hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony153 554
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań97 569

John Gilstrap - 01- Bez przebaczenia

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

John Gilstrap - 01- Bez przebaczenia.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 36 osób, 27 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 371 stron)

John Gilstrap BEZ PRZEBACZENIA Tytuł oryginalny: No Mercy Tłumacz: Jerzy Malinowski Wydawnictwo: Weltbild 2011

Tytuł oryginału angielskiego: No Mercy Przekład: Jerzy Malinowski All rights reserved COPYRIGHT © FOR THE POLISH TRANSLATION BY WELTBILD Wydanie nieoficjalne na podstawie wydania ksiązkowego: ISBN: 978-83-258-0410-7

PAMIĘCI Rossa Abdallaha Alameddine Liviu Librescu Christophera Jamesa „Jamiego" Bishopa G. V. Loganathana Briana Bluma Partahi Lumbantoruana Ryana Clarka Lauren McCain Austina Cloyda Daniela O'Neila Jocelyne Couture-Nowak Juana Ortiza Daniela Pereza Cuevy Minal Panchal Kevina Granaty Erin Peterson Mathewa Gregory'ego Gwaltneya Michaela Pohle'a Caitlin Hammaren Julii Pryde Jeremy'ego Herbstritta Mary Karen Read Rachael Elizabeth Hill Reemy Samaha Emily Jane Hilscher Waleeda Mohammeda Jarretta Lane'a Shaalana Matthewa La Porte Lesliego Shermana Henry'ego J. Lee Maxine Turner Nicole White Ofiar masakry w Virginia Tech.

20 KWIETNIA

Rozdział 1 Pełnia wszystko komplikowała. Mimo cienkiej zasłony chmur srebrzysty blask księżyca rzucał cienie jak w środku dnia. Cały ubrany na czarno Jona- than Grave poruszał się w panującej wokół ciszy niczym cień, tylko oczy błyszczały mu spod kaptura. Hałas czyniony przez tysiące świerszczy i rze- kotek częściowo tłumiły ten, który robił on. Uspokajał się myślą, że trafił do Indiany - zagłębia uprawy soi - by zmierzyć się z niezbyt rozgarniętym prze- ciwnikiem, szybko jednak przypominał sobie, czym grozi niedocenianie wro- ga. Przez całe dwadzieścia minut, kiedy Jonathan ich podsłuchiwał, bracia Pa- trone się kłócili. Słuchawka w jego lewym uchu wyłapywała wszystkie słowa dzięki nadajnikowi przyklejonemu do szyby frontowego okna. Z tego, co zdołał ustalić w ciągu kilku ostatnich godzin, bracia Patrone byli nikim - dwójką nieudaczników z Wirginii Zachodniej. Dopuścili się porwania, które- go motywy były niejasne, ale dla Jonathana nieistotne. Stres zaczynał dawać im się we znaki. Liczyli, że rodzice Thomasa Hughe- sa szybko wypłacą okup, a teraz nie mogli pojąć, co poszło nie tak. - Mam dość. Ten dupek nie będzie mnie zwodzić - odezwał się Lionel, starszy i bardziej wyrywny z braci. - Jak stary Stevie Hughes potrzebuje wię- cej dowodów, może odetniemy coś Tommy'emu i prześlemy pocztą? Klęczący na mokrej od rosy trawie Jonathan zdjął i otworzył czarny ple- cak. W okularach noktowizora ciemność płonęła zielonym blaskiem. - Nie mówisz poważnie - odparł braciszek Barry. W jego głosie brzmiało ciche błaganie. Był pacyfistą. Jonathan lubił pacyfistów. Zwykle żyli dłużej. - Słuchaj mnie! Lionel dalej się wściekał, a tymczasem Jonathan wyjął z plecaka zwój lon- tu detonującego, a z pochwy na lewym ramieniu nóż K-Bar. Odmierzył mniej więcej cal przewodu, odciął go i schował nóż. Czarną taśmą izolacyjną przy- czepił lont do kabla zasilającego dom w energię elektryczną i umieścił na swoim miejscu zapalnik. Lont detonujący to wspaniała rzecz. W tym wypad-

ku użycie go jest może lekką przesadą, ale przynajmniej zapewni skutecz- ność. - Mamy czekać, to polecenie Chris - powiedział do brata Barry, ale ostat- nim słowom towarzyszyły trzaski w słuchawce Jonathana, który wcisnął włącznik radia na kamizelce z kevlaru i szepnął: - Szef ma na imię Chris. - Po trzech dniach zbierania informacji tylko tej im brakowało. - Przyjąłem. Jest gdzieś tam? - w słuchawce zaskrzeczał znajomy głos. - To ja chciałem cię o to spytać - szepnął Jonathan. - Mam tu tylko dwóch gości. - Od naocznego świadka wiedzieli, że nagiego studenta uniwersytetu Ball wynosiły z jego mieszkania w środku nocy trzy zakapturzone osoby. Jo- nathanowi nie podobało się, że jednego z porywaczy brakuje. Z treści kłótni tych dwóch i z tonu ich głosu wynikało, że ich frustracja się- gnęła zenitu. Zaczął pracować szybciej. - Wszystko to jest porąbane - stwierdził Lionel. - Może policja już wszyst- ko wie. - A może ty po prostu dostajesz świra - uspokajał Barry. - Psiakrew! To miał być łatwy zarobek. Jonathan był teraz na tyłach domu - po czarnej stronie, jak ją nazywał, i za- czął się przygotowywać do otwarcia drzwi. Bracia Patrone ukryli Thomasa Hughesa w piwnicy. W tej części kraju nazywało się to pewnie raczej schro- nem przeciwsztormowym. Albo ziemianką. Piwnica zbudowana była w cało- ści z kamienia. Zewnętrzne wejście chroniły dwa skrzydła ciężkich drewnia- nych drzwi umieszczonych nieco ponad poziomem gruntu. W odpowiedniej chwili Jonathan wejdzie tamtędy do środka. Z kieszeni kamizelki wyjął telefon komórkowy, otworzył klapkę i zaczął przyglądać się obrazowi przekazywanemu przez kamerę światłowodową, któ- rą umieścił w drzwiach piwnicy. W przyćmionym świetle rzucanym przez pojedynczą żarówkę trudno było dostrzec szczegóły, ale to, co chciał zoba- czyć, widział. Przez ostatnie pół godziny jego „cenny ładunek" ani drgnął. Student czwartego roku muzyki leżał nagi na posadzce piwnicy. Ręce, nogi i usta miał skrępowane srebrzystą taśmą klejącą. - Wytrzymaj jeszcze trochę - szepnął Jonathan. Dzieciak nie miał pojęcia, że tylko chwile dzielą go od uwolnienia. Ale tych obrazów nigdy nie zapo- mni. Nawet gdy będzie już bezpieczny, trauma po tych czterech dniach uwię- zienia nie zniknie. Thomas Hughes prawdopodobnie zmieni się na zawsze.

