Stéphane’owi za ostatnie szesnaście lat
i wszystkie te, które nadejdą.
Prolog
Ulica jest długa. Wąska. Ciemna i wilgotna.
W tym płaszczu nie jest mi zbyt ciepło. Wręcz zimno. Aż
ciarki przebiegają mi po plecach.
Przyspieszam kroku, żeby jak najszybciej dojść do
samochodu. I wkrótce znaleźć się we własnym łóżku.
Nie powinnam była parkować tak daleko. Nie powinnam
była tyle pić. Ani tak długo tam siedzieć.
Zresztą nie powinnam była w ogóle iść na tę imprezę.
Zmarnowany wieczór. Stracony czas, jak często bywa. Lepiej
byłoby spędzić go z dobrą książką lub z przystojnym facetem.
Moim facetem.
Połowa latarni nie świeci. Jest ciemno, późno. Samotnie.
Odgłos moich kroków odbija się od brudnych ścian domów.
Zaczynam naprawdę marznąć. I bać się, nie wiem właściwie
dlaczego. Powoli dusi mnie jakieś niejasne, mgliste uczucie.
Jakby lodowate dłonie znienacka oplotły moją szyję.
Czego właściwie się boję? Ulica jest pusta, przecież nie
zaatakuje mnie kosz na śmieci!
Jeszcze tylko jakieś sto metrów. Najwyżej dwieście. Tyle co
nic…
Nagle słyszę, że ktoś za mną idzie. Instynktownie
przyspieszam, po czym się odwracam.
Jakiś cień, dwadzieścia metrów za mną. Chyba mężczyzna.
Nie mam czasu stwierdzić, czy jest wysoki, czy niski, gruby
czy chudy. Tylko cień, który wziął się znikąd. Który podąża za
mną pustą ulicą o drugiej w nocy.
Tylko cień…
Słyszę bicie swojego serca. Czuję je. Dziwne, jak można
niekiedy czuć własne serce. A przecież przez większość czasu
nie zwraca się na nie uwagi.
Jeszcze bardziej przyspieszam. On też. Moje serce też.
Nie jest mi już zimno, nie jestem już pijana. Nie jestem już
sama.
Towarzyszy mi strach. Mam go w sobie. Teraz jest wyraźny.
Jeszcze raz szybko obracam głowę: sylwetka się przybliżyła.
Dzieli nas teraz pięć, może sześć metrów. Czyli tyle co nic.
Staram się nie wpaść w panikę.
To tylko facet, który wraca do domu. Tak jak ja.
Odbijam w prawo, zaczynam biec. W połowie ulicy oglądam
się za siebie: zniknął. Zamiast się uspokoić, wpadam
w popłoch. Gdzie on jest?
Musiał pójść prosto; pewnie miał ubaw, widząc moje
przerażenie! Trochę zwalniam, jeszcze raz skręcam w prawo.
No już, jestem prawie na miejscu!
Wreszcie docieram do rue Poquelin, szukam kluczyków
w torebce. Cieszę się, czując je pod palcami. Podnoszę wzrok,
dostrzegam swój samochód grzecznie stojący pośród innych.
Naciskam pilota, mrugają do mnie kierunkowskazy.
Jeszcze tylko dziesięć metrów. Tylko pięć. Tylko…
Cień wyłania się zza załomu muru. Moje serce odrywa się
i spada w pustkę.
Szok. Wstrząs psychiczny.
Jest olbrzymi. Ubrany od stóp do głów na czarno,
w kapturze na głowie.
Odruchowo cofam się o krok. Z otwartymi ustami, krzyk
uwiązł mi w gardle.
Tej nocy zginę marnie na pustej, ponurej ulicy! Rzuci się na
mnie, pchnie mnie nożem albo uderzy, udusi, rozpruje mi
brzuch. Zgwałci mnie, zamorduje.
Nie widzę jego twarzy, mam wrażenie, że jej nie ma.
Nie słyszę już bicia serca, jakbym go nie miała.
Nie widzę przed sobą żadnej przyszłości, jakbym…
Robię jeszcze jeden krok do tyłu. On jeden do przodu.
Mój Boże, umrę. Nie teraz, nie dziś. Nie tu, nie tak…!
Jeżeli zacznę biec, dogoni mnie. Jeżeli się nie ruszę, rzuci się
na mnie. Jeżeli zacznę krzyczeć, uciszy mnie. Na zawsze.
Więc skamieniała wpatruję się w ten cień bez twarzy. Nie
myślę już o niczym, jestem niczym.
Tylko ofiarą.
Mam wrażenie, że jego oczy błyszczą w ciemności, jak oczy
drapieżnika nocą.
Wpatrujemy się w siebie przez długie sekundy. Ohydne
sekundy.
On oparty o mój samochód, ja o ścianę. W obliczu własnej
śmierci.
A potem nagle on się odwraca i odchodzi – ginie wolno
w mroku. Wtapia się w noc i znika.
Nogi zaczynają mi drżeć, kluczyki od samochodu wyślizgują
mi się z dłoni. Kolana uginają się pode mną, upadam na
chodnik. Między dwa kosze na śmieci.
Chyba się posikałam.
Wiedziesz normalne, banalne życie, którego można by ci
wręcz pozazdrościć.
Najwyraźniej odniosłaś sukces, przynajmniej w życiu
zawodowym, może nawet osobistym. To kwestia punktu
widzenia.
Wybiłaś się, potrafiłaś znaleźć swoje miejsce na świecie.
Aż tu nagle, pewnego dnia…
Pewnego dnia odwracasz się i widzisz za sobą cień.
Tylko cień.
Odtąd podąża za tobą. Niestrudzenie.
Jest przy tobie w dzień i w nocy. Uparty. Zdecydowany.
Nieubłagany.
Właściwie go nie widzisz. Odgadujesz go, wyczuwasz. Tuż
za swoimi plecami.
Czasami muska ci kark. Czujesz jego ciepły, cuchnący
oddech.
Ktoś idzie za tobą ulicą, gasi za tobą światło.
Otwiera twoją pocztę, zamyka okna.
Przegląda twoje książki, mnie pościel, kradnie prywatne
albumy.
Obserwuje cię nawet w najbardziej intymnych chwilach.
Postanawiasz zawiadomić gliny, ale cię nie rozumieją.
Wysyłają cię do psychiatry.
Zwierzasz się przyjaciołom. Najpierw dziwnie na ciebie
patrzą, w końcu odsuwają się od ciebie.
Boją się ciebie.
Ty też się boisz.
A on ciągle tu jest. Tylko cień. Bez twarzy, bez imienia. Bez
określonego celu.
Czy to diabeł? Ta niewidzialna obecność prześladuje cię,
zatruwa ci życie i tak ci je obrzydza, że masz ochotę z tym
skończyć, rzucając się pod pociąg albo skacząc w pustkę
i licząc, że on nie pójdzie za tobą aż do piekła.
Nikt cię nie rozumie. Nikt nie może ci pomóc.
Jesteś sama.
A raczej bardzo chciałabyś być sama.
Ale cień dalej bezustannie jest przy tobie. Za twoimi plecami,
w twoim życiu.
A może tylko w twojej głowie…?
Zażywasz coraz więcej leków. Środki nasenne, by móc
zasnąć, gdy czujesz, że się nad tobą pochyla. Prochy, by jakoś
przeżyć dni, gdy myślisz tylko o nim.
Tylko o nim i o niczym innym.
Twoje uporządkowane życie rwie się na strzępy. Rozpada
się, wolno, ale nieuchronnie.
Nieubłaganie.
A cień rechocze za twoimi plecami. Nadal, bezustannie.
A może w twojej głowie…?
Gdy zrozumiesz, będzie za późno.
Rozdział 1
Trzy godziny snu to za mało. Stanowczo za mało.
Trzeba mimo wszystko podporządkować się
barbarzyńskiemu nakazowi budzika. Wziąć prysznic,
umalować się, uczesać, ubrać.
Robić to co zawsze, choć Cloé przeczuwa, że nic nie będzie
już tak jak dawniej.
