Dla Charliego Grossa, mojego męża i pierwszego czytelnika,
oraz Elaine Pagels i Jamesa Cone'a,
moich kochanych przyjaciół
Z głuchej, małej wioski staliśmy się stolicą Ameryki.
Ashbel Green,
Princetońskie gawędy, New Jersey 1783
Wszystkie choroby chrześcijan trzeba przypisać demonom.
święty Augustyn
NOTA OD AUTORA
Dane zdarzenie przechodzi do „historii”, gdy zostaje zarejestrowane. A
jednak takich historii może istnieć cala mnogość i mogą się one z sobą
nie zgadzać, gdy mnogie są i niezgodne względem siebie relacje
naocznych świadków.
W niniejszej kronice tajemniczych, acz jak się zdaje powiązanych z
sobą zdarzeń, do których doszło w miasteczku Princeton w stanie New
Jersey, a także w jego okolicach, z grubsza mówiąc w okresie od 1900
do 1910 roku, różne „historie” są streszczane w postaci pojedynczej
„historii”, podobnie jak całe owo dziesięciolecie, w celu uzyskania
estetycznej spójności, zostało zawężone do okresu mniej więcej
czternastu miesięcy w latach 1905-1906.
Wiem, że historyk powinien być obiektywny - ja jednakowoż jestem
tak mocno zaangażowany emocjonalnie w tę kronikę i tak bardzo pragnę
ujawnić czytelnikom niektóre rewelacje związane z tragicznym ciągiem
zdarzeń z pierwszych lat dwudziestego wieku w centralnej części stanu
New Jersey, że szalenie mi trudno zachować spokojny, a co dopiero
naukowy ton. Od dawna wprawiały mnie w zdumienie tandetne
opowiastki, które napisano o tamtych zajściach w Princetonie - tu
wspomnę na przykład Nierozwiązaną zagadkę Klątwy z Crosswicks:
Najnowsze odkrycia Q-T. Hollingera (1949), czyli kompendium prawd,
półprawd i jawnych kłamstw opublikowane przez lokalnego historyka
amatora usiłującego skorygować najbardziej rażące błędy swoich
poprzedników (Tite, Birdseye, Worthing i Croft-Crooke), oraz
jednorazowy bestseller Wampiryczne zbrodnie w dawnym Princetonie
(1938) napisany przez „anonimowego” autora (domniemanego miesz-
kańca princetońskiego West Endu), który starał się wykorzystać
powierzchowny czy też „sensacyjny” wymiar Klątwy ze szkodą dla jej
bardziej subtelnych i mniej oczywistych aspektów - tzn.
psychologicznych, moralnych i duchowych.
Poczułbym się zakłopotany, gdybym na samym początku tej kroniki
przystąpił do bezceremonialnego wyliczania tych moich kwalifikacji,
które pozwalają mi podjąć ów trudny projekt, dlatego więc wspomnę
tyle tylko, że podobnie jak kilka kluczowych postaci w tej kronice,
ukończyłem Uniwersytet Princeton (rocznik 1927). Jestem rdzennym
mieszkańcem Princetonu, urodzonym w lutym 1906 roku i ochrzczonym
w pierwszym kościele prezbiteriańskim Princetonu; wywodzę się z
dwóch najstarszych rodów Princetonu, Strachanów oraz van Dycków;
moja rodowa rezydencja to surowe, stare kamienne domostwo w stylu
normandzkim przy Hodge Road 87, obecnie będące w posiadaniu
obcych ludzi z nazwiskiem kończącym się na „stein”, którzy ponoć
barbarzyńsko „wypatroszyli” wnętrze i „odnowili” je w
„nowocześniejszym” stylu. (Przepraszam za tę inkluzję! Nie jest to
wybuch emocjonalny, lecz raczej estetyczny i moralny, który obiecuję,
że się więcej nie powtórzy). I choć byłem bardzo małym dzieckiem, gdy
czasy Klątwy dobiegły końca, to jednak dorastałem w Princetonie w
latach, gdy wciąż jeszcze dużo rozmawiano o tamtych tragicznych,
zagadkowych zdarzeniach, ze zdumieniem i zgrozą, i kiedy wymuszona
rezygnacja Woodrowa Wilsona ze stanowiska rektora Uniwersytetu
Princeton w 1910 roku wciąż stanowiła przedmiot zarówno żalu, jak i
złośliwego rozbawienia lokalnej społeczności.
Z pomocą rozmaitych koneksji uzyskałem dostęp do materiałów
niedosiężnych dla innych historyków, na przykład do szokującego,
spisanego tajemnym szyfrem dziennika schorowanej pani Adelajdy
McLean Burr, do intymnych (i także dość szokujących) osobistych
listów Woodrowa Wilsona adresowanych do jego ukochanej żony Ellen,
jak również halucynacyjnych wynurzeń „przeklętych” wnuków
Winslowa Slade'a. (Todd Slade był moim starszym kolegą klasowym z
Akademii Princeton dla Chłopców, którego skądinąd nie znałem blisko).
Ponadto miałem wgląd w wiele innych dokumentów osobistych - listów,
pamiętników, dzienników - nieosiągalnych dla osób postronnych,
cieszyłem się również przywilejem korzystania z Kolekcji Rękopisów i
Zbiorów Specjalnych Biblioteki Firestone'a przynależącej do
Uniwersytetu Princeton. (Nie mogę się wprawdzie pochwalić, że
przebrnąłem przez legendarne pięć ton materiałów, jak to uczynił autor
wczesnej biografii Woodrowa Wilsona, Ray Stannard Baker, ale jestem
pewien, że przejrzałem co najmniej tonę). Mam nadzieję, że nie zabrzmi
to jak czcza przechwałka, kiedy stwierdzę, że ze wszystkich osób
żyjących - obecnie - nikt nie posiada tylu informacji, czy to prywatnych,
czy to publicznych, dotyczących Klątwy.
Czytelnikowi, najprawdopodobniej dziecięciu tego stulecia, należy się
pouczenie, że nie powinien osądzać zbyt surowo tych osób z minionej
epoki. Naiwnym jest wyobrażanie sobie, że my, na naszym miejscu,
swobodnie oparlibyśmy się inwazji Klątwy albo że łatwiej byłoby nam
stawić czoło pokusie popadnięcia w rozpacz. Nam, żyjącym
siedemdziesiąt lat po Klątwie - czy też Horrorze, bo również tak ją
nazywano - rozpoznanie wyłaniającego się wzorca przychodzi bez trudu,
ale proszę sobie wyobrazić to zamieszanie, przestrach i panikę, jakie
owładnęły niewinnymi ludźmi podczas czternastu miesięcy nieustannie
się potęgującego i absolutnie niezrozumiałego kataklizmu! Tak jak
pierwsze ofiary jakiejś straszliwej plagi nie potrafią się rozeznać, jaki los
je czeka - jego głębia, zasięg i brak ludzkich cech, tak większość ofiar
Klątwy nie mogła ogarnąć swej sytuacji - dostrzec, że pod rozlicznymi
potwornościami, które je dopadły w tym ironicznie sielankowym
otoczeniu, kryje się jednolite Zło.
Bo proszę się zastanowić: czy zwykłym pionkom na szachownicy
przychodzi do głowy, że są tylko pionkami i że nie panują nad własnym
losem? Czy zadają sobie pytanie, co dałoby im moc wydźwignięcia się
ponad szachownicę, na taką wysokość, z której przebieg danej partii
stałby się oczywisty? Obawiam się, że nie jest to możliwe, tak dla nich,
jak i dla nas: nie dana nam wiedza, czy to my coś czynimy, czy też to z
nami coś czynią; czy to my jesteśmy pionkami w grze, czy też samą grą.
M.W. van Dyck II
Posiadłość Eaglestone
Princeton, New Jersey
24 czerwca 1984
PROLOG
Jesienne popołudnie, idzie na zmierzch. Niebo na zachodzie to pajęczyna
z półprzezroczystego złota. Wiezie mnie powóz- zaprzężony w dwa konie
głucho postukujące kopytami - po wąskich wiejskich drogach biegnących
między pagórkowatymi polami pokreślonymi przez ukośne promienie
słońca, do miasteczka Princeton w stanie New Jersey. Miarowy bieg koni
roztacza aurę niczym ze snu, podobnie rozkołysanie powozu, i nie widzę
twarzy woźnicy, tylko jego plecy - sztywne, wyprostowane, obleczone w
ciasny, ciemny płaszcz.
To pewnie moje serce kołacze coraz prędzej, a jednak to kołatanie
zdaje się dochodzić skądinąd, niczym potężne wibracje samej ziemi. Jest
poczucie uniesienia, które zdaje się bić nie z mego wnętrza, tylko od tego
krajobrazu. Ileż we mnie nadziei! Ile ekscytacji! Z dziecięcym afektem,
przeradzającym się w zdumienie, witam znajomy, a przy tym niemal
zapomniany krajobraz! Łany kukurydzy i pszenicy, pastwiska, na których
mleczne krowy skubią trawę jak znieruchomiałe sylwetki na obrazie
Corota... wołanie czerwonoskrzydłych kosów i szpaków... płytka, acz
chyżo płynąca rzeczka Stony Brook i wąski mostek z drewnianych
deszczułek klekoczących pod końskimi kopytami i kołami powozu... woń
żyznej, wilgotnej ziemi, żniw... widzę teraz, że wiozą mnie po Great
Road, że dom tuż-tuż, że zbliżam się do tajemniczego miejsca moich
narodzin. Wyprawa podjęta z takimi nadziejami nie wiedzie przez
przestrzeń geograficzną, tylko przez Czas - bo moim przeznaczeniem jest
rok 1905.
1905! Rok Klątwy.
Teraz, niemal zbyt wcześnie, zbliżam się do obrzeży Princetonu. Jest to
niewielkie, z charakteru wiejskie miasteczko z zaledwie kilkoma
tysiącami mieszkańców, ale ich liczba rozrasta się podczas roku
akademickiego, bo przybywają studenci. Nieco dalej pojawiają się wieże
kościołów - bo w Princetonie jest ich wiele. Skromne farmerskie
domostwa ustępują już miejsca bardziej okazałym budynkom. Im dalej
biegnie Great Road, są one tym okazalsze.
Jakie to dziwne, myślę sobie - nie widzę żadnych ludzkich sylwetek.
