hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony153 554
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań97 569

Ellen Alpsten - Caryca

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Ellen Alpsten - Caryca.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 322 osób, 210 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 539 stron)

ELLEN ALPSTEN Z języka niemieckiego przełożyła: Daria Kuczyńska-Szymala WYDAWNICTWO SONIA DRAGA

N ie żyje. Mój ukochany mąż, potężny car Wszechrusi, umarł, i to w najbardziej odpowiednim momencie. W jego sypialni na górnych piętrach Pałacu Zimowego czas jakby się na chwilę zatrzymał. Płomienie świec w wysokich lichtarzach migo­ tały nerwowo, wypełniając pokój przygaszoną, niespokojną poświatą. Światełka tańczyły w wysokich lustrach na ścianach, ich miękki blask sprawiał, że cienie w kątach wirowały, a utkane na flamandzkich gobe­ linach postaci budziły się do życia. Na zewnątrz, za drzwiami, słysza­ łam te same głosy, które szeptały i mamrotały przez cały wieczór i całą noc. Mieszały się z wyciem zimnego lutowego wiatru, który gniewnie kołatał zamkniętymi okiennicami. Wszystko było tak samo, jak przez ostatnie dni. To, że nic się nie zmieniło, wydawało się niewiarygodne. Przypomniałam sobie dzień, gdy Piotr po wielkiej bitwie pod Połtawą odznaczał starego wojaka, który stracił w walce nogę. Gdy stałam wtedy obok Piotra, szukając odpowiednich słów, aby wyrazić swe współczucie i uznanie, żołnierz zaprotestował. - Tutaj w środku, pani - powiedział, stukając się palcem wskazu­ jącym w czoło. - Tutaj w środku wciąż mam tę nogę. To wszystko, co się liczy. Czułam teraz dokładnie to samo. W mym umyśle, w mym ciele, w mojej duszy Piotr wciąż przy mnie był. Lecz nic dziwnego, że ogarnę­ ło nas niedowierzanie i brak zrozumienia! Przecież przed chwilą zgasła najsilniejsza wola, której Rosja kiedykolwiek była poddana.

Zakłopotani doktorzy Blumentrost, Paulsen i Horn stali w mil­ czeniu przy łożu Piotra. W skrytości ducha uważałam, że cara mogło uratować lekarstwo za pięć kopiejek. Lecz oni tylko wpatrywali się bła­ galnie w jego zwłoki. Czyżby mieli nadzieję usłyszeć kolejny oddech? Już ja wam zapłacę, jeśli on rzeczywiście nie żyje, szarlatani - po­ myślałam. Jednocześnie starałam się zachować pełen godności wyraz twarzy. Czułam, że obserwuje mnie zarówno Teofan Prokopowicz, jak i Aleksander Mienszykow. Prokopowicz zamieniał marzenia Piotra w słowa, nadając im kształt i trwałość. Piotr i Rosja wiele mu zawdzię­ czali. Natomiast w przypadku Mienszykowa było dokładnie odwrot­ nie. Ten najbogatszy i najpotężniejszy człowiek rosyjskiego imperium wszystko zawdzięczał Piotrowi. Mienszykow odchrząknął. Spojrzałam na niego. On i Prokopowicz wpatrywali się w dłonie Piotra. Powędrowałam wzrokiem za ich spojrzeniem. Zastygłe dłonie martwego cara, które nagle stały się tak bezsilne, wciąż zaciśnięte były na kartce papieru. Paulsen zamknął mu oczy i skrzyżował ręce na piersi. Nie potrafił jed­ nak wyciągnąć papieru z uścisku skostniałych palców. Pióro wypadło Piotrowi z dłoni podczas ostatniej, śmiertelnej chwili słabości, a na miękkim prześcieradle dostrzegłam plamki czarnego atramentu. Gdy Piotr na kilka minut przed śmiercią ostatkiem sił zażądał pió­ ra, atramentu i papieru, moje serce z lęku niemal przestało bić. Nie, on nie zapomniał. Chciał pociągnąć mnie ze sobą w ciemność, w śmierć i w zapomnienie. W tym momencie w całym ciele poczułam chłód. Zmroziło mi krew w żyłach, które stały się niczym gałęzie drzew w bał­ tyckim lesie zimą: zamarznięte i pokryte szronem. Lecz widok jego dłoni! Wystawione na nasze spojrzenia, wydawa­ ły się tak bezradne. Dłonie o wiele za delikatne w porównaniu z jego potężnym ciałem. Dłonie, które przedwcześnie stały się zbyt słabe, by mógł uczynić wszystko to, czego jeszcze pragnął dokonać. Wzruszyłam się, widząc je tak bezsilnymi, a z mego serca ulotniły się lęk i gniew, które towarzyszyły mi przez ostatnie miesiące. Wytężyłam resztki po­ zostającej we mnie miłości i pragnęłam zapomnieć, że te same dłonie

jeszcze dwa tygodnie temu zanurzył w moich włosach i okręcił sobie gęsty lok wokół palca. Powąchał go potem i uśmiechnął się do mnie. - Moja biedna Katarzyno, wciąż jesteś taka piękna! Lecz jak bę­ dziesz wyglądać w klasztorze bez swoich włosów? I do tego panujące tam zimno! Ciebie też dopadnie, choć jesteś silna jak koń. Ta biedacz­ ka Eudokia wciąż do mnie pisze i błaga o dodatkowe futro! Jak dobrze, że ty przynajmniej nie umiesz pisać! A potem roześmiał się, zarzucając głowę mocno do tyłu i kazał po­ dać więcej wódki. Eudokia, nieszczęsna kobieta, która poślubiła go jako młoda dziewczyna! Widziałam ją tylko jeden raz. Od niemal trzydziestu lat mieszkała w klasztorze. W jej oczach płonęło szaleństwo. Miała ogolo­ ną głowę, a chłód i brud sprawiły, że jej czaszkę pokrywały guzy i kro­ sty. Jedynym towarzystwem była dla niej garbata karlica. Piotr kazał tej nieszczęsnej istocie, która służy jego żonie w klasztornej celi, obciąć język, żeby na nieustanne skargi Eudokii mogła odpowiadać jedynie bełkotem. Piotr uważał, że wystarczy, żebym zobaczyła ją tylko jeden raz, aby napędzić mi stracha do końca życia. Zsunęłam się z krzesła stojącego przy łożu Piotra i opadłam na kolana. Trzech lekarzy natychmiast wycofało się w półcień komnaty. Ni­ czym przegonione z pola wrony. Ptaki, których Piotr w ostatnich la­ tach swego życia obawiał się najbardziej. Gdy ujęłam jego dłoń, poczułam, że jest miękka i chłodna. Potrzy­ małam ją przez chwilę i uniosłam do ust. Pachniała znajomo. Tyto­ niem, atramentem, skórą, a także delikatnym zapachem perfum, które kiedyś kazał dla siebie zrobić w Grasse. To jeszcze nie była dłoń zmar­ łego. Palce z łatwością oderwały się od kartki papieru. Leżała teraz na prześcieradle, okrywającym jego pozbawione życia ciało. Sięgnęłam po nią spokojnym i zdecydowanym ruchem. Ważne było, by pokazać wszystkim, że tylko mnie przysługuje ten gest, co­ kolwiek zostało tam napisane. Mnie, jego żonie i matce jego dzieci. Rodziłam dwanaście razy.

