnych romantyków. Świadkowie ich miłości mogli ich ujrzeć w Rzymie, Lizbonie lub Berlinie. A oni mieli wrażenie, że wiążą się bardziej niż dotąd, stale się przemieszczając. Te podróże wyrażały ich autentyczną potrzebę romantycznej przygody. Uwielbiali wieczory, gdy na nowo opowiadali sobie o swoim pierwszym spotkaniu, z rozkoszą przywoływali szczegóły, wychwalając sprawiedliwość przypadku. W kwestii mitologii ich miłosnego związku byli jak dzieci, którym niestrudzenie opowiada się w kółko tę samą historię. Zatem tak, to szczęście mogło przerażać. Życie codzienne im nie zaszkodziło. Oboje byli coraz bardziej pochłonięci pracą, ale robili wszystko, żeby się odnaleźć. Zjeść razem obiad, choćby w pośpiechu. Zjeść obiad „na łapu-capu”, jak mówił François. A Nathalie lubiła to określenie. Wyobrażała sobie jakiś współczesny obraz przedstawiający parę jedzącą na wielkiej dłoni, było już przecież śniadanie na trawie. „Oto obraz, który mógłby namalować Dalí” – powiedziała. Istnieją

zdania, które uwielbiamy, które wydają nam się wyjątkowo piękne, choć ten, kto je wymówił, jest tego nieświadomy. François docenił tę myśl o obrazie Dalego i to, że jego żona potrafi wymyślać na nowo, a nawet zmieniać historię malarstwa. Była to forma naiwności posunięta do najdalszych granic. Szepnął, że ma teraz na nią ochotę, ochotę, żeby ją wziąć, byle gdzie. To było niemożliwe, musiała już iść. Wobec tego zaczeka do wieczora i rzuci się na nią z pragnieniem pomnożonym przez godziny spędzone we frustracji. Z czasem ich życie seksualne wcale nie osłabło. Prawdziwa rzadkość: każdego dnia odnajdywali jeszcze w sobie ślady tamtego pierwszego. Starali się też nadal utrzymywać społeczne relacje, odwiedzać przyjaciół, chodzić do teatru, bez zapowiedzi wpadać do swoich dziadków. Nie chcieli dać się osaczyć. Próbowali uniknąć pułapki znudzenia. Tak minęły lata i wszystko wydawało się proste. Podczas gdy inni podejmowali wysiłki, Nathalie nie rozumiała tego wyrażenia: „Nad związkiem trzeba pracować”. Jej zdaniem sprawy mogły być tylko proste albo nie. Łatwo tak myśleć, gdy wszystko idzie gładko, gdy nie ma żadnych fal. No, może nie do końca. Ale nawet wtedy można było pomyśleć, że sprzeczają się tylko po to, by zaraz się pojednać. Więc co? Tak wielkie powodzenie stawało się niemal niepokojące. Czas płynął nad tą łatwością, nad tą rzadką zdolnością żyjących.

• 10 • Najbliższe wyprawy, jakie zaplanowali Nathaliei François Barcelona * Miami * La Baule

• 11 • Wystarczy zaczerpnąć powietrza, żeby popłynął czas. Nathalie już od pięciu lat pracowała w swojej szwedzkiej firmie. Pięć lat najróżniejszych działań, chodzenia tam i z powrotem po korytarzach i jeżdżenia windą. Niemalże ekwiwalent trasy Paryż–Moskwa. Pięć lat i tysiąc dwieście dwanaście wypitych kaw z automatu. Z czego trzysta dwadzieścia cztery podczas czterystu dwudziestu umówionych spotkań. Charles był bardzo zadowolony, że może ją zaliczać do grona najbliższych współpracowników. Nierzadko wzywał ją do swojego biura tylko po to, by jej pogratulować. Fakt, że robił to najchętniej wieczorem. Kiedy wszyscy już wyszli. Ale nie było w tym nic grubiańskiego. Darzył ją wielką czułością i cenił te chwile, w których byli razem. Oczywiście próbował stworzyć pole sprzyjające pewnej dwuznaczności. Każda inna kobieta przejrzałaby te zabiegi, ale Nathalie żyła w dziwnym oparze monogamii. Przepraszam, miłości. Tej miłości, która unicestwia nie tylko wszystkich innych mężczyzn, ale też wszelki obiektywny ogląd próby uwodzenia. Charles’a to bawiło i François pojawiał się w jego myślach raczej jako mit. Być może również jej sposób zachowania, dbałość, by nigdy nawet nie otrzeć się o flirt, wydawał mu się rodzajem wyzwania. Któregoś dnia z pewnością zdoła stworzyć między nimi pole dla niejasności, choćby minimalne. Czasem radykalnie zmieniał swoją postawę i żałował, że ją zatrudnił. Codzienna kontemplacja tej niedostępnej kobiecości była wyczerpująca. Relacje Nathalie z szefem, które inni uważali za uprzywilejowane, tworzyły napięcia. Próbowała je rozładować, nie wchodzić w małe gierki życia biurowego. Jeśli odnosiła się do Charles’a z dystansem, to także z tego powodu. By nie wejść w staroświecką rolę faworyty. Jej elegancja i estyma ze strony szefa mogły sprawić, że stała się jeszcze bardziej wymagająca. To właśnie czuła, nie wiedząc, czy ta opinia jest słuszna. Wszyscy zgodnie przepowiadali wielką przyszłość w firmie tej młodej, zdolnej, energicznej i pracowitej kobiecie. Do szwedzkich akcjonariuszy nieraz docierały echa jej świetnych inicjatyw. Zazdrość, jaką budziła, znajdowała ujście w ciosach poniżej pasa. W próbach zachwiania jej pozycji. Nie skarżyła się, nigdy nie użalała wieczorem, gdy znów widziała męża. Co

miało także znaczyć, że cały ten cyrk ambicji nie ma aż takiego znaczenia. Tę umiejętność strząsania z siebie problemów uważano za siłę. Być może była to jej najpiękniejsza właściwość: nie pozwolić, by jej słabości wystąpiły z brzegów.