Żadnych innych powozów ani automobili. Jakaś stajnia, długa połać
płotu z kutego żelaza przy Elm Road, za którym wśród wysokich, bujnych
wiązów, dębów i wiecznie zielonych krzewów kryje się plebania
Crosswicks. A oto i pastwisko graniczące z Seminarium Teologicznym
Princeton, przy którym rosną kolejne drzewa, przeogromne, zdawałoby
się, o sękatych korzeniach sterczących z ziemi. Na Nassau Street mijam
kutą bramę wiodącą na tereny uniwersytetu - do sławetnego Nassau
Hall, gdzie w 1783 roku zebrał się Kongres Kontynentalny. A jednak po
princetońskim kampusie nie kręcą się żadne postaci - wszystko jest puste,
opuszczone. Żeby tak powieźli mnie po Bayard Lane do Hodge Road - do
mego rodzinnego domu; jakże moje serce tego pragnie: żebyśmy
pokonali podjazd, pod same drzwi z boku domu, i wtedy z moich ust
wydarłby się szalony okrzyk podniecenia: Jestem! Jestem w domu! Ale
woźnica chyba mnie nie słyszy. Albo może jest we mnie nadmiar
nieśmiałości, więc nie zawołam na niego, nie każę się wycofać z
kierunku, który mu podano. Mijamy kościół z fasadą jarzącą się bielą i
wysokim, połyskującym krzyżem, który odbija promienie słońca; powóz
kolebie się, jakby jednemu z koni kamyk utknął w podkowie; patrzę na
dziedziniec przed kościołem, bo znajdujemy się teraz na Witherspoon
Street, bardzo blisko dzielnicy murzyńskiej, i wtedy poraża mnie myśl,
ostro, jakby nóż wnikał w moje ciało. - No jakże, oni wszyscy już są
martwi - dlatego nikogo tu nie ma. Oprócz mnie.
CZĘŚĆ I
DemonicznyDemonicznyDemonicznyDemoniczny
oboboboblubienieclubienieclubienieclubieniec
WIGILIA ŚRODY POPIELCOWEJ, 1905
1.
Inni historycy będą zszokowani, przerażeni i być może pełni
niedowierzania - że oto ośmielam się sugerować, iż Klątwa nie objawiła
się po raz pierwszy 4 czerwca 1905 roku, czyli katastrofalnego poranka
ślubu Annabel Slade, powszechnie uważanego właśnie za pierwszą
publiczną manifestację Klątwy, ale raczej wcześniej, na początku marca
tego samego roku, w wigilię Środy Popielcowej.
Tamtego wieczoru Woodrow Wilson nie tylko złożył (potajemną)
wizytę swemu wieloletniemu mentorowi Winslowowi Slade'owi, ale
także doświadczył nielichego wstrząsu na tle jego pojmowania więzi
rodzinnych, a właściwie to tożsamości rasowej.
Zaczęło się niewinnie: w gabinecie rektora znajdującym się w Nassau
Hall, od wizyty młodego seminarzysty, Yaegera Washingtona Rugglesa,
zatrudnionego również w charakterze preceptora łaciny, który miał
pomagać w nauczaniu studentów uniwersytetu. (Powziąwszy
postanowienie o podniesieniu jakości edukacji na Uniwersytecie
Princeton, który miał opinię uczelni uprzedzonej do Południa i
zasadniczo przyjmującej prezbiteriańskich chłopców i którego rywal,
Uniwersytet Harvarda, stanowi w porównaniu z nim wzorzec
akademickiej doskonałości, Woodrow Wilson zaprowadził nowy model
nauczania - w jego ramach zatrudniano inteligentnych młodych ludzi, by
asystowali starszym profesorom podczas wykładów; Yaeger Ruggles był
jednym z takich młodych nauczycieli, lubianym nie tylko na uczelni, ale
także w lepszych domach Princetonu, bo tak to już bywa w miasteczkach
uniwersyteckich z kawalerami do wzięcia). Yaeger Ruggles był
szczupłym, drobnym i cichym Wirginijczykiem, dalekim kuzynem
Wilsona, który przedstawił mu się tuż po zapisaniu się na pierwszy rok
w Seminarium Teologicznym Princeton; Wilson osobiście zatrudnił go w
charakterze preceptora, bo grzeczność, obycie i inteligencja młodego
człowieka wywarły na nim wrażenie. Podczas pierwszego spotkania
Yaeger Ruggles wręczył mu list od pewnej leciwej ciotki mieszkającej w
Roanoke, kuzynki ciotki ojca Wilsona. Owa sieć zawiłych koneksji
miała typowo „południowy” charakter; mimo że ta gałąź rodziny, z
której wywodził się Wilson, była bezspornie bardziej majętna i ceniona
w kręgach towarzyskich niźli rodzina Yaegera Rugglesa, zamieszkująca
górzyste tereny na zachód od Roanoke, Woodrow Wilson włożył moc
starań w to, by okazać życzliwość młodzieńcowi, zapraszając go na
ważniejsze przyjęcia i wieczorki w swoim domu, a ponadto przedstawiał
go synom i córkom swych zamożnych współpracowników i sąsiadów z
Princetonu. Choć starszy od Rugglesa o dwadzieścia lat z okładem,
widział w młodym krewniaku kogoś podobnego do siebie, we
wcześniejszym wieku, kiedy był jeszcze studentem prawa w Wirginii,
niezmiennie zainteresowanym teologią. (Woodrow Wilson był synem
wybitnego pastora prezbiteriańskiego, kapelana armii konfederatów,
również jego dziadek ze strony matki był pastorem prezbiteriańskim w
Rome w stanie Georgia, takim samym zagorzałym konserwatystą
religijnym i politycznym). W dniu, w którym Yaeger Ruggles nawiedził
rektora Wilsona w jego gabinecie w Nassau Hall, obaj znali się od
przeszło dwu lat. Woodrow Wilson nie widywał swego młodego
pociotka tak często, jak by sobie życzył, bo jego princetońskie życie
towarzyskie z konieczności toczyło się pośród bogatych i wpływowych.
„Prywatna uczelnia potrzebuje darczyńców. Samo czesne nie
wystarcza”, podkreślał często Woodrow Wilson, zarówno w swoich
przemowach, jak w prywatnych konwersacjach. Żałował jednak, że nie
widuje częściej Yaegera, miał bowiem trzy córki i żadnego syna, a obec-
nie, z powodu nieustannie złego stanu zdrowia oraz zaawansowanego
wieku jego małżonki, które wywołały u niej swoistą niemoc ducha, było
mało prawdopodobne, że Woodrow kiedykolwiek doczeka się syna.
Ciepłe, ciemne i inteligentne oczy Yaegera nieodmiennie rodziły w nim
jakieś nieokreślone emocje i pobudzały pamięć. Młodzieniec miał włosy
bardzo czarne, tak jak niegdyś sam Woodrow, ale za to gęste i sprężyste,
podczas gdy Woodrow miał włosy raczej rzadkie i zaczesywał je płasko
przy czaszce. I było też coś przejmującego w miękko modulowanym
barytonie Yaegera, coś, co tak jakby przypominało Wilsonowi czyjś
ukochany głos albo głosy z jego młodych lat w Wirginii i Georgii.
Woodrow miał nawet taki szalony odruch - (od dzieciństwa spędzonego
w kostycznym prezbiteriańskim domostwie miewał takie niemal
nieodparte zachcianki i odruchy, wszelkiego typu, którym rzadko się
jednak poddawał) - że zaczął śpiewać w obecności Yaegera, licząc, że
młodszy mężczyzna mu zawtóruje, gdyż sam uwielbiał studenckie chóry
i uważał, że śpiewa przyzwoitym tenorem, nieważne, że
niewyszkolonym i w ostatnich latach nieużywanym.
Niemniej jednak gdyby Woodrow miał już coś zaśpiewać z Yaegerem,
byłaby to jakaś protestancka pieśń kościelna, coś melancholijnego,
żałobnego, tęsknego i rozkosznie uniżonego - Skało, którą rozwarł Bóg,
Skryj mnie w sobie pośród trwóg! Niech Twej świętej łaski siew, Boku
Twego woda, krew spłynie na mnie...
Woodrow nigdy nie słyszał Yaegera zabierającego głos publicznie, ale
w rozmowach odbywanych w princetońskich kręgach i z samym
dziekanem seminarium przewidywał, że jego młody „wirginijski kuzyn”
pewnego dnia stanie się znakomitym pastorem - a wtedy, cierpko
dodawał w duchu, Yaeger też pojmie sens wspierania możnych kosztem
własnych predylekcji.
Tego popołudnia Yaeger Washington Ruggles nie był jednak tak
opanowany jak zazwyczaj. Wyraźnie brakowało mu tchu, jakby
kamienne stopnie prowadzące do Nassau Hall pokonał biegiem; nie
uśmiechał się tak skwapliwie i życzliwie jak zawsze. I jego pospieszny
uścisk dłoni nie był ani silny, ani ciepły. Woodrow zauważył z ukłuciem
niezadowolenia - (bo karcenie kogoś, kogo lubił, choćby tylko w duchu,
zawsze sprawiało mu ból) - że seminarzysta ma rozpięty kołnierzyk,
jakby nieświadomie zań szarpnął, bo brakło mu oddechu, i że nie ogolił
się starannie, a jego skóra, zazwyczaj mająca koloryt zdrowszy niż
karnacja Woodrowa, wydaje się zsiniała, jakby padał na nią cień.
- Woodrow! Ja muszę z tobą porozmawiać.
- Oczywiście, Yaeger. Rozmawiamy przecież.
Woodrow uniósł się na poły, ale ostatecznie opadł z powrotem na
krzesło za masywnym biurkiem, zachowując swą urzędniczą pozę.
Gabinet rektora był cały wyłożony książkami, od posadzki po sufit; okna
otwierały się na wypielęgnowaną zieloną połać rozległego,
malowniczego dziedzińca przed Nassau Hall, który ciągnął się aż do
Nassau Street i kutych bram uniwersytetu, a także na jeszcze jeden
porośnięty trawą kopiec na tyłach budynku, za którym stały Clio Hall i
Whig Hall, dostojne greckie świątynie o attyckiej urodzie, zadziwiające i
niedostosowane do mroczniejszej, gotyckiej architektury pozostałych
budynków uniwersytetu. Na ścianie za plecami Woodrowa wisiał portret
Aarona Burra Seniora w peruce, pierwszego rektora Uniwersytetu
Princeton, który zaczął urzędować w Nassau Hall.
- Yaeger, co się dzieje? Wydajesz się wzburzony.
- Słyszałeś, Woodrow? O tej strasznej rzeczy, która zdarzyła się
wczoraj w Camden?
- No jakże, chyba... chyba nie słyszałem... Cóż to takiego? -
Woodrow uśmiechnął się z zaciekawieniem. Starannie wyczyszczone
szkła jego okularów zamigotały.