Papier zaszeleścił mi w palcach. Piotr ostatkiem sił skreślił kilka słów, żeby załatwić sprawę, którą chciał uregulować w ostatnim przy­ pływie swej potężnej woli. Nie po raz pierwszy wstydziłam się, że nie potrafię czytać. Podniosłam się i podałam ostatnią wolę mego małżonka Teofano- wi Prokopowiczowi. Przynajmniej Mienszykow wiedział równie mało jak ja! Od chwili, gdy Piotr zgarnął nas pod swoje skrzydła, byliśmy niczym dwoje dzieci, które kłócą się o miłość i uwagę ojca. Batiuszki cara, jak nazywał go jego lud - naszego ojczulka cara. Natomiast Pro­ kopowicz odgrywał swą rolę na zupełnie innej scenie niż my. Zawsze się go obawiałam. Był człowiekiem obeznanym z niebieskimi i ziemskimi królestwami, o wielkiej wiedzy i ostrym dowcipie. Po co jednemu czło­ wiekowi trzy tysiące ksiąg? A tyle właśnie ksiąg - o czym zapewniała mnie moja zaufana Daria - trzyma w swojej bibliotece! Czy wszystkie je przeczytał? Skąd miał więc czas na inne obowiązki? Biorąc ode mnie ostatnią wiadomość od Piotra, lekko pochylił gło­ wę. Wyglądało to na wyraz szacunku, choć przecież musiał wiedzieć, jaki los wyznaczył mi Piotr w ostatnich tygodniach swego życia. Z pewnością domyślał się, co tak pilnego chciał przekazać car! Czy to nie on przed dwoma laty pomógł Piotrowi spisać jego niebywałe postanowienie? Teofan Prokopowicz ujął wtedy w słowa przysługują­ ce Piotrowi prawo do samodzielnego stanowienia o każdym zwyczaju i każdej ustawie. A przecież obaj tak głęboko wierzyli w moc boskiej woli i przeznaczenie łączące lud z jego władcą! Czyż Piotr nie powta­ rzał wciąż, że wolałby zostawić swe imperium godnemu obcemu, niż własnemu, lecz niegodnemu dziecku, jakim zdawał mu się Aleksy, jego syn i dziedzic tronu. Aleksy i jego oczy o rozmytym, przesłoniętym gęstymi rzęsami spojrzeniu. Oczy jego matki, Eudokii, pod jej wysokim, wypukłym czo­ łem. Z jaką nieśmiałością i niepewnością zerkał na mnie podczas na­ szego pierwszego spotkania. Nie mógł wtedy nawet usiąść, ponieważ Mienszykow tak okrutnie potraktował go rózgą, że plecy i siedzenie miał pokaleczone i zaognione. Dopiero gdy było już o wiele za późno, Aleksy zrozumiał, że nadchodząca śmierć zmienia człowieka. Przynosi

słabeuszowi godność i spokój, których w swym życiu nigdy nie zaznał. A silni ludzie w jej obliczu stają się kłębkiem nerwów. W celi Aleksego jego niepewność musiała ustąpić przerażeniu, a w końcu niepojętemu zrozumieniu. Nie byłeś krwią z mojej krwi, ciałem z mego ciała, Aleksy. Więc mogłam mimo wszystko spokojnie spać. Jak to mówił mój ojciec, opierając się na swej prostej, chłopskiej znajomości ludzkich dusz? Łzy innych ludzi to tylko woda. Natomiast Piotr nie przespał już ani jednej nocy bez koszmaru, który przygniatał mu pierś. Kaci i oprawcy Aleksego przysięgali, że jego dusza uleciała z ust w postaci wrony. Od tej pory Piotr całe swe wielkie imperium wezwał do polowania na te czarne ptaki. Chłopi łowili je dla nagród, zabijali, oskubywali i piekli. Nic to carowi nie pomogło. Ptak wciąż przelatywał przez ściany i zaryglowane drzwi jego sypialni, przy­ bywał każdej nocy i swymi hebanowymi skrzydłami tłumił światło jego snów. W chłodnym cieniu jego sylwetki krew na rękach Piotra miała już nigdy nie wyschnąć. Z pozornym spokojem popatrzyłam na Teofana Prokopowicza. Jednak pod lekko zasznurowanym gorsetem moje serce biło moc­ no i nierówno. Byle tylko teraz nie zemdleć. Poruszyłam palcami stóp w sztywnych od pokrywających je haftów i szlachetnych kamieni pan­ toflach. Teraz muszę być silna. Jestem carycą. Cokolwiek miałoby się teraz zdarzyć, jestem pierwszą koronowaną imperatorową Rosji. Na­ ciągnęłam mocniej futro ze srebrnych soboli na ramiona i wyprosto­ wałam się. Mimo to pod jedwabną materią poczułam na ramionach gęsią skórkę. Prokopowicz delikatnie się uśmiechnął. Oczywiście, tego starego lisa nie potrafiłam zwieść. Znał się na tajemnicach ludzkiego serca. Na wszystkich. A przede wszystkim na moich. Ruchem głowy dałam mu znak, aby odczytał nagryzmolone sło­ wa. Po raz drugi skłonił głowę i popatrzył na ostatnie słowa mego męża. A potem zaczął je czytać: - Wszystko przekażcie... Umilkł, po­ patrzył na nas i powtórzył: - Przekażcie...

