hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony161 193
  • Obserwuję131
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań100 851

Holly Bourne - Przeznaczeni

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Holly Bourne - Przeznaczeni.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 488 stron)

Nigdy nie wierzyłam w „przeznaczenie”. To było słowo rodem z Hollywood – klisza utworzona na potrzeby sprzedaży romansideł i praw do filmów. Miłość jak uważałam, to ogólnoludzka obsesja zrodzona z desperackiego marzenia. Szukanie drugiej polówki, połączenie przez gwizdy, przeznaczenie – wymyślono na to mnóstwo bzdurnych określeń. Ja jednak sądziłam, że to tylko hormony, zwykła biochemia, zrodzone ze strachu przed samotnością złudzenie, że można żyć razem długo i szczęśliwie. Jasne, łatwo o cynizm, jeśli się nie zaznało miłości… Problem w tym, że Hollywood, Stephanie Meyer i harlequiny mówią prawdę – przeznaczenie łączy ludzi. Tylko nie rozumieją, że to wcale nie musi oznaczać niczego dobrego.

1 Ten dzień zaczął się jak każdy inny, od wschodu słońca. Podejrzewam, że zawsze gdy komuś ma się przytrafić coś niezwykłego, dzień i tak rozpoczyna się od przebudzenia w łóżku. Czy chodzi o otarcie się o śmierć, czy o spotkanie osoby, z którą spędzisz resztę życia, początkiem wszystkiego są wschód słońca, dźwięk budzika i wygrzebywanie się spod kołdry. To takie banalne. Takie zwyczajne. Dzień, który odmienił moje życie, nie był inny. Leżałam w łóżku i przyglądałam się promykowi słońca, który prześlizgiwał się między zasłonami i padał prosto na moje nogi. Jednocześnie wykonywałam ćwiczenia oddechowe. Splotłam dłonie na brzuchu i uważnie obserwowałam, jak podnoszą się i opadają przy każdym moim oddechu. Wytrzymałam tak dziesięć minut. Była sobota i nie miałam po co wstawać. Odsłoniłam okna i pozwoliłam światłu wypełnić każdy zakamarek pokoju. Potem usiadłam na parapecie, podkuliłam nogi i wyjrzałam na zewnątrz. Nazywam się Poppy Lawson i nie lubię miejsca, w którym mieszkam. Choć w wypadku siedemnastolatki to zupełny banał, tak wygląda prawda. Moje życie jest tak typowe, jak to tylko możliwe. Żyję w niewielkiej miejscowości pod Londynem. Codziennie około szóstej trzydzieści mężczyźni w garniturach, jeden za drugim, ruszają na stację kolejową. Ich żony zostają w domach i przygotowują dzieci do wyjścia, karmią je organicznymi musli, a potem pakują do samochodów i wiozą do szkoły. To miasteczko, gdzie

wszyscy się znają, przed każdym domem jest ogródek, a dzieci wysyła się na tak wiele zajęć dodatkowych, jakby powodzenie całej rodziny zależało wy- łącznie od ich sukcesów w lacrosse. Strasznie banalne to wszystko. Nie cierpię tego... co samo w sobie też jest dość typowe. Dzwonek komórki wyrwał mnie z rozmyślań. Spojrzałam na wyświetlacz i się uśmiechnęłam. To była Lizzie. - Jeszcze wcześnie, młotku. Mogłam spać - powiedziałam. - Cicho. Jest dziesiąta trzydzieści, a ja mam ważne newsy. - Dobra, dawaj. - Wyciągnęłam nogi na parapecie. - Chodzi o dzisiejszy wieczór. To będzie niesamowite. Lizzie potrafiła zrobić sensację z wszystkiego. Zamierzała zostać dziennikarką i nie ustawała w zbieraniu doświadczeń. Pośredniczyła w wymianie ploteczek między grupami znajomych, podkręcała relacje z nawet najbardziej drętwych domówek i oczywiście posiadała encyklopedyczną wręcz wiedzę o nie swoich sprawach. Dobrze wiedziałam, że dotrzymanie tajemnicy to dla niej wysiłek, który mógłby ją zabić, a mimo to ją uwielbiałam. Sprawiała, że to miejsce - i nasze życie - wydawało się bardziej emocjonujące. Wprowadzała kolory w szarość dnia. - Lizzie, to tylko kolejne Nocne Granie, co niby może się wydarzyć? - Westchnęłam. - Och, nie gadaj, czyżby któraś z naszych su- per wybitnych kapel miała wydać płytę? Wspaniale, to prawdziwy cud! - zapiszczałam, żeby podkreślić sarkazm. - Jasne, że nie. - Lizzie się zaśmiała. - Ale wystąpi nowy zespół. Podobno wymiata! Nazywają się Nerwobóle i już wpadli w oko ludziom z wytwórni muzycznych. Słyszałam też, że gitarzysta jest boski. Znowu westchnęłam.