Może po latach znów poczuje się naprawdę szczęśliwy, a niewykluczone, że nigdy już nikomu nie zaufa. - Melduj. - Tym razem zaskrzeczała słuchawka w prawym uchu, przez któ- rą nie słyszał kłótni braci Patrone. Minęły dwie minuty od ich ostatniej roz- mowy i partner Jonathana, Brian Van de Meulebroeke - „Boxers", zgodnie z procedurą chciał otrzymać raport sytuacyjny. Mężczyźni rozmawiali bez oba- wy, że ktoś ich podsłucha, bo korzystali z szyfrowanego kanału. - Przygotowuję się do wejścia - zameldował Jonathan. Nie zdejmując noktowizora, wyjął z plecaka trzy ładunki wybuchowe - po jednym na zawiasy drzwi i trzeci przeznaczony do unieszkodliwienia wielkiej kłódki pośrodku. C4 dawał się kształtować jak plastelina, był niezawodny i skuteczny jak diabli. Zwrot „strach i trwoga" zyskiwał zupełnie nowe znacze- nie, kiedy fala uderzeniowa rozchodziła się w tak małym pomieszczeniu jak piwnica. - Obetniemy dzieciakowi jaja - rzekł Lionel. Jonathan poczuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła. - Co?! - Barry się przeraził. To dobry znak. - Słyszałeś. Utniemy mu jaja i wyślemy tatusiowi za karę, że tak z nami pogrywa. - To chore - skomentował Barry. - Niby dlaczego? I tak umrze. - Nie mów tak. Jonathan ponownie wcisnął guzik radia. - Widzisz gdzieś w okolicy Chrisa? Wygląda na to, że będę musiał inter- weniować. - Przykro mi, szefie. Nikogo w polu widzenia. Najbliższe światła samocho- du jakieś dwie mile stąd i na dodatek wóz jedzie w przeciwnym kierunku. - Rozumiem - odpowiedział Jonathan i pomyślał: A wy się tam wreszcie uspokójcie. - Naprawdę myślałeś, że go zostawimy przy życiu? - Lionel tłumaczył bra- tu zawiłości tego świata. - Po co mielibyśmy to robić? - Ponieważ zapłacili okup. Lionel ryknął śmiechem. - Właśnie za to babcia tak cię kochała. Zawsze byłeś słodkim naiwniakiem. Jonathan umieścił ładunki C4 na miejscu, ustawił zapalniki tak, by wybu- chały w odstępie pięciuset milisekund, cofnął się kilka kroków od drzwi i po-

nownie zerknął na wyświetlacz telefonu. Thomas Hughes przekręcił się na bok; wciąż miał podciągnięte nogi. Wyglądał tak samo jak na zdjęciach przy- słanych przez porywaczy. Jonathan skrzywił się z niezadowoleniem. Jeśli ten dzieciak przez trzy dni nie miał okazji rozprostować nóg, to kiepski będzie z niego biegacz. - Nie rozumiesz, braciszku? - ciągnął Lionel. W jego głosie słychać było perwersyjną satysfakcję. - Za porwanie wylądujesz w więzieniu na zawsze. Za morderstwo dołożą ci jeszcze kilka lat. To już nie ma znaczenia. Nie za- mierzam ryzykować, że bogaty dzieciak zacznie zeznawać przeciwko mnie w sądzie. Jak dostaniemy forsę, zabijemy go, zakopiemy ciało i znikniemy. - Nikt nic nie mówił o zabijaniu! - zaprotestował Barry. - Bo nikt nie przypuszczał, że jesteś idiotą. - To po co te całe ceregiele ze zdjęciami? Lionel śmiał się długo i głośno. - Dobrze powiedziane. Ceregiele. Rodzina podejrzewała, że zamierzamy go zabić, więc domagała się coraz to nowych zdjęć. Dlatego musimy go utrzymać przy życiu, póki forsa nie znajdzie się w naszym ręku. Rozumiesz? Jonathan się skrzywił. Sam obmyślił podstęp z fotografiami - dzięki temu mogli zyskać na czasie i odnaleźć miejsce, w którym znajduje się Thomas. Postanowił wrócić przed front domu i sprawdzić, czy uda mu się zajrzeć przez okno, żeby lepiej ocenić stan emocjonalny porywaczy. - Wiesz co? - zaczął Lionel konspiracyjnym szeptem. - A może rzeczywi- ście zaraz wylądujemy w pudle? Może policja już wszystko wie. Założę się, że gliny już tu są. - Jonathan usłyszał odgłos kroków. Kroki zbliżały się i skręciły w lewo, otworzyły się drzwi wejściowe i na werandę wyszedł Lio- nel. - Cholera! - syknął Jonathan. Zamarł w bezruchu, inaczej Lionel pewnie by go zobaczył, gdyż jedyną osłonę zapewniał mu cień rzucany przez dom. Jeśli się nie poruszy, może pozostanie niezauważony. Zresztą nie było czasu na szukanie kryjówki. Powoli uniósł karabinek szturmowy M4. Nie miał ochoty strzelać do przeciwnika w tym miejscu, ale nie zamierzał też dać się zabić. - Jesteście tam, dupki?! - wrzasnął Lionel. W dłoni trzymał pistolet. - Dla- czego nie przyjdziecie po mnie? - Wystrzelił dwukrotnie gdzieś w noc. Chy- ba z trzydziestkiósemki. - Co ty, do diabła, wyprawiasz? - wysyczał Barry. - Usłyszy nas całe hrab- stwo.