Mienszykow zerwał się z miejsca, zupełnie jakby go ktoś smagnął batem, jak w starych dobrych czasach. - Komu? - zapytał, podchodząc do Prokopowicza. - No mówcie, Teofanie Prokopowiczu, komu? Ja zostałam na miejscu, choć odczuwane napięcie niemal pozba­ wiło mnie tchu. Czułam, jakby futro, którym się otuliłam, parzyło mi skórę. Teofan wzruszył ramionami. - Car nie dokończył zdania. To wszystko. - Wydaje mi się, czy też na jego pokrytej zmarszczkami twarzy po raz drugi pojawił się uśmiech? Spojrzał na mnie przelotnie, a potem spuścił wzrok. Natychmiast powróciłam do życia. Nic nie zostało przesądzone! Myśli kotłowały mi się w głowie. Piotr nie żyje, lecz to wcale nie ozna­ cza, że jestem bezpieczna! Wręcz przeciwnie. - To wszystko? To ma być wszystko? - powtórzył Mienszykow, wyrywając szacownemu arcybiskupowi Pskowa papier z dłoni. - To niemożliwe! - wymamrotał, wpatrując się bezradnie w nakreślone na nim litery. Prokopowicz spokojnie odebrał mu kartkę. - Przecież nie potra­ fisz czytać, Aleksandrze Danilowiczu. I tyle ci z tego przyszło, że za­ wsze miałeś coś innego do roboty, niż nauczyć się liter. Mienszykow już miał mu ostro odpowiedzieć, lecz ja natychmiast przerwałam nabrzmiewający między nimi spór. Naprawdę mieliśmy teraz ważniejsze sprawy do załatwienia. Liczyła się każda chwila! Mu­ siałam działać szybko, przecież nie chciałam podzielić losu Eudokii, jechać saniami na Syberię albo jeszcze gorzej, unosić się na Newie twa­ rzą do dołu pośród ciężkiej kry. - Teofanie, czy chcesz przez to powiedzieć, że car umarł, nie wy­ znaczając swego następcy? Nie określając, kto jest dziedzicem rosyj­ skiego imperium? - upewniłam się. Prokopowicz skinął powoli głową i popatrzył na mnie z nieodgad- nionym wyrazem twarzy. Oczy nabiegły mu krwią po długim czuwaniu przy łożu swego pana. Jak wszyscy popi nosił długie, nieupudrowane włosy. Poprzetykane siwymi pasmami, gładko spływały mu na ramio-

na. Tego dnia miał na sobie skromny, ciemny ubiór prostego duchow­ nego. Nic nie zdradzało licznych zaszczytów i urzędów, jakimi obda­ rzył go Piotr. Nic poza wiszącym mu na piersi ciężkim, wysadzanym klejnotami złotym krzyżem w kształcie medalionu, panagią. Był stary. Jak mogłam tak łatwo o tym zapomnieć? Już przed dwudziestu laty, kiedy był jeszcze arcybiskupem Nowogrodu, wydawał mi się strasznie stary. Mimo to musiałam mieć na niego oko. Prokopowicz był jednym z tych ludzi, którzy potrafiliby służyć jeszcze wielu carom! Bez niego mogłabym szybko zostać zapomniana. Skłonił się i wyciągnął w moją stronę dłoń z kartką. Wzięłam ją od niego i wsunęłam do kieszeni ukrytej pośród fałd mej sukni. Teofan wyprostował się. - Caryco - powiedział zmęczonym nagle głosem. - Składam ten dokument w wasze ręce. Zabrakło mi tchu w piersiach, gdy zatytułował mnie w ten sposób. Czy to znaczy, że podjął już decyzję? Mienszykow uniósł głowę i uważ­ nie nam się przyglądał. - Teofanie... - umilkłam. Jakich słów użyć, by najlepiej wyrazić to, co chcę powiedzieć? - Idź do domu, Teofanie. Jest bardzo wcześ­ nie, a człowiek w twoim wieku potrzebuje snu. Każę cię zawołać. Ale pamiętaj, że oprócz naszej trójki w tym pokoju nikt nie zna ostatnich słów cara. Zrozumiał. - Caryco, winien ci jestem podziw i oddanie. Jesteś matką Wszechrusi, żywym duchem naszego cara. Rosja była niczym nieociosany kamień, któremu dłuto cara nadało formę i tchnęło w nie­ go życie! - Gdyby tak za każde dobrze dobrane słowo dostawał sztukę złota! Lecz jego akurat bogactwo nie interesowało. Czego więc chciał? Trwałości, Katarzyno Aleksiejewna, trwałości. Miałam wrażenie, że to Piotr szepcze mi do ucha ochrypłym od picia głosem. Trwałość była jedyną rzeczą, która zawsze się dla niego liczyła. Musiała też być klu­ czem do lojalności Prokopowicza Mądrego. Dokonał wyboru i ukło­ nił się jeszcze niżej niż poprzednio. Gdy z powrotem się wyprostował, nasze spojrzenia spotkały się. To, co mieliśmy sobie do powiedzenia, nie wymagało słów. Dwadzieścia lat wspólnego życia i wspólnej walki połączyło nas bezgłośnie i nierozerwalnie.

- My również nie zapomnimy o wyświadczonych przez was wiel­ kich przysługach, Teofanie. I mamy nadzieję, że dalej będziecie nam je świadczyć. - Celowo zastosowałam władczą formę wypowiedzi. Po raz kolejny pochylił głowę, milczący i dumny. - Nadamy wam Order Świętego Andrzeja. I podarujemy majątek pod Kijowem z tysiącem, nie, z dwoma tysiącami dusz. - Zaczęłam pośpiesznie zastanawiać się, komu będę musiała te dobra najpierw odebrać. Na pewno znajdzie się jakieś rozwiązanie. - Jestem zaszczycony, caryco - odparł Teofan. Stał teraz i czekał. Skinęłam na służącego, który milczący i nieruchomy niczym posąg stał przy drzwiach. Był jedyną osobą poza nami trojgiem i medykami, jaką wpuszczono do sypialni cara. - Każ zaprząc powóz Teofana Prokopowicza. I pomóż mu zejść na dół. Nikogo do niego nie dopuszczaj, słyszysz? Służący pośpiesznie przytaknął. Jego długie rzęsy rzucały cień na zaróżowione policzki. Był piękny. Jego twarz wywołała nagle bolesne wspomnienie twarzy innego mężczyzny. Twarzy martwe­ go mężczyzny. Twarzy, na którą musiałam patrzeć przez wiele dni i nocy tam, obok mego łóżka, gdzie Piotr kazał postawić jego głowę. Unosiła się w ciężkim, szklanym naczyniu wypełnionym alkoholem, niczym jabłko zalane na zimę wódką. Jego szeroko otwarte oczy pa­ trzyły na mnie ze smutkiem. Miękkie za życia wargi skurczyły się po­ zbawione krwi. W śmiertelnym grymasie odsłaniały zęby i dziąsła. Gdy w odruchu przerażenia kazałam pokojowej wynieść to naczynie, Piotr ponownie postraszył mnie klasztorem i batami. Tak więc przez wiele tygodni stało obok mego łoża, którego Piotr nie chciał już ze mną dzielić. Przegoniłam wspomnienie i powtórzyłam dobitnie: - Odpowia­ dasz za to głową, chłopcze. Nikomu nie wolno z nim rozmawiać! Teofan roześmiał się cicho na te słowa. - Bez obaw, caryco. Jeśli Prokopowicz nie chce z nikim rozma­ wiać, to z nikim nie rozmawia. Chodź, chłopcze, podaj ramię staremu człowiekowi! Dał chłopcu znać, a ten z ukłonem otworzył przed nim drzwi.

