hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony161 193
  • Obserwuję131
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań100 851

Diane Chamberlain - 01 - Prawo matki

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Diane Chamberlain - 01 - Prawo matki.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 216 stron)

Diane Chamberlain Prawo matki

Dla Johna, który daje mi pomoc i natchnienie

1 Zabrali mi synka, kiedy miał zaledwie dziesięć godzin. Jamie nazwał go Andrew po ojcu, bo wydawało się, że to imię do niego pasuje. Parę razy wypowiedzieliśmy je, sprawdzając, jak brzmi. Andrew. Andy. Potem nagle zniknął. Zapomniałam policzyć mu paluszki i sprawdzić, jaki kolor mają jego włoski. Co ze mnie za matka? Walczyłam o niego tak, jak tonący walczy o powietrze. Minął cały rok, zanim znowu wzięłam go w ramiona. W końcu mogłam swobodnie oddychać i wiedziałam, że nigdy, przenigdy go już nie oddam.

2 Wróciłem do kościoła do mojej przyjaciółki Emily, no i zaraz zobaczyłem tę ładną dziewczynę. Wcześniej uśmiechnęła się do mnie i powiedziała „cześć”. Od tej pory jej wypatrywałem. Ktoś odsunął pod ściany wszystkie kościelne ławki, żeby można było tańczyć, i ta dziewczyna wirowała na środku podłogi z moim przyjacielem Keithem, który tańczy najlepiej na świecie. Gapiłem się na tę dziewczynę jak na nikogo innego, nawet kiedy Emily podeszła do mnie i spytała: – Gdzie byłeś? To zamknięta zabawa. To znaczy, że masz tu zostać na całą noc. Jej jasne brwi zrobiły się podobne do tego znaczka, który się stawia przy załatwionych sprawach. To znaczyło, że Emily się gniewa. Wskazałem ładną dziewczynę. – Kto to? – A skąd mam wiedzieć? – Emily poprawiła zjeżdżające okulary. – Nie znam tu każdego z osobna. Dziewczyna miała wirującą krótką spódniczkę i długie nogi, które fruwały nad podłogą. Jej jasne włosy były splecione w te takie fajne, co noszą Afroamerykanie, nigdy nie pamiętam nazwy. Cała głowa pełna takich warkoczyków. Minąłem grających w karty na podłodze i podszedłem prosto do tej dziewczyny Zatrzymałem się o cztery buty od niej, bo mama mówi, że taka odległość wystarczy Kiedyś za bardzo się zbliżałem do ludzi, którzy dostawali od tego ciarek. Mama mówi, że potrzebują przestrzeni osobistej. Ale nawet z tak daleka widziałem długie rzęsy dziewczyny. Jak piórka pisklaków. Raz widziałem pisklaka. Wypadł z gniazdka na naszym podwórku i Maggie weszła po drabinie, żeby go włożyć na miejsce. Chciałem dotknąć tych rzęs, ale to by było niegrzeczne. Keith nagle przestał tańczyć. Spojrzał mi prosto w oczy. – Czego chcesz, bogaty smarkaczu? – spytał. Ja patrzyłem na dziewczynę. Jej oczy w oprawie piórek były niebieskie. Czułem, że słowa przychodzą mi do głowy, a potem spływają do ust, no a jak się tam znalazły, to już nie mogłem ich powstrzymać. – Kocham cię – powiedziałem. Otworzyła szeroko oczy, a jej usta przybrały kształt różowego kółeczka. Roześmiała się. Ja także się roześmiałem. Czasami ludzie śmieją się ze mnie, a czasem ze mną. Miałem nadzieję, że tym razem to jest to drugie. Dziewczyna nic nie powiedziała, ale Keith wziął się pod boki. – Znajdź sobie kogoś innego do kochania, bogaty smarkaczu. – Nie wiedziałem, dlaczego ciągle mnie tak nazywa zamiast „Andy”. Pokręciłem głową. – Kocham ją. Keith stanął między mną a dziewczyną. Tak się zbliżył, że poczułem te ciarki, o których mówiła mama.

Musiałem zadrzeć głowę, żeby na niego spojrzeć, aż rozbolała mnie szyja. – Wiesz, że istnieje przestrzeń osobista? – spytałem. – Słuchaj, ona ma szesnaście lat, a ty, konusie, czternaście. – Piętnaście – poprawiłem. – Tylko nie urosłem. – To czemu się zachowujesz, jakbyś miał czternaście lat? – Keith roześmiał się, a jego zęby wyglądały jak te duże białe gumy, które lubiła żuć Maggie. Nie lubię ich, bo mnie pieką w język. – Zostaw go – odezwała się dziewczyna. – Nie zwracaj na niego uwagi, to odejdzie. – Nie wkurza cię? – spytał Keith. – Że tak się na ciebie gapi? Dziewczyna wyciągnęła rękę i odepchnęła nią Keitha jak patykiem. Potem zwróciła się do mnie. – Lepiej sobie idź, kochanie – powiedziała. – Bo coś ci się stanie. Dlaczego miałoby mi się coś stać? Nie byłem w niebezpiecznym miejscu ani nie robiłem nic niebezpiecznego, jak na przykład wspinaczka po skałach – na którą miałem ochotę, ale mama powiedziała, że nie wolno. – Jak masz na imię? – spytałem. – Wracaj do tego swojego wypasionego domu na wodzie – rzucił Keith. – Jeśli ci powiem, odejdziesz? – spytała. – Dobrze – zgodziłem się, bo spodobało mi się, że zawieramy układ. – Mam na imię Layla. Layla. Nowe imię. Spodobało mi się. – Ładnie – powiedziałem. – Ja się nazywam Andy. – Miło cię poznać. No, to skoro znasz moje imię, możesz już iść. Skinąłem głową, bo musiałem dotrzymać warunków układu. – Do widzenia – pożegnałem się i odwróciłem, żeby odejść. – Niedorozwój. Keith prawie to wyszeptał, ale mam bardzo dobry słuch i to słowo było, jakby ktoś wcisnął guzik. Odwróciłem się, od razu biorąc zamach, i walnąłem go w brzuch, i walnąłem go w brodę, a on chyba też mnie walnął, bo później znalazłem bardzo dużo siniaków, ale nic nie czułem. Ciągle biłem i biłem, z głową spuszczoną jak byk, zapominając, że mam tylko metr pięćdziesiąt, a on jest o wiele wyższy. Kiedy wpadam w gniew, robię się silny jak nie wiem co. Ludzie krzyczeli, klaskali i tak dalej, ale to wszystko było jak szum. Nie rozróżniałem słów. Samo szszszsz, z każdym uderzeniem głośniejsze. Biłem, aż ktoś wykręcił mi ręce, a jakiś mężczyzna w okularach chwycił Keitha i nas rozłączyli. Wierzgałem, żeby go trafić. Jeszcze z nim nie skończyłem. – Co za dupek! – Keith wygiął się w chwycie mężczyzny w okularach, ale nie zdołał się do mnie zbliżyć. Twarz miał czerwoną jakby się spiekł na słońcu. – On nie wie, jak się zachować – odezwał się mężczyzna, który mnie trzymał. – Ty powinieneś. A teraz wynoś się. – Dlaczego ja? To on zaczął! – krzyknął Keith. – Wszyscy zawsze się z nim cackają. – Jeśli cię puszczę, będziesz grzeczny? – spytał mnie mężczyzna cicho. Kiwnąłem głową i nagle uświadomiłem sobie, że płaczę, a wszyscy na mnie patrzą, z wyjątkiem Keitha i Layli, i mężczyzny w okularach, który odszedł w głąb kościoła. Mężczyzna