- I co z tego? Teraz Jonathan widział ich obu na werandzie i zastanawiał się, czy pierw- szą ofiarą Lionela nie stanie się Barry. Obliczając odległość i biorąc popraw- kę na wiatr, Jonathan położył palec na języku spustowym i czekał. - Mam dość tego pieprzonego gówna! - wydzierał się Lionel. - Naprawdę mam dość. - Już niedługo koniec - uspokajał go Barry. - Zaszliśmy tak daleko. Nie możemy tego schrzanić przez... - Nie rozumiesz? Nic już nie da się spieprzyć. Zostaliśmy sami, braciszku. - Skąd wiesz? Po prostu negocjacje nie przebiegają tak sprawnie, jak się spodziewaliśmy. - A ty skąd to wiesz?! - Lionel rwał się do bitki. Bracia stali bez ruchu i mierzyli się wzrokiem. W końcu Lionel skinął głową. - W porządku. Jonathan widział, jak ramiona Barry'ego się rozluźniają. - Masz rację, Barry. To tylko negocjacje. - Lionel wycofał się do domu. Z długości jego pierwszego kroku Jonathan wywnioskował, że szykuje się coś więcej. - Zróbmy więc coś, co je przyśpieszy. Barry pobiegł za bratem. - Co zamierzasz? - W jego głosie znów zabrzmiała panika. - Już dawno powinienem to zrobić - odparł Lionel. - Cholera. Co ty kombinujesz? - Przecież wiesz. Jonathan zaklął bezgłośnie. Jego sprzęt nie pozwalał obserwować obrazów z dwóch kamer jednocześnie, a teraz chętnie zainstalowałby jedną na piętrze zamiast w piwnicy. - Nie róbmy tego - błagał Barry. - Jeszcze nie teraz. - Chodź - warknął Lionel. - Masz go tylko przytrzymać. Jonathan popędził z powrotem do drzwi prowadzących do piwnicy. Cała sprawa stawała się niejasna. Kiedy bracia oddalili się od mikrofonu, ich roz- mowa przerodziła się w trudny do zrozumienia bełkot. Zobaczył teraz, że obaj schodzą kamiennymi schodami. Wyglądali dokładnie tak, jak na zdję- ciach do prawa jazdy. Wcisnął guzik radia i szepnął: - Chyba zaczyna robić się gorąco. - Przyjąłem, szefie. Schodzę trochę niżej i czekam na sygnał. Jonathan nie miał czasu odpowiedzieć. Wszystko działo się zbyt szybko. W piwnicy pierwszy szedł Lionel, tuż za nim Barry.

- Nie powinniśmy nic robić, dopóki nie wróci Chris. - Barry chyba wierzył, że powtarzanie w kółko tego samego może odmienić przyszłość. - Pieprzyć to. - Lionel splunął. - Rozchyl mu nogi i przytrzymaj. Thomas Hughes szarpał się zawzięcie na posadzce, daremnie usiłując za- pobiec tragedii. Lionel wymierzył mu silnego kopniaka w bok, ale Thomas tylko podwoił wysiłki. Lionel trzymał nożyce ogrodnicze z długą rękojeścią, takie, jakich używa się do przycinania grubych na cal gałęzi. Czas działać. Jonathan puścił karabin, który zwisł na pasku, wyjął swoją czterdziestkę- piątkę i oparł się o ścianę. - Spokojnie - powiedział Lionel ze śmiechem. - To tylko zaboli jak... Zatykając prawe ucho dla ochrony przed mającym za chwilę nastąpić hu- kiem, Jonathan wystukał na klawiaturze telefonu komórkowego trzycyfrowy kod i wcisnął „wyślij". Usłyszał eksplozję jako serię czterech oddzielnych wybuchów, ale w piw- nicy zabrzmiało to niczym koniec świata. Pierwszy wybuch uszkodził insta- lację elektryczną; kolejne trzy wyrwały drzwi z zawiasów. Jedno skrzydło wpadło do środka na schody prowadzące w dół, zamieniając się w rodzaj sa- nek, na których Jonathan zjechał do piwnicy. - Stój! - wrzasnął. - Nie ruszać się albo was zabiję! - Zarówno ofiara, jak porywacze nic nie widzieli w ciemnościach, ale Jonathan dostrzegał w zielo- nej poświacie każdy szczegół. Colt 1911 był jego starym przyjacielem i świetnie leżał w dłoni chronionej przez rękawiczkę z nomeksu. Z przyrządów celowniczych nigdy nie korzystał - nie było potrzeby. Naciskał spust i cel był martwy. - Trzymajcie ręce tak, żebym je widział! To, co nastąpiło później, było równie przewidywalne, jak nieuniknione. Lionel był wściekły i jednocześnie przerażony, a to najgorsze połączenie. Od- rzucił nożyce na bok, zza paska wyszarpnął pistolet, mały automatyczny .380, i wystrzelił w stronę, skąd dochodził głos Jonathana. Pocisk minął go o kilka cali. Pociski Jonathana nie chybiły. Nim przebrzmiało echo wystrzału Lionela, posłał w jego kierunku trzy kule. Dwie trafiły porywacza w serce, a trzecia w czoło. Lionel runął na ziemię. Leżący na posadzce Thomas Hughes przyjął z powrotem pozycję embrionalną, chcąc się stać jak najmniej widoczny. Stojący w ciemnościach Barry zaczął panikować. - Lionel! - wrzasnął i wyciągnął przed siebie ręce niczym ślepiec.