- Poważnie! - Lizzie, od jak dawna chodzimy na Nocne Granie? Od dwóch lat? Ile znamy zespołów, którymi podobno interesowały się wytwórnie płytowe? I powiedz szczerze, ile z nich podpisało kontrakt? Założę się o milion funtów, że wszyscy ci chłopcy w końcu dorośli, poszli na studia i skończyli zarządzanie i marketing. Potem zrobili sobie roczne wakacje, trochę poudawali, że wcale nie chcą pracować w firmach swoich tatusiów, a w końcu i tak wskoczyli na stanowisko za trzydzieści dwa tysiące rocznie. - Znów podkurczyłam nogi i wzięłam gwałtowny oddech. - A kiedy już się zestarzeją, opowiastki o tym, jak to byli zbuntowanymi gwiazdami rocka, będą główną atrakcją proszonych obiadków dla dzianych znajomych. Tym razem to Lizzie westchnęła. - Jezu, jesteś żałosna. Wzruszyłam ramionami. - Po prostu mówię prawdę. - Okej. Przestań jęczeć, mądralo. Posłuchaj chociaż o tym ciachu z gitarą. - Skoro muszę. - Zaśmiałam się. Pogadałyśmy jeszcze kilka minut. Kiedy się rozłączyłyśmy, czułam się dużo lepiej. Dobra, to nie miało być najważniejsze wydarzenie towarzyskie sezonu, ale pójście na Nocne Granie wciąż stanowiło lepszy plan na sobotni wieczór niż pizza na telefon, kiepskie filmy i pławienie się we własnej beznadziejności. Z nagłym przypływem energii zeskoczyłam z parapetu i zeszłam na śniadanie. Gdy weszłam do kuchni, mama robiła herbatę. Była jeszcze w szlafroku i właśnie szarpała się z drzwiczkami szafki. Od dwóch lat starała się przekonać

tatę, że trzeba zrobić remont, jednak on odmawiał „marnowania pieniędzy na takie bzdury jak blaty i zawiasy”. - Czołem - powiedziała, przecierając oczy. - Herbatki? Otworzyłam szafkę i wyjęłam pudełko płatków. - Jasne. Kiedy nasypywałam musli, postawiła przede mną kubek i poczochrała mi włosy. - Mamo! - Wybacz, kochanie. Usiadała obok, grzejąc ręce o kubek. Zaczęłam jeść. - Jakieś szalone plany na wieczór? Przełknęłam. - Chyba pójdę na Nocne Granie. Wystąpi nowy zespół, mówią, że niezły. I podobno gitarzysta jest boski. - Naprawę? - Mama się ożywiła. - To wspaniale. Ojej, boski mężczyzna w naszym Middletown. Niewiarygodne. - Wiem. - Wzruszyłam ramionami. - Ale wydarzały się już dziwniejsze rzeczy. Roześmiała się. Mama lubiła sobie kpić z mojej pogardy dla każdego potencjalnego adoratora. Dokuczała mi, że nigdy nikt nie będzie dla mnie wystarczająco dobry, choć ja naprawdę nie wybrzydzałam. Po prostu wszyscy siedemnastolatkowie są okropni, a tych kilku, którzy nie są, od nadmiaru zainteresowania nimi dostało przerostu ego. Miałam teorię, że chłopcy przestają być obrzydliwi, gdy kończą dziewiętnaście lat. Ponieważ nie byłam na tyle ładna, żeby poderwać starszego chłopaka, postanowiłam spokojnie przeczekać te dwa lata, aż wyleczę się z mdłości na widok rówieśników.

Mama nie podzielała mojego zdania i martwiła się o mnie. Tak naprawdę zamartwianie się o mnie stanowiło jej ulubioną rozrywkę. Jak na zawołanie spoważniała i znad kubka z herbatą zapytała cicho: - Powiedz mi, jak tam twoje ostatnie spotkanie z doktorem Ashleyem? Jezu, zapowiadała się jedna z tych rozmów. - W porządku - odpowiedziałam bez przekonania i zajęłam się musli. - Na pewno? Dlaczego rodzice zawsze muszą być tacy dociekliwi? - O czym rozmawialiście? - O tym, co zawsze. - Rozumiem. - Skinęła głową. Wiedziałam, że to jeszcze nie koniec. Cisza nie trwała nawet trzydziestu sekund. - A o czym zazwyczaj rozmawiacie? Przełknęłam. - Jezu, mamo, nie wiem. Ja ponarzekałam trochę na szkołę, on znowu kazał mi robić te głupie ćwiczenia oddechowe. Trochę gadaliśmy o tym, jak sobie radzić, kiedy... wiesz... czuję, że to się zbliża. Patrzyła na mnie z niepokojem, a ja wstrzymałam oddech, czekając, aż zada swoje ulubione pytanie. - Więc nadal nie wie, skąd to się bierze? - Oczy zaszły jej łzami. Ja nie mogę. Ile jeszcze razy powtórzymy tę rozmowę? - Mamo - zaczęłam ostrożnie - to nie jest twoja wina. Nie upuściłaś mnie na podłogę, kiedy byłam niemowlakiem. Nie zmarnowałaś mi dzieciństwa. Zajmowałaś się mną tak samo dobrze jak Louise, a z nią przecież nie ma problemów. To zwykły pech, po prostu. Poradzimy sobie z tym.