puścił moje ręce i podał mi białą chustkę z kieszeni. Wytarłem oczy. Miałem nadzieję, że Layla nie widziała, jak płaczę. Ten mężczyzna stanął przede mną i zobaczyłem, że jest stary i ma siwy kucyk. Wziął mnie za ramiona i obejrzał, jakbym był towarem w sklepie. – Jesteś cały, Andy? Nie wiedziałem, skąd zna moje imię, ale przytaknąłem. – Wracaj do Emily, a dorośli zajmą się Keithem. – Odwrócił mnie w stronę Emily i przeszedł ze mną parę kroków, obejmując mnie za ramiona. – Załatwimy tę sprawę, dobrze? Puścił mnie. – Dobrze – powiedziałem i poszedłem do Emily, która stała przy tym czymś do chrztu. – Myślałam, że go zabijesz! – zawołała. Chodzimy na tej same specjalne lekcje czytania i matematyki. Znam ją przez prawie całe życie i jest moją najlepszą przyjaciółką. Ludzie mówią, że dziwnie wygląda, bo ma białe włosy i jedno oko, które nie patrzy wprost, i bliznę na ustach po operacji w dzieciństwie, ale mnie się podoba. Mama powiedziała, że patrzę na cały świat oczami miłości. Oprócz mamy i Maggie kocham Emily najbardziej na świecie. Ale to nie moja dziewczyna. Na pewno nie. – Co powiedziała? – spytała Emily. Znowu wytarłem oczy. Nie martwiło mnie, że Emily widzi moje łzy. Wiele razy widziała, jak płaczę. Schowałem chusteczkę do kieszeni i zauważyłem, że jej czerwony podkoszulek jest odwrócony na lewą stronę. Kiedyś Emily •zawsze nosiła ubrania na lewą stronę, bo nie mogła znieść drapania szwów, ale potem jej się poprawiło. Nie mogła też znieść dotyku. Nasza nauczycielka nigdy jej nie dotykała, ale kiedyś przyszła jedna pani na zastępstwo i ona położyła rękę na ramieniu Emily, i Emily dostała szału. Tak się popłakała, że zwymiotowała na ławkę. – Masz bluzkę na lewą stronę – oznajmiłem. – Wiem. Co powiedziała ta dziewczyna? – Że ma na imię Layla. – Obejrzałem się na Laylę, która nadal rozmawiała z panem w okularach. Keith zniknął, a ja gapiłem się na Laylę. Samo patrzenie na nią sprawiało, że z moim ciałem działy się dziwne rzeczy. Tak jak wtedy, kiedy musiałem wziąć lekarstwo na zaziębienie i nie mogłem zasnąć przez całą noc. Czułem, że w mięśniach pełzają mi robaki. Mama przysięgała, że to niemożliwe, ale ja te robaki czułem. – Powiedziała coś jeszcze? – spytała Emily. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, rozległ się bardzo głośny, niski, przeciągły huk, całkiem jak grzmot. Wszyscy znieruchomieli i rozejrzeli się, jakby ktoś zawołał: „Pająk idzie!”, jak w tej zabawie. Pomyślałem, że to może tsunami, bo znajdowaliśmy się tak blisko plaży. Bardzo się bałem tsunami. Widziałem jedno w telewizji. Tsunami pożerają ludzi. Czasami wyglądam przez okno mojego pokoju i patrzę na wodę w zatoce, czekając na wielką falę, która mnie połknie. Chciałem wybiec z kościoła, ale nikt się nie poruszył. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozświetliły się witraże. Zobaczyłem Marię z małym Jezuskiem, anioły i mężczyznę z łysym czubkiem głowy, w długiej koszuli i z jakimś ptakiem na ręce. Kolory z szyb padały wszystkim na twarze, a włosy Emily wyglądały jak tęcza. – Pali się! – krzyknął ktoś i od razu wszyscy zaczęli wrzeszczeć: – Pożar! Pożar! Przebiegali obok mnie i Emily, potrącając nas, aż się zataczaliśmy. Nie widziałem ognia, więc staliśmy i dawaliśmy się potrącać, czekając, aż jakiś dorosły

powie nam, co robić. Byłem już prawie zupełnie pewien, że to nie tsunami. Od razu się lepiej poczułem, choć ktoś wbił mi łokieć w żebra, a ktoś inny przydepnął mi stopę. Emily przytuliła się do ściany, żeby nikt jej nie dotykał. Spojrzałem w miejsce, w którym stała Layla, ale już jej nie było. – Ogień blokuje wyjście! – krzyknął ktoś. Spojrzałem na Emily. – Gdzie twoja mama? – Musiałem wrzeszczeć, bo zrobiło się bardzo głośno. Mama Emily była jedną z opiekunek i tylko dlatego moja mama pozwoliła mi tu przyjść. – Nie wiem. – Emily skubnęła zębami palec, jak zawsze, kiedy się denerwuje. – Nie gryź się. – Odciągnąłem jej rękę, a ona łypnęła na mnie zdrowym okiem. Nagle poczułem swąd. I usłyszałem trzaskanie, jak wtedy, kiedy na plaży płonie ognisko. Emily wskazała sufit, pod którym wśród belek snuły się zawijasy dymu. – Musimy się ukryć! – powiedziała. Pokręciłem głową. Mama mówiła, że przed ogniem nie można się schować. Trzeba uciekać. Pod łóżkiem miałem specjalną drabinę, żeby wystawić ją za okno i zejść na dół, ale w kościele nie widziałem żadnych specjalnych drabin. Wszystko działo się bardzo szybko. Paru chłopców podniosło długie kościelne ławki. Policzyli raz, dwa, trzy i pobiegli do wielkiego okna z panem z łysym czubkiem głowy. Długa ławka uderzyła w niego, rozbijając szkło na milion milionów kawałeczków, a wtedy zobaczyłem ogień na dworze. Jeszcze nigdy nie widziałem takiego wielkiego. Wpadł przez okno jak potwór i połknął chłopców z ławką jednym haustem. Chłopcy wrzasnęli i zaczęli biegać, ciągnąc za sobą ogniste języki. – Stać! – krzyknąłem najgłośniej, jak umiałem. – Na ziemię! Tarzać się! Emily bardzo się zdziwiła, że pouczam chłopców, co robić. Chyba mnie nie usłyszeli, ale może jednak usłyszeli, bo paru naprawdę zatrzymało się i zaczęło się tarzać po podłodze. Ubranie nadal im się paliło, a w kościele zrobiło się tyle dymu, że już nie widziałem ołtarza. Emily się rozkaszlała. – Mamo! – wychrypiała. Ja też kaszlałem i zrozumiałem, że mamy kłopoty. Nigdzie nie widziałem mamy Emily, a inni dorośli wrzeszczeli, tak samo jak dzieci. Myślałem, myślałem, myślałem. Mama zawsze mówiła: w sytuacji alarmowej trzeba myśleć. To była moja pierwsza sytuacja alarmowa w życiu. Emily nagle chwyciła mnie za ramię. – Musimy się ukryć! – powtórzyła. Chyba się solidnie przestraszyła, bo jeszcze nigdy mnie nie dotknęła z własnej woli. Wiedziałem, że z tym chowaniem to nie za dobry pomysł, ale podłoga już się paliła, płomienie szły do nas. – Myśl! – powiedziałem głośno, choć tylko do siebie. Uderzyłem się ręką w głowę. – Mózgu, pracuj! Emily przytuliła twarz do mojego ramienia, piszcząc jak szczeniaczek. Płomienie wznosiły się wokół nas jak las złotych drzew.

3 Mojego ojca zabił wieloryb. Prawie nigdy nie opowiadam o jego śmierci, bo ludzie sądzą, że zmyślam. Wtedy muszę się wdawać w całą historię i patrzeć, jak wytrzeszczają oczy i dostają gęsiej skórki. Mówią o Ahabie i Jonaszu, a ja czuję, że śmierć taty zmieniła się w rozrywkową opowieść. Kiedy byłam mała, ojciec był dla mnie całym światem, najlepszym przyjacielem i obrońcą. Był niesamowity. Pastor, który własnymi rękami zbudował kaplicę dla swojej maleńkiej parafii. Nie mogłam znieść, gdy ludzie robili z niego bajkową postać, o której opowiada się przyjaciołom i rodzinie przy pizzy czy lodach. A zresztą łatwiej było o tym nie mówić. Gdy ktoś mnie pytał, jak umarł mój ojciec, odpowiadałam krótko: „Na serce”. Zresztą zgodnie z prawdą. Tego wieczoru, kiedy Andy poszedł na zamkniętą zabawę, wiedziałam, że muszę odwiedzić ojca – a przynajmniej spróbować. Nie zawsze się udawało. Na trzydzieści czy czterdzieści prób zdołałam się z nim skontaktować tylko trzy razy. Przez to te wizyty stały się dla mnie jeszcze ważniejsze. Nigdy nie ustawałam w wysiłkach. Zadzwoniłam do mamy, żeby ją powiadomić, że zabawę przeniesiono z budynku klubu młodzieżowego Drury Memoriał do kościoła, skąd powinna rano odebrać Andy’ego. Potem powiedziałam, że idę do Amber Donnelly, co było bezczelnym kłamstwem. Od miesięcy nie spotykałam się z Amber, choć czasami nadal się razem uczyłyśmy. Spotkania z Amber wymagały wysłuchiwania nieustannego monologu o jej chłopaku, Travisie Hardym. „Ja i Travis to, ja i Travis tamto”, aż chciało mi się krzyczeć. Amber chodziła ze mną na kurs przygotowawczy na studia, ale nikt by tego nie poznał, słuchając, jak się wyraża. Ponadto to pozerka, myśli tylko o tym, jak wygląda i z kim chodzi. Aż do tego roku jakoś tego nie zauważałam. Dlatego zamiast do Amber pojechałam na północny kraniec wyspy, który w ten marcowy dzień w środku tygodnia wyglądał raczej jak kraniec wszechświata. Przez dwadzieścia kilometrów minęły mnie tylko cztery samochody, wszystkie jadące na południe. W niewielu domach paliło się światło. Księżyc w pełni świecił tak mocno, że na drogę przed samochodem padały dziwaczne cienie krzaków i skrzynek pocztowych. Ciągle miałam wrażenie, że widzę jelenia albo psa na jezdni, i nieustannie bez potrzeby hamowałam. Ulżyło mi, kiedy ukazał się rząd chat na plaży. Sztormy zawsze podmywały tę stronę wyspy i tych sześć chatek wzdłuż ujścia New River było skazanych na zagładę. Między chatkami a ulicą stał kolejny rząd domów, czekających, aż to one znajdą się na skraju morza. Myślałam, że to nastąpi już dawno temu; musieliśmy opuścić nasz dom po huraganie Fran, kiedy miałam siedem lat. Ale przeznaczone do rozbiórki domy nadal stały puste i miałam nadzieję, że tak pozostanie do końca mojego życia. Nasza malutka chatka na długich odsłoniętych palach była okrągła i lekko przechylona w lewo. Zewnętrzny prysznic i parterowy składzik już się osunęły do morza – podobnie jak szambo. Drewniana oblicówka tak wyblakła na słońcu, że w świetle księżyca wyglądała niczym mrożone szkło. Chatka nosiła nazwę Morski Strażnik, którą nadał jej dziadek Lockwood. Na