W rzeczy samej Woodrow przez cały ten dzień słyszał, czy też po
części słyszał, o czymś wyjątkowo nieładnym - zarówno w klubie
Nassau, gdzie jadł lunch z kilkoma członkami rady powierniczej, jak i
blisko frontowych stopni Nassau Hall, gdzie do ucha wpadły mu strzępy
rozmowy kilku preceptorów. (Taka już była jedna z ujemnych stron
bycia rektorem, nieznana Woodrowowi w czasach, gdy był jeszcze
lubianym wykładowcą uniwersytetu, że na jego widok młodsi
nauczyciele w szczególności zdawali się zastygać i uśmiechać się doń z
wyrazem wymuszonej grzeczności i oddania). I jemu także się zdało,
tego ranka przy śniadaniu, w domu, że ich murzyńska służąca Clytie jest
dziwnie milcząca; ledwie coś wybąkała w odpowiedzi, gdy Woodrow
powitał ją nieodmiennym uśmiechem, ciepłym i życzliwym - „Dzień
dobry, Clytie! Co dla nas dzisiaj przygotowałaś?” (Bo Clytie, mimo że
urodzona w Newark w stanie New Jersey, miała przodków z Południa i
potrafiła przygotować śniadanie, jakie Woodrow jako mały chłopiec
jadał w Auguście w Georgii i w innych miejscach na Południu; była
niezwyczajnie utalentowana i często szykowała niespodziane uczty dla
rodziny Wilsonów - kukurydziany chleb na maśle orzechowym, sos z
kiełbasy i biskwity, placki z jagodami i syropem klonowym, kaszę
kukurydzianą z tartym serem cheddar i jajkami smażonymi na szynce,
czego Woodrow ze swoim wrażliwym żołądkiem mógł skosztować tylko
odrobinę, ale i tak był to dla niego miły sposób na rozpoczęcie kolejnego
z trudnych, męczących, a nawet niebezpiecznych dni w Nassau Hall).
Woodrow wprawdzie zaprosił Yaegera Rugglesa, aby ten usiadł, a
jednak młody seminarzysta jakby tego nie dosłyszał; co więcej, krążył
nerwowo po wnętrzu w sposób, który działał na nerwy jego starszemu
krewnemu, rozwodząc się przy tym mało spójnie o incydencie, do
którego doszło poprzedniego wieczoru w Camden - czyli o linczu. (Ten
termin był tak wulgarny, że Woodrow cały zesztywniał, jakby tak
właśnie oponował wobec samego jego brzmienia).
I padł jeszcze jeden brzydki termin, który sprawił, że Woodrowowi
zrobiło się nieswojo, jako że jego rodzice i krewni z Wirginii i Georgii
nie byli nieprzychylni wobec celów tej protestanckiej organizacji, nawet
jeśli nie pochwalali jej specyficznych metod - Ku-Klux-Klan.
- Są dwie ofiary, Woodrow! Zazwyczaj jest tylko jedna... jakiś bez-
radny człek... bezradny czarnoskóry... ale ubiegłej nocy w Camden, w
tym piekielnym miejscu, w tym sercu supremacji białych... ofiarami
padli jeden mężczyzna i jedna kobieta. Dziewiętnastoletni chłopak i jego
dwudziestotrzyletnia siostra, która była brzemienna. Nie znajdziesz ich
nazwisk w gazetach; gazeta z Trentonu wcale o tym linczu nie doniosła,
a ta z Newark zamieściła jedynie krótki artykuł w środku. Klan
poprowadził tłuszczę, nie tylko mężczyzn, ale także kobiety oraz małe
dzieci, na poszukiwanie czarnoskórego młodzieńca, który rzekomo
obraził jakiegoś białego na ulicy... nikt nie miał pewności, kim był ów
młody czarnoskóry mężczyzna, ale tłum napotkał innego młodego
człowieka nazwiskiem Pryde, który właśnie wracał z pracy do domu.
Napadli na niego, pobili i zawlekli pod szubienicę, a gdy jego siostra
próbowała ich powstrzymać, natarła na kilku z nich, to została
aresztowana przez szeryfa okręgu Camden, skuta kajdankami i przeka-
zana tej bandzie. W owym momencie...
- Yaeger, proszę! Nie gadaj tak głośno, jeszcze cię moje podwładne
usłyszą. I proszę, zechciej przestać tak chodzić w kółko, jeśli możesz.
Woodrow wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przetarł nią rozgrzane
czoło. Ależ mu się słabo zrobiło! Nie spodziewał się usłyszeć tak
paskudnej opowieści pomiędzy kolejnymi popołudniowymi spotkaniami
w swoim gabinecie w Nassau Hall. Poważnie się też obawiał, że jego
podwładne, sekretarka Matylda i jej asystentki, mogły usłyszeć
podniesiony głos seminarzysty i część jego wypowiedzi, bez wątpienia
dla nich porażającej.
- Ależ Woodrow! - zaprotestował Yaeger. - Klan zamordował nocą
dwoje niewinnych ludzi, piętnaście mil od Princetonu... od tego biura!
To, że byli Murzynami, nie czyni ich cierpienia i śmierci mniej
strasznymi. Nasi studenci o tym mówią... niektórzy, Południowcy,
dworują sobie z tego... rozmawiają też o tym nasi koledzy wykładowcy...
każdy Murzyn z Princetonu wie o wszystkim, albo przynajmniej coś wie,
a najbardziej ohydne jest to, że kiedy liderzy Klanu powiesili już tego
młodego człowieka, oblali jego ciało benzyną i podpalili, to potem
jeszcze przyprowadzili na to samo miejsce tę siostrę i ją też
zamordowali. A szeryf okręgu Camden palcem nie kiwnął, żeby
zapobiec morderstwom, i nie próbował nikogo ani aresztować, ani
choćby później przesłuchać. Powiadają, że na przedmieściach Camden
zgromadziło się siedmiuset ludzi z okładem, i to są świadkowie owego
linczu. Mówi się też, że znaleźli się filadelfijczycy, którzy specjalnie
pokonali most na Delaware... ten lincz był niechybnie zaplanowany
zawczasu. Ciała płonęły przez jakiś czas... niektórzy z tłumu robili
fotografie. Co za koszmar! W naszym chrześcijańskim narodzie,
czterdzieści lat po wojnie domowej! Mdli mnie od tego... mdli mnie do
żywego... Linczowanie to chleb powszedni na Południu, tam morderców
nigdy się nie doprowadza przed oblicze sprawiedliwości, a teraz zdarza
się to coraz częściej w New Jersey, nie dalej jak rok temu doszło do
linczu w Zarepath, gdzie „głosiciele wyższości białej rasy” posiadają
własny kościół - Słup Ognia się nazywa - a także w Pine Barrens i w
Cape May...
- To są straszne wydarzenia, Yaeger, ale dlaczego ty mi o nich
mówisz, i to akurat teraz? Ja, ma się rozumieć, też jestem zaniepokojony,
gdyż jako chrześcijaninowi nie wolno mi przyzwalać na morderstwa ani
żadne akty zbiorowej przemocy - powinno rządzić nami prawo, a nie
namiętności - ale jeśli funkcjonariusze prawa nie chcą aresztować
winnego, a lokalne zapatrywania udaremniają postawienie aktu
oskarżenia i przeprowadzenie procesu, to w takim razie co my, tu, w
Princetonie, mamy robić? Są w tym kraju barbarzyńskie miejsca,
podobnie jak na całym świecie, bywa, że duch niesławy... zła...
Woodrow przemawiał gniewnym tonem. Stał już teraz, cały
wzburzony. Nie było to dlań korzystne; jego lekarz przestrzegał, że nie
powinien się ekscytować, denerwować ani nawet egzaltować - Woodrow
już jako małe dziecko był nadwrażliwy i wiele chorował; nie potrafił
tego znieść, gdy ktoś wypowiadał się głośno albo emocjonalnie w jego
obecności, serce biło mu gwałtownie i nierówno, pompując
niedostateczną ilość krwi do mózgu, który zaczynał „omdlewać” - tak
więc teraz mimo woli wychylił się lekko do przodu, wspierając dłonie na
suszce do atramentu, z zaburzonym widzeniem i dzwonieniem w uszach;
lekarz ostrzegał go także przed zbyt wysokim ciśnieniem krwi, na które
cierpiało wielu członków rodziny jego ojca, bo ta przypadłość potrafiła
doprowadzić do udaru, a tymczasem jego nieroztropny młody krewniak
ośmielił się przerwać mu ciągiem dalszym swojej drastycznej historii,
coraz to brzydszymi i niezasłużenie oskarżycielskimi słowami:
- Ty, Woodrow, podpierając się autorytetem swojego urzędu,
mógłbyś wypowiedzieć się przeciwko tym okropieństwom. Mógłbyś
połączyć siły z innymi notablami Princetonu... na przykład z Winslowem
Slade'em... wszak przyjaźnisz się z wielebnym Slade'em, on by ciebie
posłuchał... i z osobami z kręgu twych wpływowych przyjaciół. Koszmar
tych linczów polega na tym, że nikt im nie przeciwdziała, że nikt spośród
wpływowych chrześcijan jak ty sam nie wypowiada się przeciwko.
Woodrow sprzeciwił się, twierdząc, że Yaeger nie ma racji:
- Wielu wypowiadało się przeciwko tym straszliwym aktom
zbiorowej przemocy, przeciwko linczowaniu, przeciwko takim
samosądom. Osobiście wypowiadałem się przeciwko... samo-samo-
sądom. Mam nadzieję, iż jako chrześcijanin stanowiłem przykład...
stanowię... wzorzec... chrześcijańskiej wiary... „Miłuj bliźniego swego
jak siebie samego” to filar naszej religii... - (Psiakość! Przecież nie chciał
powiedzieć „samorządom”; chyba jakiś demon sprawił, że potknął mu
się język, gdy tymczasem Yaeger gapił się na niego pustym wzrokiem). -
Winieneś wiedzieć, Yaeger... ale ty oczywiście to wiesz... że moje
wysiłki tutaj, na uniwersytecie, zmierzają ku reformie, a więc na
przykład zmianie programu nauczania, i że staram się wdrażać więcej
demokracji, gdzie się tylko da. Klubojadalnie, ta cała utrwalona
„arystokracja”... toczę z nimi boje, musisz wiedzieć, odkąd objąłem ten
urząd. I mam swojego wroga: dziekana Westa! On jest tą nemezis, którą
muszę pokonać albo osłabić, zanim będę mógł przejąć na siebie
obowiązek... obowiązek... - Woodrow zająknął się, bo nie miał pojęcia,
co chciał powiedzieć. Kiedy dawał się ponieść emocjom, często tak się
zdarzało, że jego myśli wylatywały przed słowa, i dlatego właśnie
przestrzegano go przed tym i sam się przed tym przestrzegał. -
...stawienia czoła Klanowi i jego niezliczonym poplecznikom w naszym
stanie, których nie ma aż tak wielu jak na Południu, a jednak... a
jednak... jest ich wielu...
- Poplecznicy w naszym stanie? Masz na myśli tych chrześcijańskich
hipokrytów, którzy rzekomo przestrzegają prawa? Pies z nimi tańcował!
Wypowiedz się wreszcie jasno i wyraźnie.
- Jasno... jasno i wyraźnie? Ale przecież... ta kwestia nie jest taka...
prosta...
Woodrow przeżył wstrząs, acz niekoniecznie się zdziwił, że
członkowie rady powierniczej Uniwersytetu Princeton, w liczbie
dwudziestu pięciu, którzy wybrali go z całego grona wykładowców i
których polecenia miał realizować, do pewnego stopnia, bynajmniej nie
byli, summa summarum, usposobieni wrogo wobec doktryny białej
supremacji, nawet jeśli bez wątpienia bulwersowały ich, jak przystało na
wszystkie cywilizowane istoty, strategie siania terroru stosowane przez
Klan. Celem działań „obywatelskich” patroli Klanu - jak dowodzili jego
poplecznicy - było „pokazywanie czarnuchom, gdzie ich miejsce”, a nie
stosowanie przemocy jako takiej.