- On nie żyje, Barry - odezwał się Jonathan. - Jeśli nie będziesz robił, co ci każę, ciebie też zabiję. Łapy w górę i rozchyl palce. - Kłamiesz - powiedział Barry. - Zrób dwa duże kroki w tył i podnieś ręce. - Ton głosu Jonathana nie był ani łagodny, ani srogi, po prostu nie pozostawiał miejsca na negocjacje. - Kim jesteś?! - zawołał wystraszony Barry. - Ręce, Barry. Chyba nie chcesz, żebym cię zastrzelił. Barry Patrone był zdezorientowany. Z jego przytępionego spojrzenia Jona- than wywnioskował, że stracił zdolność odróżniania rzeczywistości od fikcji. Rzucał naokoło nerwowe spojrzenia, a jego źrenice błyszczały w podczerwie- ni niczym oczy jakiegoś potwora. Thomas mimo zaklejonych ust usiłował krzyczeć. - Bądź cicho, Thomas. Jesteś bezpieczny. Już prawie po wszystkim. Barry, chcę widzieć twoje ręce. - Kim jesteś? - powtórzył pytanie Barry. Wyglądało na to, że jego mózg się zaciął i nie będzie funkcjonował, póki nie uzyska odpowiedzi. Wędrował na oślep zagubiony gdzieś między paniką a obłędem. - Nie będę czekał bez końca - powiedział Jonathan. - Jeśli przestrzelę ci kolana, wylądujesz na podłodze. Czy tego chcesz? Wybór należy do ciebie. Barry energicznie potrząsnął głową i zrobił dwa kroki w lewo. Nie, nie chciał mieć przestrzelonych kolan. Trafił nogą na ciało brata, pośliznął się na kałuży krwi i o mało nie stracił równowagi. Przykucnął i zaczął błądzić ręka- mi w ciemności. - Co to? - wyjęczał. - O Boże! Czy to Lionel? - Jego dłoń odnalazła ramię brata. A następnie ziejącą ranę na czole. - Na ziemię! - rozkazał Jonathan. Barry wydał z siebie zwierzęcy odgłos, ni to skowyt, ni pisk, który odbił się echem od ścian. - Zabiłeś go! - zaszlochał. - Zabiłeś! Jonathan ujrzał na twarzy Barry'ego oznaki histerii. - Nie dał mi wyboru - odparł Jonathan takim tonem, jakby mówił o decyzji biznesowej, a nie o strzelaniu. - Nie popełnij tego samego błędu. Ale Jonathan mógłby równie dobrze mówić w suahili. Barry kucał, obej- mując ramionami kolana, i lamentował. - Zabiłeś go! Zabiłeś go! - powtarzał bez przerwy. Trochę dalej Thomas usiłował podnieść się na kolana.

- Leż, Thomas! - polecił Jonathan. Tego tylko brakowało, żeby chłopakowi coś się teraz stało. - Leż na podłodze i trzymaj się z boku. Wszystko będzie okej. Kiedy Barry Patrone podniósł wzrok, Jonathan zrozumiał, że chłopak po- stanowił postąpić głupio. Barry spojrzał wprost na Jonathana i po raz kolejny powtórzył: - Zabiłeś go. - Nie bądź idiotą, Barry. Nie masz szans... Barry runął na betonową posadzkę, przekręcił się na lewy bok i wyciągnął z kieszeni spodni rewolwer z krótką lufą. Następnie przyklęknął i wycelował w otaczający go mrok. Jonathan zrobił dwa małe kroczki w bok, wiedząc, że praworęczny strzelec zwykle mierzy za bardzo w lewo. Barry strzelił, ale pocisk zrykoszetował od betonowej ściany. - Rzuć broń! - wrzasnął Jonathan. Do cholery, przecież ten gość nie musiał umierać. Lionel był stuknięty, ale Barry nie. Tym razem Barry namierzył głos Jonathana i wycelował niebezpiecznie blisko. Trudno. Palec Jonathana kierowany czystym instynktem pociągnął dwukrotnie za spust. Barry zacharczał, gdy dwa pociski kalibru .45 przeszyły jego pierś, rozry- wając na strzępy serce. W zasadzie już nie żył, nim druga kula dosięgła jego ciała. - Niech to szlag! - Jonathan splunął na ziemię. Czy okup był tego wart? Wyjął z kolby pistoletu magazynek i włożył nowy. Wsunął broń do kabury, jak zwykle odbezpieczoną, i wcisnął guzik radia na piersi. - Pomieszczenie czyste, dwóch śpiących. Odwrót za pięć. - Przyjąłem, pomieszczenie czyste. Widzimy się za pięć - odpowiedział Boxers. Thomas Hughes krzyczał, ale z powodu taśmy na ustach nic nie można było zrozumieć. Sądząc jednak po twardych spółgłoskach, należało przypusz- czać, że są to głównie przekleństwa. Jonathan podszedł ostrożnie do chłopa- ka, obawiając się kopnięcia, a także nie chcąc wdepnąć w kałużę krwi. - Uspokój się, Thomas - powiedział. - Jesteś bezpieczny. Zabieram cię do domu. Tamci dwaj nie żyją, wszystko będzie dobrze. Rozumiesz mnie? Jeśli tak, kiwnij głową. Thomas zawahał się, a potem kiwnął. To na pewno był zamierzony ruch.

W jego oczach wciąż jeszcze widniał strach, ale co w tym dziwnego? - Zapalę teraz światło - uprzedził Jonathan i zdejmując gogle noktowizyj- ne, sięgnął przez ramię do bocznej kieszonki plecaka po świetlik, po czym go przełamał. Pomieszczenie ponownie rozświetliło się zielonym blaskiem, tyle że teraz obaj wszystko widzieli. Wyraz przerażenia w oczach Thomasa pogłębił się, kiedy zobaczył zama- skowaną twarz Jonathana. Wybawca starał się ze wszystkich sił, żeby jego spojrzenie było przyjazne. - Teraz uwolnię cię z więzów - tłumaczył Jonathan. - A do tego muszę użyć noża. Nie przestrasz się go. Ośmiocalowa hartowana stal noża K-Bar była ostra jak brzytwa i wygląda- ła cholernie groźnie. Była równie śmiertelna jak funkcjonalna. Ostrożnie wsunął ostrze pomiędzy kostki, by uwolnić stopy chłopca, następnie kolana i w końcu nadgarstki. - Taśmę z ust zerwij sobie sam. - Domyślał się, że musiała całkiem porząd- nie przywrzeć do skóry. Thomas Hughes miał początkowo problem ze znalezieniem brzegu taśmy. Jonathan zostawił go samego z tym zadaniem, a sam zajął się zbieraniem swoich łusek po nabojach. Wszystkie pięć leżało w narożniku przy roztrza- skanych stopniach schodów. Zebrane łuski włożył do kieszeni spodni. Thomas wreszcie znalazł brzeg taśmy i zerwał ją, czemu towarzyszył jęk. - Jesteś ranny? - zapytał Jonathan. - Chcieli mnie wykastrować - odparł Thomas. Wydawał się przerażony i zdumiony zarazem. - Jesteś gliną? - Odwrócił gwałtownie głowę w poszuki- waniu innych osób w pomieszczeniu. - Do kogo przed chwilą mówiłeś? Jonathan zignorował te pytania. W narożniku, obok umywalki znalazł rol- kę papierowych ręczników i oderwał spory kawałek. Owinięty wokół dłoni zwitek zmoczył wodą z kranu i wręczył Thomasowi. Chłopak spojrzał na niego podejrzliwie. Jonathan wskazał ruchem głowy brudne uda i genitalia Thomasa. - Pomyślałem, że zechcesz się obmyć. Zawstydzony Thomas przyjął ręczniki od swojego wybawcy, który odwró- cił głowę, by go nie zawstydzać. Jonathan przykucnął przy ciele Lionela i przeszukał mu kieszenie. - Jak już się wytrzesz, rozbierz tego faceta i szybko wskocz w jego ciuchy. Gdzieś tam jest jeszcze jeden porywacz i nie chcę, żeby nas tu znalazł, kiedy