Spojrzała na mnie z ufnością małego dziecka. - Naprawdę? Doktor Ashley nie stwierdził, że to przeze mnie? - Oczywiście, że nie! Ponieważ tak nie jest. To tylko fizjologia, hormony czy coś tam. Na pewno z tego wyjdę. Kiedyś będziemy się z tego śmiać, nie? Wydawała się uspokojona. Przynajmniej na razie. Ta rozmowa na pewno powtórzy się w następnym tygodniu. I następnym. I jeszcze następnym. - Dobrze. - Zebrała puste kubki ze stołu i wstawiła je do zlewu. - Jeśli chcesz, pożyczę ci na wieczór moją torebkę - powiedziała z uśmiechem. - Serio? Dzięki, mamo. Potem wyszła z kuchni. Oto problem. Choćbym się bardzo starała, jestem najbardziej banalną osobą na świecie. Mam problemy ze „zdrowiem psychicznym”. Wiem, oryginalne, co? Nienawidzę się za ten brak oryginalności, ale to niestety nie zależy ode mnie. Ponieważ moja rodzina jest w niezłej sytuacji materialnej i nie musimy martwić się o pieniądze, mój mózg znalazł sobie inne zajęcie. Około dwóch lat temu na lekcji geografii, przy omawianiu tematu sprawiedliwego handlu w obrocie kawą, stało się dla mnie zupełnie jasne, że zaraz umrę. Ściany zaczęły się zbliżać. Pociemniało mi w oczach, nie mogłam złapać oddechu. Fala paniki przelała się przez moje ciało jak zastrzyk adrenaliny i zrozumiałam, że zbliża się koniec. Pamiętam, że moje płuca rozpaczliwie walczyły o każdy haust powietrza, a ja rozmyślałam, jaka to złośliwość losu, że zejdę właśnie podczas lekcji geografii. Przecież nigdy nie pływałam z delfinami, nie widziałam Wielkiego Kanionu, nie jeździłam na motocyklu, nie zrobiłam niczego, co zazwyczaj chce się zrobić przed śmiercią. Czułam, że już

nigdy więcej nie zobaczę rodziców. Ani Louise. Moja śmierć zrujnowałaby ich życie. Później dotarło do mnie, że umrę, nigdy nie mając chłopaka. Choć świat rozpływał się we mgle, potrafiłam myśleć tylko o miłości. O tym, że nigdy jej nie zaznałam. O tym, że nigdy nie zrozumiałam, jak to jest zasypiać, wiedząc, że ktoś o tobie myśli. Że nikt nigdy nie obejmował mnie, prowadząc przez tłum. Że nie wiem, jak to jest nauczyć się na pamięć każdego szczegółu czyjejś twarzy, a jednak nigdy nie nudzić się poznawaniem jej na nowo. I kiedy opadałam w szarość, prosto na wykładzinę, w którą wdeptano mnóstwo gum do żucia, myślałam tylko o tym, jakie to smutne. Obudziłam się, oczywiście. Otoczona przez zaniepokojone twarze i z dłońmi poranionymi do krwi, bo podrapałam je sobie, zaciskając pięści. Tego dnia pozwolono mi wcześniej pójść do domu. Nie pamiętałam o swoich romantycznych objawieniach. Pewnie zepchnęłam je do nieświadomości. Przez kolejny tydzień byłam w centrum uwagi, ale w końcu wszyscy o tym zapomnieli. Moje życie toczyło się spokojnie, aż do następnego razu. Poszłam z mamą do drogerii po tampony - chyba trudno o głupszy rekwizyt na publiczne bliskie spotkanie ze śmiercią. Tak jak poprzednio, ściany zwaliły się na mnie, a ja zaczęłam się dusić. Tylko tyle zapamiętałam. Upadłam z krzykiem na posadzkę, wprawiając w przerażenie tuzin klientów. Mama dzielnie trzymała mnie za rękę, choć oczy miała wielkie ze strachu. Chodziłyśmy od lekarza do lekarza. Mama oczywiście pokłóciła się z lekarzem rodzinnym, więc zaczęły się wizyty prywatne. Po stu badaniach krwi, dwóch kolejnych „wypadkach” i z dziesięciu konsultacjach zabrali mnie do wielkiego białego budynku, gdzie musiałam rozmawiać z jakimś

uśmiechniętym gościem o idealnie równych, ale żółtawych zębach. W końcu nazwał moją chorobę. Napady paniki. Ostatnio podobno bardzo popularne. Stresy współczesnego życia i takie tam. Wtedy zaczęły się moje cotygodniowe spotkania z doktorem Ashleyem. Był moim psychiatrą, lekarzem od głowy czy jak tam go zwać. Przez dwa lata co rano musiałam znosić poczucie winy malujące się na twarzy mamy. Szukając przyczyny mojego stanu, obwiniała siebie, zupełnie niesłusznie. Spłukałam miskę pod kranem, usuwając resztki musli, żeby nie zastygły jak cement. Nie mogłam doczekać się wieczoru. Może w końcu coś się wydarzy w tym absolutnie beznadziejnym mieście. Spędziłam cały dzień na dziewczęcych przyjemnościach. Zrobiłam sobie kąpiel z luksusowym płynem do kąpieli mojej mamy i ogoliłam nogi. Przymierzyłam z sześć milionów różnych ciuchów. Po serii prób zdecydowałam się na ciemną dżinsową minispódniczkę i wyblakłą koszulkę zespołu The Smiths, którą tata kupił mi w sklepie z ubraniami vintage. Kiedy już nałożyłam mascarę, eyeliner i błyszczyk, sprawdziłam telefon i okazało się, że mam tylko pięć minut do spotkania. Popatrzyłam w lustro. Nieźle. Nie oszałamiająco, ale całkiem nieźle. Moje odbicie spoglądało na mnie brązowymi oczami zza kilku kosmyków mysich włosów, które bez skutku pró- bowałam zaczesać do tyłu, żeby uzyskać bardziej rockowy styl. Włożyłam znoszone balerinki, zarzuciłam kurtkę i wybiegłam z domu. Gdy w szybkim tempie maszerowałam na spotkanie z przyjaciółkami, było jeszcze jasno. Słońce chyliło się ku zachodowi i wszystko tonęło w złocistym blasku. Zachwycałam się tym, jak jest pięknie, ale przypomniałam sobie, że przecież nienawidzę tego miasta. Moje kumpele, Elizabeth, Ruth i Amanda,