„Ratowanie czystości rasy ludzkiej przed skundleniem” - tak brzmiało
jeszcze bardziej podstawowe przesłanie, z którym mało kto z rasy białej
by się nie zgodził.
A jednak Woodrow nie mógł liczyć na to, że uda mu się przemówić
Yaegerowi Rugglesowi do rozumu, bo seminarzysta był tak bardzo
rozsierdzony.
Nie mógł też Woodrow przedłużać tej rozmowy, jako że za kilka
minut czekało go ważne spotkanie z jednym z (niestety nielicznych)
zauszników pośród grona princetońskich wykładowców. I co gorsza,
czuł nieomylnie, że mu niedobrze, a to stanowiło sygnał ostrzegawczy
przed jeszcze bardziej ekstremalnymi mdłościami, którym mogło
zapobiec tylko zażycie, i to szybko, łyżeczki trzymanego w szufladzie
rektorskiego biurka „uspokajającego” leku zapisanego mu przez doktora
Hatcha.
- No cóż, Yaeger. Straszna, straszna historia... co mi zreferowałeś... to
linczowanie... te domniemane... Coś takiego nie dziwiłoby w południo-
wym Jersey, ale nie w Camden, nie tak blisko Filadelfii! Obawiam się
jednak, że nie mogę z tobą dłużej rozmawiać, gdyż mam spotkanie o...
Yaeger, co jest nie tak, na Boga?
Wstrząśnięty Woodrow zauważył, że jego młody krewny, który
zawsze traktował go z najwyższym szacunkiem i podziwem, patrzy nań
gniewnie jak nadąsany i zarozumiały nastolatek na swego rodzica.
Niechlujnie ogolona szczęka trzęsła mu się z oburzenia albo
nieskrywanej niechęci, rozdęte nozdrza przypominały dwie ciemne
jamy, a te oczy nie były już takie piękne, tylko jakby wyłupiaste, niczym
ślepia dzikiej bestii szykującej się do skoku.
- Co jest nie tak... z kim, Woodrow? Ze mną? Czy z tobą? - Yaeger
nie przemawiał już tym łagodnie modulowanym głosem, tylko jawnie
zuchwałym.
- Basta, Yaeger! - zaprotestował rozzłoszczony Woodrow. - Jesteś
wprawdzie dalekim krewnym z rodziny mego ojca, ale to... to nie... daje
ci prawa do okazywania mi braku szacunku i przemawiania donośnym
głosem, którym zakłócasz spokój mego personelu. Ten „brzydki epizod”
- jak mi go przedstawiłeś - to dobry przykład, dlaczego nie wolno nam
pozwalać, by rządziły nami emocje. Naszą cywilizacją winno rządzić
prawo, nie zaś... nie... anarchia.
- Czy zechcesz chociaż porozmawiać z Winslowem Slade'em? -
napierał uparcie Yaeger. - Gdyby tak zechciał rzec słowo z ambony, w tę
niedzielę. Byłaby to dobra rzecz dla Princetonu i może dostałaby się do
gazet. I gdyby jeszcze rektor uniwersytetu, Woodrow Wilson, zechciał
wygłosić jakiś komentarz na użytek opinii publicznej...
- Yaeger, powiedziałem ci! Nie mogę teraz o tym dyskutować. Mam
spotkanie kwadrans po trzeciej i... i ani trochę nie czuję się dobrze na
skutek naszej rozmowy.
- No cóż, przepraszam za to. Bardzo mi to przykro słyszeć.
(Czy Yaeger mówił sarkastycznym tonem? Woodrow nie potrafił
przyjąć do siebie takiego domniemania).
Pragnął zaprotestować: był przyjacielem rasy murzyńskiej, no
przecież!
Był demokratą. W każdej swej publicznej wypowiedzi mówił o
równości.
Niemniej jednak nie wierzył w prawo wyborcze kobiet - oczywiście.
Mało kto wśród jego bliskich i znajomych, jego ukochaną żonę, Ellen,
wliczając, wierzył w pomysł tak radykalny i nienaturalny.
Woodrow byłby chętnie wyjaśnił Yaegerowi, że do kwestii
murzyńskiej podchodzi zawsze z nieodmienną i nietajoną
bezstronnością. Wbrew protestom niektórych członków rady powierni-
czej i wykładowców dopatrzył, by Bookera T. Washingtona nie tylko
zaproszono na jego inaugurację na urząd, jako wrażliwego,
wykształconego Murzyna promującego „gradualizm” reformy rasowej, a
różniącego się od tego radykała W.E.B. DuBoisa, ale także by zwrócono
się do owego murzyńskiego edukatora, by wygłosił przemowę podczas
ceremonii, razem z kilkoma innymi najwybitniejszymi białymi
osobistościami tych czasów.
Ponadto Bookera T. Washingtona ciepło przyjęto na uroczystym
lunchu w Prospect, gdzie siedział całkiem swobodnie pośród innych
gości, mimo że nie wystosowano dlań zaproszenia na sutą kolację w
Klubie Nassau wydaną poprzedniego wieczoru, jako że do tego klubu
nie wpuszczano Murzynów (chyba że służbę). Tego rektor Wilson nie
miał możności zmienić, jako że ów klub był przybytkiem prywatnym.
Na domiar wszystkiego profesor van Dyck z wydziału filozofii często
przytaczał opowieść o wielebnym Robesonie z kościoła
prezbiteriańskiego przy Witherspoon Street, który zabiegał o spotkanie z
rektorem Uniwersytetu Princeton, by móc zasugerować, że jego syn
Paul, rzekomo wybitny uczeń i sportowiec, mógłby zostać przyjęty w
poczet studentów; raczej się nie połapał, że to zuchwalstwo, bo
Woodrow Wilson zareagował uprzejmością: - „Wielebny, jestem
pewien, iż twój syn jest zaiste wybitny. Nie jest to jednak właściwy
moment w historii, by jakiś murzyński chłopiec zapisywał się na
Uniwersytet Princeton; takiego momentu, obawiam się, nie doświad-
czymy jeszcze bardzo długo”. Dopóki Murzyni - albo „czarni”, bo tak
ich czule nazywano, gdy Woodrow był jeszcze dzieckiem - znali swoje
miejsce i nie opuszczali się w obowiązkach jako słudzy i robotnicy,
doktor Wilson żywił wobec nich niewiele uprzedzeń pod większością
względów.
- Tak - powiedział Yaeger głosem jak obrót ostrza, wciąż nader
podobnym do tego okrutnego tonu, z jakim dorastający chłopak odnosi
się do swego ojca. - Jakież by to było tragiczne, gdybyś poczuł się zdrów
jak ryba wskutek mojej niemiłej apelacji.
W jakiejś części swego umysłu albo też w sercu, które ani trochę nie
było tak stwardniałe, jak Yaeger Ruggles zdawał się sugerować,
Woodrow poczuł się zraniony do żywego, że młodzieniec, o którego tak
się troszczył, najwyraźniej bynajmniej nie troszczy się o niego.
- Ja tu dostrzegam jakąś zagadkę, Yaeger - odparł sztywno - jeśli idzie
o wytłumaczenie, dlaczego tak bardzo... tak bardzo się przejmujesz...
- Zagadka? Tak uważasz, Woodrow? - Yaeger mówił teraz z bezczel-
nym uśmiechem; cały ten czas się uśmiechał do swego starszego
krewnego, uśmiechem pozbawionym wesołości, przypominającym
grymas gargulca. Był przy tym tak wytrącony z równowagi, że wręcz się
trząsł, ale gdy szykował się do opuszczenia gabinetu rektora, nie potrafił
się oprzeć, by nie wypowiedzieć pożegnalnej riposty: - Nigdy nie
przyjrzałeś mi się dostatecznie Uważnie, kuzynie Woodrow. Gdybyś to
uczynił. albo gdybyś był zdolny do takiej analizy, to wiedziałbyś
dokładnie, dlaczego ja i inni podobni do mnie w przeklętych Stanach
Zjednoczonych Ameryki tak bardzo się przejmują.
I z tymi słowy Yaeger odwrócił się pogardliwie, ale Woodrow
zobaczył nagle - spostrzegł rysy twarzy młodego człowieka, jego wargi,
nos, fakturę i odcień jego skóry, nawet tę ledwie dostrzegalną
niesforność włosów - zobaczył i czując przypływ mdlącego przerażenia,
zrozumiał.
Rektorze Wilson! Och - rektorze Wilson!
Dobrze się pan czuje? Skaleczył się pan? Pomożemy panu wstać...
usadzimy z powrotem przy biurku...
Czy wezwać doktora Hatcha? Czy wezwać panią Wilson?
Doktor Hatch ani też pani Wilson nie zostali wezwani. Bo Woodrow
doszedł do siebie w ciągu kilku chwil.
A jednak miał dosyć Nassau Hall tego dnia.
Chwiejący się i spopielały na twarzy uparł się, że powędruje bez
niczyjego wsparcia do rektorskiej siedziby, Prospect, znajdującej się w
samym sercu kampusu uniwersyteckiego: surowej budowli w stylu
włoskim zbudowanej przez architekta Johna Notmana, która służyła
rektorowi za dom.
Woodrow uważał, że Prospect ma w sobie coś z akwarium. A Ellen i
ich córki, chcąc nie chcąc, czuły się tutaj skrępowane, bo psotni studenci
mogli bezkarnie chodzić po zmierzchu dookoła domu i zaglądać do
środka pod żaluzjami.
A jednak była to rezydencja nad wyraz atrakcyjna, imponująca. I Wo-
odrow czuł nieustającą wdzięczność, że zrządzeniem losu on tu właśnie
mieszka, nie kto inny.
Ellen na szczęście wyprawiła się na miasto, dziewczęta były jeszcze w
szkole, a Clytie i Lucinda zeszły do piwnicy, robić pranie - woń mokrych
ubrań, bardziej wyrazisty, gryzący zapach detergentu i ługowego mydła
obudziły u Woodrowa bolesne wspomnienia z dzieciństwa, które
spotęgowały poczucie nerwowego niepokoju i strachu.
To było domostwo kobiet. Jakże często nie mógł tu oddychać.
Tego popołudnia było mu wszakże wolno bez przeszkód zanurzyć się
w mrocznej atmosferze głównej sypialni, gdzie w prywatności garderoby
mógł swobodnie wybrać jedną pigułkę, drugą pigułkę i trzecią pigułkę ze
swego arsenału pigułek, preparatów i „toników”, który dorównywał
arsenałowi jego matki z dawnych czasów.
Droga matka Woodrowa! Jakże on za nią tęsknił, zwłaszcza w
chwilach słabości.
Potrafiłaby nim pokierować. Wskazałaby właściwą drogę w kwestii
jego nemezis, czyli dziekana Westa.