A przecież nie ma żadnego powodu. Przygoda jakich wiele,
bez żadnych konsekwencji.
A zatem skąd to dziwne, niespotykane dotąd uczucie? Skąd
bierze się ten głosik, który szepcze, że jej życie właśnie się
zmieniło? Na zawsze.
Po czasie spędzonym w kilkukilometrowym porannym
korku Cloé wreszcie dostrzega olbrzymi budynek, który stoi
pośród innych olbrzymich budynków. Prosty, wielki i smutny.
Nowy dzień z pewnością sprawi, że Cloé zapomni o swoim
przerażeniu. O śledzącym ją, ścigającym ostatniej nocy cieniu,
który przyparł ją do muru.
O przejmującym strachu. Wciąż żywym w jej sercu, głowie,
brzuchu.
Winda, korytarze, powitania. Prawdziwe lub fałszywe
uśmiechy. Praca w ulu wrze, a Cloé już niedługo może zostać
jego nieubłaganą królową.
Trzeba przywitać się z Nathalie, wierną i oddaną sekretarką;
przywitać się z prezesem Pardieu, który króluje
w przepastnym gabinecie w pobliżu jej gabinetu. Zapewnić
go, że wszystko w porządku, zademonstrować gotowość do
wielogodzinnego dnia efektywnej pracy w służbie firmy
żywicielki, która niczym ośmiornica rozciąga wokół swoje
macki.
Udać, że nie zapomniała o spotkaniu o szesnastej, które ma
kluczowe znaczenie dla zawarcia wielkiego kontraktu.
Jak mogłabym zapomnieć? Od tygodni nie myślę o niczym
innym, panie prezesie!
Ukryć, że prawie nie spała. Że widziała śmierć z tak bliska,
że spotkanie o szesnastej jest czymś kompletnie nieistotnym.
Posikałam się raptem kilka godzin temu. Nikt nigdy się
o tym nie dowie.
Wie o tym tylko cień.
***
Cloé otwiera drzwi włoskiej restauracji i szuka wzrokiem
Carole. To ich kryjówka, miejsce, gdzie ulepszają świat. Gdzie
spiskują, zwierzają się sobie, nieraz w milczeniu. Obrabiają,
kogo się da. W ramach rozrywki.
– Przepraszam cię za spóźnienie! Pardieu mi opowiadał, że
kupił dom na wsi w Owernii… Cóż mnie to obchodzi?
Niechże sobie jedzie do tej chaty i już nie wraca! Niech
wreszcie ustąpi miejsca innym!
Carole śmieje się z całego serca.
– Cierpliwości, moja miła. Dobrze wiesz, że Stary w końcu
odejdzie na emeryturę. I wtedy ty zasiądziesz w jego fotelu.
– Niekoniecznie – odpowiada Cloé, która nagle markotnieje.
– W tym wyścigu jest nas dwoje.
– Jesteś jego ulubienicą, to oczywiste. Faworytką.
– Martins nie jest bez szans. Wychodzi wprost ze skóry. Co
za lizus! Jeśli wygra, będę jego podwładną i sądzę, że tego nie
zniosę.
– To odejdziesz – podsumowuje Carole. – Z twoim CV nie
będzie to stanowić żadnego problemu.
Kelner przyjmuje zamówienie, po czym oddala się
z prędkością światła, z zadziwiającą zręcznością manewrując
między stolikami. Cloé wypija szklankę wody i zaczyna:
– Muszę ci coś opowiedzieć… Wczoraj wieczorem bałam się
tak jak nigdy w życiu! Poszłam na imprezę zorganizowaną
przez jedną z moich klientek.
– Z Bertrandem?
– Nie, miał inne plany.
– Jesteś pewna, że nie prowadzi podwójnego życia? –
podejrzewa Carole. – Mam wrażenie, że często ma inne plany.
– Nie mieszkamy razem. Więc nie musimy być nierozłączni.
– Oczywiście, ale ponieważ znasz go zaledwie od kilku
miesięcy, ten tajemniczy książę z bajki zaczyna mnie
intrygować! – Carole, uświadamiając sobie, że zabrnęła
w ślepą uliczkę, zaczyna się wycofywać. – Więc poszłaś na tę
imprezę i… dobrze się bawiłaś?
– Było beznadziejnie. Ciągnęło się to w nieskończoność.
Skorzystałam z okazji i gdy jakaś para wychodziła, też się
ulotniłam, ale była już prawie druga.
Kelner przynosi sałatę, pizzę i butelkę wody mineralnej.
– Smacznego miłym paniom!
– To sympatyczne z jego strony – uśmiecha się Carole. –
Miłym paniom… Rzadko się to już słyszy! No więc wyszłaś
o drugiej i co dalej?
– Na ulicy szedł za mną jakiś facet.
– O cholera…
Cloé milczy, strach powraca jak bumerang.
Po minucie zaczyna opowiadać ze szczegółami całą historię.
Ma wrażenie, że zrzuca z siebie ciężar.
Carole waha się przez chwilę.
– I to wszystko? – pyta wreszcie. – Odwrócił się na pięcie
i zniknął?
– Tak. Ulotnił się.
– Jesteś pewna, że to był ten sam facet? Ten, który za tobą
szedł, i ten, który wyłonił się zza muru?
– Tak. Był ubrany na czarno, na głowie miał kaptur.
– To dziwne, że nic nie zrobił. Mógł ci wyrwać torebkę
albo…
– Mnie zabić.
– No właśnie – potakuje nieśmiało Carole. – Ale wszystko
dobrze się skończyło. Może po prostu chciał cię przestraszyć
dla zabawy.
– Dziwna zabawa!
– No już, zapomnij o tym – mówi Carole i zabiera się za
sałatę. – To tylko nieprzyjemne zdarzenie, nic takiego. Było,
minęło.
– Nie wiem. Może on tu gdzieś jest. I nadal mnie śledzi.
– Widziałaś go dziś znowu? – niepokoi się Carole.
– Nie, ale… Nie wiem, o co chodzi. Mam takie odczucie.
– To reakcja na wczorajsze wydarzenia – wyjaśnia Carole.
I kolejny przejaw twojej skłonności do paranoi – dodaje, nie
poruszając wargami.
– Potrzeba czasu, żeby otrząsnąć się po takim strachu. Nie
przechodzi tak od razu. Ale wszystko będzie dobrze – zarzeka
się z uśmiechem.
Ponieważ Cloé dalej milczy, przyjaciółka stara się być
bardziej przekonująca.
– Chyba masz do mnie zaufanie? To mój zawód…
Panowanie nad strachem to mój zawód!
Cloé się uśmiecha. Dziwna definicja zawodu pielęgniarki.
– Do jutra o tym zapomnisz. A następnym razem zabierz ze
sobą swojego ochroniarza!
– Masz rację.
– Grunt, że ten facet nie próbował cię zranić… Jedz, pizza ci
wystygnie! Nie wiem, jak to robisz, że bez przerwy jesz pizzę,
a nie przybywa ci ani grama!
Nieważne, to czy coś innego… Ma wrażenie, że połyka
kaktusa.
Do jutra o tym zapomnisz.
Więc dlaczego jej się wydaje, że to dopiero początek?
***
Dwudziesta pierwsza. Cloé dociera wreszcie na rue des
Moulins i parkuje samochód.
Chciała zaprosić Bertranda na kolację, ale jest za późno, żeby
brać się za gotowanie. Podobno trzeba wiedzieć, co się chce
w życiu osiągnąć. Chyba raczej, co można osiągnąć…
Poświęcić życie prywatne na ołtarzu sukcesu. Zwłaszcza gdy
się jest kobietą. Dawać dowody swoich kompetencji,
zdolności, motywacji, czy też dyskrecji.
Ciągle coś udowadniać, codziennie zaczynać na nowo.
Nigdy nie tracić czujności.
Cloé wyjmuje pocztę ze skrzynki, po czym pokonuje
zewnętrzne schody, czując się, jakby zdobywała Mont
Ventoux w porywistym wietrze.