długo przed moimi urodzinami dziadek wypalił te słowa na desce, którą zawiesił nad drzwiami wejściowymi, ale wiatr zerwał ją parę lat temu i na próżno szukałam jej na plaży. Kiedy wysiadłam z samochodu, wicher narzucił mi włosy na twarz, a fale huczały jak nieustanny grzmot. Topsail Island była tak wąska, że w domu na Stump Sound ciągle słyszeliśmy morze, ale to było co innego. W stopach czułam wibracje od uderzeń fal o brzeg i wiedziałam, że morze dziś szaleje. Miałam latarkę, ale nie musiałam jej zapalać, idąc po wąskim drewnianym chodniku między dwoma domkami. Kiedyś dolny schodek naszej chatki dotykał piasku, ale teraz sięgał mi talii. Przytoczyłam betonowy pustak zza słupa i posłużyłam się nim jak stopniem, po którym wspięłam się na ganek. Na długiej desce, którą zabito drzwi, widniał napis: „Do rozbiórki”. Ledwie zdołałam włożyć klucz do zamka. Mama wszystko chomikuje. Ten klucz znalazłam w jej szufladzie dwa lata temu, kiedy po raz pierwszy postanowiłam pojechać do chatki. Przeszłam pod deską i znalazłam się w salonie. Pod podeszwami sandałów zgrzytał mi piasek. Znałam wnętrze chatki równie dobrze, jak nasz dom na Stump Sound. Przeszłam przez ciemny salon do kuchni, wymijając nasze stare meble, które nawet dziesięć lat temu były zbyt liche i paskudne, żeby je ratować. Włączyłam latarkę i położyłam ją na blacie, kierując światło na szafkę nad kuchenką. Otworzyłam ją; była pusta, z wyjątkiem plastikowej torebki marihuany, paru jointów i kilku pudełek zapałek. Drżącymi rękami zapaliłam jednego jointa, zaciągając się głęboko. Wstrzymałam oddech, aż poczułam mrowienie na czubku głowy. Bardzo dziś potrzebowałam tego uczucia uwolnienia z ciała. Otworzyłam tylne drzwi. Uderzył mnie huk fal. Moje długie, zdecydowanie za kędzierzawe włosy chłonęły wilgoć z powietrza jak gąbka. Fruwały dziko, więc w końcu wepchnęłam je pod kołnierz kurtki i wyszłam na wąski ganek. Wracając do domu z chatki, brałam prysznic, tak jak niektórzy moi kumple, kiedy chcieli się pozbyć zapachu skrętów. Wydawało mi się, że mama tylko pociągnie nosem i od razu zgadnie, gdzie byłam. Słusznie czułam się winna, bo do chatki ściągała mnie nie tylko nadzieja na towarzystwo taty. Nie byłam aż tak niewinna. Usiadłam na krawędzi ganku, dyndając nogami, i spojrzałam na długie igły księżycowego blasku na wodzie. Oparłam łokcie na niższej barierce balustrady. Policzki miałam mokre od słonego wodnego pyłu, a kiedy oblizałam wargi, poczułam smak dzieciństwa. Znowu zaciągnęłam się jointem, usiłując uspokoić myśli. Kiedy miałam piętnaście lat, dostałam tymczasowe prawo jazdy, uprawniające mnie do prowadzenia samochodu w obecności dorosłego. Raz naszła mnie dzika chęć, żeby pojechać do chatki. Nie potrafię tego wytłumaczyć, w jednej chwili uczyłam się do egzaminu z historii, w następnej wykradałam się z domu, starając się nie obudzić mamy i Andy’ego. To była zupełnie bezksiężycowa noc i bałam się jak cholera. Ciemno, grudzień, a ja ledwie umiem obracać kierownicą, nie wspominając już o używaniu pedałów gazu i hamulca, ale jakoś mi się udało dotrzeć do chatki. Usiadłam na ganku, drżąc z zimna. Wtedy po raz pierwszy poczułam tatę, tuż obok mnie, unoszącego się z morza na chmurze wilgoci. Obejmował mnie tak mocno, że zrobiło mi się ciepło i musiałam zdjąć sweter. Płakałam ze szczęścia, że czuję go tak blisko. Nie oszalałam. Nie wierzyłam w duchy, przeczucia czy nawet niebo i piekło. Ale wierzyłam, że tata tam jakoś był. Nie potrafię tego wyjaśnić. Po prostu wiedziałam, że to prawda. Od tego czasu parę razy czułam obecność taty, ale dziś jakoś nie mogłam uspokoić myśli,

żeby otworzyć mu drogę. Czytałam w Internecie o nawiązywaniu kontaktu ze zmarłymi. Na każdej stronie znajdowałam inną poradę, ale wszystkie powtarzały, że przedtem koniecznie należy uspokoić umysł. Ja jednak w głowie miałam zamęt, a trawa tym razem go nie ukoiła. – Tato – szepnęłam na wiatr. – Jesteś mi dziś bardzo potrzebny. Zacisnęłam powieki i usiłowałam sobie wyobrazić jego ciemne faliste włosy. I uśmiech, z którym zawsze na mnie patrzył. Potem zaczęłam się zastanawiać, jak powiedzieć mamie, że nie będę wygłaszać mowy pożegnalnej na rozdaniu dyplomów. Spodziewała się tego. Jak zareaguje? Aż do tego semestru uczyłam się najlepiej w klasie. Miałam nadzieję, że się nie przejmie, bo już mnie przyjęto na Uniwersytet Karoliny Północnej w Wilmingtonie. No i zaczęłam myśleć o wyjeździe. Jak mama poradzi sobie z Andym beze mnie? Jako matka radziła sobie względnie dobrze. Była mądra, a czasem nawet fajna, ale tak strasznie kochała Andy’ego, że go dusiła tą miłością i nawet tego nie zauważała. Mój brat martwił mnie najbardziej. Dziewięćdziesiąt pięć procent czasu poświęcałam na myślenie o nim. Nawet kiedy zastanawiałam się nad czymś innym, nadal tkwił gdzieś w mojej głowie, tak jak świadomość, że jest wiosna, mieszkamy w Karolinie Północnej i jestem kobietą. Namówiłam mamę, żeby dziś puściła Andy’ego na zamkniętą zabawę. Miał piętnaście lat; musiała dać mu trochę swobody, a poza tym matka Emily pracowała tam jako opiekunka. Miałam nadzieję, że Andy dobrze się bawi i zachowuje normalnie. Nie całkiem łapał zasady dobrego wychowania. Czy planowano tańce? Trudno mi było sobie wyobrazić Andy’ego tańczącego z Emily. Komórka w moich dżinsach zawibrowała. Spojrzałam na ekranik. Mama. Schowałam telefon do kieszeni. Miałam nadzieję, że mama nie zadzwoni do domu Amber, boby się wydało, że mnie u niej nie ma. Telefon zadzwonił znowu. To był nasz sygnał – dwa dzwonki z rzędu oznaczały: „To poważna sprawa. Odbierz natychmiast”. Dlatego wstałam i wróciłam do domu. Zamknęłam drzwi, żeby wytłumić szum morza, i wcisnęłam klawisz odbierania. – Cześć, mamo. – O Boże, Maggie! – Mama była zdyszana, jakby właśnie wbiegła po schodach. – Kościół się pali! Skamieniałam. – Jaki kościół? – Drury Memoriał. Właśnie powiedzieli w telewizji. Pokazali zdjęcia. – Zdusiła szloch. – Zupełnie ginie w płomieniach. Ludzie zostali w środku! – Nie! – Nagle trawa zaczęła działać. Zakręciło mi się w głowie. Pochyliłam się nad zlewem na wypadek, gdyby mnie zemdliło. Andy! Nie będzie wiedział, co robić. – Jadę tam – rzuciła mama. Usłyszałam skrzypnięcie drzwiczek samochodu, a potem ich trzaśnięcie. – Jesteś u Amber? – Jestem… – Zerknęłam na ciemne morze. – Tak. Tak łatwo okłamywać mamę. Zawsze myślała tylko o Andym, rzadko o mnie. Zgniotłam jointa w zlewie. – Spotkamy się pod kościołem – dodałam. – Śpiesz się! – Wyobraziłam sobie, jak przytrzymuje telefon ramieniem i brodą, uruchamiając samochód. – Zachowaj spokój. Jedź ostrożnie.