czekały na mnie na rogu. - Spóźniłaś się! - wykrzyknęła Lizzie. - Pół życia tracę, czekając na ciebie. Wyglądała świetnie. Miała na sobie nowe dżinsy i czarny top. Upięła włosy w jakiś przedziwnie skomplikowany kok i zużyła chyba z tonę kredki do oczu. Kilka ostatnich kroków przebiegłam. - Przepraszam - wydyszałam. - Kryzys garderobiany. - Taa, jasne. Jeśli przegapimy boskiego gitarzystę, zafunduję ci prawdziwy kryzys. Na dźwięk słów „boski gitarzysta” Ruth zaświeciły się oczy. Dałam jej buziaka na przywitanie. - Widziałaś już tego tajemniczego bożka? - zapytała. Ruth miała duszę zdobywcy. Kiedy obrała sobie cel, nic nie mogło jej zatrzymać. Natura obdarzyła ją też wielkim biustem, którym nokautowała konkurentki. Przy Ruth nie miałam żadnych szans na podryw. Całe szczęście, że w ogóle mnie to nie interesowało. - Tylko o nim słyszałam - odparłam. - Ale rano wykiełkował mi kaktus na dłoni, więc być może cuda się zdarzają i jakiś przystojniak zawędrował w nasze okolice! - Wiesz, Poppy - powiedziała - jak cię słucham, to robi mi się smutno. Wokół jest tylu gorących facetów! Powinnaś otworzyć oczy na niezliczone możliwości. -Gorących chłopców - poprawiłam ją. - Raczej nie znamy żadnych gorących facetów. - Oj, zanim z nimi skończę, będą już mężczyznami. - Mrugnęła znacząco. Złapałam za rękę Amandę, która dotąd nie odezwała się słowem. Szczęściara. Zadawała się z Ruth od tak dawna, że nauczyła się już nie

zwracać na nią uwagi. - Jak tam postępy z Johnnem? Johnno to tak jakby chłopak Amandy. Dokonała rzeczy niemożliwej i znalazła kogoś jeszcze bardziej nieśmiałego niż ona. Podczas randek ciągle się przepraszali i trzymali zakłopotani za ręce jak dzieciaki ustawione do fotografii ślubnej. Poczerwieniała. - Wszystko w porządku. - Wzdrygnęła się lekko. - Wczoraj udało nam się pocałować bez zderzania nosami. - Małymi kroczkami do celu, nie? - Zaśmiałam się. Lizzie objęła mnie i Ruth, więc szłyśmy w jednej linii. - Dobra, laski! - wykrzyknęła. - Coś czuję, że to będzie noc naszego życia! - Jasne - mruknęłam. - Cicho. Serio, czuję w majtkach, że coś się wydarzy! - Jest na to krem. Wiesz, na takie pieczenie. - To fakt, mogę ci jeden polecić. - Ruth załapała, o co chodzi. - Natychmiastowa ulga. - Bez żartów - oburzyła się Lizzie i wybuchłyśmy śmiechem. - Dzisiaj coś się wydarzy. Po prostu to czuję. - Zrobiła pauzę. - Tak podpowiada mi mój dziennikarski szósty zmysł. Wszystkie przewróciłyśmy oczami. - Po prostu miejmy to z głowy - powiedziałam. Ruszyłyśmy w kierunku klubu.

2 Nocne Granie tak naprawdę tylko wydaje się ekscytujące. To zupełnie zwyczajna impreza, podczas której grają miejscowe kapele, organizowana co drugi weekend w podupadłym klubie w centrum Middletown. Właściciel przymyka oko na to, że mało kto jest pełnoletni, a w zamian zespoły przyciągają wszystkich swoich fanów i znajomych, którzy zapełniają pusty zazwyczaj parkiet. Chodzimy na każdą imprezę, od kiedy Ruth urosły piersi i nauczyła się, jak je wykorzystywać w starciach z ochroniarzami na bramce. Zanim dotarłyśmy na miejsce, zaczęło się ściemniać. - O nie - powiedziała Lizzie. - Kolejka. Nie tylko my słyszałyśmy o boskim gitarzyście. To prawda, ogonek ciągnął się aż za róg budynku. Dziewczyny, stojące w rozemocjonowanych grupkach, w milczeniu oceniały konkurencję. Zajęłyśmy miejsce na końcu. Zauważyłyśmy, że obrzucają naszą czwórkę, a właściwie imponujące wyposażenie jednej z nas, zawistnymi spojrzeniami. Ruth parsknęła śmiechem i jeszcze odważniej wypięła pierś. - Powinnyśmy się wepchnąć bez kolejki - stwierdziła. - Po co? Szybko idzie - odparła Amanda. Ruth tupnęła, udając oburzoną. - Ale te wszystkie laski będą mogły poznać boskiego gitarzystę przede mną! - Przestań. - Uśmiechnęłam się. - Pewnie wcale nie jest taki boski. Gdyby