Wreszcie w domu… Mieszka w zadbanym budynku z lat
pięćdziesiątych, stojącym w ogrodzie pełnym drzew.
W eleganckim domu, którego jest jedyną lokatorką.
Godziny nadliczbowe służą na przykład temu, żeby nie
musieć gnieździć się w beznadziejnym mieszkaniu na
ponurym przedmieściu. Aczkolwiek Cloé spędza więcej czasu
w biurze niż w swoim pięknym domu. Ale dawno przestała
już myśleć o tej aberracji.
W holu odkłada listy na marmurowy stoliczek w cieniu
wspaniałego japońskiego bonsai. Natychmiast wchodzi do
sypialni i się rozbiera.
W samej bieliźnie miękko opada na kanapę w salonie, po
czym wybiera numer Bertranda. Gdy mężczyzna odbiera,
twarz Cloé się rozluźnia, rozświetla. Nic nie działa na nią tak
jak jego głos. Jednocześnie łagodny i poważny, równie
zmysłowy jak długa pieszczota.
– Witaj, kochanie.
– Zastanawiałem się już, czy Stary cię nie porwał!
– Mieliśmy ważne spotkanie o szesnastej, które jak zwykle
trwało wieki. Dziadziuś chciał, żebyśmy poszli to uczcić!
Postawił wszystkim szampana.
– Musisz być wykończona.
– Tak. Zwłaszcza że mało spałam.
– Ach no tak, byłaś na tej imprezie! I co, dobrze się bawiłaś?
Do salonu wdziera się cień, bezwstydnie staje na środku
irańskiego dywanu. Cloé od stóp do głów przeszywa dreszcz,
podkurcza nogi w odruchu obronnym.
– Nudziłam się. Brakowało mi ciebie.
– Mam nadzieję! Chcesz, żebym wpadł?
– Nie mam nic na kolację.
– Już jadłem. Mam tylko ochotę na deser…
Cloé wybucha śmiechem, prostuje nogi. Cień zniknął. Ulotnił
się jak poprzedniej nocy.
– Zdążę się jeszcze wykąpać?
– Daję ci pół godziny – szepcze Bertrand. – I ani minuty
dłużej.
– Zgoda. Więc się rozłączam, bo nie mam ani minuty do
stracenia!
Odkłada telefon z pożądliwym uśmiechem na ustach.
Całe szczęście, że dom jest wysprzątany; Fabienne się
napracowała. Godziny nadliczbowe służą także temu, by nie
musieć katować się porządkami.
Postanawia więc poświęcić się sobie, zrobić się na bóstwo dla
faceta, który cudownie wypełnił każdą cząsteczkę pustki w jej
życiu. Lub prawie każdą.
Zawsze trzeba zachować wokół siebie nieco przestrzeni, by
móc oddychać, rozwijać się.
Cloé nie ma pewności, czy jest w nim zakochana, ale wie, że
odnalazła równowagę, której od tak dawna szukała. Od
zawsze, choć była już wcześniej mężatką.
Żoną potwora.
Cloé waha się przez dłuższą chwilę przed otwartą szafą.
Krótka czarna sukienka na cienkich ramiączkach opuszcza
wieszak i ląduje na kremowej narzucie przykrywającej duże
łóżko.
Dziewczyna zatrzymuje się na moment przy oknie i jej
wzrok pada na ogród skąpany w bladym świetle latarni
stojącej przy wąskiej uliczce wiodącej wzdłuż ogrodu. Zrywa
się wiatr, niebo jest jasne, rozgwieżdżone.
Nagle traci oddech. Jakiś przelotny cień mignął przed
domem.
Nie jakiś cień.
Ten Cień.
Wielki, ubrany na czarno mężczyzna w kapturze na głowie
zatrzymał się koło murku. Wtopiwszy się w mrok, wpatruje
się w okno.
Wpatruje się w Cloé.
Kobieta krzyczy, jakaś niewidoczna siła ciągnie ją do tyłu.
Oparta o ścianę, przyciskając dłonie do ust,
z wytrzeszczonymi oczami słucha, jak serce zamiera jej
w piersi.
Jest tu. Szedł za mną aż do domu. Chce mnie dopaść.
Zabić mnie, o to mu chodzi.
W dodatku uzmysławia sobie, że drzwi wejściowe nie są
zamknięte, i rzuca się w kierunku wąskiego korytarza.
Oby tylko zdążyła.
W biegu wpada na jakiś mebel, nie czuje bólu z powodu
uderzenia. Rzuca się na drzwi, przekręca dwa razy zamek
i chwyta telefon.
18… Nie, 17! Sama już nie wie, jej palce drżą.
Przenikliwy dźwięk dzwonka u drzwi sprawia, że upuszcza
słuchawkę. Skamieniała nie może się ruszyć.
Dzwonek rozlega się po raz drugi.
17, tak. Jakiś mężczyzna chce mnie zamordować!
Jej komórka zaczyna wibrować, więc podnosi ją ze stołu – na
ekranie pojawia się twarz Bertranda. Jej zbawcy, lepszego niż
cała armia glin!
– Bertrand! Gdzie jesteś? – wrzeszczy.
– Przed twoimi drzwiami. Nie słyszałaś dzwonka? Co się
dzieje?
Znowu rzuca się do holu, widzi w matowym szkle
zniekształconą sylwetkę. Otwiera zamek i staje twarzą
w twarz z facetem. Jej facetem.
– Dobry wieczór, kochanie.
On przyciąga ją do siebie, Cloé się usztywnia, nie chce, by ją
pocałował.
– Nie widziałeś nikogo? Tam, w ogrodzie… gdy wchodziłeś.
Bertranda lekko zmroziło.
– Nie, nikogo nie widziałem.
Odsuwa się od niego, rzuca okiem na zewnątrz, po czym
zamyka drzwi, przekręcając dwukrotnie klucz w zamku.
– Jakiś facet chodził za domem, koło okna w sypialni!
– Zapewniam cię, że nikogo nie widziałem – powtarza
Bertrand.
Zdejmuje kurtkę, przygląda się przestraszonej młodej
kobiecie.
– Jest zupełnie ciemno, wiesz… Pewnie ci się wydawało.
– Nie! – odpowiada ostro.
Bertrand pochmurnieje. Zaskakuje go ten ton.
– Znajdź mi latarkę, obejdę dom, żebyś była spokojna.
– To niebezpieczne! Jeżeli tu jest, mógłby…
– Uspokój się. Daj mi latarkę, zajmę się tym. Dobrze?
Cloé szybko wyjmuje latarkę z szafy.
– Uważaj.
– Nie martw się, kochanie. Wracam za dwie minuty.
Gdy niknie w ciemności, Cloé zamyka za nim drzwi na
klucz.
Idzie do okna w salonie. Ściskając nerwowo zasłonę,
z trudem łapiąc oddech, obserwuje przechodzącego Bertranda,
którego wyprzedza mocny snop latarki.
– Jestem pewna, że go widziałam… był tu. Przecież, do
cholery, nie oszalałam!
Jej gardło przypomina zaciśnięty węzeł.
To reakcja na wczorajsze wydarzenia. Potrzeba czasu, żeby
otrząsnąć się po takim strachu…
Chyba nie mam halucynacji?
Wzdryga się, słysząc dzwonek. Pędzi do przedpokoju,
przykłada ucho do drzwi.
– To ja. Pospiesz się, bo zamarznę.
Wreszcie otwiera; Bertrand wchodzi do ciepłego
pomieszczenia.
– Nie widziałem nic niepokojącego. Jeżeli ktoś tam przed
chwilą był, to mogę cię zapewnić, że sobie poszedł.
– Dziękuję – mówi. – Wiesz, naprawdę się przestraszyłam.
– Sądzę, że aby cię uspokoić, będę musiał zostać tu na noc!
– Zapewniam cię, że go widziałam.
– Wierzę ci. Ale teraz go już nie ma. Więc zapomnijmy o nim,
dobrze?
Zapomnieć o nim… Cloé tak bardzo chciałaby o nim
zapomnieć. Wygnać z pamięci złowrogi cień.