– Ty też. Ale śpiesz się! Już szłam do wyjścia. Zapomniałam o tej desce i rąbnęłam w nią głową. Powietrze uszło mi z płuc ze zduszonym świstem. Pochyliłam się, zeskoczyłam na piasek i pobiegłam drewnianym chodnikiem do mojego volkswagena. Do kościoła miałam daleko. Daleko do mojego braciszka. Było mi strasznie niedobrze. Rozpłakałam się, wkładając kluczyk w stacyjkę. Jeśli coś mu się stanie, to przeze mnie. Zaczęłam się modlić, co robiłam tylko w chwilach rozpaczy. Dobry Boże, pomyślałam, mknąc przez New River Inlet Road, nie pozwól, żeby Andy’emu coś się stało. Niech lepiej stanie się mnie. Jestem kłamczuchą. Jestem niedobrym dzieckiem. Przejechałam aż do Surf City, powtarzając tę modlitwę w myślach, aż w końcu zobaczyłam dym na niebie. Wtedy zaczęłam się modlić na głos.

4 Na czterdziestu kilometrach Topsail Island są tylko jedne światła, o dwie przecznice od plaży na środku Surf City. Zmieniły się na czerwone, kiedy do nich dojechałam, i takie pozostały, kiedy je zostawiłam z tyłu. Nawet dziesięć czerwonych świateł by mnie nie zatrzymało. Ludzie zawsze mi mówili, że jestem zawzięta, a tej nocy pobiłam własne rekordy. Wiele kilometrów za światłami zobaczyłam na niebie żółtą poświatę. Teraz czułam już zapach ognia. Wyobraziłam sobie stary kościół. Byłam w nim tylko parę razy podczas ślubów i pogrzebów, ale wiedziałam, że ma sosnową podłogę, pewnie przesyconą wieloma warstwami tłustej pasty i aż się proszącą o zapaloną zapałkę. O pożarach wiedziałam więcej, niż bym chciała. W jednym z nich straciłam rodziców, a Jamie był w ochotniczej straży pożarnej. O drewnianych budynkach mówił, że to gotowa rozpałka. Pewnie któryś szczeniak zapalił papierosa i rzucił zapałkę na podłogę. Dlaczego, o, dlaczego posłuchałam Maggie? Nie powinnam była wypuszczać Andy’ego z domu. Maggie tak często przebywała w jego towarzystwie, że uważała go za normalnego. Tak to jest, kiedy się człowiek do niego przyzwyczai. Przywyka do jego dziwactw i oswaja się z jego ograniczeniami. A potem widzisz go wśród innych i uświadamiasz sobie, jak bardzo do nich nie pasuje, choć zrobiłaś wszystko, żeby go przed tym uchronić. Tak łatwo uwierzyć, że da sobie radę, kiedy otaczają go znani i starannie dobrani ludzie. Ale dziś rzuciłam go wilkom na pożarcie. Na ulicy przy szpitalu zrobiło się gęsto od samochodów strażackich, radiowozów i karetek. Musiałam zaparkować przecznicę dalej przed kawiarnią Jabeen’s Java i The Pony Express. Wyskoczyłam z auta, ledwie się zatrzymało, i popędziłam w stronę pożaru. Na ulicy stało parę osób, patrzących na kłęby dymu i pary buchające z kościoła w bezchmurne nocne niebo. Rozległy się syreny, poczułam gryzący swąd. Rzuciłam się do drzwi budynku. Oświetlały go ogromne reflektory. Ja widziałam tylko te drzwi, buchający z nich dym. Tam właśnie wbiegłam. – Łapać ją! – krzyknął ktoś. Z tyłu chwyciły mnie czyjeś długie, żylaste ręce. – Puszczaj! – Wbiłam w nie paznokcie, ale ten ktoś miał żelazny chwyt. – Tu nie wolno wchodzić! – krzyknął mi prosto do ucha. – Prawie wszystkie dzieci wyszły na zewnątrz. Są bezpieczne. – Jak to „prawie”? – Szarpnęłam się w jego silnych rękach. – Gdzie mój syn? Mężczyzna odciągnął mnie kawałek po piaszczystym placyku, zanim mnie puścił. – Mają listę nazwisk – wyjaśnił. – Gdzie? Odwróciłam się i stanęłam twarzą w twarz z wielebnym Billem, pastorem Drury Memorial. Jeśli na Topsail Island kogoś nie lubiłam, to właśnie jego. On też nie wyglądał na zachwyconego, kiedy zdał sobie sprawę, kto mu wpadł w ramiona.

– Twoje dziecko tam było? – Wydawał się zdumiony, że pozwoliłam swojemu potomstwu postawić stopę w jego kościele. I nie powinnam. – Andy – rzuciłam i nagle krzyknęłam: – Andy! Osłoniłam oczy przed rażącym blaskiem reflektorów. Andy włożył dziś brązowe spodnie, bluzę w oliwkowe paski i nowe trampki. Szukałam pasiastego ubrania, ale z tego wszystkiego nagle zamgliło mi się przed oczami. Wszędzie widziałam dzieci, niektóre leżące na piasku, inne siedzące lub zgięte wpół, kaszlące. Generatory zasilające światła warczały, wszędzie rozlegało się chrypienie policyjnych krótkofalówek. Rodzice nawoływali dzieci: „Tracy!”, „Josh!”, „Amanda!”. Jakiś sanitariusz robił sztuczne oddychanie dziewczynce. Moja pielęgniarska natura pchała mnie do pomocy, ale macierzyński instynkt zwyciężył. W górze rozległ się warkot helikoptera. – Andy! – krzyknęłam w niebo, prawie nie zauważając, jak idiotycznie muszę wyglądać. Wielebny Bill trzymał mnie za ramię. Pociągnął mnie na drugą stronę ulicy, przez labirynt ścieżek między samochodami strażackimi i radiowozami, na jasno oświetlony teren ogrodzony żółtą policyjną taśmą. Za nią stał ściśnięty, falujący tłum. – Widzisz tę dziewczynę? – Wielebny Bill wskazał mi kogoś. – Którą? Gdzie? – Stanęłam na palcach, żeby lepiej widzieć. – Tę w mundurze! – krzyknął. – Spisuje nazwiska, łączy rodziców z dziećmi. Idź do niej… Wyrwałam mu się, zanim zdołał skończyć. Nawet nie szukałam wejścia na ogrodzony teren. Po prostu przeszłam nad taśmą i zaczęłam się przedzierać przez tłum. Rodzice stali wokół policjantki, w której rozpoznałam Patty Shales. Jej dzieci chodziły do podstawówki w Sneads Ferry, gdzie pracowałam jako pielęgniarka. – Patty! – krzyknęłam przez morze rodziców. – Widziałaś Andy’ego? Zerknęła na mnie – a w tej samej chwili jakiś mężczyzna wyrwał jej tekturową podkładkę z ręki. Nie widziałam, co się dzieje, ale głowa Patty znikła mi z oczu wśród wymachujących gniewnie rąk. Ktoś za moimi plecami powiedział „zabici” i „nie żyją”. Odwróciłam się i spojrzałam na dwie kobiety z czerwonymi oczami, zasłaniające usta rękami. – Kto zginął? – krzyknęłam. – Kto nie żyje? Jedna otarła łzy. – Słyszałam, że znaleźli zwłoki – powiedziała. – W kościele są uwięzione dzieci. Moja córka gdzieś tu jest. Modlę się, żeby… – Pokręciła głową, nie mogąc dokończyć. Od swądu dymu, gryzącego chemicznego odoru, palącego mi nozdrza i gardło, nagle mnie zemdliło. – Mój syn też tam jest – powiedziałam, choć pewnie mnie nawet nie usłyszała. – Laurel! – Sara Weston uniosła żółtą taśmę i przeszła pod nią. Podbiegła do mnie. – Co tu robisz? – Andy tu jest. Keith też? Skinęła głową, przykładając drżącą dłoń do policzka. – Nie mogę go znaleźć. Ktoś powiedział, że został poparzony, ale… Urwała, bo z wnętrza kościoła dobiegło złowieszcze skrzypnięcie – takie, jakie wydają padające drzewa. Wszyscy zamarli, wpatrzeni w budowlę – nagle część dachu zapadła się jednym płynnym ruchem, strzelając w powietrze dymem i iskrami. – O Boże, Laurel! – Sara wtuliła twarz w moje ramię. Objęłam ją i tak stałyśmy popychane przez ludzi, którzy cisnęli się do Patty. Deptali nam po stopach, potrącali, a my stawiałyśmy im opór jak zgrany zespół, z zapamiętaniem i bezwzględnie. Pewnie znałam wiele z tych osób, ale w gorączce chwili stali się dla mnie tylko zdesperowanymi rodzicami. Tak właśnie