Na korytarzu dostrzegłam blade, wystraszone twarze. Panowie i służba siedzieli tam niczym króliki w pułapce i popatrzyli na mnie z lękiem. Moje pojawienie się wywołało wśród nich poruszenie. Madame de la Tour, chuda francuska guwernantka moich córek, przy­ tulała do siebie moją małą Natalię. Nie byłam zadowolona, że ją tam widzę. W korytarzu było zbyt zimno, a już wczoraj po południu zaczęła kasłać. Obok guwernantki stały też Elżbieta i Anna. Próbowały złapać mój wzrok, lecz ja celowo unikałam ich spojrzeń. Były przecież takie młode! Jak miałyby to zrozumieć? Ani one, ani ja, ani ci wszyscy ludzie na korytarzu, nikt z nas nie wiedział, czy to ja jestem tą osobą, której powinni się bać. Szukałam w tłumie kilku twarzy. Brakowało zwolenników wnuka Piotra, książąt Dołgorukich, oraz samego małego Piotra Aleksiejewi- cza. Gdzie oni się podziewali? Gdzie knuli teraz swoje plany zagarnię­ cia tronu? Powinnam aresztować ich jak najszybciej! Za moimi plecami Teofan Prokopowicz i młody służący opuścili sypialnię Piotra. Zasłoniłam swym ciałem widok na carskie łoże. Bogu niech będą dzięki za moje obfite kształty! Zerknęłam na oddalających się mężczyzn. Jasne, wąsko skrojone jedwabne spodnie opinały się na umięśnionych nogach i tyłku służą­ cego. Czy prawdą jest plotka, że Prokopowiczowi podobają się młodzi mężczyźni? Cóż, w takim razie dobrze wybrałam mu towarzysza. Każ­ demu to, co czyni go szczęśliwym. Mienszykow roześmiał się. - Wspaniale pozbyłaś się tego starego głupca! Odwróciłam się do niego i rzekłam ostrzejszym niż zamierzałam tonem: - On nie jest głupcem. To my jesteśmy głupcami. Mam nadzie­ ję, że dotrzyma słowa. Mienszykow popatrzył na mnie zdezorientowany. - Jakie słowo ci dał? - Widzisz! To ty jesteś tu głupcem! Słyszysz tylko te słowa, które padają! A przecież powiedziane zostało o wiele więcej! - odpowiedzia­ łam. Jednym krokiem zbliżyłam się do niego i chwyciłam za kołnierz koszuli wyłożony na wąsko wyciętą kamizelkę. Przy okazji ściągnęłam

mocniej wstążki, aż na chwilę zabrakło mu powietrza. Przestraszył się i szybko uniósł ręce do góry, aż zafurkotały ciężkie koronki jego szero­ kich mankietów. Syknęłam ostro prosto w jego twarz. - Mienszykow, nie mamy teraz czasu na takie bzdury. Oboje siedzimy w tej samej łodzi i niech Bóg zlituje się nad tobą za każdą sekundę, którą teraz tracisz! Ciężko dyszał w moim mocnym uścisku, lecz nie miał śmiałości się z niego wyrwać. - Wiesz, kogo nie dostrzegłam na korytarzu, Aleksandrze Daniło- wiczu? Zgadnij! Z bólem zauważyłam brak małego Piotra Aleksiejewi- cza Romanowa, a także jego przemiłych doradców! Nie ma po nich śla­ du! A może domyślasz się, dlaczego prawowitego dziedzica Cesarstwa Rosyjskiego nie ma przy łożu śmierci jego dziadka, czyli w miejscu, w którym powinien się znajdować? Mienszykow delikatnie pokręcił głową. Ten wielki i silny mężczy­ zna zwisał niczym kukiełka z moich dłoni i ponownie przełknął ślinę. Pot wystąpił mu na czoło. - Dlatego, że jest teraz wśród żołnierzy w cesarskich koszarach! Dlatego, że wkrótce posadzą go sobie na ramionach, wiwatując na jego cześć! Dlatego, że czekają na chwilę, w której ogłoszona zostanie śmierć Piotra Wielkiego! A co wtedy stanie się z nami? Co stanie się, gdy przypomni sobie, kto stracił jego ojca? Przecież na pewno wie, czyje nazwisko jako pierwsze widniało na wyroku skazującym Alekse­ go, choć był to tylko krzyżyk, bo przecież nie umiesz pisać! Mienszy­ kow! Na miłość boską, musimy działać! Według nich Syberia byłaby dla nas zbyt dobra! Książę Dołgoruki najchętniej rozrzuci nasze pro­ chy na wietrze! Puściłam go, a on zatoczył się do tyłu. Wciąż wydawał się oszo­ łomiony, gdy swymi silnymi, opierścienionymi dłońmi przecierał so­ bie oczy. Jednak gdy je z powrotem otworzył, jasność jego spojrzenia zdumiała mnie. Skłonił się i powiedział: - Tak jak mówicie, Katarzyno Aleksiejewna, czekają na chwilę, w której dowiedzą się o zgonie cara. Lecz nikt poza nami nie wie, że Piotr nie żyje. Nikt poza nami i Teofa- nem Prokopowiczem! 14

Zanim zdążyłam go powstrzymać, stał już przy drzwiach wiodą­ cych na korytarz i wołał do siebie żołnierza stojącego na straży pod pokojami Piotra. - Teofan Prokopowicz przed chwilą stąd wyszedł. Widziałeś to? - zapytał go cichym głosem. Żołnierz gorliwie przytaknął. Wymiana zdań z Mienszykowem mogła zdecydować o jego przyszłości. - Dobrze - kontynuował Aleksander Daniłowicz. - Weź dwudzie­ stu ludzi. Podążajcie za jego powozem, a gdy dotrze do domu, otoczcie go! Ma się tamtędy nie przecisnąć nawet mysz! Młody człowiek ponownie skinął głową, lecz zaraz potem jakby się zawahał. - A co ze służącym, który mu towarzyszy? Czy mamy go... ? - uczynił jednoznaczny gest, przesuwając ustawioną poziomo dłonią po gardle. Mienszykow potrząsnął głową. - Nie, niech dotrzyma staremu towarzystwa. - Wymienili porozumiewawczy uśmiech. Mienszykow klepnął oficera w ramię i powiedział: - Jak dobrze się spiszesz, na pewno nie będziesz stratny! Żołnierz rozpromienił się. - Jak się nazywasz? - zapytał jeszcze Mienszykow. - Orłów, mój książę! - odparł młody człowiek, głęboko się kła­ niając. Mienszykow jeszcze raz skinął do niego zachęcająco głową, a po­ tem zamknął drzwi. Podobało mi się jego zachowanie. Znów był tym odważnym, zde­ cydowanym mężczyzną, który odwrócił bieg wielu bitew, który tak czę­ sto ratował głowę z najgorszych tarapatów. Jak też odpowiadał Piotr, gdy ktoś zwracał mu uwagę na podejrzane interesy Aleksandra Dani- łowicza? „Mienszykow to Mienszykow, bez względu na to, co robi!" I to zamykało sprawę. Udało mi się podzielić z nim swoim lękiem. Lecz to był dopiero pierwszy krok. On miał rację. Nikt poza nami nie wie o tym, że car nie żyje! Ta wiedza zapewniała nam kilka godzin przewagi, tajemnica da-