Zapomnieć o tym, że ma wytatuowaną na czole tarczę
strzelniczą.
Rozdział 2
Nie jest jeszcze całkiem jasno, ale też nie zupełnie ciemno.
A w dodatku jego wzrok przyzwyczaił się do półmroku.
Ogląda ją. Śpiącą głęboko. Na brzuchu, z ręką pod poduszką
i podkurczoną nogą.
Jest piękna. Zwłaszcza gdy śpi.
Bezbronna. Taka właśnie podoba mu się najbardziej, takiej
pragnie.
Schowała arsenał nowoczesnej wojowniczki. Nie ma
w oczach pocisków rakietowych, za paskiem pistoletu, a jej
palców nie kończą szpony.
Jest po prostu kruchą, bezbronną kobietą. Takiej właśnie
chce.
Poznał ją stosunkowo niedawno. Zaledwie przed kilkoma
miesiącami.
Nieco wcześniej zwrócił na nią uwagę.
Była sama, bo przeżywała traumę wywołaną przez byłego
męża.
Bo zbyt pochłonęła ją kariera zawodowa, żeby szukała
bratniej duszy.
Była zachwycająca, lecz przerażająca dla większości
mężczyzn.
Ale nie dla niego. W dzieciństwie marzył, że zostanie
poskramiaczem dzikich zwierząt. Więc lubi lwice, tygrysice…
A do nich należy Cloé. Ukrywa swoje słabości pod niemal
doskonałą zbroją.
Nieprzenikniona, niezniszczalna? Nie ma takich rzeczy ani
ludzi.
Rysy są niewidoczne gołym okiem. Ale gdy ma się dobry
obiektyw i patrzy pod odpowiednim kątem, można je
wszystkie dostrzec. I on je zobaczył. Natychmiast. Wiedział,
jak się do niej zbliżyć, jak ją usidlić. Wziąć do łóżka.
Dalej ją obserwuje; jej mleczna skóra rozświetla mrok.
Długie, jasnokasztanowe włosy z połyskiem zasłaniają twarz
zwróconą w jego stronę.
Bertrand postanawia ją obudzić. Delikatnie. Dziewczyna
otwiera oczy, wyrwana ze snu, gdy głaska ją po ramieniu i po
plecach.
– Przepraszam – mruczy Bertrand. – Wydawało mi się, że śni
ci się coś strasznego.
Koszmarny sen, tak. Zawsze ten sam, od tak dawna.
Przerażający krzyk, ciało spada w próżnię i roztrzaskuje się
u jej stóp. Cloé chowa się w ramionach Bertranda, który działa
na nią uspokajająco.
– Krzyczałam? – pyta. – To ja cię obudziłam?
– Nie, już nie spałem.
– Chyba jest jeszcze wcześnie?
– Tak, ale… wydawało mi się, że słyszę jakiś hałas.
Cloé sztywnieje, a on uśmiecha się w ciemności. Kobieta
oddycha coraz szybciej, Bertrand czuje jej serce bijące tuż przy
jego skórze. Co za rozkosz.
– Gdzieś na tyłach domu… Pewnie mi się to przyśniło!
Cloé siada na łóżku, przykrywając kołdrą swoje zdjęte
przerażeniem ciało.
– On tu jest – mruczy.
– Kto?… Ależ nie, nie ma nikogo! – bawi się Bertrand. – Nie
powinienem był tego mówić, to był kretyński żart.
Cloé kładzie rękę na wyłączniku przy nocnej lampce. Waha
się. Ma wrażenie, że srebrzysty strumień światła ujawni jego
obecność u stóp łóżka.
– On tu jest – mruczy znowu.
Mówi rozdygotanym głosem, jej czoło płonie.
– Uspokój się. Nie ma nikogo, mówię ci. Wydawało mi się
i tyle. Może to wiatr.
– Nie ma wiatru. On tu jest!
– O kim ty mówisz?
– O facecie, którego widziałam wczoraj w ogrodzie! Szedł za
mną… Wezwij policję!
Bertrand zapala światło. Cloé zamyka oczy.
– Uspokój się, proszę cię… Przeszukam dom, żebyś się nie
martwiła.
Kobieta otwiera oczy, pokój jest pusty. Patrzy, jak Bertrand
wkłada dżinsy, i nie może się oprzeć wrażeniu, że jest równie
przystojny, jak bohaterski. Całe szczęście, że tu jest i nad nią
czuwa.
– Nie wychodź z gołymi rękami – błaga. – Weź ze sobą jakąś
broń!
Uśmiecha się z lekką kpiną.
– Masz pod poduszką jakiś pistolet, dziecinko?
Cloé rzuca się do szafy, wywleka z niej coś i podaje mu.
Bertrand wytrzeszcza oczy.
– Co to jest?
– To jest… To jest parasol.
Mężczyzna wybucha śmiechem, delikatnie ją odsuwa.
– Widzę, że to parasol. Już lepiej zdaj się na mnie.
Bertrand odsuwa najpierw zasłony i przeczesuje wzrokiem
ogród za domem. Potem rusza korytarzem do salonu. Cloé nie
ma specjalnej ochoty zostać sama w sypialni, więc postanawia
udać się za nim.
Mężczyzna zapala światło w kolejnych pomieszczeniach.
Sprawdza szafy, bada każdy kąt, rzuca okiem na pozostałą
część ogrodu.
– Widzisz – mówi w końcu – nie ma tu nikogo poza nami.
Cloé nie wydaje się przekonana.
– Naprawdę bardzo mi przykro – dodaje, obejmując ją – to
moja wina. Nie powinienem był się odzywać… A co to za
historia z facetem, który za tobą szedł?
– Wtedy, gdy wyszłam z tej imprezy, zostawiłam samochód
dość daleko i… Szedł za mną jakiś facet, zaczęłam biec, żeby
go zgubić. Ale czekał na mnie przy samochodzie.
– Czy on cię…
– Nie. Nie odezwał się, nie zrobił nic. Po chwili odszedł.
– Ciekawe – stwierdza Bertrand. – Ale nie powinnaś była
wracać do samochodu sama, to kompletny brak ostrożności!
Wygląda na mocno zirytowanego, Cloé opiera czoło na jego
ramieniu.
– Nie było na tej imprezie żadnego faceta, który mógłby cię
odprowadzić do auta? Wiesz, co się mogło stać? Całe
szczęście, że niczego nie próbował!
– Tak… Wczoraj wieczorem wydawało mi się, że to on kręci
się koło domu.
– Myślę, że najadłaś się strachu i masz zwidy.
– Carole powiedziała to samo.
– Jeśli dobrze rozumiem, opowiedziałaś o tym Carole, a mnie
nie, tak?
– Nie chciałam ci zawracać głowy – słabo usprawiedliwia się
Cloé.
– Zawracać głowy? Chyba żartujesz!
Bierze jej twarz w dłonie, patrzy prosto w oczy.
– Ufasz mi, tak czy nie?… Więc masz mi mówić takie rzeczy,
zgoda?
– Zgoda.
Wreszcie Bertrand się uśmiecha. Ma taki ładny uśmiech.
Leczy rany, odpędza koszmary.
Całuje ją, delikatnie popycha w stronę ściany.
– Nie chce mi się już spać – mruczy. – A tobie?
– Mnie też nie! Co za szczęście, że cię spotkałam – dodaje,
gdy Bertrand wsuwa ręce pod jej szlafrok.
– Nie, to ja jestem wielkim szczęściarzem!
Cloé śmieje się cicho, szlafrok opada na parkiet.
Jest naprawdę wielkim szczęściarzem.
Rozdział 3
Spóźniła się. I co z tego?
Niedługo będzie kierować tą firmą. Któż śmiałby robić jej
wyrzuty?
Kiedy Cloé zmierza w stronę gabinetu, personel, określany
chętniej mianem współpracowników, kłania się jej
z szacunkiem. Usłużnie, potulnie chyli czoła przed przyszłą
cesarzową. Wymuszone uśmiechy, poddańczy wzrok.