wróci. - Nie - zaprotestował Thomas. - Było ich tylko dwóch. - Nieprawda, uwierz mi. Jest jeszcze jeden. A teraz ruszaj się, raz dwa. U Lionela Jonathan znalazł tylko portfel. Przeszedł do ciała Barry'ego i tam też nie znalazł nic prócz portfela. Oba portfele schował w zamykanej na zamek bocznej kieszeni plecaka. Tymczasem Thomas nawet się nie poruszył. - No szybciej. Chyba że chcesz biec nago. Thomas przykucnął i zaczął szarpać się ze sznurowadłami w butach Lione- la. - Pospiesz się - poganiał Jonathan. - Nie mamy czasu do stracenia. - Skoro nie jesteś gliną, to kim? Jonathan miał tego dość. - Idę się rozejrzeć na górze. Kiedy wrócę, masz być ubrany, jasne? Zresztą, czy będziesz goły, czy w ubraniu, za trzy minuty stąd wychodzimy. Wytrzymał spojrzenie chłopca, a potem obrócił się na pięcie. - Dwie minuty pięćdziesiąt sekund.

Rozdział 2 Smród na parterze był tylko odrobinę mniej obrzydliwy od tego w piwni- cy. Bracia Patrone, mimo ciepłego dnia, postanowili, że będą trzymać okna zamknięte, a kiedy jeden niewielki klimatyzator przestał działać po odcięciu przez Jonathana zasilania, powietrze zrobiło się stęchłe. Śmierdziało chorobą i starością, zapach ten pozostał po babci, która niedawno pozostawiła dom kolejnemu pokoleniu. Wszystkie tapicerowane oparcia krzeseł zdobiły koron- kowe serwetki. W oknach wisiały zasłony w kratę obszyte koronkami. Przyświecając sobie małą latarką, Jonathan szukał jakichkolwiek doku- mentów czy notatek, które mogłyby świadczyć o obecności Thomasa Hughe- sa w tym domu. Prędzej czy później ciała braci zostaną odnalezione, a on nie chciał zostawić śladów. Na laminowanym blacie kuchennym pełno było filiżanek po kawie i pu- szek, walały się gazety z Muncie, Bloomington i Chicago. Według Jonathana bracia Patrone wpadli w taką paranoję, że sprawdzali, czy rodzina Hughesów nie przekazała prasie jakichś informacji. Obok kuchenki znalazł także kilka egzemplarzy „New York Timesa", których porywacze używali do robienia zdjęć mających świadczyć, że Thomas żyje. Nic z tych rzeczy nie było Jonathanowi potrzebne. Przydatny okazał się jedynie kołonotatnik, który znalazł pod stertą gazet. Jeden z braci zapisywał w nim wszystko, co działo się w ostatnich dniach. Były tam daty, godziny, a nawet lista żądań. Charakter pisma był niewyro- biony, litery wyglądały raczej na malowane niż pisane. Jonathan upchał wszystko w dużej kieszeni swojego plecaka. Także gaze- ty, na wypadek gdyby porywacze porobili na marginesach jakieś notatki. Zadowolony z wyników poszukiwań zszedł do piwnicy. Minęło pięć minut, a Thomas nie poczynił żadnych postępów. Był tak samo nagi jak wcześniej, tyle że przesunął się teraz do ciała Barry'ego. Na odgłos kroków Jonathana podskoczył jak dziecko przyłapane na zakazanej zabawie.

- Ten jest mniej zakrwawiony - wyjaśnił. - Dobrze kombinujesz - powiedział z westchnieniem. Jak zwykle najsłab- szym ogniwem operacji była ofiara. - Kiedy ostatni raz coś jadłeś? - zapytał. Thomas był chudy i wyglądał na niedożywionego. - A jak długo tu jestem? Nie jadłem od czasu, kiedy mnie porwali. - Nie dostałeś nic do jedzenia przez cztery dni? - Tylko trochę wody, ale żadnego jedzenia. Jonathan nie był zaskoczony, ale nie to chciał usłyszeć. Ludzie głodni po- ruszali się wolniej i łatwiej męczyli. Sięgnął do kolejnej kieszeni plecaka i wyjął z niej paczkę wiśniowych ciastek Pop-Tart. - Trzymaj. - Wyciągnął rękę z ciastkami, w stronę Thomasa. - Trochę wę- glowodanów doda ci sił. Thomas spojrzał na nie, ale nie wziął. - Nie są zatrute - uspokoił go Jonathan. - Gdybym chciał cię skrzywdzić, już dawno bym to zrobił. - Dla podkreślenia swoich słów znacząco spojrzał na leżące ciała porywaczy. Thomas wziął paczkę i rozerwał ją. - Dzięki. Podczas gdy chłopak jadł, Jonathan zajął się rozbieraniem ciała Barry'ego. Rozumiał opory Thomasa przed dotykaniem trupa. Jonathan też tego nie zno- sił, choć robił to nie pierwszy raz. - Z Tiffany wszystko w porządku? - zapytał Thomas. Najwyraźniej czuł potrzebę rozmowy. - Kto to jest Tiffany? - Tiffany Barnes. Moja dziewczyna. Byłem z nią, kiedy mnie porwali. Mocno ją uderzyli. Jonathan zdjął Barry'emu buty i przeniósł się wyżej, do paska spodni. Roz- piął rozporek i zaczął zdejmować nieboszczykowi dżinsy. - Nie wiem. Nic nie słyszałem o Tiffany Barnes. - Więc nie jesteś gliną. Gdybyś był, wiedziałbyś o Tiffany. Jonathan przerwał rozbieranie Barry'ego i oparł rękę na kolanie. - Czasami policja nie jest najlepszym rozwiązaniem - odparł. - Kiedy im się coś powie, to tak jakbyś przesłał informację faksem do prasy. - Kiedy ściągał Barry'emu spodnie, pięty nieboszczyka uderzyły z hukiem o beton. Wręczył Thomasowi dżinsy. - Trzymaj. Thomas wziął je z wahaniem.