wala nam tak bardzo potrzebny czas. Czas aż do ołowianego poranka, który rozciągnie się nad miastem Piotra. Odezwałam się więc do niego nieco łagodniejszym tonem. - Chodź. Pójdziemy tam obok, do małej biblioteki - lekko popchnę­ łam go do przodu. Niepewnym krokiem podszedł do krzesła, na którym od dwóch dni i nocy czuwał przy łożu Piotra. Haftowany surdut z zielonego bro­ katu rzucił niedbale na oparcie. Wystarczyłaby jedna z wplecionych w materię srebrnych nici, by wyżywić chłopską rodzinę przez dwa lata. Laska z gałką z kości słoniowej oparta była o stojący obok stolik. Wziął i surdut, i laskę i skierował się do ukrytych w boazerii drzwi, które pro­ wadziły do małej biblioteki Piotra. Zwróciłam się do medyków. - Blumentrost! Życzę sobie, żebyście nie opuszczali tego pomieszczenia, dopóki na to nie pozwolę, rozu­ miesz? - Ale... - próbował zaprotestować. - Naszą cesarską wolą jest, by wieść o zgonie Jego Majestatu jesz­ cze się nie rozniosła. Ani słowa! Albo nigdy więcej nie będziesz mógł pracować w Rosji, żeby było jasne! Dobrze powiedziane. Taki ton zaakceptowałby nawet Piotr. - Jak sobie życzycie, caryco. - Blumentrost umilkł i ukłonił się. - Dobrze. Zostaniesz później wynagrodzony. To dotyczy także twoich kolegów. Mienszykow uchylił już ukryte w boazerii wąskie drzwi prowadzą­ ce do sąsiedniego pokoju i czekał na mnie. Zachwiał się. Czyżby pił podczas czuwania? Czy też to zmęczenie sprawiło, że nogi się pod nim ugięły? A może strach? Weszłam przed nim do małego, ciemnego pomieszczenia, sekretnego królestwa Piotra. Ogień w kominku wygasł, a drewno na ścianach od­ dawało jego przyjemne ciepło. Podłogę wyłożono miękkimi dywanami, które przywieźliśmy z naszej wyprawy wojennej do Persji. Proste krze­ sła, stojące przed biurkiem, kominkiem i regałami, zrobił sam Piotr. Czasami jeszcze o północy słyszałam dochodzące z jego komnat odgło-

sy heblowania i uderzenia młotkiem. Stolarka i ciesielka pomagały mu przegonić jego demony i lęki. Zdarzało się, że znużony Piotr zasypiał przy warsztacie. Mienszykow zarzucał go sobie wtedy na ramiona i za­ nosił do łóżka. Jeśli tam na niego nie czekałam, używał jako poduszki brzucha młodego szambelana. Z wysokich okien biblioteki zwisały gęsto tkane zasłony, które jako młody człowiek kupił w Niderlandach jeszcze przed wybuchem wojny północnej. Regały zapełnione były książkami: opisami podróży, morskich rejsów, bitew na lądzie i morzu, a także dziełami religijnymi. Każde z tych dzieł przeglądał wciąż na nowo. To był świat, w którym nie mogłam mu towarzyszyć. Wciąż otwarte książki leżały na jego biur­ ku, w stosach w kątach pokoju, a także obok kominka. Niektóre były drukowane i oprawione w grubą świńską skórę, karty innych zosta­ ły dawno temu zapisane ręcznie w klasztorach, a potem wielokrotnie skopiowane. Gzyms kominka był pusty, poza wiernym modelem „Natalii", potężnej fregaty Piotra. Nad nią wisiał obraz przedstawiający nasze­ go syna Piotra Piotrowicza. Namalowano go zaledwie kilka miesięcy przed jego nagłą śmiercią. Śmiercią, która rozdarła serce jego ojca i moje. Tak wiele bólu, tak wiele okrutnie zniszczonych nadziei. Byłam wtedy bliska postradania zmysłów. W tamtym momencie wydawało się, że wszystko poszło na marne. Przez długi czas nie wchodziłam do tego pokoju, gdyż jego wizeru­ nek wydawał się zbyt prawdziwy. Zupełnie jakby mój syn chciał rzucić do mnie małą skórzaną piłkę, którą trzymał w dłoni. Jego jasne loki opadały na białą koronkową koszulę, a między uśmiechniętymi war­ gami połyskiwał rząd ząbków przypominających perełki. Oddałabym życie, żeby mieć go tu i teraz przy sobie i móc ogłosić go carem Rosji. Był małym chłopcem, to prawda. Lecz był synem z mo­ jej i z twojej krwi, Piotrze. Dynastia. Czy nie tego pragnie każdy władca i czy nie tego pragnęliśmy także my? Teraz zostały nam już tylko córki. I niekochany, budzący lęk wnuk. Wspomnienie młodego księcia naszło mnie z taką siłą, że aż za­ brakło mi tchu. Piotr Aleksiejewicz, którego jako noworodka Piotr