było w kościele, pomyślałam z rosnącą paniką. Dzieci, usiłujące się jednocześnie wydostać na zewnątrz. – Patty! – krzyknęłam znowu, choć mój głos utonął w morzu innych. A jednak mnie usłyszała. – Laurel! – wrzasnęła. – Zabrali Andy’ego do New Hanover! – Boże. – Nic mu nie zagraża! Astma! I poparzenia. Odetchnęłam, powtarzając bezgłośną modlitwę. Dziękuję, dziękuję, dziękuję. – Idź. – Sara chciała mnie odepchnąć, ale trzymałam ją mocno. – Idź, słonko. Musisz go znaleźć. Strasznie chciałam pobiec do samochodu i jechać do szpitala w Wilmingtonie, ale nie mogłam jej tak zostawić. – Nie, dopóki nie dowiesz się, co z Keithem. – Są tu rodzice Tracy Kelly? – zawołała Patty. – Jestem! – rzucił mężczyzna za moimi plecami. – Zawieźli ją na Cape Fear. – Czy na liście jest Keith Weston? – odezwała się Sara, przekrzykując hałas. Bałam się, że Patty jej nie usłyszała. Rozmawiała właśnie z mężczyzną, który unosił do oczu zbite okulary. – Keith Weston został właśnie zabrany helikopterem do New Hanover! – zawołała Patty. – O nie! – Sara tak mocno ścisnęła moje ramię, że się skrzywiłam. Pomyślałam o unoszącym się w niebo helikopterze. – Chodźmy – powiedziałam, ciągnąc Sarę przez tłum. Łzy, które do tej pory powstrzymywałam, potoczyły mi się po policzkach. Miejsce, które opuściłyśmy, wypełnili inni rodzice. – Pojedziemy razem. – Nie, osobno – rzuciła Sara, już oddalając się ode mnie. – Na wypadek, gdyby któraś musiała zostać dłużej albo… – Mamo! – Maggie, zdyszana i drżąca, nagle pojawiła się u mego boku. – Powiedzieli, że gdzieś tu jest wujek Marcus, ale nie mogłam się niczego dowiedzieć o Andym. – Jest w New Hanover. – Chwyciłam ją za rękę. – Zaparkowałam pod Jabeen’s. Chodźmy! Obejrzałam się na dymiący kościół. Resztki drewnianej oblicówki nadal żarzyły się czerwono na tle upiornie szarego nieba. Nie przypuszczałam, że mój były szwagier tu będzie – ale oczywiście był. Wyobraziłam go sobie w kościele, jak powoli idzie przez dym w aparacie powietrznym, wymacując przed sobą drogę i szukając dzieci, które nie miały szansy. Czy zapadający się dach go przygniótł? Boże, nie. Przez ułamek chwili przestraszyłam się o niego, nie o Andy’ego. W drodze do Wilmingtonu prawie nie odzywałyśmy się do siebie z Maggie. Ona płakała niemal nieustannie, cicho pociągając nosem i drąc leżącą na jej kolanach chusteczkę. Ja nie odrywałam wzroku od drogi, a gaz dociskałam prawie do dechy. Wyobrażałam sobie Andy’ego, jak usiłuje zrozumieć chaos pożaru i tego, co potem. Pewnie przerosło go samo przeniesienie zamkniętej zabawy z budynku klubu młodzieżowego do kościoła. – Powiedziałaś, że dlaczego przenieśli zabawę do kościoła? – spytałam w połowie drogi. – W klubie młodzieżowym nawaliła elektryczność. – Głos Maggie się załamał. – Podobno jakieś dzieci zginęły. – Może to tylko plotki.

– Przepraszam, że cię namówiłam na puszczenie Andy’ego… – Cśśś. – Wzięłam ją za rękę. – To nie twoja wina, jasne? Nawet tak nie myśl. – Ale w głębi ducha byłam na nią zła za to, z jaką nonszalancją powiedziała: „Oj, mamo, nic mu nie będzie!”. Usiłowałam cofnąć rękę, żeby skręcić, ale trzymała ją tak mocno, jak nigdy, więc do końca drogi nie rozplotłyśmy palców. W zatłoczonej poczekalni na pogotowiu unosił się zapach sadzy i środków dezynfekujących, a panował w nim prawie taki chaos, jak pod kościołem. Przed oddzielonym szybą stanowiskiem recepcjonistki kłębił się tłum. Usiłowałam utorować sobie w nim przejście, osłaniając Maggie ramieniem. – Proszę czekać na swoją kolej – odezwała się wysoka, rozłożysta kobieta, stając mi na drodze. – Chcę się dowiedzieć, gdzie jest mój syn – oznajmiłam, nie rezygnując. – Wszyscy chcemy – rzuciła kobieta. Jakiś mężczyzna nagle zaszlochał rozdzierająco. Nie spojrzałam na niego. Miałam ochotę zatkać uszy palcami. Maggie lekko oparła się o mnie. – Może to prąd – powiedziała. – Co? – Wiesz, w budynku młodzieżowego klubu nawaliła elektryczność. Może to ma jakiś związek z tym pożarem. Kobieta przed nami usunęła się od okienka i w końcu nadeszła nasza kolej. – Powiedziano mi, że przywieziono tutaj mojego syna – odezwałam się. – Andrew Lockwood. – Dobrze. Proszę usiąść. – Nie! – załkałam niespodziewanie dla samej siebie. – Proszę! – Zaczęłam płakać, jakbym aż do tej pory powstrzymywała łzy. – Proszę mi powiedzieć, co z nim! Proszę mnie do niego wpuścić. On… ma wyjątkowe potrzeby. – Mamo… – Maggie usiłowała odciągnąć mnie od okienka. Recepcjonistka złagodniała. – Wiem, kochana – powiedziała. – Pani synek czuje się dobrze. Proszę usiąść, a ktoś zaraz po panią przyjdzie. Skinęłam głową, usiłując się wziąć w garść, ale czułam się jak materiał tak przetarty, że rozłazi się w palcach. Maggie zaprowadziła mnie do krzesła; ona także znowu płakała. Przytuliłam ją. Sama nie wiedziałam, czy to ona się trzęsie, czy ja. – Laurel? Jakaś kobieta szła do nas przez poczekalnię. Twarz i podkoszulek miała usmarowane sadzą, włosy tak obsypane popiołem, że straciły kolor. W czerni na jej policzkach biegły dwie czyste kreski. Ona także solidnie sobie popłakała. Ale teraz się uśmiechała. Wzięła mnie za rękę. Rozpoznałam ten trochę krzywy uśmiech, zanim zrozumiałam, kogo mam przed sobą. Robin Carmichael. Matka Emily. – Robin! Co się dzieje? – Wszystko dobrze. U Andy’ego też – dodała szybko, wiedząc, że to chcę usłyszeć przede wszystkim. – Nie wpuścili mnie… – Co z Emily? – wpadła mi w słowo Maggie. Robin wskazała głową Emily, skuloną na krześle w głębi poczekalni. Obejmowała kolana, przytrzymując przy czole zakrwawioną szmatkę. – Nic jej nie będzie – powiedziała – ale czekamy, żeby zbadał ją lekarz. Złamała okulary i lekko skaleczyła się nad brwią. – Robin nadal trzymała mnie za ręce. Teraz spojrzała mi prosto w

oczy. – Andy uratował Emily życie. – Głos jej się załamał. Mocniej ścisnęła moje palce. – Uratował dziś wiele osób. – Andy? – spytałyśmy jednocześnie, ja i Maggie. – No, wiem. – Robin najwyraźniej podzielała nasze zaskoczenie. – Ale to prawda, przysięgam. – Pani Lockwood? – W drzwiach poczekalni stała kobieta w niebieskim fartuchu. – Tak! – Wstałam szybko. – Proszę ze mną. Znalazłyśmy się na oddziale, który pamiętałam sprzed trzech lat, kiedy Andy złamał rękę na lodowisku. W sali stało kilka łóżek, oddzielonych zasłonkami. Za jedną ktoś krzyczał. Ktoś inny płakał. Ale łóżka Andy’ego nie zasłonięto. Andy leżał nagi do pasa, boso, w brudnych spodniach. Kobieta w niebieskim kitlu bandażowała mu lewą rękę. W nosie tkwiła mu rurka doprowadzająca tlen. Andy zauważył nas i zerwał się z łóżka, ciągnąc za sobą bandaże i wyrywając sobie z nosa rurkę. – Mamo! – krzyknął. – Kościół się spalił i jestem bohaterem! – Andy! – rzuciła ostro pielęgniarka. – Muszę ci opatrzyć ramię. Maggie i ja chwyciłyśmy go w objęcia. Głęboko zaciągnęłam się tym ohydnym gryzącym odorem. – Jak się czujesz, skarbie? – spytałam, nadal go ściskając. Zaczął się wiercić i poznałam, że dali mu coś na astmę. Poznałam to po napiętych mięśniach jego pleców. Tak dobrze znałam swojego syna. Ale nie mogłam go puścić. Maggie pierwsza oprzytomniała i odsunęła się od nas. – Pani pielęgniarka chce się tobą zająć, Pandusiu. – Podniosła jego rękę i zobaczyłam rozjątrzone czerwone oparzenie od nadgarstka po zgięcie łokcia. Pierwszy stopień, pomyślałam z ulgą. Odprowadziłam go na łóżko i spojrzałam na pielęgniarkę. – Czy to najgorsze? – spytałam, wskazując jego rękę. Skinęła głową i znowu włożyła mu rurkę do nosa. – Proszę sprawdzić jutro, czy nie powstały bąble. Wypiszemy receptę na środek przeciwbólowy. Ale wyzdrowieje. Szczęściarz z niego. – Mam nową koleżankę – pochwalił się Andy. – Laylę. Uratowałem ją. – Bardzo się cieszę. – Strzepnęłam mu popiół z włosów, aż znowu pojawił się spod nich orzechowy kolor. Pielęgniarka starannie zabezpieczyła bandaż plastrem. – Jakby nie czuł bólu – zauważyła, patrząc na mnie. – Nie czuje, kiedy tak się nakręci – odezwała się Maggie, siadając na łóżku. – Poczuje później. – Przypomniałam sobie, jak w zeszłym roku uderzył głową o krawędź basenu. Przepłynął jeszcze wiele długości, brocząc krwią i nawet o tym nie wiedząc, dopóki adrenalina nie przestała działać. – Słyszałaś, mamo? – powtórzył Andy. – Uratowałem Laylę. – Mama Emily powiedziała, że uratowałeś parę osób. – Założyłam mu rurkę za ucho. Musiałam go ciągle dotykać, czuć jego energię, to było silniejsze ode mnie. – Co się stało? – Nie parę – poprawił mnie. – Wszystkich.