nie to, że wdrapał się na scenę z gitarą, nikt by nie zwrócił na niego uwagi. Lizzie głęboko westchnęła. - Wyobraźcie sobie, jak cudownie byłoby spotykać się z gościem grającym w kapeli. Pozostałe dwie dołączyły do westchnień. - Wyobraźcie sobie... stać w tłumie, widzieć, że wszyscy wokół go uwielbiają, ale to ty zabierzesz go na noc do domu - powiedziała Ruth. - Słuchać ballady miłosnej, którą napisał tylko dla ciebie - rzuciła z rozmarzeniem Lizzie. - I czytać w plotkarskich magazynach, jak bardzo cię uwielbia - dodała Amanda. Zbliżałyśmy się do wejścia. Uniosłam brew. - Albo... dostawać paranoi podczas każdej jego trasy koncertowej, bo na pewno cię zdradza. Być znaną tylko jako czyjaś dziewczyna, a nie z powodu własnych osiągnięć. Siedzieć w domu z bandą dzieciaków, gdy on nadal udaję gwiazdę rocka, mimo że ma już brzuszek i łysinkę. Albo... - Wściekłe spojrzenia dziewczyn zmusiły mnie do przerwania wywodu. Lizzie zagwizdała ponuro. - Ja nie mogę, Poppy! Po co w ogóle cię zabrałyśmy? - Właśnie, marudo - zawtórowała jej Ruth. - Odrobina marzeń to nic złego. Znowu posunęłyśmy się nieco do przodu. Byłyśmy już blisko wejścia. - Nie ma nic złego w marzeniach - przyznałam. - Ale chodzić z muzykiem... no weźcie, to taki banał! Wszystkie jednocześnie odchrząknęły. - Masz obsesję, kobieto! - To nie obsesja. Po prostu nie wiem, co was tak pociąga w jakimś

melancholijnym dupku, który śpiewa o swoich „nerwobólach”. - A skąd niby wiesz, że jest melancholijnym dupkiem? - Liz- zie się uśmiechnęła. - Może jest niezwykle utalentowany, a jednocześnie samokrytyczny. I zakocha się do szaleństwa w jednej z nas. - Lizzie, życie to nie komedia romantyczna. - Wiem. W komediach romantycznych nie zdarzają się takie zrzędy jak ty. Chwyciła mnie pod ramię i wkroczyłyśmy do klubu. Tłum rozochoconych fanek sprawiał, że wnętrze wydawało się jeszcze ciaśniejsze niż zazwyczaj. Na ogół prawie pusty parkiet teraz szczelnie zapełniały wymalowane dziewczyny walczące łokciami o kawałek przestrzeni. Rzuciłam okiem na zegarek - było wpół do dziesiątej. Koncert miał się zacząć dopiero za jakieś pół godziny, a już trwała walka o miejsca pod sceną. Desperacja dziewczyn była tak wyczuwalna, że można by ją rozlewać do butelek i sprzedawać jako perfumy. Trochę wbrew sobie lubiłam nawet to miejsce. Na purpurowych ścianach wisiały czarno-białe fotografie znanych muzyków. Biały kiedyś sufit był żółty od dymu wypalonych przez lata papierosów. Najbardziej podobał mi się jednak bar. Właściciel, rockandrollo- wa dusza, upierał się, że każdy alkohol należy odmierzać miarką, wino też. Miał nawet specjalny sprzęt do nalewania różowego wina po dwieście pięćdziesiąt mililitrów. Było to nieco dziwne, ale dzięki temu klub miał charakter. A charakter stanowił rzadkość w tym nudnym jak flaki z olejem miasteczku. Z trudem przecisnęłyśmy się do baru. Nachyliłam się nad kontuarem, żeby zwrócić na siebie uwagę barmana. - Co podać? - usiłował przekrzyczeć heavymetalowy kawałek, którym

katowano publikę. - Cztery razy - pokazałam na palcach - rum z colą light. - Robiło się bardzo gorąco. - I z lodem. Kiedy czekałam na drinki, Lizzie ruszyła w tłum. Znała wszystkich. Latała od grupki do grupki jak uzależniony od sekretnego nektaru koliber. Domyśliłam się, że wypytuje o nową kapelę i tajemniczego gitarzystę. Lizzie lubiła trzymać rękę na pulsie - twierdziła, że w ten sposób buduje swoją przyszłą karierę. Barman postawił drinki na ladzie. Położyłam pieniądze i ostrożnie zgarnęłam szklanki. Przepchnęłam się do dziewczyn, którym udało się zdobyć miejsce bliżej sceny. - Coś straciłam? - krzyknęłam, podając im napoje. - Dzięki - odkrzyknęła Lizzie. - Wybadałam tego Noego Robertsa. - Jakiego Noego? - zapytałam, pociągając kilka łyków swojego drinka. Coś odpowiedziała, ale nie usłyszałam. - Co?! - Nachyliłam się. - MÓWIŁAM, ŻE NOE TO BOSKI GITARZYSTA. Kiwnęłam głową. A więc miał na imię Noe. Lizzie dała znak, żebyśmy podeszły bliżej. - Słyszałam... - Chciała wydobyć z siebie dramatyczny szept, ale w tym hałasie musiała prawie wrzeszczeć. - Rachel powiedziała mi, że mieszka sam, od kiedy rodzice wywalili go z domu. - Naprawdę? - Amanda wyglądała na tak zaskoczoną, jakby właśnie okazało się, że Noe jest małą syrenką. Lizzie kiwnęła głową. - Podobno dał im niezły powód. Jest solidnie porąbany. Przeprowadził się