wziął w ramiona tuż po porodzie, odwracając się od jego matki. Biedna Szarlota. Zawsze przypominała szlachetnego, płochliwego konia. I ni­ czym konia ojciec z wesołego Brunszwiku sprzedał ją na rosyjski dwór. Rzucił ją Aleksemu na pożarcie, niczym zabawkę do rozpędzenia jego złych humorów, która już wkrótce rozpadła się w jego dłoniach. Na początku jej pobytu w Sankt Petersburgu Szarlota nieustannie miała oczy opuchnięte od płaczu. Tłumaczyłam to sobie jej tęsknotą za do­ mem. Wkrótce potem pod warstwą zielonych i granatowych sińców z trudem można było rozpoznać jej twarz. Aleksy prał delikatną nie­ miecką księżniczkę na kwaśne jabłko. Gdy po urodzeniu córki odkryła, że znów jest w błogosławionym stanie, ze strachu zalała mi łzami całą spódnicę. Lęk przed własnym życiem pozbawiał ją tchu. I gdzie jest teraz jej mały synek? W pałacu książąt Dołgorukich? W koszarach? Tutaj, za drzwiami? Miał zaledwie dwanaście lat, lecz ja bałam się go bardziej niż diabła. Chłopca, któremu Piotr nawet nie przyznał tytułu carewicza! Jeśli Dołgorucy z młodym Piotrem zdobędą władzę, praw­ dopodobnie będzie to ostatnia noc mego życia. Mienszykow ponownie otworzył drzwi do pokoju zmarłego i za­ mówił przez Blumentrosta karafkę ciężkiego wina, nie, uznał po chwili zastanowienia, dwie karafki, jak właśnie powiedział. Służący bezszelestnie wślizgnął się do biblioteki. Przyniósł dwie butelki i tacę z kilkoma kielichami z weneckiego szklą. Byliśmy sami, Aleksander Danilowicz Mienszykow i ja. Wyciągnął swe wciąż ładnie ukształtowane nogi przed siebie i mocno oparł się o fotel. Wyglądało to tak, jakby delikatny mebel miał złamać się pod nim. Wypił kilka łyków, w milczeniu, zatopiony we własnych myślach. A potem wysunął kolorowy kielich w stronę ognia i zaczął obracać go w dłoni w tę i z powrotem. Płomienie oświetliły kolorowe szlify, aż wino rozbłysło. Puchar wyglądał jak wypełniony krwią. Usiadłam naprzeciwko niego i ostrożnie napiłam się z kielicha. Dziś wieczorem nie będzie pijackich zabaw. Zdawało mi się, że niemal dostrzegam, jak gorące wino spływa z gardła Mienszykowa. Niby dla

żartu uniósł kielich w moją stronę. Siedziałam jak zamurowana, czu­ łam, jakby i ze mnie uszło życie. Lecz tak właśnie było i to właśnie mogło mnie uratować! - Zdrowie carycy Katarzyny Aleksiejewny. Warto było wtedy o cie­ bie zagrać, moja pani! Twoje zdrowie, moja wielka przegrana! Twoje zdrowie, moja najwyższa wygrana! Gwałtownie odchylił głowę do tyłu, aż zsunęła mu się peruka i głośno się roześmiał. Jego śmiech zabrzmiał niczym wycie naszych zimowych wilków: wysokie i drwiące. Bez wątpienia upił się już pod­ czas ostatnich godzin czuwania przy łożu Piotra. Musiałam ze spokojem przyjmować jego bezczelność. Piotr kazał­ by go obić kijami. Mienszykow cierpi niczym pies, to wszystko - powiedziałam so­ bie. Przecież jego pan właśnie umarł. Co miał zapisane w gwiazdach? Był nieobliczalny w chwilach cierpienia. Tak bardzo go teraz potrzebo­ wałam. Jego, Tajnej Rady i wojska. Patrzyłam więc na niego w milczeniu, aż przestał się śmiać. Z za­ czerwienioną twarzą pod rozczochraną, wciąż jasną czupryną, upił ko­ lejny łyk i popatrzył na mnie znad krawędzi kielicha, jak mi się wyda­ wało, niepewnie. - A ty, Mienszykow? - zapytałam w końcu. Potrząsnął głową, popatrzył przez chwilę na ścianę, nagle zamach­ nął się i rzucił kielichem o grubą boazerię z ciemnego drewna. Szkło rozprysło się, a wino spłynęło ciężkie i czerwone na podłogę. A potem powiedział: - Masz rację. Praczka jako caryca, sprzedawca paszteci­ ków jako najbogatszy i najpotężniejszy człowiek imperium! - Za cara! - przypomniałam mu delikatnie. Popatrzył na mnie posępnym wzrokiem i powoli powtórzył: - Oczywiście. Za cara! Nie podobał mi się sposób, w jaki patrzył na ogień. Szybko się jed­ nak pozbierał. - Cóż za wyjątkowy czas! Cóż za wyjątkowe życie, moja pani! Może je wyjaśnić tylko boska opatrzność! Skinęłam głową, lecz pomyślałam sobie: wyjątkowe? Tak, tak się mówi na dworach Europy. Ta myśl już teraz rozbawia posłów i se-

kretarzy. Tylko Piotr zawsze uważał za zwyczajne to, co odpowiadało jego woli. Całkowicie zwyczajny awans chłopki na carycę Rosji. Na myśl o tym, co może nadejść, poczułam gwałtowny napływ krwi do członków. Czułam się tak, jakby tysiące mrówek przebiegło mymi ży­ łami. Ja, kuchenna dziewka. Ja, pokojówka. Ja, jeniec wojenny. Ja, praczka. Ja, obozowa dziwka. Ja, gruba pijaczka, która za mocno się maluje. Ja, cudzołożnica! Lecz przecież jeszcze do niedawna mnie słuchał. A teraz nie może już mówić! Wszystko, co odtąd zostanie powiedziane, zależy ode mnie. Mogę być wolna. Największe pragnienie wszystkich chłopów, wszyst­ kich dusz: wolja - całkowita, dzika, wielka wolność. Dla mnie na wy­ ciągnięcie ręki, a mimo to tak boleśnie odległa. Nie, nie zapomniałam, skąd pochodzę. Ja, caryca? Mienszykow wciąż wpatrywał się w ścianę. Trzymał teraz w dłoni nowy kielich, który znów napełniony był aż po brzegi. Nagle wyślizgnął mu się z dłoni, a jego podbródek opadł na pierś. Wino zostawiło wielką, czerwoną plamę na jego białej koronkowej koszuli i błękitnej kami­ zelce. Zasnął. Mogłam mu pozwolić na tych kilka minut odpoczynku, zanim przybędzie Tołstoj. Potem będziemy musieli działać. Potem trzeba go będzie zanieść do jego pałacu, odeśpi kaca. Order Świętego Andrzeja już ma, a poza tym posiada też więcej dusz i tytułów, niż mo­ głabym mu podarować. Nie było niczego, co mogłabym mu obiecać. Lecz on zostanie sam z siebie. Mc nie wiąże mocniej niż stary, dobry lęk o przetrwanie, Katarzyno, jak by Piotr szeptał mi do ucha. Cóż więc, jakoś pójdzie. Już myślę jak caryca. Podeszłam do okna, które wychodziło na dziedziniec Pałacu Zi­ mowego. Drobne ikonki, przyszyte wzdłuż całego rąbka mej sukni, po­ brzękiwały cicho przy każdym moim kroku. Gdy kiedyś w Berlinie mała księżniczka Wilhelmina Pruska ujrzała, jak się ubieram, roześmiała się głośno: - Rosyjska caryca wygląda jak narzeczona grajka! Tak, lecz mój mąż mnie kochał, Wilhelmino. Rozśmieszałam go, a on wtulał swój nos we wszystkie zakamarki mego ciała.