– Chce pan z nim porozmawiać? – Pielęgniarka patrzyła gdzieś nad naszymi głowami. Odwróciłam się i zobaczyłam stojącego za nami mężczyznę w mundurze policjanta. Wpatrywał się w Andy’ego. – Ty jesteś Andy Lockwood? – spytał. – Tak – wyręczyłam Andy’ego. Mężczyzna podszedł. – Pani jest jego matką? Przytaknęłam. – Laurel Lockwood. A to moja córka Maggie. Pielęgniarka poklepała Andy’ego po nagim ramieniu. – Jak będziesz czegoś potrzebować, zawołaj – powiedziała i wyszła, zaciągając za sobą zasłony. – Jestem agentem Biura do spraw Alkoholu, Tytoniu, Broni Palnej i Materiałów Wybuchowych. Frank Fołey. Może byś mi opowiedział, co się dziś wydarzyło? – Byłem bohaterem – oznajmił Andy z uśmiechem. Agent na chwilę stracił pewność siebie. Potem także się uśmiechnął. – Miło mi to słyszeć. Bohaterów nigdy za dużo. Gdzie byłeś, kiedy wybuchł pożar? – Otworzył mały notes. – Z Emily. – To jego przyjaciółka – wyjaśniłam. – Emily Carmichael. – W kościele? – spytał agent Fołey, pisząc. – Tak, ale jest moją przyjaciółką wszędzie. Maggie prychnęła śmiechem. Nie mogła się powstrzymać. – On cię pyta, czy byłeś z Emily w kościele, kiedy wybuchł pożar – przetłumaczyłam. – Tak. – Gdzie konkretnie byliście? Staliście, siedzieliście czy… – Po jednym pytaniu. – Uniosłam rękę, żeby go zatrzymać. – Proszę mi wierzyć, tak będzie łatwiej. Gdzie konkretnie byłeś, kiedy zaczął się pożar? – zwróciłam się do Andy’ego. – Nie pamiętam. – Postaraj się. Przy drzwiach wejściowych czy bliżej ołtarza? – Przy tym takim do chrztu. – A, dobrze. – Agent coś zanotował. – Siedzieliście czy staliście? – Stałem obok Emily. Miała bluzkę na lewą stronę. – Spojrzał na mnie. – Kiedyś cały czas tak robiła, pamiętasz? Skinęłam głową. – Więc stałeś z Emily koło tego do chrztu – powtórzyłam, żeby się nie rozpraszał. – A co potem? – Ludzie krzyczeli: „Pali się, pali się!”. – Ciemne oczy Andy’ego zogromniały, jego twarz rozświetliła się przejęciem. – I przebiegali obok nas. Potem chłopcy wzięli… takie długie i powiedzieli „Raz, dwa, trzy”, i wybili okno z łysym panem. Teraz to ja się roześmiałam. Jeszcze godzinę temu bałam się, że nigdy więcej nie usłyszę mojego syneczka. Ale agent Foley przyglądał się mu podejrzliwie. – Czy braliście narkotyki? – spytał. – Piłeś albo jadłeś jakieś substancje? – Nie – odpowiedział Andy. – Nie wolno mi. Agent przestał pisać i zagryzł wargę. – Pani coś z tego rozumie? – spytał mnie. – „Długie coś”? „Łysy pan”? Pokręciłam głową. – Nadal mówisz o tym, co działo się w kościele, Pandusiu? – spytała Maggie. – Tak, i chłopcy się zapalili, ale nie było drabin, więc zawołałem: „Stać! Na ziemię!

Tarzać się!” i niektórzy tak zrobili. Keith tam był. – Andy spojrzał na mnie. – Był dla mnie niegrzeczny. – Bardzo mi przykro – powiedziałam. Przyjaźniłam się z Sarą i martwiłam się o jej syna, ale Keith potrafił się czasem zachować jak mały gnojek. – Nie było drabin, żeby uciec przed ogniem, takich drabin, jak ta w twoim pokoju, tak? – Tak. Nie było żadnych drabin. – Dobrze – odezwał się agent Foley. – A gdzie wtedy byłeś? – No mówiłem przecież, przy tym do chrztu. – Andy zmarszczył brwi, zgorszony jego tępotą. Agent przerzucił parę stron notatnika. – Ludzie mówili, że wyszedłeś z kościoła i… – Tak. Ja i Emily wyszliśmy przez okno w łazience dla chłopców, i na ziemi stała wielka metalowa skrzynia, i zeskoczyliśmy na nią. – I co się wtedy stało? – Byliśmy na dworze. – A co widziałeś na dworze? Widziałeś jakąś osobę… – Po jednym pytaniu – upomniałam go. – Co widziałeś na dworze? – Ogień. Wszędzie z wyjątkiem metalowej skrzyni. A Emily krzyczała, że nikt nie może wyjść przez drzwi, bo się palą. Zobaczyłem, że ktoś jednak wyszedł i też się zapalił. Ale nie wiem kto. – O, Boże. – Maggie schowała twarz w dłoniach. Długie ciemne włosy spływały jej falami na ramiona. Wiedziałam, że wyobraża sobie tę scenę, tak jak ja. Siedząc z Andym, łatwo było zapomnieć, jak strasznie mogli ucierpieć ludzie. Znowu pomyślałam, co z Keithem. Gdzie trafił? – Widziałeś kogoś innego oprócz tego płonącego człowieka? – spytał agent. – Emily. – Dobrze. Więc wróciłeś do kościoła. – Wróciłeś? – powtórzyłam zdumiona. Co go opętało? Andy przytaknął. – Wszedłem na metalową skrzynię i wskoczyłem do łazienki chłopców, a potem zawołałem, żeby wszyscy szli za mną. – I zrobili tak? – Jak? – Poszli za tobą? – Nie całkiem. Parę osób, na przykład moją przyjaciółkę Laylę, puściłem przed sobą. – Wyjął z nosa rurkę i spojrzał na mnie. – Muszę to mieć? – Jeszcze trochę – odpowiedziałam. – Aż przyjdzie pielęgniarka i powie, że możesz wyjąć. – Pozwoliłeś, żeby Layla wyszła przez okno przed tobą? – Agent się nie poddawał. – I parę innych osób też. A potem poszedłem za nimi. Ale niektórzy poszli za mną. – Zmarszczył nos. – To jakoś trudno wytłumaczyć. – Dobrze ci idzie, skarbie – zapewniłam. – Skąd wiedziałeś, że… metalowa skrzynia tam jest? – spytał agent. – Nie pamiętam. – Postaraj się sobie przypomnieć – poprosiłam. – Zobaczyłem ją, kiedy poszedłem do łazienki.

– Kiedy to było? – podchwycił agent. – Kiedy musiałem siusiu. Agent Foley uznał się za pokonanego. Zamknął notes. – Coś mi się zdaje, że naprawdę jesteś bohaterem – powiedział. – Wiem. Agent dał mi znak, żebym poszła za nim. Wyszliśmy zza zasłony. Spojrzał na mnie ciekawie. – Na czym polega jego… hm, niesprawność? – spytał. – Uszkodzenie mózgu? – Poalkoholowe uszkodzenie płodu – wyrecytowałam nazwę znaną mi jak własne imię. – Naprawdę? – Z zaskoczeniem zerknął nad moim ramieniem, jakby mógł przeniknąć wzrokiem zasłonę. – Czy takie dzieci nie… no, nie mają takiego charakterystycznego wyglądu? – Nie zawsze. Zależy, która część ich ciała rozwijała się, kiedy alkohol na nie oddziaływał. – Pani jest jego matką adopcyjną? Policja z Topsail Island dobrze znała mnie, Andy’ego i naszą historię, ale agent z Wilmingtonu przybył z innej bajki. – Nie, biologiczną. Trzeźwą od piętnastu lat. Uśmiechnął się blado. Z wahaniem. – O rok dłużej niż ja – powiedział w końcu. – Gratulacje. – I wzajemnie. – Także się do niego uśmiechnęłam. – No, to… – spuścił wzrok na zamknięty notes – .. .o ile mogę uwierzyć w to, co powiedział? – Na sto procent – oznajmiłam bez wahania. – Andy jest prawdomówny do bólu. – Niezwykłe dziecko. – Znowu spojrzał ponad moim ramieniem. – Nie musi mi pan tego mówić. – Nie, chodzi mi o to, że podczas pożaru siedemdziesiąt pięć procent osób usiłuje wyjść przez frontowe drzwi. To odruch. Owczy pęd. Jeden rusza, a inni za nim. Pozostałe dwadzieścia pięć szuka innego wyjścia. Bocznych drzwi. Okna. Co to za łysy pan, o którym mówił Andy? – Nie mam pojęcia. – No, więc nasz Andy poszedł do okna w męskiej toalecie. Dziwny wybór, ale okazał się właściwy. – Dzieci takie jak on nigdy nie myślą tak, jak te siedemdziesiąt pięć procent osób, a nawet pozostałe dwadzieścia pięć. To czysty przypadek. Równie dobrze mógł pójść… nie wiem, do okna w damskiej ubikacji i tam utknąć. – Oplotłam się rękami. – Wie pan, czy wszyscy z tego wyszli? Krążą plotki, że nie. Potrząsnął głową. – Nie jest dobrze. Ostatni raport mówił o trzech ofiarach śmiertelnych. Zasłoniłam usta ręką. Niektórzy rodzice nie będą dziś mieli szczęścia usłyszeć, jak ich dzieci opowiadają im o wydarzeniach tego dnia. – Zna pan nazwiska? – Boże. Keith. Marcus. – Na razie nie. Wiem tylko, że to dwójka dzieci i jeden dorosły. Wiele poważnych oparzeń i zatruć dymem. Na pogotowiu ścisk jak w puszce sardynek. – Co to za metalowa skrzynia? – Klimatyzator. Podpalacz go ominął. – Co? To podpalenie? Agent uniósł rękę, jakby chciał wymazać swoje słowa. – Nie mnie o tym wyrokować.