tu jakieś dwa lata temu. Stwierdzili u niego depresję, ale zamiast chodzić na terapię, wolał chodzić na laski. Totalny dziw- karz, jak się zdaje. Porządny zły chłopiec. Pozostałe dwie rzucały smętne spojrzenia, a ja wywróciłam oczami. Normalka. - Koniec końców gra w zespole pomogła mu się poukładać. Muzyka to dla niego lekarstwo... ponoć. - Wow... - Amanda westchnęła. - Wydaje się taki... udręczony. - Nic dziwnego - powiedziała Ruth. - Musiał tyle przejść. Założę się, że potrzebuje porządnej dziewczyny, z którą mógłby się ustatkować. Ramienia do wypłakania się. Kogoś, kto go znowu nauczy ufać ludziom. Zamilkły na chwilę, żeby przemyśleć, jak by to było zostać taką cud dziewczyną. Brrr. Dopiłyśmy drinki. Ruth poszła po kolejne, a my pilnowałyśmy miejsca. Robiło się naprawdę tłoczno. I naprawdę gorąco. Czułam cienką warstwę potu zbierającego mi się pod grzywką. Pięknie. Mimo że w kolejce do klubu byłyśmy z tyłu, teraz udało nam się zająć całkiem niezłe pozycje - kilka rzędów od sceny, idealnie na środku. Broniłyśmy swojego terytorium, gdy inni próbowali się wcisnąć. Ruth wróciła, a ja znowu spojrzałam na zegarek. Za dwie dziesiąta. Zespół mógł się pojawić lada chwila. Coraz więcej ludzi przepychało się przez salę. Jacyś kretyni zaczęli oblewać publikę piwem. Meksykańska fala pisków wznosiła się tam, gdzie starannie ułożone fryzury ulegały zagładzie. Wyłączeniu świateł towarzyszyły euforyczne wrzaski i piski. Ledwie zobaczyłam zarys sylwetek chłopaków z zespołu, kiedy tłum uderzył do przodu, a ja poczułam, że straciłam kontakt z ziemią. Przykurczyłam stopy,

żeby nie zgubić balerinek, a masa ludzi przeniosła mnie za żebra jakieś pół metra do przodu. Z przerażeniem zauważyłam, że zostałam oddzielona od dziewczyn. Rozejrzałam się i dostrzegłam stojącą kawałek za mną Lizzie. Uśmiechnęła się, czekając w napięciu, aż zaczną grać. Odpowiedziałam jej uśmiechem. Nagle zapaliły się światła na scenie, wydobywając z mroku zespół. Głośniki eksplodowały muzyką. I wtedy straciłam oddech. Hałas oddalił się, a moją głowę wypełniła mgła. Starałam się nabrać powietrza, ale tlen nie docierał do płuc. Nogi ugięły się pode mną i poczułam, że tłum niesie mnie do przodu. Ledwo stałam. Gdyby nie napierające z każdej strony ciała, nie utrzymałabym równowagi. Próbowałam technik poznanych na terapii. „Nie umierasz - powtarzałam sobie - to tylko napad paniki. Nie umrzesz”. Ale sama w to nie wierzyłam. Było gorzej niż kiedykolwiek. Czułam ogień w płucach, a obraz rozmywał mi się przed oczami. - Pomocy - wykrztusiłam, mając nadzieję, że ktoś usłyszy. Zero odzewu. Znowu spróbowałam odetchnąć. Nic z tego. Panika przetoczyła się przez moje ciało jak tsunami. „Muszę stąd wyjść. Zaraz umrę”. Zebrałam wszystkie siły, usiłując się wydostać. Ledwie zdawałam sobie sprawę, że ludzie na mnie wrzeszczą. Nigdzie nie widziałam moich przyjaciółek. Właściwie to nic nie widziałam. Tylko ciemność. „PO PROSTU ODDYCHAJ”, nakazałam sobie. Nic to nie dawało, krztusiłam się tylko. Czułam, że płuca zaraz mi wybuchną. „Uduszę się. Uduszę się powietrzem”.

Poczułam, jak stopy ślizgają mi się po zalanej piwem posadzce, a ogień w płucach wypala wnętrzności. Ledwie słyszałam słabiutkie echo gitarowych akordów dobywających się z głośników. A potem zapadła ciemność i nareszcie zrobiło się cicho.

3 Ból. Pieczenie. Nadal było ciemno, ale kojąca cisza już minęła. - Mrugnęła oczami - usłyszałam z daleka, jakbym znajdowała się pod wodą. Ogień znów wypełnił mi płuca. Tak bardzo bolało. Musiałam to opanować. Otworzyłam oczy. Leżałam na plecach. Nie najlepiej. Wytężyłam wszystkie siły, żeby przewrócić się na bok, i natychmiast zwymiotowałam. Skurcz targnął moim ciałem. Zakrztusiłam się. Kwaśny smak nieprzetrawionego rumu i coli palił mnie w gardle. Przez kilka minut po prostu leżałam na boku. Obraz nędzy i rozpaczy. Na zmianę wypluwałam resztki z ust, wycierałam się i znowu dostawałam torsji. Nie obchodziło mnie, czy ktoś mnie widzi, chciałam tylko usunąć z ciała całą tę truciznę. Kiedy skończyłam, przewróciłam się na plecy i przeczesałam palcami włosy. Były mokre od potu. - Patrzcie, miss świata wróciła z tournee - rzucił ktoś sarkastycznie. To była Lizzie. Skupiłam wzrok i udało mi się wyraźnie zobaczyć jej twarz. Byłyśmy na zewnątrz, leżałam na skrawku zadeptanego trawnika. Na twarzach Lizzie i Amandy malował się niepokój. No dobra, Lizzie patrzyła bardziej z obrzydzeniem niż z niepokojem. Wzięłam głęboki oddech. - Co się stało?