Cloé to uwielbia. Z każdym dniem odczuwa coraz większą
rozkosz. Niesamowite, jak szybko rodzi się zamiłowanie do
władzy.
Gdy zostanie szefową, zaprowadzi tu nowe porządki. Jeżeli
się nie myli w swoich rachubach, nastąpi to wiosną, a to
najlepszy czas na wielkie sprzątanie. Niektórzy zabiorą
wówczas swoje rzeczy i pójdą na zieloną trawkę.
Straciłeś robotę? Czeka cię zsyłka do urzędu pracy, na drugi
biegun społeczeństwa. Długa, wyczerpująca wędrówka przez
lodowatą pustynię, bez psów i sań. Za to w towarzystwie
wielu innych nieudaczników.
Wchodząc do gabinetu, uśmiecha się na myśl o krótkiej, ale
napawającej radością liście tych, którzy spakują manatki, by
udać się w tamte ponure strony.
Ledwie zdjęła płaszcz, a już w przestronnym zaciszu zjawia
się bez pukania Nathalie.
– Dzień dobry, Cloé!
Jej sekretarce od niedawna się wydaje, że ma prawo zwracać
się do niej po imieniu. Niedługo uzna, że przeszły na ty
i zacznie poklepywać ją po plecach. Najwyższy czas
przypomnieć jej, gdzie jej miejsce.
Na samym dole drabiny społecznej.
– Dzień dobry – odpowiada Cloé.
– Budzik się zepsuł?
Cloé wreszcie raczy na nią spojrzeć. A nawet patrzy jej
prosto w oczy.
– Proszę? – pyta lodowatym tonem.
Asystentka szuka odpowiednich słów. Nie może po raz
drugi popełnić błędu.
– Myślałam, że… Ponieważ zwykle przychodzi pani
wcześniej, sądziłam, że…
Cloé zbliża się do niej z drapieżnym uśmiechem na
kształtnych wargach.
– O ile dobrze usłyszałam, zarzuca mi pani, że się spóźniłam.
– Nie, ależ skąd! – jąka się sekretarka. – Zastanawiałam się,
czy coś się nie stało, niepokoiłam się o panią!
– Uważa się pani za moją matkę?
Nathalie postanawia milczeć. Niezależnie od tego, co powie,
i tak obróci się to przeciwko niej.
– Nie jestem szeregowym pracownikiem z niższych pięter –
dodaje spokojnie Cloé. – Przychodzę wtedy, gdy mi się
podoba. Nieprawdaż?
Nathalie zaraz upuści teczkę z papierami, którą trzyma
w rękach.
– Oczywiście – mamrocze. – Nie musi się pani
usprawiedliwiać.
– Nie inaczej. Czy ma mi pani coś ciekawego do
powiedzenia?
– Pan Pardieu chce się z panią widzieć.
– Dobrze. Bardzo dziękuję, Nathalie.
Sekretarka ucieka, Cloé uśmiecha się po raz drugi. Tym
razem kpiąco. Może tę głupią gęś też wyśle do urzędu pracy.
Nie podjęła jeszcze decyzji. Nathalie nie grzeszy inteligencją,
ale Cloé nie potrafi jej odmówić pewnej skuteczności.
Wiesza płaszcz i idzie do gabinetu Pardieu. Stary rozmawia
przez telefon, ale daje jej znak, żeby weszła i usiadła.
Cloé krzyżuje nogi, spódnica podjeżdża jej lekko do góry. Nic
w tym zdrożnego, ale Dziadziuś nie spuszcza z niej wzroku.
Cloé podejrzewa, że już od pewnego czasu może wyłącznie
napawać się widokiem kobiet. Niektórzy starzeją się szybciej
i gorzej od innych, natura jest niesprawiedliwa…
Wreszcie Pardieu odkłada słuchawkę i uśmiecha się do niej.
Czułym, ojcowskim uśmiechem.
– Wszystko w porządku, Cloé?
– Tak, dziękuję. Spóźniłam się, przykro mi.
– Nie szkodzi, moje dziecko. Napracowała się pani wczoraj.
Była pani znakomita.
Teraz ona z kolei się uśmiecha, pieści go słodkim wzrokiem.
Pardieu podnosi się z fotela i idzie zamknąć drzwi do
gabinetu, które zawsze są otwarte. A zatem chodzi o coś
ważnego. Może nawet kluczowego.
– Postanowiłem odejść na emeryturę – oznajmia. – Tym
razem wyznaczyłem nawet datę.
Cloé stara się sprawiać wrażenie zaniepokojonej. Całe
szczęście, że chodziła na warsztaty teatralne, gdy była
nastolatką.
– Naprawdę zamierza nas pan opuścić?
– Mam ochotę odpocząć i wykorzystać czas, który mi
pozostał! Wie pani, mam już 68 lat. Czas płynie tak szybko…
Wygląda znacznie starzej. W porównaniu do niego nawet jej
dziadek, który przekroczył już osiemdziesiątkę, przypomina
młodzieńca. Ale nie jest to właściwy moment, by go
informować, że nie będzie się długo cieszył astronomiczną
emeryturą.
– Nie wygląda pan na swój wiek – kłamie Cloé. – Już to panu
mówiłam. Zresztą zanim pan odejdzie, musi mi pan zdradzić
sekret wiecznej młodości!
– Praca, moje dziecko… Praca.
Jeżeli z tego powodu przedwcześnie zgrzybiałeś, to
powinnam jak najszybciej rzucić tę robotę!
– Rozumiem, że ma pan ochotę na jakąś odmianę – ciągnie
młoda kobieta – ale jak my sobie bez pana poradzimy?
– Dacie sobie świetnie radę! Głównie dlatego, że zastąpi mnie
bardzo wartościowa osoba.
Cloé ściska się serce. Wreszcie nadszedł wyczekiwany
moment. Ale czy to ona jest tą bardzo wartościową osobą?
Pardieu wpatruje się w nią z tajemniczym uśmiechem,
bezlitośnie przedłużając suspens.
– Muszę oczywiście jeszcze porozmawiać z zarządem, ale już
dokonałem wyboru i sądzę, że zarząd się do niego przychyli…
Czy zgodzi się pani zająć moje miejsce?
Cloé zalewa fala gorąca; ma ochotę krzyczeć, wrzeszczeć,
zerwać się z krzesła, skakać do sufitu. Niemal ucałować
Starego.
Zadowala się jednak nieśmiałym uśmiechem zakłopotanej
dziewczynki.
– No cóż… Jestem bardzo wzruszona, to dla mnie zaszczyt.
Ale też trochę zdziwiona. I ponieważ nie chcę niczego przed
panem ukrywać, powiem, że także odrobinę przestraszona!
– Ależ moje dziecko, nie wybrałem pani przypadkowo…
– Mam nadzieję, że stanę na wysokości zadania. Byłabym
dumna, gdybym została pana następczynią.
– Bardzo mnie to cieszy.
– Nie obawia się pan, że uznają, iż jestem trochę za młoda?
– Wysoko panią cenią, a ja im wytłumaczę, że właśnie pani
jest tą osobą, która powinna przejąć pałeczkę. Jestem niemal
pewien, że zatwierdzą moją decyzję.
W słowie niemal Cloé wyczuwa jakiś fałsz.
– Dziękuję. Jestem panu bardzo wdzięczna.
– Zasługuje pani na to stanowisko. Ma pani wszystkie
niezbędne atuty. Charyzmę, inteligencję, pracowitość,
zdolność do pracy w zespole, wiedzę, wykształcenie…
I oczywiście siłę woli i nadzwyczajną odwagę.
Tytuł oryginału: JUSTE UNE OMBRE Copyright © 2012, Fleuve Noir, Département d'Universe Poche Published originally under the title "Juste une ombre" Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Kula Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan Korekta: Aneta Iwan, Anna Just Edycja: Lech Jeż ISBN: 978-83-7999-322-2 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2015 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Stéphane’owi za ostatnie szesnaście lat i wszystkie te, które nadejdą.