– Wiem, że w klubie młodzieżowym mieli problemy z elektrycznością. Czy to mogło mieć wpływ na kościół? – Przeprowadzimy pełne dochodzenie. – To dlatego pan spytał Andy’ego, czy widział kogoś przed kościołem? – Jak powiedziałem, przeprowadzimy dochodzenie – powtórzył i zrozumiałam, że więcej z niego nie wyciągnę, choćbym pytała nie wiadomo jak długo. Rozsunęłam zasłony wokół łóżka Andy’ego i zobaczyłam mężczyznę siedzącego na łóżku w głębi pomieszczenia. Miał obandażowaną głowę; siedział zgarbiony, bezwładnie opuściwszy muskularne ręce. Kiedy podniósł głowę, żeby powiedzieć coś do pielęgniarki, skrzywił się z bólu. Rozpoznałam te ciemne włosy, brązowe oczy o gęstych rzęsach. Przesunął drżącą ręką po twarzy. Dostrzegłam lśnienie łez na jego policzku. Pielęgniarka Andy’ego osłuchiwała mu płuca. Poprosiła, żeby oddychał głęboko. Zakaszlał. Wykorzystałam tę chwilę, żeby szepnąć do Maggie: – Ben Trippett tu jest. Ben służył w oddziale ochotniczej straży pożarnej. Był także trenerem pływackim Andy’ego. Nie wiedziałam, jak Andy zareaguje, widząc go rannym i przygnębionym. Maggie drgnęła, jakbym obudziła ją ze snu, i poszła za moim spojrzeniem. Dość dobrze znała Bena, bo sama trenowała drużynę młodszych dzieci. Maggie wstała i zanim zdążyłam ją powstrzymać, podeszła do Bena. Stawiała go w krępującej sytuacji, zaskakując go w chwili, gdy płakał, ale miała siedemnaście lat i musiałam pozwolić jej popełniać błędy. Zasłoniła go, więc nie widziałam jego reakcji. Ale potem przyciągnęła do łóżka krzesło na kółkach i usiadła, by z nim porozmawiać. Oboje spuścili głowy, jakby pogrążyli się we wspólnej modlitwie. Ramiona Bena drżały; Maggie położyła mu rękę na nadgarstku. Czasami mnie zadziwiała. Czy nauczyła się tego współczucia ode mnie, obserwując, jak postępuję z Andym? Raczej nie. Wszystkie dobre cechy Maggie to spadek po Jamiem. Siedemnastoletnia dziewczyna, znajdująca w sobie dość sił, żeby pocieszyć dorosłego mężczyznę. Przez chwilę ją podziwiałam. Pielęgniarka Andy’ego wyprostowała się. – Teraz cię zbadam, a potem cię wypiszemy – oznajmiła. Andy wyciągnął lewą rękę do zmierzenia ciśnienia. – Druga ręka. Pamiętasz? Przez parę dni musisz oszczędzać to poparzone ramię – przypomniała pielęgniarka. Zmierzyła mu ciśnienie i temperaturę i poszła. – Napiszę książkę o tym, jak się jest bohaterem – powiedział Andy, gdy sięgnęłam pod łóżko po reklamówkę z jego koszulą i butami. – Może kiedyś. – W pierwszej chwili chciałam go sprowadzić na ziemię, ale ile razy trafiała mu się okazja, żeby się pochwalić? Tylko że inni nie będą tak mili. Rozchyliłam reklamówkę i cofnęłam się, uderzona odorem jego ubrań. – Andy, postąpiłeś dziś bardzo odważnie i mądrze – zaczęłam. Skinął głową. – No. Zastanowiłam się, czy nie powinien wyjść ze szpitala bez cuchnącej koszuli i butów, ale na dworze zrobiło się zimno. Podałam mu pasiastą koszulę. – Ale ten pożar to bardzo poważna sprawa i wiele osób w nim ucierpiało. – Zawahałam się. Najlepiej, żeby to usłyszał ode mnie. – Parę osób nie żyje. Gwałtownie potrząsnął głową. – Uratowałem ich.

– Nie mogłeś uratować wszystkich. To nie twoja wina, wiem, że się starałeś. Ale nie mów ludziom, że jesteś bohaterem. To przechwałki. Pamiętaj, nie wolno się przechwalać. – A jak coś jest w książce, to też przechwałka? – Nie, wtedy jest w porządku. Za moimi plecami uchyliły się oszklone drzwi. Odwróciłam się i zobaczyłam Dawn Reynolds, która rzuciła się do Bena. – O mój Boże! Ben! – Prawie strąciła Maggie z krzesła, chwytając Bena w ramiona. – Tak się bałam! – dodała ze szlochem. W moich oczach także stanęły łzy, kiedy patrzyłam na jej miłość i ulgę. Mieszkała z Benem w małej chatce na plaży w Surf City i pracowała z Sarą w Jabeeńs Java. – Nic mi nie jest. – Ben pogłaskał ją po ręce. – Wszystko w porządku. Maggie wstała cicho, ustępując miejsca Dawn, i wróciła do nas. – Wszystko z nim w porządku? – spytałam, wskazując głową Bena. – Nie całkiem. – Zagryzła wargę. – Ma siedmioletnią córkę, która mieszka z jego byłą w Charlotte. Ciągle myśli o tym, że mogłaby się znaleźć w takiej pułapce. Denerwuje go, że ludzie… – Spojrzała na Andy’ego, a potem na mnie. – Wiesz. – Wyjaśniłam Andy’emu, że niektórzy zginęli w pożarze – powiedziałam. Maggie znowu zaczęła płakać. Wyjęła z kieszeni dżinsów podartą chusteczkę. – Nie rozumiem, jak to się mogło stać. – Napiszę o tym książkę, i to nie będą przechwałki – oznajmił Andy, wkładając but. Maggie znowu schowała chusteczkę. Uniosła stopę Andy’ego i oparła ją sobie na biodrze, po czym zaczęła mu sznurować but. – Ben powiedział, że belka uderzyła go w głowę – powiedziała. – Był z nim wujek Marcus. Marcus. Przypomniałam sobie, co powiedział agent: dwoje dzieci i dorosły. I po raz drugi tej nocy przeniosłam swój strach i troskę z syna na szwagra.

5 Skręcając w Market Street, po raz trzeci wybrałem numer Laurel. Poczta głosowa. Znowu. Uroczo, Laurel. Nie pora udawać, że mnie nie znasz. – Zadzwoń, na miłość boską! – krzyknąłem w słuchawkę. Nadal nie mogłem sobie wyobrazić, że Laurel wysłałaby Andy’ego na zamkniętą zabawę, zwłaszcza w Drury Memorial. Właśnie wyrwałem się z tego piekła, kiedy podbiegł do mnie Pete. – Lockwood! – Stał o parę metrów, ale musiał krzyczeć, żebym go usłyszał przez warkot generatorów, szum wody i wycie syren. – Andy jest w New Hanover. Zbieraj się! Zrozumiałem dopiero po chwili. – Andy? – Zrzuciłem plecak i kask. W kościele ręce miałem spokojne. Teraz mi się roztrzęsły. – Tak! – zawołał Pete przez ramię, wracając do samochodu. – Rzucaj sprzęt i leć. Wszystkim się zajmiemy. – Laurel wie? – zawołałem, zdejmując kurtkę, ale chyba mnie nie usłyszał. Pobiegłem do remizy, znajdującej się o parę przecznic dalej. Po drodze zrzucałem sprzęt, aż zostałem w samym uniformie. Wskoczyłem do swojej furgonetki i ruszyłem z piskiem opon. Zamknęli most dla wszystkich pojazdów z wyjątkiem służb porządkowych, ale kiedy funkcjonariuszka pilnująca wjazdu mnie rozpoznała, dała mi znak, żebym przejechał. Usiłowałem się dodzwonić do Laurel, na stacjonarny i komórkę. W końcu zadzwoniłem na pogotowie w New Hanover. Musiałem wybierać numer dwa razy, tak mi się trzęsły ręce. Przełączyłem na głośnik i odłożyłem komórkę na miejsce na kubek. – Pogotowie – odezwała się kobieta. – Tu Marcus Lockwood! – krzyknąłem w stronę telefonu. – Macie pacjenta, Andy’ego Lockwooda, z Drury Memorial. Może mi pani powiedzieć, jak on się czuje? – Za chwilę. Kabinę mojej furgonetki wypełnił chaos szpitala – syreny i krzyki. Ktoś wołał coś niezrozumiale. Ktoś zawodził. Całkiem jakby scena spod kościoła przeniosła się do szpitala. – Szybciej, szybciej… – Ściskałem kierownicę ze wszystkich sił. – Halo? – Tak? – Zatrucie dymem i oparzenia. Cholera. – Proszę poczekać… Usłyszałem, jak recepcjonistka z kimś rozmawia. – Oparzenie pierwszego stopnia, mówi jego pielęgniarka. Tylko ręka. Jego życiu nic nie zagraża. Pielęgniarka mówi, że to bohater. Pomyliła chłopców. Słowa „Andy” i „bohater” nie mogły się znaleźć w tym samym zdaniu. – Na pewno chodzi o Andy’ego Lockwooda? – To pański bratanek, tak? – Tak.