Próbowałam podnieść głowę, ale Lizzie mocno przytrzymała ją na swoich kolanach. - Nie tak prędko. Poleżysz sobie jeszcze kilka minut. - Spojrzała na mnie z matczyną troską. - Miałaś jeden ze swoich ataków. Nieźle nas wystraszyłaś. Amanda siedziała po turecku na trawie, w rozsądnej odległości od kałuży wymiocin. Wyglądała na przerażoną. Przypomniałam sobie, że nigdy wcześniej nie widziała mnie podczas napadu paniki. - Jak długo mnie nie było? - Zawsze traciłam poczucie czasu, kiedy to się działo. - Kilka minut. Nic wielkiego cię nie ominęło, nie martw się. - Gdzie Ruth? Lizzie opanowała irytację i odparła z uśmiechem: - Pilnuje naszego miejsca. Powiedziałam jej, że to nie ma sensu, bo natychmiast odstawimy cię do domu, ale i tak została w środku. - Do domu? Wcale nie zamierzam wracać do domu. - Ale wrócisz, Poppy. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Jasne, zdarzało ci się przy mnie zemdleć, ale teraz to było dużo poważniejsze. Myślałam, że jesteś martwa. Widziałam, że choć zmusza się do uśmiechu, jest naprawdę zaniepokojona. - Aż tak źle? - zapytałam. - Czułam, że jest gorzej niż zazwyczaj. - To było przerażające. Chciałam mieć cię na oku, bo wiem, że czasami odbija ci w tłumie. Wydawało się, że wszystko jest w porządku, ale przecież to dzieje się w głowie. Całe układanie grzywki na nic... - Przerwała na chwilę. - Jak tylko zaczął się koncert, dostałaś drgawek. Próbowałam się do ciebie przepchnąć, ale tłum był zbyt gęsty. Chwiałaś się, jakbyś straciła kontrolę nad nogami, a potem po prostu upadłaś. Kiedy wreszcie znalazłam się przy tobie,

byłaś nieprzytomna, ale trzęsłaś się, jakby ktoś podłączył cię do prądu. Okropność. Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że masz padaczkę czy coś. Przez chwilę milczałam, próbując przetworzyć te informacje. - Czyli zrobiłam z siebie totalną idiotkę? Lizzie wydała cichy jęk. - Jeezuu. A co cię to obchodzi, Poppy! Jesteś cała, to najważniejsze. Popatrzyłam na Amandę. Wydawała się okropnie zdenerwowana, możliwe, że z powodu morderczego spojrzenia, które rzuciła jej Lizzie. - Naprawdę nikt nic nie zauważył - zapewniła mnie. - Wszyscy patrzyli na zespół. Są zaskakująco dobrzy. Zdołałam usiąść. Powiew wieczornego letniego wiatru przyjemnie ochłodził mi spoconą twarz. - No, jeśli tak - powiedziałam, wstając ostrożnie - to lepiej wracajmy do środka. Lizzie wyglądała na zaskoczoną. - Nie ma mowy, Poppy. Zabieramy cię do domu. - Już w porządki. Proszę, nie rób ze mnie wariatki. - A jeśli znowu będziesz miała atak? - Nie będę. Już mi przeszło. No przestań, chodź, poszukamy Ruth. Lizzie spojrzała z desperacją na Amandę. - Nie możemy jej na to pozwolić. Amanda wzruszyła ramionami. - Naprawdę zamierzasz ją powstrzymywać? - Ha, zwycięstwo! - Uniosłam rękę w geście triumfu, ale nagle zakręciło mi się w głowie i się potknęłam. Lizzie chwyciła mnie w ostatniej chwili i popatrzyła groźnie. - No dobrze. - Westchnęłam. - Będę się trzymać z tyłu jak

ostatni smutas. Na wypadek gdyby to znowu się wydarzyło. Choć się nie wydarzy. Powoli ruszyłyśmy do klubu, pokazując bramkarzom pieczątki na dłoniach. Zauważyli, że tylko dzięki Lizzie i Amandzie jestem w stanie się poruszać, i unieśli brwi. - Koleżanka na pewno da radę? - zapytali podejrzliwie. - Da - odpowiedziała Lizzie. - Prawda, Poppy? - Ja? Zawsze bawię się do upadłego. Roześmiali się i wpuścili nas do środka. Zaraz za progiem muzyka prawie nas zmiotła z nóg. Stanęłyśmy z tyłu i natychmiast stwierdziłam, że uwielbiam ten zespół. Byli niesamowici. Niezwykli. Serce dudniło mi w rytm muzyki, choć próbowałam się uspokoić, przyciskając ręce do piersi. Nad tłumem unosiły się kłęby pary. - SĄ NIEWIARYGODNI - krzyknęłam do dziewczyn, a one uśmiechnęły się do mnie. - A NIE MÓWIŁAM? - odkrzyknęła Lizzie. - WYBADAJ GITARZYSTĘ. Spojrzałam za jej palcem przez zatłoczoną salę i zobaczyłam Noego. Wprawdzie nigdy nie przywaliłam z rozpędu w ścianę, ale myślę, że dokładnie tak poczułam się w tym momencie. Czas zwolnił, jak w jakimś kiczowatym filmie. Gdy na niego patrzyłam, czułam, że brakuje mi tchu. Lizzie miała rację - był piękny. Stał po lewej stronie sceny, a gitara spoczywała na jego udzie. Twarz miał skupioną, był skoncentrowany na grze. Mokre od potu, ciemne włosy opadały mu na oczy i okalały ostro zarysowaną twarz. Zielona koszulka opinała się na szczupłym, ale umięśnionym torsie, a dżinsy opadały swobodnie na biodrach.