- Nie chcę koszuli. Jest zakrwawiona. - Musisz ją włożyć. - Nie. - Thomas nie zamierzał dać się przekonać. Jonathan westchnął. - Dobrze. Wciągaj spodnie. I buty. Zaraz wrócę. - Podniósł się z klęczek. - Dokąd idziesz? - Ubieraj się, Tom. Jonathan przeskakiwał po dwa stopnie, biegnąc do kuchni i dalej do sypial- ni. Tam znalazł leżący na podłodze T-shirt. Chwycił go w pośpiechu i po- biegł na dół. W ciągu trzydziestu sekund, które minęły, Thomas zdążył wbić się w spodnie Barry'ego. Były o trzy rozmiary za duże, ale to i tak lepiej niż trzy rozmiary za małe. - Hej! - zawołał Jonathan, chcąc zwrócić uwagę Thomasa. Rzucił mu T- shirt. - Tu nie ma krwi. Thomas powąchał koszulkę i skrzywił się, lecz mimo to ją włożył. - Jestem gotowy. - A buty? Thomas pokręcił głową. - Za duże. Wolę iść na bosaka. - Jezu, Thomas, czy mógłbyś nie utrudniać? Nie możesz iść na bosaka i za- raz zrozumiesz dlaczego. Nie obchodzi mnie rozmiar butów. To nie pokaz mody. W końcu Thomas zrobił to, o co go prosił Jonathan. - A co z nimi? - Wskazał na braci Patrone. - Są martwi - odparł Jonathan i ruszył w stronę zniszczonych drzwi prowa- dzących na podwórko. - Nie możemy tak po prostu... Jonathan chwycił chłopaka za ramię i brutalnie pociągnął za sobą, dając mu do zrozumienia, że nie ma nic do gadania. - Zanim zaczniesz im współczuć, przypomnij sobie, co zamierzali ci zro- bić. Thomas cofnął się. - Dokąd mnie zabierasz? - Do domu. - W jego oczach pojawił się uśmiech. Chłopak uspokoił się. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak pięknie brzmi słowo „dom", póki nie zo- staną z niego wyrwani.

- Zmiana planów. Macie gościa - usłyszał nagle w słuchawce Jonathan. - Cholera. Mów. - Co się dzieje? - zapytał Thomas. - Co mam powiedzieć? - Nie ty. - Do domu zbliża się samochód - tłumaczył Boxers. - Ma włączone świa- tła, jedzie z normalną prędkością. Chyba nie zdążycie. - To musi być ten trzeci porywacz - odezwał się do mikrofonu Jonathan. - Trzymaj się z dala. Nie chcę go wystraszyć. - I powiedział do Thomasa: - Zo- stań tutaj. Musimy się zająć jeszcze jednym. - Przecież ci mówię, że było tylko dwóch - zaprotestował Thomas. - Już wiem, czemu cię zakneblowali - warknął Jonathan. - Siedź tu cicho. - Odwrócił się i przeszedł do ogrodu. Tym razem nie nakładał noktowizora; światła samochodu by go oślepiły. Przez blisko minutę nie widział nic prócz ciemności. Potem zza drzew ota- czających gospodarstwo zobaczył pierwsze błyski świateł, usłyszał wycie zdezelowanego silnika i skrzypienie starego zawieszenia. Zamierzał zaczekać w trawie przed wejściem do piwnicy i sprawdzić, czy Chris się zaniepokoi panującą w domu ciemnością. Kiedy samochód - jak się okazało furgonetka - zatrzymał się raptownie dziesięć jardów przed domem i zgasły jego światła, znał już odpowiedź. Nasunął na oczy gogle noktowizora i wcisnął guzik radia. - Już tu jest. Kierowca, jakby słysząc jego słowa, wykonał gwałtowny zwrot w lewo, próbując zawrócić i uciec. Jonathan nie mógł na to pozwolić. Nie mógł pozo- stawić bandyty na wolności. Instynktownie chwycił M4, wycelował i wy- strzelił serię sześciu pocisków w kierunku lewego przedniego błotnika. Huk wystrzałów zabrzmiał w nocnej ciszy niczym grzmot nadciągającej burzy. Co trzeci pocisk w magazynku był przeciwpancerny, a jemu zależało na tym, żeby zrobić w bloku silnika dwa otwory. Kiedy furgonetka zatrzymała się na- gle, dostrzegł w podczerwieni dwie smugi gorąca. Z bronią gotową do strzału Jonathan ruszył w kierunku uszkodzonego po- jazdu. W słuchawce usłyszał skrzeczący głos: - Przeszedłem na podczerwień, widzę ciebie i samochód. Z boku dostrze- gam jakiś ruch. Wydostał się z wozu i kieruje na północ, w kierunku drzew. Osłania go samochód.

Jonathan nie miał czasu tego przyznać głośno, ale był zadowolony, kiedy Boxers obserwował wszystko z powietrza. Miał ochotę zostawić w spokoju samochód i zająć się bandytą, ale reguł nie należało łamać. W furgonetce mógł siedzieć ktoś jeszcze, a nie mógł skradać się za jednym, nie zająwszy się wcześniej drugim. Szyba w drzwiach pasażera - ta najbliższa - była uniesiona i nietknięta. Prawą ręką trzymał karabin gotowy do strzału, a lewą sięgnął po składaną pałkę. Szerokim łukiem zbliżył się do furgonetki od tyłu. Jej drzwi były za- mknięte, a szyba nienaruszona. - Ostrożnie, kowboju - usłyszał głos Boxersa w słuchawce. - Jesteś tam sam. Jonathan przykucnął przy tylnych drzwiach, przewiesił karabin przez ra- mię i sięgnął po granat z gazem łzawiącym. Wyciągnął zawleczkę i ściskając łyżkę bezpiecznika, podniósł się, silnym uderzeniem pałki rozbił szybę i wrzucił granat do środka. Kiedy pojawiła się chmura gazu, podbiegł na przód pojazdu i stłukł szybę w drzwiach pasażera. Jednym krótkim spojrzeniem ocenił, że samochód był pusty. Uciekający kierowca przyjechał tu sam. - Wóz czysty. Gdzie mój cel? Po krótkiej chwili w słuchawce rozległ się głos: - Przepraszam, szefie, obserwowałem ciebie. Zgubiłem go. Ale nie mógł uciec daleko. Wspaniale. - Odwrót wstrzymany. Musimy go znaleźć. - Przyjąłem. Kontrolki mówią, że mamy czas. - To znaczyło, że śmigło- wiec miał dość paliwa, by jeszcze długo utrzymać się w powietrzu. We wnętrzu furgonetki coś huknęło. Jonathan obrócił się z karabinem go- towym do strzału. Z rozbitej szyby w tylnych drzwiach wydobywały się kłę- by ciężkiego, czarnego dymu. Jego granat z gazem CS musiał trafić na coś ła- twopalnego. - Twoja bryka płonie, szefie. Jonathan zaczął biec w stronę domu, omijając z daleka samochód. Nigdy nie wiadomo, co ludzie przewożą w furgonetkach. Widywał już w Kolumbii przenośne laboratoria do produkcji narkotyków, wyglądające jak niewinne ciężarówki. Zdjął noktowizor i noc natychmiast zmieniła barwę z zielonej na czarnosrebrzystoszarą. W słuchawce ponownie rozległ się głos Boxersa:

- Masz towarzystwo. Zbliża się. Ciemna strona. Od domu. Cholera. Jonathan padł na kolana i starał się stać niewidoczny, ale ogień za jego plecami czynił zeń doskonały cel dla Strzelca. Założył gogle i wtedy zo- baczył przeciwnika - to był Thomas Hughes. Pieprzony dzieciak. W takich chwilach nienawidził samotnych misji z Boxersem. Gdyby w akcji brała udział cała jednostka, ktoś siedziałby z gówniarzem i pilnował, żeby nie zro- bił głupstwa. - Padnij! - zawołał Jonathan. Thomas zamarł w bezruchu. - Nie strzelaj! To ja! - Padnij! - To ja! - Dzieciak był przerażony. Jonathan rzucił się na niego, pokonując dzielące ich trzydzieści jardów w pięć sekund. Objął ramionami jego tors, chwycił za biodra i pociągnął swój cenny ładunek w mokrą trawę. Kiedy było po wszystkim, zasłonił go wła- snym ciałem. - Nie pytałem, jak się nazywasz - syknął Jonathan. - Kazałem ci paść na ziemię. Przysięgam na Boga, jeśli nie zaczniesz mnie słuchać, własnoręcznie cię zabiję. - Słyszałem strzały - wyjęczał Thomas przywalony ciężarem. - Potem zo- baczyłem ogień i przeraziłem się. - I tak sobie wędrowałeś w kierunku strzałów i ognia? Thomas zaczął się wiercić, próbując wydostać spod Jonathana. - Złaź ze mnie. Jonathan uwolnił go i rozejrzał się w poszukiwaniu Chrisa. - Wyszedłem, bo pomyślałem, że jesteś ranny. Jonathan spojrzał na niego uważnie. - W takim razie dziękuję. Ale leż tu grzecznie, bo kierowca tej furgonetki nie ma przyjaznych zamiarów, a wciąż pozostaje na wolności. Musieli oddalić się od furgonetki. W świetle płomieni stanowili zbyt łatwy cel, a noktowizor był bezużyteczny. - Widzisz coś?! - zawołał do radia. - Tylko pieprzony ogień, nic więcej... czekaj. Zauważyłem ruch... Jonathan też go dostrzegł, w tej samej chwili kiedy usłyszał świst kuli koło swojej głowy. Kolejny pocisk rozorał ziemię tuż przy jego łokciu. Thomas wykrzyczał jakieś słowa, których Jonathan nawet nie próbował

zrozumieć. Był zbyt zajęty. - Leż! - wrzasnął i przycisnął kolbę M4 do ramienia. Przeciwnik nie przestawał strzelać. Płomień z wylotu lufy był tym, czego Jonathan potrzebował. W blasku płonącego samochodu widać było oddaloną o dwadzieścia jardów postać z pistoletem w dłoni. Odległość i celność suge- rowały, że jest doświadczonym strzelcem. Jonathan nacisnął spust. Trzy szybkie strzały. Celował w środek. Wiedział, że trafił za pierwszym razem, bo przeciwnik zatoczył się w tył. Drugiego strzału też był pewien, a i trzeci nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Kiedy wydawało mu się, że widzi jesz- cze jakiś ruch, oddał kolejne dwa strzały. Nastąpiła cisza, jeśli nie liczyć wrzasków Thomasa. Zatykał dłońmi uszy i krzyczał przerażony. - Hej! - warknął Jonathan. Thomas poderwał się z zaciśniętymi pięściami. - Jesteś ranny? - Co się dzieje? - wyjęczał Thomas. - Czy jesteś ranny? Chłopak pokręcił przecząco głową i zaczął się jąkać: - N-nie. Ch-chyba n-nie. - W takim razie zamknij się i leż. Trafienie staje się trafieniem dopiero wtedy, gdy jest potwierdzone. Jona- than podniósł się i ruszył w stronę linii drzew. Biegł pochylony, ominął pło- nącą furgonetkę i skierował się w stronę, gdzie widział padającego na ziemię Strzelca. - Mów - polecił Boxersowi. - Niewiele mam do powiedzenia. Widziałem rozbłysk z lufy i wydaje mi się, że padł na ziemię, ale nie mogę tego potwierdzić. Teraz nie widzę żadne- go ruchu. A właśnie ruch był mu potrzebny. Jonathan wiedział, że jego cel porządnie oberwał. Prędkość stanowiła teraz element zaskoczenia. Jonathan przeskaki- wał przez krzaki z prędkością olimpijczyka, którym kiedyś był, trzymając ka- rabin gotowy do strzału. Chwilę później zobaczył swojego przeciwnika leżą- cego na wznak. Rana wyglądała na śmiertelną, ale strzelec wciąż oddychał. - Nie ruszaj się - powiedział Jonathan, zbliżając się. To, co zobaczył, kompletnie go zaskoczyło.