• 12 • Odległość między Paryżem a Moskwą 2478 kilometrów

• 13 • Podczas weekendów Nathalie była często wyczerpana. W niedzielę lubiła czytać, leżąc na kanapie, próbując mieszać ze sobą stronice i marzenia, kiedy senność przezwyciężała fikcję. Przykrywała nogi kocem i, powiedzmy wprost: tak, lubiła zaparzyć w imbryku herbatę, a wypijała potem wiele filiżanek, małymi łyczkami, jakby napój był nieskończonym źródłem. Tej niedzieli, kiedy wszystko się stało, czytała długą historię rosyjskiego pisarza, którego czyta się rzadziej niż Tołstoja czy Dostojewskiego, co może rodzić refleksję o niesprawiedliwości potomnych. Podobała jej się słabość bohatera, jego niezdolność do czynu, do naznaczenia codzienności własną energią. W tej słabości był jakiś smutek. To było trochę tak jak z herbatą, lubiła powieści rzeki. François przeszedł obok. „Co czytasz?” Powiedziała, że to rosyjski autor, ale nic więcej, bo wydało się jej, że zapytał tylko przez grzeczność, odruchowo. Była niedziela. Ona lubiła czytać, on biegać. Miał na sobie szorty, które wydawały jej się trochę śmieszne. Nie mogła wiedzieć, że widzi go po raz ostatni. Bez przerwy podskakiwał. Jakby zawsze chciał się rozgrzać jeszcze w salonie, dobrze się zmęczyć, nim wyjdzie, jakby chciał zostawić po sobie wielką pustkę. Uda mu się, to pewne. Przed wyjściem nachylił się nad żoną i coś jej powiedział. Dziwne, ale nie będzie tego pamiętała. Ich ostatnia wymiana słów rozpłynie się w powietrzu. A potem zasnęła. Kiedy się obudziła, trudno jej było ocenić, jak długo drzemała. Dziesięć minut czy godzinę? Nalała sobie herbaty. Jeszcze ciepłej. To była wskazówka. Wyglądało na to, że nic się nie zmieniło. Sytuacja była dokładnie taka sama jak przed jej zaśnięciem. Tak, wszystko było identyczne. Podczas tego powrotu do identyczności zadzwonił telefon. Dzwonek zmieszał się z oparem herbaty w dziwnej równoczesności wrażeń. Nathalie podniosła słuchawkę. Sekundę później jej życie nie było już takie samo. Instynktownie włożyła między kartki zakładkę i wybiegła z domu.

• 14 • Kiedy dotarła do holu szpitala, nie wiedziała, co ma powiedzieć, co zrobić. Długo stała bez ruchu. W końcu w recepcji wskazano jej, gdzie ma szukać męża, i znalazła go leżącego. Nieruchomego. Pomyślała: wygląda, jakby spał. W nocy nigdy się nie porusza. I w tym momencie to była tylko noc, jak inne. „Jakie ma szanse? – zapytała Nathalie lekarza. – Minimalne. – Co znaczy minimalne? Minimalne to znaczny żadne? Jeśli tak, niech mi pan powie, że żadne. – Nie mogę tego powiedzieć, proszę pani. Szanse są nikłe. Nigdy nie wiadomo. – Ależ tak, powinien pan wiedzieć! Przecież to pański zawód!” Wykrzyczała to zdanie na cały głos. Wiele razy. Potem zamilkła. Zaczęła wpatrywać się w lekarza, który też stał w bezruchu, sparaliżowany. Uczestniczył w wielu dramatycznych scenach. Ale teraz, choć nie potrafiłby wyjaśnić dlaczego, czuł jakby wyższy stopień w hierarchii dramatu. Przyglądał się wykrzywionej cierpieniem twarzy tej kobiety. Niezdolnej płakać, tak wysuszył ją ból. Zrobiła krok w jego stronę zagubiona i nieobecna. Nim osunęła się na podłogę. Kiedy doszła do siebie, ujrzała swoich rodziców. A także rodziców męża. Chwilę wcześniej czytała książkę, a teraz nie była już u siebie w domu. Rzeczywistość złożyła się na nowo. Chciała cofnąć się do swojego snu, cofnąć się do niedzieli. „To niemożliwe. To niemożliwe” – oto co powtarzała w kółko w obłęd​nej litanii. Wyjaśniono jej, że François jest w stanie śpiączki. Że jeszcze nie wszystko stracone. Ale czuła, że jest już po wszystkim. Wiedziała to. Nie miała odwagi walczyć. Po co? Utrzymać go przy życiu przez tydzień? A potem? Widziała go. Widziała jego bezruch. Nie wraca się z takiego bezruchu. Zostaje się tak na zawsze. Dostała środki uspokajające. Wszystko i wszyscy wokół niej byli załamani. I trzeba było mówić. Dodawać sobie otuchy. To było ponad jej siły. „Chcę zostać blisko niego. Czuwać.