Rzuciłam okiem na jego nogi. Cud! Nie nosił rurek. Mimowolnie oblizałam usta. Chciałam odwrócić się i szczegółowo przedyskutować jego boskość, ale nie byłam w stanie oderwać wzroku od jego twarzy. Ja nie mogę, co się ze mną dzieje? Z trudem obróciłam się do Lizzie. Uśmiechała się. - Boski, nie? - zapytała. - Jeszcze jak - potwierdziłam gwałtownie. - Miałaś rację. Objęła mnie i Amandę, przyciągając nas do siebie. - Kiedyś, drogie panienki, zrozumiecie, że ja mam zawsze rację. Wpadł ci w oko, co? Ścięło mnie momentalnie. - Że co? - parsknęłam. - Nie! - Tylko się z tobą droczę. - Trąciła mnie łokciem w żebra. - Zresztą... - wskazała na tłum - miałabyś raczej poważną konkurencję, a ja na pewno nie odważyłabym się wchodzić w drogę Ruth. Znów podążyłam wzrokiem za jej palcem. Poprowadził mnie na Ruth, która jakimś cudem zdołała prześlizgnąć się do pierwszego rzędu. Stała na wprost Noego, gapiąc się na niego intensywnie, z determinacją wypisaną na twarzy. Poczułam skurcz żołądka i zupełnie nie rozumiałam dlaczego. W wypadku Ruth było to normalne zachowanie, ale tym razem mnie zaniepokoiło. - Co ona odwala? - syknęłam do Lizzie. - Wygląda jak jakaś desperatka. - Nikomu jeszcze nie odpuściła. Fakt. Odwróciłam się, żeby poobserwować Ruth w działaniu. Znajdowała się idealnie na linii wzroku Noego, namolnie wabiąc go spojrzeniem. Z jakichś niewyjaśnionych powodów jej włosy okazały się odporne na gorąco. Byłam

pewna, że skorzystała ze swojej niezawodnej metody rozpięcia górnych guzików bluzki. Wszystko to wydawało się dość prostackie, ale jak zauważyła Lizzie, śmiały urok Ruth jeszcze nigdy jej nie zawiódł. Jedyną pociechą, która osłabiała moją złość, było to, że Noe jakby w ogóle nie widział Ruth. Spoglądał tylko na gitarę i na swoje migające palce. Tak w sumie to prawie nie patrzył na publiczność. Zespół grał właśnie jakiś skoczny kawałek i wszyscy tańczyli, opryskując się nawzajem potem. Wokalista - nieźle zbudowany chłopak, atrakcyjny, ale niedorównujący Noemu - był wyraźnie zachwycony reakcją tłumu. Klaskał nad głową i zachęcał publikę do śpiewania. Gdy piosenka osiągnęła punkt kulminacyjny, Noe w końcu oderwał oczy od gitary i ogarnął wzrokiem rozedrganą masę wielbiących go ludzi. Podniósł rękę, a na jego twarzy pojawił się cudowny uśmiech. Tłum się rozszalał, dziewczyny zaczęły piszczeć. Prawie byłam w stanie wyróżnić krzyk Ruth spośród innych głosów. Wpatrywałam się w Noego, i nagle zauważyłam, że też na mnie patrzy. Pociemniało mi w oczach i poczułam aż nazbyt dobrze znane osłabienie. Bez jaj. Znowu?! Trwało to najwyżej sekundę. Przez krótką chwilę, gdy spoglądaliśmy na siebie, żołądek wywrócił mi się na lewą stronę, a serce prawie wyskoczyło z piersi. Zaraz potem wszystko przeszło tak szybko, jak się zaczęło. Dał się słyszeć potężny huk i zespół gwałtownie zamarł. Kłopotliwa cisza zastąpiła radosny kawałek i wszyscy szukali przyczyny tej nagłej zmiany. Najbardziej oczywistą wydawał się wzmacniacz gitary Noego, skąd buchnął śmierdzący benzyną dym. Noe pognał do sprzętu niczym matka ratująca swoje dziecko spod kół samochodu. Reszta zespołu ruszyła przez zadymioną scenę,

próbując mu jakoś pomóc. Rzuciłam pytające spojrzenie Lizzie i Amandzie. Wzruszyły ramionami. - Coś do picia? - zapytałam. Obie skinęły głowami. Idąc do baru, obejrzałam się jeszcze na scenę. Nad wzmacniaczem nadal unosił się dym. Czułam, że to koniec występu. - Dwa razy rum z colą light i szklanka wody - złożyłam zamówienie. Woda była dla mnie. Alkohol po napadzie paniki to raczej marny pomysł. Gdy czekałam na napoje, umięśniony wokalista podszedł do mikrofonu. - Hm, cześć, ludzie - powiedział do widowni. Stracił całą charyzmę i wyglądał na podenerwowanego. - Myślę, że musimy przerwać koncert. Wzmacniacz jest totalnie do niczego. Niezadowolony tłum zawył. - Sorry, ludzie, nic nie poradzę. Dzięki, że wpadliście. Za miesiąc znowu gramy. Zaglądajcie na naszą stronę internetową. Trochę mu współczułam, bo tłum się rozszalał. Noe stał z boku sceny, pocieszany przez hordę dziewczyn, którym przewodniczyła Ruth. Poklepywała go po ramieniu i szeptała coś do ucha. Znowu poczułam wzbierającą wściekłość. Skinęłam na barmana. - Rum z colą będzie jednak trzy razy. Wyrwałam mu drinki i od razu wypiłam swój jednym haustem. Miałam nadzieję, że udało mi się osiągnąć odpowiednio melodra- matyczny efekt. Chociaż wiedziałam, że zazdrość to bezsensowne i niszczące uczucie, to jednak, gdy chodziło o Ruth i jej umiejętność rozmowy z chłopakami, kipiałam z zazdrości. Była jak jakaś napalona wróżka, zdolna zaczarować całą