Z okna odsunęłam grubą materię, która miała chronić pałac przed zimnem nocy Sankt Petersburga. Naszego miasta, Piotrze, pamiętasz? Nasze marzenie! Noc, aksamitna i czarna, która już na zawsze obję­ ła cię swymi ramionami, otuliła ciemnością także wody Newy i New­ ski Prospekt, nazwany na cześć Aleksandra Newskiego. Miasto, które wbiłeś w bagienny grunt swoją potężną i niezłomną wolą, skazując na niewymowne cierpienie swoich poddanych, i szlachtę, i chłopów. Po­ wstało na cierpieniu, skargach i śmierci przymusowych robotników, którzy leżą pogrzebani w namule. Lecz kto pamięta o nich w obliczu takich wspaniałości? Jeśli Rosja cierpi na nadmiar czegokolwiek, to właśnie ludzkiego życia. Poranek będzie najpierw blady i chłodny, lecz potem żarzącym blaskiem obleje jasne, równe ściany pałaców. To ty zatrzymałeś tu to światło, Piotrze. Co teraz z nim będzie? Pomóż mi! W oknach wysokich domów, których równe fasady wtedy, przed dwudziestu laty, przedstawiały nieznany dotąd widok, paliły się świe­ ce. Migotały niecierpliwie, trwożnie i niepokojąco. Obserwowałam, jak ich blask, niczym niesionych ręką ducha, niespokojnie przesuwa się przez komnaty i korytarze. Na zewnątrz, na dziedzińcu stal wartownik pochylony nad bag­ netem. Jego ramiona drgnęły, zauważyłam to w migoczącym świetle pochodni. Jeźdźcy wsiadali na konie, by popędzić przez bramę. Czy Blumentrost posłuchał mojego rozkazu? A może śpieszyli w świat, by oznajmić to, co niewiarygodne? Czy galopowali do Dołgorukich? Ro­ syjski olbrzym padł. Nie żyje. W końcu stał się ludzki. Trzeba działać. Pośpieszyłam od okna do drzwi, które prowadziły z małej biblioteki na korytarz. Tu zebrało się niewielu ludzi, tak jak miałam nadzieję. Żoł­ nierz, który swobodnie opierał się o boazerię, zerwał się na baczność, gdy tylko mnie zauważył. - Zawołaj mi tutaj hrabiego Piotra Andriejewicza Tołstoja. A tak­ że hrabiego Apraksina, barona Ostermanna i Pawła Jagużyńskiego. I pośpiesz się, car chce ich widzieć! Starałam się, żeby mój głos brzmiał pogodnie i żeby moje ostat­ nie słowa było dobrze słychać w całym długim korytarzu. Patrzyłam

na oddalającego się żołnierza z pozorną radością w oczach. Gdy tylko ludzie na korytarzu podnieśli się z ukłonu, natychmiast nachylili ku sobie głowy. Dopiero gdy zamknęłam za sobą drzwi, me nieszczęście znów mnie dopadło. Bałam się. Tak, Piotr umarł w odpowiednim momencie. Lecz co teraz będzie? Wolja czy też wygnanie albo śmierć? Już od dawna, od bardzo dawna, nie czułam prawdziwego strachu, który teraz sobie uświadomiłam. Tego prawdziwego, gryzącego uczu­ cia, które ściska żołądek w węzeł, wypływa zimnym i gorzkim potem, spowalnia bicie serca i otwiera jelita. Nie, nie czułam go od... Dość! Teraz nie mogę rozmyślać o tych sprawach, jeśli chcę zachować wolną głowę! W mym niewyszkolonym umyśle potrafię robić tylko jed­ ną rzecz naraz. Usłyszałam za sobą ciche mamrotanie. Mienszykow mówił i jed­ nocześnie płakał przez sen. Dobrze było być z nim teraz samą i mieć go na oku. Wypuszczę go z tego pokoju dopiero wtedy, gdy decyzja zostanie podjęta. Żeby tylko Tołstoj i Rada szybko nadeszli! On słu­ chał mnie, a jego słuchało wojsko. Gdzie jest Piotr Aleksiejewicz, mały książę bez tytułu, lecz z wszelkimi prawami do tronu, który chce mi odebrać? Przygryzłam paznokieć. Ciemne miasto, które oddychało za oknami w niespokojnej, prze­ rywanej koszmarami drzemce, nie mogło udzielić mi rady. Usiadłam w szerokim fotelu przed kominkiem i wysunęłam stopy ze sztywnych, haftowanych pantofli. Teraz mogłam już tylko czekać. Ciepło powoli przesuwało się w górę moich członków aż do głowy. Luty zawsze był jednym z najzimniejszych miesięcy w Sankt Petersburgu. Powinnam kazać przynieść sobie grzane wino i obwarzanka, to pozwoliłoby mi nie zasnąć i wprowadziło w stan lekkiego, szybko mijającego rauszu. Jeśli czegokolwiek nie potrafiłam znieść, to zimna. A przecież tak czę­ sto razem marzliśmy, w polu. Tylko w nocy mogłam zadbać o to, żeby nie było mu zimno. Mienszykow zaczął powoli prostować swoje długie członki. Chrapał jeszcze z otwartymi ustami, lecz już wkrótce będzie się musiał obudzić.

Zamknęłam oczy. I wtedy napłynęły łzy. Nareszcie. Nie fałszywe, lecz prawdziwe łzy głębokiej rozpaczy i smutku, pomimo całej ulgi. Przede mną jeszcze długi poranek i długie tygodnie. Na ten czas będę potrzebować wielu łez, gdyż lud i dwór oczekują rozpaczającej carycy, z potarganymi włosami, łamiącym się głosem i opuchniętymi oczami. Mój smutek i moja miłość dawały mi prawo, żeby uczynić coś niesły­ chanego. Nawet Dołgorucy nie będą się mogli sprzeciwić. Mogę więc równie dobrze zacząć płakać teraz. Tyle łez nad moim cudownym ży­ ciem. Płacz więc, chłopska dziewko, pokojówko, ladacznico, płacz, ca­ ryco Wszechrusi! Tej jednej nocy nikt cię nie usłyszy.