– Pielęgniarka twierdzi, że wyprowadził dzieci z kościoła przez okno męskiej toalety. – Co? – I podobno nic mu nie będzie. Zaniemówiłem. Zdołałem wyłączyć telefon i z najwyższym wysiłkiem skupiłem się na prowadzeniu. W oczach mi się mgliło. Pożar nadszarpnął mi nerwy, ale nawet nie w połowie tak, jak ta kilkuminutowa rozmowa. Teraz, gdy już się uspokoiłem co do losu Andy’ego, wkurzyłem się jak cholera. Ktoś podłożył ogień. Przyjechałem w pierwszym samochodzie i zdążyłem szybko obejść kościół. Pierścień ognia otaczał budynek równomiernie ze wszystkich stron. Pożar nie wybuchł przypadkiem. Rozumiałem podpalaczy. W dzieciństwie bawiłem się zapałkami i raz podpaliłem naszą szopę. Usiłowałem zrzucić winę na Jamiego, ale rodzice wiedzieli, że ich świątobliwy starszy syn w życiu nie zrobiłby nic tak głupiego. Nie pamiętam kary – tylko ten pierwszy dreszcz, kiedy patrzyłem, jak zostawione na warsztacie przesycone smarem szmaty buchają płomieniem – a potem strach, kiedy ogień bluznął na ścianę. Więc rozumiałem wszystko – ten dreszcz, to podniecenie. Ale, do diabła, skoro jakiś gamoń musiał już coś podpalić, to czemu kościół pełen dzieci? Czemu nie jeden z setek pustych letnich domków? Samego budynku nie było co żałować. Od lat zbierano pieniądze na budowę większego kościoła. Czy to zbieg okoliczności? I czy to zbieg okoliczności, że zabawę przeniesiono z klubu młodzieżowego do kościoła? Nieważne. Łatwiej mi się myślało o dochodzeniu niż o Andym. Ben Trippett i Dawn Reynolds wyszli z pogotowia akurat, kiedy biegłem do drzwi. Oto człowiek, który powinien nazywać się bohaterem. Śpieszyło mi się, by zobaczyć Andy’ego, ale musiałem przystanąć. – No, Ben, jesteś gość! – powiedziałem, klepiąc go po ramieniu. – Stary – rzucił Ben, bezskutecznie usiłując się uśmiechnąć. Opierał się o Dawn i w świetle padającym przez drzwi zobaczyłem jej czerwone oczy. – Jak głowa? – Czołgał się przede mną, kiedy coś… belka, posąg albo sam nie wiem co… zwaliło się na niego i zrzuciło mu kask z głowy. W świetle latarki zobaczyłem krew, spływającą mu po policzku. – Siedemnaście szwów. – Dawn wtuliła się w niego mocniej. – Może wstrząśnienie mózgu. – Uratowałeś dziś co najmniej jedno życie, Trippett – powiedziałem. – Z tobą pójdę w każdy ogień. Prawda wyglądała tak, że nie chciałem z nim iść. Ben wstąpił do nas niespełna rok temu i czułem, że nie wytrzyma. Miał ambicję, zapał i inteligencję, ale także klaustrofobię. Odetchnął raz przez aparat i spanikował. Dostał regularnego ataku paniki. Chłopaki się z niego nabijali. Początkowo dobrodusznie, ale kiedy powaga sytuacji stała się oczywista, zrobili się złośliwi. Nie miałem do nich pretensji. Nikt nie chciałby iść w ogień z facetem, któremu nie można ufać. Ben dojrzał do odejścia. Do wyjazdu z wyspy. Ale w końcu zdołał przebrnąć przez kontrolowany pożar na ćwiczeniach i jakiś miesiąc temu oznajmił mi, że jest gotów do akcji. – Na pewno? – spytałem. – Istnieje wielka różnica między pożarem kontrolowanym i prawdziwym. – No pewnie – zgodził się. Nie żartował. Dziś szedł przede mną, pełzł na czworakach przez płonący kościół i nagle rozległ się brzęczyk, sygnalizujący niski poziom tlenu w aparacie. Obaj wyruszyliśmy z pełnymi zbiornikami, ale w nerwach człowiek oddycha szybciej, i Ben jechał już na rezerwie.

– Puść! – krzyknąłem do niego; słowa wychodziły bełkotliwie zza maski. A jednak mnie zrozumiał. Nie odwrócił się. Szedł dalej, aż się przestraszyłem, że zwariował. Usłyszałem głuche łupnięcie tego czegoś, co uderzyło w kask Bena. I jego stęknięcie bólu. Zobaczyłem czerwoną strugę krwi na policzku. – Ben! – krzyknąłem. – Odwróć się! Ale szedł dalej. Zawołałem przez krótkofalówkę: „Mam rannego z pustym zbiornikiem!”, ale w mroku nagle zauważyłem ekran jego kamery termowizyjnej. Przed nami coś było. Ben szedł po dziecko. Dziewczynka wpełzła w śpiwór i jakoś znalazła kieszeń powietrzną. Ben chwycił ją i razem wyciągnęliśmy ją z kościoła. Była nieprzytomna, ale żywa. – Uparty sukinkot z tego twojego faceta – zwróciłem się do Dawn. – Ale jedna dziewczynka dziękuje za to Bogu. – Wiem – powiedziała. – Słyszałem, że jakieś dzieci zginęły – odezwał się Ben. – Powinienem zostać. Może byśmy… – Nie mogłeś zostać, stary. – Chwyciłem go za ramię. – Miałeś rozłupaną głowę. Ben przycisnął umazane sadzą palce do powiek. Lada chwila miał się rozkleić. – W porządku, bracie – powiedziałem. – Dobrze się dziś spisałeś. – Jego ciemne włosy zalśniły w blasku szpitalnych świateł i nagle wydał mi się podobny do Jamiego. W porównaniu z nim czułem się zawsze jak oferma. Wielki mężczyzna o miękkim sercu. – Słyszysz? – Dawn odwróciła się do Bena, kładąc mu dłoń na piersi. – Zrobiłeś wszystko, co mogłeś, skarbie. – Spojrzała na mnie. – Wiesz, jak to się zaczęło? – Najprawdopodobniej podpalenie. – Kto by mógł zrobić coś takiego? Pokręciłem głową. – Może przypadkiem widzieliście mojego bratanka? – Zajrzałem przez oszklone drzwi. – Andy’ego? – Jest tam. – Dawn dotknęła mojego ramienia. – Nic mu się nie stało. Andy siedział po turecku na łóżku. Wyglądał jak mały chudy Budda z obandażowanym przedramieniem. Gardło mi się ścisnęło. Laurel siedziała obok łóżka, plecami do mnie. Czarne włosy wysmykiwały się jej ze spinki. Maggie przycupnęła w nogach łóżka, obejmując kolana. Andy zauważył mnie, kiedy otworzyłem szklane drzwi. – Wujek Marcus! – zawołał. Paroma krokami dotarłem do łóżka i pochyliłem się nad Laurel, żeby go uściskać. Plecy miał drobne, wąskie – jak u dziecka, choć wyczuwałem mocne, wytrenowane pływaniem mięśnie. Poczułem dym, którym przesiąkły jego włosy, i gardło mi się ścisnęło. W końcu wziąłem się w garść i przerwałem uścisk. – Miło cię widzieć. – Słowa drapały mi gardło jak papier ścierny. – Jestem bohaterem – powiadomił mnie Andy i szybko zerknął na Laurel. – Mogę to powiedzieć wujkowi? Laurel zaśmiała się cicho. – Tak. Wujek należy do rodziny. – Spojrzała na mnie. – Powiedziałam Andy’emu, że nie wolno się przechwalać. Objąłem Maggie i przytuliłem ją mocno. – Jak sobie radzisz, Mags? – Dobrze – odpowiedziała. Nie wyglądała dobrze. Twarz miała całkiem białą. Skóra pod jej oczami stała się fioletowa i przezroczysta.