Rozdział 3 Strzelcem była kobieta. Leżała teraz na plecach pośród gałęzi. W świetle księżyca jej krew wypływająca spomiędzy palców przyciśniętych do brzucha miała czarną barwę. Druga ręka spoczywała bezwładnie, gdyż pocisk, który ugodził ją w klatkę piersiową, zamienił ramię w bezkształtną miazgę. Obfite krwawienie z rany na brzuchu wskazywało, że pocisk trafił w wątrobę. Za kilka minut kobieta skona. Ułożone pod dziwnym kątem, spoczywające nie- ruchomo nogi oznaczały, że pocisk uszkodził także rdzeń kręgowy. - Kolejny śpiący - przekazał przez radio Boxersowi. - Przyjąłem. Jestem gotowy. Czekam na sygnał. - Zaczynaj. Odwrót za pięć. Obok niej leżała beretta kalibru 9 mm. Kopnął pistolet, by nie mogła go sięgnąć. Miała na sobie głęboko wycięte dżinsowe szorty i warty pewnie sto dolców T-shirt Abercrombie. Starannie unikając strużki krwi, przewiesił karabin przez ramię i zdjął z twarzy noktowizor. Przyklęknął i odgarnął z jej twarzy kosmyk kasztano- wych włosów. Bezwiednie ujął jej dłoń. Miała chyba tyle lat co Thomas. Z tymi wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi i pełnymi wargami mo- głaby być modelką. Myśl o zabiciu kogoś takiego przyprawiła go o skurcz żołądka. - Jak się nazywasz? - zapytał. W jej oczach dostrzegł tylko przerażenie. - Pomóż mi - szepnęła. - Boli. Nie czuję nóg. - Wiem - odparł Jonathan. - Trafiłem cię. Masz na imię Chris? - Wcześniej nie przyszło mu do głowy, że „Chris" może być Christiną. - Chyba umieram... Jonathan skinął głową. - Tak - powiedział łagodnie. - To nie potrwa długo. Jest was więcej? Przez chwilę wydawało się, że chce odpowiedzieć, ale potem jej spojrzenie stwardniało.

- Odpowiedz - nie ustępował Jonathan. - Zostanę tu z tobą do końca. Jej źrenice wydawały się w świetle księżyca nienaturalnie błyszczące. - Pieprz się - odparła. Jonathan uśmiechnął się i lekko ścisnął jej dłoń. Wielokrotnie widział umierających ludzi i zawsze podziwiał tych, którzy potrafili przyjąć swój los z honorem. Nieważne, czy ktoś był zły, czy dobry, w niebiosach zawsze było miejsce dla nieugiętych. Nie wypuszczając jej dłoni ze swojej, sięgnął po latarkę i kciukiem przesu- nął włącznik. Światło było ostre. Chwycił latarkę zębami, a wolną ręką zaczął ją badać. - Powiedz, gdzie boli. - Kim jesteś? Kiedy Jonathan sięgnął do kieszeni jej spodni i wyjął prawo jazdy z India- ny, krew przesiąkła przez materiał dżinsów. - Christine Baker - przeczytał na głos. W świetle latarki trudno było stwier- dzić, czy postać ze zdjęcia w dokumencie przypomina kobietę leżącą na zie- mi. - To twoje prawdziwe nazwisko? Nie oczekiwał odpowiedzi i nie dostał jej. W drugiej kieszeni znalazł dwa- dzieścia trzy dolary w gotówce. Włożył je z powrotem i skupił się ponownie na twarzy Christine. Na jej wargach pojawiła się teraz krew. Jonathan nienawidził zabijania. Ale znalazł na to sposób. Spoglądał swoim ofiarom prosto w oczy, gdy umierały. Wspominał dawne czasy, kiedy ludzie, do których strzelał, nie byli ludźmi, tylko wrogami, którzy musieli zginąć, by przeżyli swoi. Tęsknił za prostotą wojny. Kiedy Christine zaczęła mieć kło- poty z oddychaniem, zwalczył pokusę, by odwrócić wzrok. Pogładził ją po włosach. - Wkrótce będzie po wszystkim - szepnął. Nie była już w stanie formułować zdań, a hardość w jej oczach zaczęła przeistaczać się w strach. Jeszcze jeden gwałtowny wdech, pierś Christine uniosła się i opadła po raz ostatni. Jej oczy zrobiły się szkliste. Umarła. W zaroślach za jego plecami coś zaszeleściło. Jonathan błyskawicznie się odwrócił, chwytając pewnie karabin i kładąc palec na spuście. - Jezu! - wrzasnął Thomas, podnosząc gwałtownie ręce. - Nie strzelaj! To ja. To ja! - Szlag by cię...! - Jonathan splunął.

- Chciałem się upewnić, że nic ci nie jest. Jezu, mało brakowało. Jonathan opuścił broń i potrząsnął z niezadowole- niem głową. - O Boże! - wydyszał Thomas, patrząc na leżące na ziemi ciało. - Coś ty zrobił?! - Odepchnął Jonathana i przyklęknął przy Christine. - Boże, zastrze- liłeś Tiffany. Jonathan rozdziawił usta. - Twoją dziewczynę Tiffany? Thomas wyciągnął rękę, by dotknąć jej twarzy, ale Jonathan powstrzymał go. - Nie - powiedział. - Zostawisz ślady. - Musisz jej pomóc. Jonathan potrząsnął głową. - Za późno. Ona nie żyje. - Zabiłeś ją? - powiedział Thomas na poły wściekły, na poły z niedowie- rzaniem. - Ona próbowała cię zabić. Thomas zaprzeczył ruchem głowy i odsunął się od ciała. - Nie. To niemożliwe. Kochaliśmy się. - Tom... - Jonathan w tle usłyszał zbliżający się śmigłowiec Boxersa. - Nie! Wiem, co myślisz, ale nie masz racji. Byliśmy w sobie zakochani. Gdy mnie porwali, leżeliśmy razem w łóżku. Musimy ją zabrać do szpitala. - Nie, Tom. Ona nie żyje. - Obejrzał się przez ramię i zobaczył lądujący śmigłowiec AgustaWestland. W świetle płonącego samochodu maszyna wy- glądała jak plama atramentu na nocnym niebie. - Czas na nas. Thomas tkwił nieruchomo; może ze strachu, a może z żalu lub ze złości. - Thomas! - Student college'u przypominał teraz małego, zagubionego chłopca. - Gotów do załadunku - zatrzeszczało radio. Jonathan potwierdził odbiór wiadomości i łagodnym tonem zwrócił się do chłopaka: - Ona do nas strzelała, Thomas, a teraz jest już po wszystkim. - Widział, jak wszystko się w nim gotuje. - Nic tu po nas. Pozwól zawieźć się do domu. Dzieciak był wstrząśnięty. Jonathan współczuł mu, ale zaczynał tracić cier- pliwość. Odgłos strzałów, a potem ogień i lądujący śmigłowiec to dość po- wodów, by dzwonić na policję, a nie miał ochoty znajdować się w pobliżu,