A co do sprawy tego ohydnego linczu i Klanu - pani Wilson nie
rozmawiałaby o tak ordynarnym incydencie, nawet gdyby o nim
usłyszała.
Bo bywają rzeczy zbyt szkaradne, by kobiety o nich wiedziały. A w
każdym razie dystyngowane chrześcijanki.
Tytuł oryginału The Accursed Copyright © 2013 by The Ontario Review, Inc. All rights reserved Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2015 Redaktor Katarzyna Raźniewska Projekt i opracowanie graficzne okładki Katarzyna Borkowska kb-design@o2.pl Fotografie na okładce © Daniel Murtagh/Trevillion Images © bochimsangl2/Shutterstock Mapa na wyklejkach Laura Maestro Wydanie I Poznan 2015 ISBN 978-83-7818-570-3 Dom Wydawniczy REBIS Sp, z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pi www.rebis.com.pl DTP: Akapit, Poznań, tel. 61-879-38-88
Dla Charliego Grossa, mojego męża i pierwszego czytelnika, oraz Elaine Pagels i Jamesa Cone'a, moich kochanych przyjaciół
Z głuchej, małej wioski staliśmy się stolicą Ameryki. Ashbel Green, Princetońskie gawędy, New Jersey 1783 Wszystkie choroby chrześcijan trzeba przypisać demonom. święty Augustyn
NOTA OD AUTORA Dane zdarzenie przechodzi do „historii”, gdy zostaje zarejestrowane. A jednak takich historii może istnieć cala mnogość i mogą się one z sobą nie zgadzać, gdy mnogie są i niezgodne względem siebie relacje naocznych świadków. W niniejszej kronice tajemniczych, acz jak się zdaje powiązanych z sobą zdarzeń, do których doszło w miasteczku Princeton w stanie New Jersey, a także w jego okolicach, z grubsza mówiąc w okresie od 1900 do 1910 roku, różne „historie” są streszczane w postaci pojedynczej „historii”, podobnie jak całe owo dziesięciolecie, w celu uzyskania estetycznej spójności, zostało zawężone do okresu mniej więcej czternastu miesięcy w latach 1905-1906. Wiem, że historyk powinien być obiektywny - ja jednakowoż jestem tak mocno zaangażowany emocjonalnie w tę kronikę i tak bardzo pragnę ujawnić czytelnikom niektóre rewelacje związane z tragicznym ciągiem zdarzeń z pierwszych lat dwudziestego wieku w centralnej części stanu New Jersey, że szalenie mi trudno zachować spokojny, a co dopiero naukowy ton. Od dawna wprawiały mnie w zdumienie tandetne opowiastki, które napisano o tamtych zajściach w Princetonie - tu wspomnę na przykład Nierozwiązaną zagadkę Klątwy z Crosswicks: Najnowsze odkrycia Q-T. Hollingera (1949), czyli kompendium prawd, półprawd i jawnych kłamstw opublikowane przez lokalnego historyka amatora usiłującego skorygować najbardziej rażące błędy swoich poprzedników (Tite, Birdseye, Worthing i Croft-Crooke), oraz jednorazowy bestseller Wampiryczne zbrodnie w dawnym Princetonie (1938) napisany przez „anonimowego” autora (domniemanego miesz- kańca princetońskiego West Endu), który starał się wykorzystać powierzchowny czy też „sensacyjny” wymiar Klątwy ze szkodą dla jej bardziej subtelnych i mniej oczywistych aspektów - tzn. psychologicznych, moralnych i duchowych. Poczułbym się zakłopotany, gdybym na samym początku tej kroniki przystąpił do bezceremonialnego wyliczania tych moich kwalifikacji, które pozwalają mi podjąć ów trudny projekt, dlatego więc wspomnę
tyle tylko, że podobnie jak kilka kluczowych postaci w tej kronice, ukończyłem Uniwersytet Princeton (rocznik 1927). Jestem rdzennym mieszkańcem Princetonu, urodzonym w lutym 1906 roku i ochrzczonym w pierwszym kościele prezbiteriańskim Princetonu; wywodzę się z dwóch najstarszych rodów Princetonu, Strachanów oraz van Dycków; moja rodowa rezydencja to surowe, stare kamienne domostwo w stylu normandzkim przy Hodge Road 87, obecnie będące w posiadaniu obcych ludzi z nazwiskiem kończącym się na „stein”, którzy ponoć barbarzyńsko „wypatroszyli” wnętrze i „odnowili” je w „nowocześniejszym” stylu. (Przepraszam za tę inkluzję! Nie jest to wybuch emocjonalny, lecz raczej estetyczny i moralny, który obiecuję, że się więcej nie powtórzy). I choć byłem bardzo małym dzieckiem, gdy czasy Klątwy dobiegły końca, to jednak dorastałem w Princetonie w latach, gdy wciąż jeszcze dużo rozmawiano o tamtych tragicznych, zagadkowych zdarzeniach, ze zdumieniem i zgrozą, i kiedy wymuszona rezygnacja Woodrowa Wilsona ze stanowiska rektora Uniwersytetu Princeton w 1910 roku wciąż stanowiła przedmiot zarówno żalu, jak i złośliwego rozbawienia lokalnej społeczności. Z pomocą rozmaitych koneksji uzyskałem dostęp do materiałów niedosiężnych dla innych historyków, na przykład do szokującego, spisanego tajemnym szyfrem dziennika schorowanej pani Adelajdy McLean Burr, do intymnych (i także dość szokujących) osobistych listów Woodrowa Wilsona adresowanych do jego ukochanej żony Ellen, jak również halucynacyjnych wynurzeń „przeklętych” wnuków Winslowa Slade'a. (Todd Slade był moim starszym kolegą klasowym z Akademii Princeton dla Chłopców, którego skądinąd nie znałem blisko). Ponadto miałem wgląd w wiele innych dokumentów osobistych - listów, pamiętników, dzienników - nieosiągalnych dla osób postronnych, cieszyłem się również przywilejem korzystania z Kolekcji Rękopisów i Zbiorów Specjalnych Biblioteki Firestone'a przynależącej do Uniwersytetu Princeton. (Nie mogę się wprawdzie pochwalić, że przebrnąłem przez legendarne pięć ton materiałów, jak to uczynił autor wczesnej biografii Woodrowa Wilsona, Ray Stannard Baker, ale jestem pewien, że przejrzałem co najmniej tonę). Mam nadzieję, że nie zabrzmi to jak czcza przechwałka, kiedy stwierdzę, że ze wszystkich osób
żyjących - obecnie - nikt nie posiada tylu informacji, czy to prywatnych, czy to publicznych, dotyczących Klątwy. Czytelnikowi, najprawdopodobniej dziecięciu tego stulecia, należy się pouczenie, że nie powinien osądzać zbyt surowo tych osób z minionej epoki. Naiwnym jest wyobrażanie sobie, że my, na naszym miejscu, swobodnie oparlibyśmy się inwazji Klątwy albo że łatwiej byłoby nam stawić czoło pokusie popadnięcia w rozpacz. Nam, żyjącym siedemdziesiąt lat po Klątwie - czy też Horrorze, bo również tak ją nazywano - rozpoznanie wyłaniającego się wzorca przychodzi bez trudu, ale proszę sobie wyobrazić to zamieszanie, przestrach i panikę, jakie owładnęły niewinnymi ludźmi podczas czternastu miesięcy nieustannie się potęgującego i absolutnie niezrozumiałego kataklizmu! Tak jak pierwsze ofiary jakiejś straszliwej plagi nie potrafią się rozeznać, jaki los je czeka - jego głębia, zasięg i brak ludzkich cech, tak większość ofiar Klątwy nie mogła ogarnąć swej sytuacji - dostrzec, że pod rozlicznymi potwornościami, które je dopadły w tym ironicznie sielankowym otoczeniu, kryje się jednolite Zło. Bo proszę się zastanowić: czy zwykłym pionkom na szachownicy przychodzi do głowy, że są tylko pionkami i że nie panują nad własnym losem? Czy zadają sobie pytanie, co dałoby im moc wydźwignięcia się ponad szachownicę, na taką wysokość, z której przebieg danej partii stałby się oczywisty? Obawiam się, że nie jest to możliwe, tak dla nich, jak i dla nas: nie dana nam wiedza, czy to my coś czynimy, czy też to z nami coś czynią; czy to my jesteśmy pionkami w grze, czy też samą grą. M.W. van Dyck II Posiadłość Eaglestone Princeton, New Jersey 24 czerwca 1984
PROLOG Jesienne popołudnie, idzie na zmierzch. Niebo na zachodzie to pajęczyna z półprzezroczystego złota. Wiezie mnie powóz- zaprzężony w dwa konie głucho postukujące kopytami - po wąskich wiejskich drogach biegnących między pagórkowatymi polami pokreślonymi przez ukośne promienie słońca, do miasteczka Princeton w stanie New Jersey. Miarowy bieg koni roztacza aurę niczym ze snu, podobnie rozkołysanie powozu, i nie widzę twarzy woźnicy, tylko jego plecy - sztywne, wyprostowane, obleczone w ciasny, ciemny płaszcz. To pewnie moje serce kołacze coraz prędzej, a jednak to kołatanie zdaje się dochodzić skądinąd, niczym potężne wibracje samej ziemi. Jest poczucie uniesienia, które zdaje się bić nie z mego wnętrza, tylko od tego krajobrazu. Ileż we mnie nadziei! Ile ekscytacji! Z dziecięcym afektem, przeradzającym się w zdumienie, witam znajomy, a przy tym niemal zapomniany krajobraz! Łany kukurydzy i pszenicy, pastwiska, na których mleczne krowy skubią trawę jak znieruchomiałe sylwetki na obrazie Corota... wołanie czerwonoskrzydłych kosów i szpaków... płytka, acz chyżo płynąca rzeczka Stony Brook i wąski mostek z drewnianych deszczułek klekoczących pod końskimi kopytami i kołami powozu... woń żyznej, wilgotnej ziemi, żniw... widzę teraz, że wiozą mnie po Great Road, że dom tuż-tuż, że zbliżam się do tajemniczego miejsca moich narodzin. Wyprawa podjęta z takimi nadziejami nie wiedzie przez przestrzeń geograficzną, tylko przez Czas - bo moim przeznaczeniem jest rok 1905. 1905! Rok Klątwy. Teraz, niemal zbyt wcześnie, zbliżam się do obrzeży Princetonu. Jest to niewielkie, z charakteru wiejskie miasteczko z zaledwie kilkoma tysiącami mieszkańców, ale ich liczba rozrasta się podczas roku akademickiego, bo przybywają studenci. Nieco dalej pojawiają się wieże kościołów - bo w Princetonie jest ich wiele. Skromne farmerskie domostwa ustępują już miejsca bardziej okazałym budynkom. Im dalej biegnie Great Road, są one tym okazalsze. Jakie to dziwne, myślę sobie - nie widzę żadnych ludzkich sylwetek.