Prolog Ulica jest długa. Wąska. Ciemna i wilgotna. W tym płaszczu nie jest mi zbyt ciepło. Wręcz zimno. Aż ciarki przebiegają mi po plecach. Przyspieszam kroku, żeby jak najszybciej dojść do samochodu. I wkrótce znaleźć się we własnym łóżku. Nie powinnam była parkować tak daleko. Nie powinnam była tyle pić. Ani tak długo tam siedzieć. Zresztą nie powinnam była w ogóle iść na tę imprezę. Zmarnowany wieczór. Stracony czas, jak często bywa. Lepiej byłoby spędzić go z dobrą książką lub z przystojnym facetem. Moim facetem. Połowa latarni nie świeci. Jest ciemno, późno. Samotnie. Odgłos moich kroków odbija się od brudnych ścian domów. Zaczynam naprawdę marznąć. I bać się, nie wiem właściwie dlaczego. Powoli dusi mnie jakieś niejasne, mgliste uczucie. Jakby lodowate dłonie znienacka oplotły moją szyję. Czego właściwie się boję? Ulica jest pusta, przecież nie zaatakuje mnie kosz na śmieci! Jeszcze tylko jakieś sto metrów. Najwyżej dwieście. Tyle co nic… Nagle słyszę, że ktoś za mną idzie. Instynktownie przyspieszam, po czym się odwracam. Jakiś cień, dwadzieścia metrów za mną. Chyba mężczyzna. Nie mam czasu stwierdzić, czy jest wysoki, czy niski, gruby czy chudy. Tylko cień, który wziął się znikąd. Który podąża za mną pustą ulicą o drugiej w nocy. Tylko cień… Słyszę bicie swojego serca. Czuję je. Dziwne, jak można
niekiedy czuć własne serce. A przecież przez większość czasu nie zwraca się na nie uwagi. Jeszcze bardziej przyspieszam. On też. Moje serce też. Nie jest mi już zimno, nie jestem już pijana. Nie jestem już sama. Towarzyszy mi strach. Mam go w sobie. Teraz jest wyraźny. Jeszcze raz szybko obracam głowę: sylwetka się przybliżyła. Dzieli nas teraz pięć, może sześć metrów. Czyli tyle co nic. Staram się nie wpaść w panikę. To tylko facet, który wraca do domu. Tak jak ja. Odbijam w prawo, zaczynam biec. W połowie ulicy oglądam się za siebie: zniknął. Zamiast się uspokoić, wpadam w popłoch. Gdzie on jest? Musiał pójść prosto; pewnie miał ubaw, widząc moje przerażenie! Trochę zwalniam, jeszcze raz skręcam w prawo. No już, jestem prawie na miejscu! Wreszcie docieram do rue Poquelin, szukam kluczyków w torebce. Cieszę się, czując je pod palcami. Podnoszę wzrok, dostrzegam swój samochód grzecznie stojący pośród innych. Naciskam pilota, mrugają do mnie kierunkowskazy. Jeszcze tylko dziesięć metrów. Tylko pięć. Tylko… Cień wyłania się zza załomu muru. Moje serce odrywa się i spada w pustkę. Szok. Wstrząs psychiczny. Jest olbrzymi. Ubrany od stóp do głów na czarno, w kapturze na głowie. Odruchowo cofam się o krok. Z otwartymi ustami, krzyk uwiązł mi w gardle. Tej nocy zginę marnie na pustej, ponurej ulicy! Rzuci się na mnie, pchnie mnie nożem albo uderzy, udusi, rozpruje mi brzuch. Zgwałci mnie, zamorduje. Nie widzę jego twarzy, mam wrażenie, że jej nie ma. Nie słyszę już bicia serca, jakbym go nie miała. Nie widzę przed sobą żadnej przyszłości, jakbym…
Robię jeszcze jeden krok do tyłu. On jeden do przodu. Mój Boże, umrę. Nie teraz, nie dziś. Nie tu, nie tak…! Jeżeli zacznę biec, dogoni mnie. Jeżeli się nie ruszę, rzuci się na mnie. Jeżeli zacznę krzyczeć, uciszy mnie. Na zawsze. Więc skamieniała wpatruję się w ten cień bez twarzy. Nie myślę już o niczym, jestem niczym. Tylko ofiarą. Mam wrażenie, że jego oczy błyszczą w ciemności, jak oczy drapieżnika nocą. Wpatrujemy się w siebie przez długie sekundy. Ohydne sekundy. On oparty o mój samochód, ja o ścianę. W obliczu własnej śmierci. A potem nagle on się odwraca i odchodzi – ginie wolno w mroku. Wtapia się w noc i znika. Nogi zaczynają mi drżeć, kluczyki od samochodu wyślizgują mi się z dłoni. Kolana uginają się pode mną, upadam na chodnik. Między dwa kosze na śmieci. Chyba się posikałam. Wiedziesz normalne, banalne życie, którego można by ci wręcz pozazdrościć. Najwyraźniej odniosłaś sukces, przynajmniej w życiu zawodowym, może nawet osobistym. To kwestia punktu widzenia. Wybiłaś się, potrafiłaś znaleźć swoje miejsce na świecie. Aż tu nagle, pewnego dnia… Pewnego dnia odwracasz się i widzisz za sobą cień. Tylko cień. Odtąd podąża za tobą. Niestrudzenie. Jest przy tobie w dzień i w nocy. Uparty. Zdecydowany. Nieubłagany. Właściwie go nie widzisz. Odgadujesz go, wyczuwasz. Tuż za swoimi plecami. Czasami muska ci kark. Czujesz jego ciepły, cuchnący
oddech. Ktoś idzie za tobą ulicą, gasi za tobą światło. Otwiera twoją pocztę, zamyka okna. Przegląda twoje książki, mnie pościel, kradnie prywatne albumy. Obserwuje cię nawet w najbardziej intymnych chwilach. Postanawiasz zawiadomić gliny, ale cię nie rozumieją. Wysyłają cię do psychiatry. Zwierzasz się przyjaciołom. Najpierw dziwnie na ciebie patrzą, w końcu odsuwają się od ciebie. Boją się ciebie. Ty też się boisz. A on ciągle tu jest. Tylko cień. Bez twarzy, bez imienia. Bez określonego celu. Czy to diabeł? Ta niewidzialna obecność prześladuje cię, zatruwa ci życie i tak ci je obrzydza, że masz ochotę z tym skończyć, rzucając się pod pociąg albo skacząc w pustkę i licząc, że on nie pójdzie za tobą aż do piekła. Nikt cię nie rozumie. Nikt nie może ci pomóc. Jesteś sama. A raczej bardzo chciałabyś być sama. Ale cień dalej bezustannie jest przy tobie. Za twoimi plecami, w twoim życiu. A może tylko w twojej głowie…? Zażywasz coraz więcej leków. Środki nasenne, by móc zasnąć, gdy czujesz, że się nad tobą pochyla. Prochy, by jakoś przeżyć dni, gdy myślisz tylko o nim. Tylko o nim i o niczym innym. Twoje uporządkowane życie rwie się na strzępy. Rozpada się, wolno, ale nieuchronnie. Nieubłaganie. A cień rechocze za twoimi plecami. Nadal, bezustannie. A może w twojej głowie…? Gdy zrozumiesz, będzie za późno.