ROZDZIAŁ 1. M oje życie rozpoczęło się od przestępstwa. Z tym że za po­ czątek mego życia nie uważam momentu narodzin. Kto do­ kładnie pamięta swoje najwcześniejsze lata? O życiu chło­ pa pańszczyźnianego, czyli duszy, lepiej nie wiedzieć nic! Nasz żywot, niemieckich dusz w rosyjskim majątku cerkiewnym, byl tak nędzny, że aż trudno go opisać. Życie nasze, Nemców, było ciężkie i usłane kamie­ niami niczym ziemia na pylistej drodze w mojej wiosce. Gdzie znaj­ dowała się ta biedna mała mieścina, w której dorastałam? Nie wiem. Zagubiła się gdzieś w bezkresach Inflant, wioska i kraj, których już nie ma. Czy tamte chaty jeszcze stoją? Nie interesuje mnie, co stało się z tymi nielicznymi ubogimi izbami czy samą drogą. Ojczyznę odnala­ złam we własnym sercu. Wtedy jednak, gdy byłam młoda, mój świat kończył się na gra­ nicy ostatniej izby. Naszą małą wspólnotę i nasz świat określaliśmy tym samym słowem co Rosjanie, mir. Kręta, ubita droga prowadząca przez nasz mir podtrzymywała nasz świat niczym pas luźnego sara- fanu*. Lato zmieniało ją w obłoki kłębiącego się czerwonego kurzu, który wgryzał się w skórę bosych stóp, oślepiał nas i wywoływał kaszel. Wiosną i jesienią, po odwilży i pierwszym dużym deszczu, brodziliśmy po niej po kolana w błocie z naszej izby na pola i do rzeki. Zimą nato­ miast, wracając do domu, przy każdym kroku aż po uda zapadaliśmy się w śniegu albo ślizgaliśmy się po gładkim niczym lustro lodzie. * Sarafan - rosyjski kobiecy strój ludowy, rodzaj długiej sukni z wysoką talią, bez ręka­ wów albo z wszytymi rękawami z tkaniny bieliźnianej (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Od czasu do czasu przez wioskę przetacza! się załadowany wóz, do którego zaprzężone były konie z długimi grzywami i ciężkimi ko­ pytami. Zostawiał towary w klasztorze i odbierał inne, przeznaczone na targ. Poza tym niewiele się działo. Ubłocone kury i prosiaki biegały po drodze. Bawiły się na niej brudne dzieci z potarganymi, skołtunio­ nymi i zawszonymi czuprynami, dopóki były zbyt małe, żeby pomagać w polu albo siedzieć przy klasztornych wrzecionach i krosnach. Po­ waga naszego życia jako dusz dopadała nas już we wczesnych latach. Koniuszki palców mieliśmy stwardniałe od pracy i nawet nie chciało nam się odganiać much siedzących w kącikach oczu. W niskich i zadymionych izbach przebywaliśmy tylko wtedy, gdy jedliśmy albo spaliśmy. Dom wiązał się więc z nielicznymi w na­ szym życiu chwilami odpoczynku. Chaty stały bezładnie porozrzuca­ ne w pewnym oddaleniu od drogi, a za każdą znajdował się ogródek warzywny i studnia. Nasz mir wyglądał dokładnie tak samo, jak wiele innych małych wiosek w Inflantach i sąsiednich bałtyckich krainach. Tam, w owym trójkącie pomiędzy dużymi państwami należącymi do papieża, a także do Niemców. Lecz wkrótce na tych terenach zaczęli razem mieszkać Polacy, Łotysze, Rosjanie i Niemcy, których łączyły mniej lub bardziej przyjazne relacje. Przynajmniej wtedy. Pewnego kwietniowego dnia, tuż przed przełomem stuleci - we­ dług kalendarza wprowadzonego przez cara Piotra musiał to być rok 1699 - biegłam w dół drogą razem z moją młodszą siostrą Krystyną. Za ostatnią, płaską i przycupniętą izbą z drewna, gliny i słomy droga ciągnęła się wzdłuż pól w kierunku rzeki. Tego dnia wiatr delikatnie gładził naszą skórę, a powietrze pachniało słodko największym cudem bałtyckich krain. Ottiepiel. Kto nigdy nie przeżył wielkiej odwilży, ten nie potrafił zrozumieć naszych serc. Nasze dusze odpoczywały przez zimę, były niczym płytki oddech niedźwiedzia, który aż do wiosny zu­ żywa zapasy tłuszczu zgromadzone pod futrem. Długa pora roku i jej ołowiane światło niczym derka przykrywały naszego ducha. Mir za­ padał się w bezsilną i tępą ciemność, którą wypełniały opary wódki i kwasu. Żywiliśmy się chlebem bez zakwasu, słoniną, która tworzyła wielkie oka tłuszczu w zupie fasolowej, kaszą ze skwarkami, ciastem

jaglanym i kwaśną kapustą, którą jesienią w wielkich ilościach drob­ no kroiliśmy, soliliśmy i udeptywaliśmy. Jedliśmy ją potem każdego dnia. Dawała nam siłę, żeby przetrwać ziąb, w którym ślina zamarza w gardle, zanim człowiek zdąży ją wypluć. Właśnie wtedy, gdy śnieg, mróz i szron stawały się dla nas niemającą końca i trudną do zniesie­ nia rutyną, zaczynały niepostrzeżenie zanikać. Każdej długiej i ciemnej zimy nie wierzyliśmy już, że ottiepiel kolejny raz się powtórzy. Przera­ żał nas dopiero potężny trzask pękających na Dźwinie lodowych kier. Uwolniona woda tryskała dziko i niosła kry z wielkim pędem w dół rze­ ki. Miażdżyła wszystko, co stanęło na jej drodze, a nawet najmniejsze strumyki występowały z brzegów. Późną wiosną pojawiały się pierwsze pąki, silne, łuskowate ryby w Dźwinie i zioła wszelkiego rodzaju. Na­ stępowały krótkie, gorączkowe i szalone letnie miesiące. Nagle nasz ubogi krajobraz stawał się pełen życia, liście na drzewach były grube i soczyste. Motyle tańczyły, zataczając się w powietrzu, a rozświergo- tane ptaki śpiewały całą jasną noc. Nasza kraina była wtedy jak odu­ rzona od nagłego nadmiaru urodzaju i życia. Rozpoczynały się długie dni i krótkie noce. Tego roku miałam obchodzić swoje szesnaste urodziny, a Krystyna była ode mnie dwa lata młodsza. Tańczyła przede mną w kurzu, obra­ cała się wokół własnej osi, klaskając w dłonie. - Oddychaj, Marto! Od­ dychaj! Wąchaj! - Uniosła swój mały nosek w górę. - Życie zaczyna się na nowo! Roześmiałam się i spróbowałam złapać ją, mimo że dźwigałam pra­ nie, lecz zręcznie mi się wywinęła. Miałyśmy uprać ubrania nad rzeką. Jeszcze podczas poprzedniej pełni musiałyśmy rąbać lód w dzieży za izbąl Tak trudno było skrobać i jednocześnie odkładać na bok kawałki lodu. Poza tym ręce aż siniały nam od mrozu, a pod skórą tworzyły się paskudne guzy, które potem bardzo bolały i trudno się goiły. Tego dnia przyjęłyśmy więc na siebie z wielką ochotą obowiązek prania. Kto prał, nie musiał iść na pole. W tajemnicy postanowiłyśmy, że po skończeniu pracy wykąpiemy się, żeby ładnie wyglądać na wiosennym targu pod koniec tygodnia.