Żadnych innych powozów ani automobili. Jakaś stajnia, długa połać płotu z kutego żelaza przy Elm Road, za którym wśród wysokich, bujnych wiązów, dębów i wiecznie zielonych krzewów kryje się plebania Crosswicks. A oto i pastwisko graniczące z Seminarium Teologicznym Princeton, przy którym rosną kolejne drzewa, przeogromne, zdawałoby się, o sękatych korzeniach sterczących z ziemi. Na Nassau Street mijam kutą bramę wiodącą na tereny uniwersytetu - do sławetnego Nassau Hall, gdzie w 1783 roku zebrał się Kongres Kontynentalny. A jednak po princetońskim kampusie nie kręcą się żadne postaci - wszystko jest puste, opuszczone. Żeby tak powieźli mnie po Bayard Lane do Hodge Road - do mego rodzinnego domu; jakże moje serce tego pragnie: żebyśmy pokonali podjazd, pod same drzwi z boku domu, i wtedy z moich ust wydarłby się szalony okrzyk podniecenia: Jestem! Jestem w domu! Ale woźnica chyba mnie nie słyszy. Albo może jest we mnie nadmiar nieśmiałości, więc nie zawołam na niego, nie każę się wycofać z kierunku, który mu podano. Mijamy kościół z fasadą jarzącą się bielą i wysokim, połyskującym krzyżem, który odbija promienie słońca; powóz kolebie się, jakby jednemu z koni kamyk utknął w podkowie; patrzę na dziedziniec przed kościołem, bo znajdujemy się teraz na Witherspoon Street, bardzo blisko dzielnicy murzyńskiej, i wtedy poraża mnie myśl, ostro, jakby nóż wnikał w moje ciało. - No jakże, oni wszyscy już są martwi - dlatego nikogo tu nie ma. Oprócz mnie.
CZĘŚĆ I DemonicznyDemonicznyDemonicznyDemoniczny oboboboblubienieclubienieclubienieclubieniec
WIGILIA ŚRODY POPIELCOWEJ, 1905 1. Inni historycy będą zszokowani, przerażeni i być może pełni niedowierzania - że oto ośmielam się sugerować, iż Klątwa nie objawiła się po raz pierwszy 4 czerwca 1905 roku, czyli katastrofalnego poranka ślubu Annabel Slade, powszechnie uważanego właśnie za pierwszą publiczną manifestację Klątwy, ale raczej wcześniej, na początku marca tego samego roku, w wigilię Środy Popielcowej. Tamtego wieczoru Woodrow Wilson nie tylko złożył (potajemną) wizytę swemu wieloletniemu mentorowi Winslowowi Slade'owi, ale także doświadczył nielichego wstrząsu na tle jego pojmowania więzi rodzinnych, a właściwie to tożsamości rasowej. Zaczęło się niewinnie: w gabinecie rektora znajdującym się w Nassau Hall, od wizyty młodego seminarzysty, Yaegera Washingtona Rugglesa, zatrudnionego również w charakterze preceptora łaciny, który miał pomagać w nauczaniu studentów uniwersytetu. (Powziąwszy postanowienie o podniesieniu jakości edukacji na Uniwersytecie Princeton, który miał opinię uczelni uprzedzonej do Południa i zasadniczo przyjmującej prezbiteriańskich chłopców i którego rywal, Uniwersytet Harvarda, stanowi w porównaniu z nim wzorzec akademickiej doskonałości, Woodrow Wilson zaprowadził nowy model nauczania - w jego ramach zatrudniano inteligentnych młodych ludzi, by asystowali starszym profesorom podczas wykładów; Yaeger Ruggles był jednym z takich młodych nauczycieli, lubianym nie tylko na uczelni, ale także w lepszych domach Princetonu, bo tak to już bywa w miasteczkach uniwersyteckich z kawalerami do wzięcia). Yaeger Ruggles był szczupłym, drobnym i cichym Wirginijczykiem, dalekim kuzynem Wilsona, który przedstawił mu się tuż po zapisaniu się na pierwszy rok w Seminarium Teologicznym Princeton; Wilson osobiście zatrudnił go w charakterze preceptora, bo grzeczność, obycie i inteligencja młodego człowieka wywarły na nim wrażenie. Podczas pierwszego spotkania
Yaeger Ruggles wręczył mu list od pewnej leciwej ciotki mieszkającej w Roanoke, kuzynki ciotki ojca Wilsona. Owa sieć zawiłych koneksji miała typowo „południowy” charakter; mimo że ta gałąź rodziny, z której wywodził się Wilson, była bezspornie bardziej majętna i ceniona w kręgach towarzyskich niźli rodzina Yaegera Rugglesa, zamieszkująca górzyste tereny na zachód od Roanoke, Woodrow Wilson włożył moc starań w to, by okazać życzliwość młodzieńcowi, zapraszając go na ważniejsze przyjęcia i wieczorki w swoim domu, a ponadto przedstawiał go synom i córkom swych zamożnych współpracowników i sąsiadów z Princetonu. Choć starszy od Rugglesa o dwadzieścia lat z okładem, widział w młodym krewniaku kogoś podobnego do siebie, we wcześniejszym wieku, kiedy był jeszcze studentem prawa w Wirginii, niezmiennie zainteresowanym teologią. (Woodrow Wilson był synem wybitnego pastora prezbiteriańskiego, kapelana armii konfederatów, również jego dziadek ze strony matki był pastorem prezbiteriańskim w Rome w stanie Georgia, takim samym zagorzałym konserwatystą religijnym i politycznym). W dniu, w którym Yaeger Ruggles nawiedził rektora Wilsona w jego gabinecie w Nassau Hall, obaj znali się od przeszło dwu lat. Woodrow Wilson nie widywał swego młodego pociotka tak często, jak by sobie życzył, bo jego princetońskie życie towarzyskie z konieczności toczyło się pośród bogatych i wpływowych. „Prywatna uczelnia potrzebuje darczyńców. Samo czesne nie wystarcza”, podkreślał często Woodrow Wilson, zarówno w swoich przemowach, jak w prywatnych konwersacjach. Żałował jednak, że nie widuje częściej Yaegera, miał bowiem trzy córki i żadnego syna, a obec- nie, z powodu nieustannie złego stanu zdrowia oraz zaawansowanego wieku jego małżonki, które wywołały u niej swoistą niemoc ducha, było mało prawdopodobne, że Woodrow kiedykolwiek doczeka się syna. Ciepłe, ciemne i inteligentne oczy Yaegera nieodmiennie rodziły w nim jakieś nieokreślone emocje i pobudzały pamięć. Młodzieniec miał włosy bardzo czarne, tak jak niegdyś sam Woodrow, ale za to gęste i sprężyste, podczas gdy Woodrow miał włosy raczej rzadkie i zaczesywał je płasko przy czaszce. I było też coś przejmującego w miękko modulowanym barytonie Yaegera, coś, co tak jakby przypominało Wilsonowi czyjś ukochany głos albo głosy z jego młodych lat w Wirginii i Georgii.
Woodrow miał nawet taki szalony odruch - (od dzieciństwa spędzonego w kostycznym prezbiteriańskim domostwie miewał takie niemal nieodparte zachcianki i odruchy, wszelkiego typu, którym rzadko się jednak poddawał) - że zaczął śpiewać w obecności Yaegera, licząc, że młodszy mężczyzna mu zawtóruje, gdyż sam uwielbiał studenckie chóry i uważał, że śpiewa przyzwoitym tenorem, nieważne, że niewyszkolonym i w ostatnich latach nieużywanym. Niemniej jednak gdyby Woodrow miał już coś zaśpiewać z Yaegerem, byłaby to jakaś protestancka pieśń kościelna, coś melancholijnego, żałobnego, tęsknego i rozkosznie uniżonego - Skało, którą rozwarł Bóg, Skryj mnie w sobie pośród trwóg! Niech Twej świętej łaski siew, Boku Twego woda, krew spłynie na mnie... Woodrow nigdy nie słyszał Yaegera zabierającego głos publicznie, ale w rozmowach odbywanych w princetońskich kręgach i z samym dziekanem seminarium przewidywał, że jego młody „wirginijski kuzyn” pewnego dnia stanie się znakomitym pastorem - a wtedy, cierpko dodawał w duchu, Yaeger też pojmie sens wspierania możnych kosztem własnych predylekcji. Tego popołudnia Yaeger Washington Ruggles nie był jednak tak opanowany jak zazwyczaj. Wyraźnie brakowało mu tchu, jakby kamienne stopnie prowadzące do Nassau Hall pokonał biegiem; nie uśmiechał się tak skwapliwie i życzliwie jak zawsze. I jego pospieszny uścisk dłoni nie był ani silny, ani ciepły. Woodrow zauważył z ukłuciem niezadowolenia - (bo karcenie kogoś, kogo lubił, choćby tylko w duchu, zawsze sprawiało mu ból) - że seminarzysta ma rozpięty kołnierzyk, jakby nieświadomie zań szarpnął, bo brakło mu oddechu, i że nie ogolił się starannie, a jego skóra, zazwyczaj mająca koloryt zdrowszy niż karnacja Woodrowa, wydaje się zsiniała, jakby padał na nią cień. - Woodrow! Ja muszę z tobą porozmawiać. - Oczywiście, Yaeger. Rozmawiamy przecież. Woodrow uniósł się na poły, ale ostatecznie opadł z powrotem na krzesło za masywnym biurkiem, zachowując swą urzędniczą pozę. Gabinet rektora był cały wyłożony książkami, od posadzki po sufit; okna otwierały się na wypielęgnowaną zieloną połać rozległego, malowniczego dziedzińca przed Nassau Hall, który ciągnął się aż do
Nassau Street i kutych bram uniwersytetu, a także na jeszcze jeden porośnięty trawą kopiec na tyłach budynku, za którym stały Clio Hall i Whig Hall, dostojne greckie świątynie o attyckiej urodzie, zadziwiające i niedostosowane do mroczniejszej, gotyckiej architektury pozostałych budynków uniwersytetu. Na ścianie za plecami Woodrowa wisiał portret Aarona Burra Seniora w peruce, pierwszego rektora Uniwersytetu Princeton, który zaczął urzędować w Nassau Hall. - Yaeger, co się dzieje? Wydajesz się wzburzony. - Słyszałeś, Woodrow? O tej strasznej rzeczy, która zdarzyła się wczoraj w Camden? - No jakże, chyba... chyba nie słyszałem... Cóż to takiego? - Woodrow uśmiechnął się z zaciekawieniem. Starannie wyczyszczone szkła jego okularów zamigotały. W rzeczy samej Woodrow przez cały ten dzień słyszał, czy też po części słyszał, o czymś wyjątkowo nieładnym - zarówno w klubie Nassau, gdzie jadł lunch z kilkoma członkami rady powierniczej, jak i blisko frontowych stopni Nassau Hall, gdzie do ucha wpadły mu strzępy rozmowy kilku preceptorów. (Taka już była jedna z ujemnych stron bycia rektorem, nieznana Woodrowowi w czasach, gdy był jeszcze lubianym wykładowcą uniwersytetu, że na jego widok młodsi nauczyciele w szczególności zdawali się zastygać i uśmiechać się doń z wyrazem wymuszonej grzeczności i oddania). I jemu także się zdało, tego ranka przy śniadaniu, w domu, że ich murzyńska służąca Clytie jest dziwnie milcząca; ledwie coś wybąkała w odpowiedzi, gdy Woodrow powitał ją nieodmiennym uśmiechem, ciepłym i życzliwym - „Dzień dobry, Clytie! Co dla nas dzisiaj przygotowałaś?” (Bo Clytie, mimo że urodzona w Newark w stanie New Jersey, miała przodków z Południa i potrafiła przygotować śniadanie, jakie Woodrow jako mały chłopiec jadał w Auguście w Georgii i w innych miejscach na Południu; była niezwyczajnie utalentowana i często szykowała niespodziane uczty dla rodziny Wilsonów - kukurydziany chleb na maśle orzechowym, sos z kiełbasy i biskwity, placki z jagodami i syropem klonowym, kaszę kukurydzianą z tartym serem cheddar i jajkami smażonymi na szynce, czego Woodrow ze swoim wrażliwym żołądkiem mógł skosztować tylko odrobinę, ale i tak był to dla niego miły sposób na rozpoczęcie kolejnego