Rozdział 1 Trzy godziny snu to za mało. Stanowczo za mało. Trzeba mimo wszystko podporządkować się barbarzyńskiemu nakazowi budzika. Wziąć prysznic, umalować się, uczesać, ubrać. Robić to co zawsze, choć Cloé przeczuwa, że nic nie będzie już tak jak dawniej. A przecież nie ma żadnego powodu. Przygoda jakich wiele, bez żadnych konsekwencji. A zatem skąd to dziwne, niespotykane dotąd uczucie? Skąd bierze się ten głosik, który szepcze, że jej życie właśnie się zmieniło? Na zawsze. Po czasie spędzonym w kilkukilometrowym porannym korku Cloé wreszcie dostrzega olbrzymi budynek, który stoi pośród innych olbrzymich budynków. Prosty, wielki i smutny. Nowy dzień z pewnością sprawi, że Cloé zapomni o swoim przerażeniu. O śledzącym ją, ścigającym ostatniej nocy cieniu, który przyparł ją do muru. O przejmującym strachu. Wciąż żywym w jej sercu, głowie, brzuchu. Winda, korytarze, powitania. Prawdziwe lub fałszywe uśmiechy. Praca w ulu wrze, a Cloé już niedługo może zostać jego nieubłaganą królową. Trzeba przywitać się z Nathalie, wierną i oddaną sekretarką; przywitać się z prezesem Pardieu, który króluje w przepastnym gabinecie w pobliżu jej gabinetu. Zapewnić go, że wszystko w porządku, zademonstrować gotowość do wielogodzinnego dnia efektywnej pracy w służbie firmy żywicielki, która niczym ośmiornica rozciąga wokół swoje
macki. Udać, że nie zapomniała o spotkaniu o szesnastej, które ma kluczowe znaczenie dla zawarcia wielkiego kontraktu. Jak mogłabym zapomnieć? Od tygodni nie myślę o niczym innym, panie prezesie! Ukryć, że prawie nie spała. Że widziała śmierć z tak bliska, że spotkanie o szesnastej jest czymś kompletnie nieistotnym. Posikałam się raptem kilka godzin temu. Nikt nigdy się o tym nie dowie. Wie o tym tylko cień. *** Cloé otwiera drzwi włoskiej restauracji i szuka wzrokiem Carole. To ich kryjówka, miejsce, gdzie ulepszają świat. Gdzie spiskują, zwierzają się sobie, nieraz w milczeniu. Obrabiają, kogo się da. W ramach rozrywki. – Przepraszam cię za spóźnienie! Pardieu mi opowiadał, że kupił dom na wsi w Owernii… Cóż mnie to obchodzi? Niechże sobie jedzie do tej chaty i już nie wraca! Niech wreszcie ustąpi miejsca innym! Carole śmieje się z całego serca. – Cierpliwości, moja miła. Dobrze wiesz, że Stary w końcu odejdzie na emeryturę. I wtedy ty zasiądziesz w jego fotelu. – Niekoniecznie – odpowiada Cloé, która nagle markotnieje. – W tym wyścigu jest nas dwoje. – Jesteś jego ulubienicą, to oczywiste. Faworytką. – Martins nie jest bez szans. Wychodzi wprost ze skóry. Co za lizus! Jeśli wygra, będę jego podwładną i sądzę, że tego nie zniosę. – To odejdziesz – podsumowuje Carole. – Z twoim CV nie będzie to stanowić żadnego problemu. Kelner przyjmuje zamówienie, po czym oddala się z prędkością światła, z zadziwiającą zręcznością manewrując
między stolikami. Cloé wypija szklankę wody i zaczyna: – Muszę ci coś opowiedzieć… Wczoraj wieczorem bałam się tak jak nigdy w życiu! Poszłam na imprezę zorganizowaną przez jedną z moich klientek. – Z Bertrandem? – Nie, miał inne plany. – Jesteś pewna, że nie prowadzi podwójnego życia? – podejrzewa Carole. – Mam wrażenie, że często ma inne plany. – Nie mieszkamy razem. Więc nie musimy być nierozłączni. – Oczywiście, ale ponieważ znasz go zaledwie od kilku miesięcy, ten tajemniczy książę z bajki zaczyna mnie intrygować! – Carole, uświadamiając sobie, że zabrnęła w ślepą uliczkę, zaczyna się wycofywać. – Więc poszłaś na tę imprezę i… dobrze się bawiłaś? – Było beznadziejnie. Ciągnęło się to w nieskończoność. Skorzystałam z okazji i gdy jakaś para wychodziła, też się ulotniłam, ale była już prawie druga. Kelner przynosi sałatę, pizzę i butelkę wody mineralnej. – Smacznego miłym paniom! – To sympatyczne z jego strony – uśmiecha się Carole. – Miłym paniom… Rzadko się to już słyszy! No więc wyszłaś o drugiej i co dalej? – Na ulicy szedł za mną jakiś facet. – O cholera… Cloé milczy, strach powraca jak bumerang. Po minucie zaczyna opowiadać ze szczegółami całą historię. Ma wrażenie, że zrzuca z siebie ciężar. Carole waha się przez chwilę. – I to wszystko? – pyta wreszcie. – Odwrócił się na pięcie i zniknął? – Tak. Ulotnił się. – Jesteś pewna, że to był ten sam facet? Ten, który za tobą szedł, i ten, który wyłonił się zza muru? – Tak. Był ubrany na czarno, na głowie miał kaptur.
– To dziwne, że nic nie zrobił. Mógł ci wyrwać torebkę albo… – Mnie zabić. – No właśnie – potakuje nieśmiało Carole. – Ale wszystko dobrze się skończyło. Może po prostu chciał cię przestraszyć dla zabawy. – Dziwna zabawa! – No już, zapomnij o tym – mówi Carole i zabiera się za sałatę. – To tylko nieprzyjemne zdarzenie, nic takiego. Było, minęło. – Nie wiem. Może on tu gdzieś jest. I nadal mnie śledzi. – Widziałaś go dziś znowu? – niepokoi się Carole. – Nie, ale… Nie wiem, o co chodzi. Mam takie odczucie. – To reakcja na wczorajsze wydarzenia – wyjaśnia Carole. I kolejny przejaw twojej skłonności do paranoi – dodaje, nie poruszając wargami. – Potrzeba czasu, żeby otrząsnąć się po takim strachu. Nie przechodzi tak od razu. Ale wszystko będzie dobrze – zarzeka się z uśmiechem. Ponieważ Cloé dalej milczy, przyjaciółka stara się być bardziej przekonująca. – Chyba masz do mnie zaufanie? To mój zawód… Panowanie nad strachem to mój zawód! Cloé się uśmiecha. Dziwna definicja zawodu pielęgniarki. – Do jutra o tym zapomnisz. A następnym razem zabierz ze sobą swojego ochroniarza! – Masz rację. – Grunt, że ten facet nie próbował cię zranić… Jedz, pizza ci wystygnie! Nie wiem, jak to robisz, że bez przerwy jesz pizzę, a nie przybywa ci ani grama! Nieważne, to czy coś innego… Ma wrażenie, że połyka kaktusa. Do jutra o tym zapomnisz. Więc dlaczego jej się wydaje, że to dopiero początek?
*** Dwudziesta pierwsza. Cloé dociera wreszcie na rue des Moulins i parkuje samochód. Chciała zaprosić Bertranda na kolację, ale jest za późno, żeby brać się za gotowanie. Podobno trzeba wiedzieć, co się chce w życiu osiągnąć. Chyba raczej, co można osiągnąć… Poświęcić życie prywatne na ołtarzu sukcesu. Zwłaszcza gdy się jest kobietą. Dawać dowody swoich kompetencji, zdolności, motywacji, czy też dyskrecji. Ciągle coś udowadniać, codziennie zaczynać na nowo. Nigdy nie tracić czujności. Cloé wyjmuje pocztę ze skrzynki, po czym pokonuje zewnętrzne schody, czując się, jakby zdobywała Mont Ventoux w porywistym wietrze. Wreszcie w domu… Mieszka w zadbanym budynku z lat pięćdziesiątych, stojącym w ogrodzie pełnym drzew. W eleganckim domu, którego jest jedyną lokatorką. Godziny nadliczbowe służą na przykład temu, żeby nie musieć gnieździć się w beznadziejnym mieszkaniu na ponurym przedmieściu. Aczkolwiek Cloé spędza więcej czasu w biurze niż w swoim pięknym domu. Ale dawno przestała już myśleć o tej aberracji. W holu odkłada listy na marmurowy stoliczek w cieniu wspaniałego japońskiego bonsai. Natychmiast wchodzi do sypialni i się rozbiera. W samej bieliźnie miękko opada na kanapę w salonie, po czym wybiera numer Bertranda. Gdy mężczyzna odbiera, twarz Cloé się rozluźnia, rozświetla. Nic nie działa na nią tak jak jego głos. Jednocześnie łagodny i poważny, równie zmysłowy jak długa pieszczota. – Witaj, kochanie. – Zastanawiałem się już, czy Stary cię nie porwał!