z trudnych, męczących, a nawet niebezpiecznych dni w Nassau Hall). Woodrow wprawdzie zaprosił Yaegera Rugglesa, aby ten usiadł, a jednak młody seminarzysta jakby tego nie dosłyszał; co więcej, krążył nerwowo po wnętrzu w sposób, który działał na nerwy jego starszemu krewnemu, rozwodząc się przy tym mało spójnie o incydencie, do którego doszło poprzedniego wieczoru w Camden - czyli o linczu. (Ten termin był tak wulgarny, że Woodrow cały zesztywniał, jakby tak właśnie oponował wobec samego jego brzmienia). I padł jeszcze jeden brzydki termin, który sprawił, że Woodrowowi zrobiło się nieswojo, jako że jego rodzice i krewni z Wirginii i Georgii nie byli nieprzychylni wobec celów tej protestanckiej organizacji, nawet jeśli nie pochwalali jej specyficznych metod - Ku-Klux-Klan. - Są dwie ofiary, Woodrow! Zazwyczaj jest tylko jedna... jakiś bez- radny człek... bezradny czarnoskóry... ale ubiegłej nocy w Camden, w tym piekielnym miejscu, w tym sercu supremacji białych... ofiarami padli jeden mężczyzna i jedna kobieta. Dziewiętnastoletni chłopak i jego dwudziestotrzyletnia siostra, która była brzemienna. Nie znajdziesz ich nazwisk w gazetach; gazeta z Trentonu wcale o tym linczu nie doniosła, a ta z Newark zamieściła jedynie krótki artykuł w środku. Klan poprowadził tłuszczę, nie tylko mężczyzn, ale także kobiety oraz małe dzieci, na poszukiwanie czarnoskórego młodzieńca, który rzekomo obraził jakiegoś białego na ulicy... nikt nie miał pewności, kim był ów młody czarnoskóry mężczyzna, ale tłum napotkał innego młodego człowieka nazwiskiem Pryde, który właśnie wracał z pracy do domu. Napadli na niego, pobili i zawlekli pod szubienicę, a gdy jego siostra próbowała ich powstrzymać, natarła na kilku z nich, to została aresztowana przez szeryfa okręgu Camden, skuta kajdankami i przeka- zana tej bandzie. W owym momencie... - Yaeger, proszę! Nie gadaj tak głośno, jeszcze cię moje podwładne usłyszą. I proszę, zechciej przestać tak chodzić w kółko, jeśli możesz. Woodrow wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przetarł nią rozgrzane czoło. Ależ mu się słabo zrobiło! Nie spodziewał się usłyszeć tak paskudnej opowieści pomiędzy kolejnymi popołudniowymi spotkaniami w swoim gabinecie w Nassau Hall. Poważnie się też obawiał, że jego podwładne, sekretarka Matylda i jej asystentki, mogły usłyszeć
podniesiony głos seminarzysty i część jego wypowiedzi, bez wątpienia dla nich porażającej. - Ależ Woodrow! - zaprotestował Yaeger. - Klan zamordował nocą dwoje niewinnych ludzi, piętnaście mil od Princetonu... od tego biura! To, że byli Murzynami, nie czyni ich cierpienia i śmierci mniej strasznymi. Nasi studenci o tym mówią... niektórzy, Południowcy, dworują sobie z tego... rozmawiają też o tym nasi koledzy wykładowcy... każdy Murzyn z Princetonu wie o wszystkim, albo przynajmniej coś wie, a najbardziej ohydne jest to, że kiedy liderzy Klanu powiesili już tego młodego człowieka, oblali jego ciało benzyną i podpalili, to potem jeszcze przyprowadzili na to samo miejsce tę siostrę i ją też zamordowali. A szeryf okręgu Camden palcem nie kiwnął, żeby zapobiec morderstwom, i nie próbował nikogo ani aresztować, ani choćby później przesłuchać. Powiadają, że na przedmieściach Camden zgromadziło się siedmiuset ludzi z okładem, i to są świadkowie owego linczu. Mówi się też, że znaleźli się filadelfijczycy, którzy specjalnie pokonali most na Delaware... ten lincz był niechybnie zaplanowany zawczasu. Ciała płonęły przez jakiś czas... niektórzy z tłumu robili fotografie. Co za koszmar! W naszym chrześcijańskim narodzie, czterdzieści lat po wojnie domowej! Mdli mnie od tego... mdli mnie do żywego... Linczowanie to chleb powszedni na Południu, tam morderców nigdy się nie doprowadza przed oblicze sprawiedliwości, a teraz zdarza się to coraz częściej w New Jersey, nie dalej jak rok temu doszło do linczu w Zarepath, gdzie „głosiciele wyższości białej rasy” posiadają własny kościół - Słup Ognia się nazywa - a także w Pine Barrens i w Cape May... - To są straszne wydarzenia, Yaeger, ale dlaczego ty mi o nich mówisz, i to akurat teraz? Ja, ma się rozumieć, też jestem zaniepokojony, gdyż jako chrześcijaninowi nie wolno mi przyzwalać na morderstwa ani żadne akty zbiorowej przemocy - powinno rządzić nami prawo, a nie namiętności - ale jeśli funkcjonariusze prawa nie chcą aresztować winnego, a lokalne zapatrywania udaremniają postawienie aktu oskarżenia i przeprowadzenie procesu, to w takim razie co my, tu, w Princetonie, mamy robić? Są w tym kraju barbarzyńskie miejsca, podobnie jak na całym świecie, bywa, że duch niesławy... zła...
Woodrow przemawiał gniewnym tonem. Stał już teraz, cały wzburzony. Nie było to dlań korzystne; jego lekarz przestrzegał, że nie powinien się ekscytować, denerwować ani nawet egzaltować - Woodrow już jako małe dziecko był nadwrażliwy i wiele chorował; nie potrafił tego znieść, gdy ktoś wypowiadał się głośno albo emocjonalnie w jego obecności, serce biło mu gwałtownie i nierówno, pompując niedostateczną ilość krwi do mózgu, który zaczynał „omdlewać” - tak więc teraz mimo woli wychylił się lekko do przodu, wspierając dłonie na suszce do atramentu, z zaburzonym widzeniem i dzwonieniem w uszach; lekarz ostrzegał go także przed zbyt wysokim ciśnieniem krwi, na które cierpiało wielu członków rodziny jego ojca, bo ta przypadłość potrafiła doprowadzić do udaru, a tymczasem jego nieroztropny młody krewniak ośmielił się przerwać mu ciągiem dalszym swojej drastycznej historii, coraz to brzydszymi i niezasłużenie oskarżycielskimi słowami: - Ty, Woodrow, podpierając się autorytetem swojego urzędu, mógłbyś wypowiedzieć się przeciwko tym okropieństwom. Mógłbyś połączyć siły z innymi notablami Princetonu... na przykład z Winslowem Slade'em... wszak przyjaźnisz się z wielebnym Slade'em, on by ciebie posłuchał... i z osobami z kręgu twych wpływowych przyjaciół. Koszmar tych linczów polega na tym, że nikt im nie przeciwdziała, że nikt spośród wpływowych chrześcijan jak ty sam nie wypowiada się przeciwko. Woodrow sprzeciwił się, twierdząc, że Yaeger nie ma racji: - Wielu wypowiadało się przeciwko tym straszliwym aktom zbiorowej przemocy, przeciwko linczowaniu, przeciwko takim samosądom. Osobiście wypowiadałem się przeciwko... samo-samo- sądom. Mam nadzieję, iż jako chrześcijanin stanowiłem przykład... stanowię... wzorzec... chrześcijańskiej wiary... „Miłuj bliźniego swego jak siebie samego” to filar naszej religii... - (Psiakość! Przecież nie chciał powiedzieć „samorządom”; chyba jakiś demon sprawił, że potknął mu się język, gdy tymczasem Yaeger gapił się na niego pustym wzrokiem). - Winieneś wiedzieć, Yaeger... ale ty oczywiście to wiesz... że moje wysiłki tutaj, na uniwersytecie, zmierzają ku reformie, a więc na przykład zmianie programu nauczania, i że staram się wdrażać więcej demokracji, gdzie się tylko da. Klubojadalnie, ta cała utrwalona „arystokracja”... toczę z nimi boje, musisz wiedzieć, odkąd objąłem ten
urząd. I mam swojego wroga: dziekana Westa! On jest tą nemezis, którą muszę pokonać albo osłabić, zanim będę mógł przejąć na siebie obowiązek... obowiązek... - Woodrow zająknął się, bo nie miał pojęcia, co chciał powiedzieć. Kiedy dawał się ponieść emocjom, często tak się zdarzało, że jego myśli wylatywały przed słowa, i dlatego właśnie przestrzegano go przed tym i sam się przed tym przestrzegał. - ...stawienia czoła Klanowi i jego niezliczonym poplecznikom w naszym stanie, których nie ma aż tak wielu jak na Południu, a jednak... a jednak... jest ich wielu... - Poplecznicy w naszym stanie? Masz na myśli tych chrześcijańskich hipokrytów, którzy rzekomo przestrzegają prawa? Pies z nimi tańcował! Wypowiedz się wreszcie jasno i wyraźnie. - Jasno... jasno i wyraźnie? Ale przecież... ta kwestia nie jest taka... prosta... Woodrow przeżył wstrząs, acz niekoniecznie się zdziwił, że członkowie rady powierniczej Uniwersytetu Princeton, w liczbie dwudziestu pięciu, którzy wybrali go z całego grona wykładowców i których polecenia miał realizować, do pewnego stopnia, bynajmniej nie byli, summa summarum, usposobieni wrogo wobec doktryny białej supremacji, nawet jeśli bez wątpienia bulwersowały ich, jak przystało na wszystkie cywilizowane istoty, strategie siania terroru stosowane przez Klan. Celem działań „obywatelskich” patroli Klanu - jak dowodzili jego poplecznicy - było „pokazywanie czarnuchom, gdzie ich miejsce”, a nie stosowanie przemocy jako takiej. „Ratowanie czystości rasy ludzkiej przed skundleniem” - tak brzmiało jeszcze bardziej podstawowe przesłanie, z którym mało kto z rasy białej by się nie zgodził. A jednak Woodrow nie mógł liczyć na to, że uda mu się przemówić Yaegerowi Rugglesowi do rozumu, bo seminarzysta był tak bardzo rozsierdzony. Nie mógł też Woodrow przedłużać tej rozmowy, jako że za kilka minut czekało go ważne spotkanie z jednym z (niestety nielicznych) zauszników pośród grona princetońskich wykładowców. I co gorsza, czuł nieomylnie, że mu niedobrze, a to stanowiło sygnał ostrzegawczy przed jeszcze bardziej ekstremalnymi mdłościami, którym mogło
zapobiec tylko zażycie, i to szybko, łyżeczki trzymanego w szufladzie rektorskiego biurka „uspokajającego” leku zapisanego mu przez doktora Hatcha. - No cóż, Yaeger. Straszna, straszna historia... co mi zreferowałeś... to linczowanie... te domniemane... Coś takiego nie dziwiłoby w południo- wym Jersey, ale nie w Camden, nie tak blisko Filadelfii! Obawiam się jednak, że nie mogę z tobą dłużej rozmawiać, gdyż mam spotkanie o... Yaeger, co jest nie tak, na Boga? Wstrząśnięty Woodrow zauważył, że jego młody krewny, który zawsze traktował go z najwyższym szacunkiem i podziwem, patrzy nań gniewnie jak nadąsany i zarozumiały nastolatek na swego rodzica. Niechlujnie ogolona szczęka trzęsła mu się z oburzenia albo nieskrywanej niechęci, rozdęte nozdrza przypominały dwie ciemne jamy, a te oczy nie były już takie piękne, tylko jakby wyłupiaste, niczym ślepia dzikiej bestii szykującej się do skoku. - Co jest nie tak... z kim, Woodrow? Ze mną? Czy z tobą? - Yaeger nie przemawiał już tym łagodnie modulowanym głosem, tylko jawnie zuchwałym. - Basta, Yaeger! - zaprotestował rozzłoszczony Woodrow. - Jesteś wprawdzie dalekim krewnym z rodziny mego ojca, ale to... to nie... daje ci prawa do okazywania mi braku szacunku i przemawiania donośnym głosem, którym zakłócasz spokój mego personelu. Ten „brzydki epizod” - jak mi go przedstawiłeś - to dobry przykład, dlaczego nie wolno nam pozwalać, by rządziły nami emocje. Naszą cywilizacją winno rządzić prawo, nie zaś... nie... anarchia. - Czy zechcesz chociaż porozmawiać z Winslowem Slade'em? - napierał uparcie Yaeger. - Gdyby tak zechciał rzec słowo z ambony, w tę niedzielę. Byłaby to dobra rzecz dla Princetonu i może dostałaby się do gazet. I gdyby jeszcze rektor uniwersytetu, Woodrow Wilson, zechciał wygłosić jakiś komentarz na użytek opinii publicznej... - Yaeger, powiedziałem ci! Nie mogę teraz o tym dyskutować. Mam spotkanie kwadrans po trzeciej i... i ani trochę nie czuję się dobrze na skutek naszej rozmowy. - No cóż, przepraszam za to. Bardzo mi to przykro słyszeć. (Czy Yaeger mówił sarkastycznym tonem? Woodrow nie potrafił
przyjąć do siebie takiego domniemania). Pragnął zaprotestować: był przyjacielem rasy murzyńskiej, no przecież! Był demokratą. W każdej swej publicznej wypowiedzi mówił o równości. Niemniej jednak nie wierzył w prawo wyborcze kobiet - oczywiście. Mało kto wśród jego bliskich i znajomych, jego ukochaną żonę, Ellen, wliczając, wierzył w pomysł tak radykalny i nienaturalny. Woodrow byłby chętnie wyjaśnił Yaegerowi, że do kwestii murzyńskiej podchodzi zawsze z nieodmienną i nietajoną bezstronnością. Wbrew protestom niektórych członków rady powierni- czej i wykładowców dopatrzył, by Bookera T. Washingtona nie tylko zaproszono na jego inaugurację na urząd, jako wrażliwego, wykształconego Murzyna promującego „gradualizm” reformy rasowej, a różniącego się od tego radykała W.E.B. DuBoisa, ale także by zwrócono się do owego murzyńskiego edukatora, by wygłosił przemowę podczas ceremonii, razem z kilkoma innymi najwybitniejszymi białymi osobistościami tych czasów. Ponadto Bookera T. Washingtona ciepło przyjęto na uroczystym lunchu w Prospect, gdzie siedział całkiem swobodnie pośród innych gości, mimo że nie wystosowano dlań zaproszenia na sutą kolację w Klubie Nassau wydaną poprzedniego wieczoru, jako że do tego klubu nie wpuszczano Murzynów (chyba że służbę). Tego rektor Wilson nie miał możności zmienić, jako że ów klub był przybytkiem prywatnym. Na domiar wszystkiego profesor van Dyck z wydziału filozofii często przytaczał opowieść o wielebnym Robesonie z kościoła prezbiteriańskiego przy Witherspoon Street, który zabiegał o spotkanie z rektorem Uniwersytetu Princeton, by móc zasugerować, że jego syn Paul, rzekomo wybitny uczeń i sportowiec, mógłby zostać przyjęty w poczet studentów; raczej się nie połapał, że to zuchwalstwo, bo Woodrow Wilson zareagował uprzejmością: - „Wielebny, jestem pewien, iż twój syn jest zaiste wybitny. Nie jest to jednak właściwy moment w historii, by jakiś murzyński chłopiec zapisywał się na Uniwersytet Princeton; takiego momentu, obawiam się, nie doświad- czymy jeszcze bardzo długo”. Dopóki Murzyni - albo „czarni”, bo tak
ich czule nazywano, gdy Woodrow był jeszcze dzieckiem - znali swoje miejsce i nie opuszczali się w obowiązkach jako słudzy i robotnicy, doktor Wilson żywił wobec nich niewiele uprzedzeń pod większością względów. - Tak - powiedział Yaeger głosem jak obrót ostrza, wciąż nader podobnym do tego okrutnego tonu, z jakim dorastający chłopak odnosi się do swego ojca. - Jakież by to było tragiczne, gdybyś poczuł się zdrów jak ryba wskutek mojej niemiłej apelacji. W jakiejś części swego umysłu albo też w sercu, które ani trochę nie było tak stwardniałe, jak Yaeger Ruggles zdawał się sugerować, Woodrow poczuł się zraniony do żywego, że młodzieniec, o którego tak się troszczył, najwyraźniej bynajmniej nie troszczy się o niego. - Ja tu dostrzegam jakąś zagadkę, Yaeger - odparł sztywno - jeśli idzie o wytłumaczenie, dlaczego tak bardzo... tak bardzo się przejmujesz... - Zagadka? Tak uważasz, Woodrow? - Yaeger mówił teraz z bezczel- nym uśmiechem; cały ten czas się uśmiechał do swego starszego krewnego, uśmiechem pozbawionym wesołości, przypominającym grymas gargulca. Był przy tym tak wytrącony z równowagi, że wręcz się trząsł, ale gdy szykował się do opuszczenia gabinetu rektora, nie potrafił się oprzeć, by nie wypowiedzieć pożegnalnej riposty: - Nigdy nie przyjrzałeś mi się dostatecznie Uważnie, kuzynie Woodrow. Gdybyś to uczynił. albo gdybyś był zdolny do takiej analizy, to wiedziałbyś dokładnie, dlaczego ja i inni podobni do mnie w przeklętych Stanach Zjednoczonych Ameryki tak bardzo się przejmują. I z tymi słowy Yaeger odwrócił się pogardliwie, ale Woodrow zobaczył nagle - spostrzegł rysy twarzy młodego człowieka, jego wargi, nos, fakturę i odcień jego skóry, nawet tę ledwie dostrzegalną niesforność włosów - zobaczył i czując przypływ mdlącego przerażenia, zrozumiał. Rektorze Wilson! Och - rektorze Wilson! Dobrze się pan czuje? Skaleczył się pan? Pomożemy panu wstać... usadzimy z powrotem przy biurku... Czy wezwać doktora Hatcha? Czy wezwać panią Wilson?
Doktor Hatch ani też pani Wilson nie zostali wezwani. Bo Woodrow doszedł do siebie w ciągu kilku chwil. A jednak miał dosyć Nassau Hall tego dnia. Chwiejący się i spopielały na twarzy uparł się, że powędruje bez niczyjego wsparcia do rektorskiej siedziby, Prospect, znajdującej się w samym sercu kampusu uniwersyteckiego: surowej budowli w stylu włoskim zbudowanej przez architekta Johna Notmana, która służyła rektorowi za dom. Woodrow uważał, że Prospect ma w sobie coś z akwarium. A Ellen i ich córki, chcąc nie chcąc, czuły się tutaj skrępowane, bo psotni studenci mogli bezkarnie chodzić po zmierzchu dookoła domu i zaglądać do środka pod żaluzjami. A jednak była to rezydencja nad wyraz atrakcyjna, imponująca. I Wo- odrow czuł nieustającą wdzięczność, że zrządzeniem losu on tu właśnie mieszka, nie kto inny. Ellen na szczęście wyprawiła się na miasto, dziewczęta były jeszcze w szkole, a Clytie i Lucinda zeszły do piwnicy, robić pranie - woń mokrych ubrań, bardziej wyrazisty, gryzący zapach detergentu i ługowego mydła obudziły u Woodrowa bolesne wspomnienia z dzieciństwa, które spotęgowały poczucie nerwowego niepokoju i strachu. To było domostwo kobiet. Jakże często nie mógł tu oddychać. Tego popołudnia było mu wszakże wolno bez przeszkód zanurzyć się w mrocznej atmosferze głównej sypialni, gdzie w prywatności garderoby mógł swobodnie wybrać jedną pigułkę, drugą pigułkę i trzecią pigułkę ze swego arsenału pigułek, preparatów i „toników”, który dorównywał arsenałowi jego matki z dawnych czasów. Droga matka Woodrowa! Jakże on za nią tęsknił, zwłaszcza w chwilach słabości. Potrafiłaby nim pokierować. Wskazałaby właściwą drogę w kwestii jego nemezis, czyli dziekana Westa. A co do sprawy tego ohydnego linczu i Klanu - pani Wilson nie rozmawiałaby o tak ordynarnym incydencie, nawet gdyby o nim usłyszała. Bo bywają rzeczy zbyt szkaradne, by kobiety o nich wiedziały. A w każdym razie dystyngowane chrześcijanki.