– Mieliśmy ważne spotkanie o szesnastej, które jak zwykle trwało wieki. Dziadziuś chciał, żebyśmy poszli to uczcić! Postawił wszystkim szampana. – Musisz być wykończona. – Tak. Zwłaszcza że mało spałam. – Ach no tak, byłaś na tej imprezie! I co, dobrze się bawiłaś? Do salonu wdziera się cień, bezwstydnie staje na środku irańskiego dywanu. Cloé od stóp do głów przeszywa dreszcz, podkurcza nogi w odruchu obronnym. – Nudziłam się. Brakowało mi ciebie. – Mam nadzieję! Chcesz, żebym wpadł? – Nie mam nic na kolację. – Już jadłem. Mam tylko ochotę na deser… Cloé wybucha śmiechem, prostuje nogi. Cień zniknął. Ulotnił się jak poprzedniej nocy. – Zdążę się jeszcze wykąpać? – Daję ci pół godziny – szepcze Bertrand. – I ani minuty dłużej. – Zgoda. Więc się rozłączam, bo nie mam ani minuty do stracenia! Odkłada telefon z pożądliwym uśmiechem na ustach. Całe szczęście, że dom jest wysprzątany; Fabienne się napracowała. Godziny nadliczbowe służą także temu, by nie musieć katować się porządkami. Postanawia więc poświęcić się sobie, zrobić się na bóstwo dla faceta, który cudownie wypełnił każdą cząsteczkę pustki w jej życiu. Lub prawie każdą. Zawsze trzeba zachować wokół siebie nieco przestrzeni, by móc oddychać, rozwijać się. Cloé nie ma pewności, czy jest w nim zakochana, ale wie, że odnalazła równowagę, której od tak dawna szukała. Od zawsze, choć była już wcześniej mężatką. Żoną potwora. Cloé waha się przez dłuższą chwilę przed otwartą szafą.
Krótka czarna sukienka na cienkich ramiączkach opuszcza wieszak i ląduje na kremowej narzucie przykrywającej duże łóżko. Dziewczyna zatrzymuje się na moment przy oknie i jej wzrok pada na ogród skąpany w bladym świetle latarni stojącej przy wąskiej uliczce wiodącej wzdłuż ogrodu. Zrywa się wiatr, niebo jest jasne, rozgwieżdżone. Nagle traci oddech. Jakiś przelotny cień mignął przed domem. Nie jakiś cień. Ten Cień. Wielki, ubrany na czarno mężczyzna w kapturze na głowie zatrzymał się koło murku. Wtopiwszy się w mrok, wpatruje się w okno. Wpatruje się w Cloé. Kobieta krzyczy, jakaś niewidoczna siła ciągnie ją do tyłu. Oparta o ścianę, przyciskając dłonie do ust, z wytrzeszczonymi oczami słucha, jak serce zamiera jej w piersi. Jest tu. Szedł za mną aż do domu. Chce mnie dopaść. Zabić mnie, o to mu chodzi. W dodatku uzmysławia sobie, że drzwi wejściowe nie są zamknięte, i rzuca się w kierunku wąskiego korytarza. Oby tylko zdążyła. W biegu wpada na jakiś mebel, nie czuje bólu z powodu uderzenia. Rzuca się na drzwi, przekręca dwa razy zamek i chwyta telefon. 18… Nie, 17! Sama już nie wie, jej palce drżą. Przenikliwy dźwięk dzwonka u drzwi sprawia, że upuszcza słuchawkę. Skamieniała nie może się ruszyć. Dzwonek rozlega się po raz drugi. 17, tak. Jakiś mężczyzna chce mnie zamordować! Jej komórka zaczyna wibrować, więc podnosi ją ze stołu – na ekranie pojawia się twarz Bertranda. Jej zbawcy, lepszego niż
cała armia glin! – Bertrand! Gdzie jesteś? – wrzeszczy. – Przed twoimi drzwiami. Nie słyszałaś dzwonka? Co się dzieje? Znowu rzuca się do holu, widzi w matowym szkle zniekształconą sylwetkę. Otwiera zamek i staje twarzą w twarz z facetem. Jej facetem. – Dobry wieczór, kochanie. On przyciąga ją do siebie, Cloé się usztywnia, nie chce, by ją pocałował. – Nie widziałeś nikogo? Tam, w ogrodzie… gdy wchodziłeś. Bertranda lekko zmroziło. – Nie, nikogo nie widziałem. Odsuwa się od niego, rzuca okiem na zewnątrz, po czym zamyka drzwi, przekręcając dwukrotnie klucz w zamku. – Jakiś facet chodził za domem, koło okna w sypialni! – Zapewniam cię, że nikogo nie widziałem – powtarza Bertrand. Zdejmuje kurtkę, przygląda się przestraszonej młodej kobiecie. – Jest zupełnie ciemno, wiesz… Pewnie ci się wydawało. – Nie! – odpowiada ostro. Bertrand pochmurnieje. Zaskakuje go ten ton. – Znajdź mi latarkę, obejdę dom, żebyś była spokojna. – To niebezpieczne! Jeżeli tu jest, mógłby… – Uspokój się. Daj mi latarkę, zajmę się tym. Dobrze? Cloé szybko wyjmuje latarkę z szafy. – Uważaj. – Nie martw się, kochanie. Wracam za dwie minuty. Gdy niknie w ciemności, Cloé zamyka za nim drzwi na klucz. Idzie do okna w salonie. Ściskając nerwowo zasłonę, z trudem łapiąc oddech, obserwuje przechodzącego Bertranda, którego wyprzedza mocny snop latarki.
– Jestem pewna, że go widziałam… był tu. Przecież, do cholery, nie oszalałam! Jej gardło przypomina zaciśnięty węzeł. To reakcja na wczorajsze wydarzenia. Potrzeba czasu, żeby otrząsnąć się po takim strachu… Chyba nie mam halucynacji? Wzdryga się, słysząc dzwonek. Pędzi do przedpokoju, przykłada ucho do drzwi. – To ja. Pospiesz się, bo zamarznę. Wreszcie otwiera; Bertrand wchodzi do ciepłego pomieszczenia. – Nie widziałem nic niepokojącego. Jeżeli ktoś tam przed chwilą był, to mogę cię zapewnić, że sobie poszedł. – Dziękuję – mówi. – Wiesz, naprawdę się przestraszyłam. – Sądzę, że aby cię uspokoić, będę musiał zostać tu na noc! – Zapewniam cię, że go widziałam. – Wierzę ci. Ale teraz go już nie ma. Więc zapomnijmy o nim, dobrze? Zapomnieć o nim… Cloé tak bardzo chciałaby o nim zapomnieć. Wygnać z pamięci złowrogi cień. Zapomnieć o tym, że ma wytatuowaną na czole tarczę strzelniczą.
Rozdział 2 Nie jest jeszcze całkiem jasno, ale też nie zupełnie ciemno. A w dodatku jego wzrok przyzwyczaił się do półmroku. Ogląda ją. Śpiącą głęboko. Na brzuchu, z ręką pod poduszką i podkurczoną nogą. Jest piękna. Zwłaszcza gdy śpi. Bezbronna. Taka właśnie podoba mu się najbardziej, takiej pragnie. Schowała arsenał nowoczesnej wojowniczki. Nie ma w oczach pocisków rakietowych, za paskiem pistoletu, a jej palców nie kończą szpony. Jest po prostu kruchą, bezbronną kobietą. Takiej właśnie chce. Poznał ją stosunkowo niedawno. Zaledwie przed kilkoma miesiącami. Nieco wcześniej zwrócił na nią uwagę. Była sama, bo przeżywała traumę wywołaną przez byłego męża. Bo zbyt pochłonęła ją kariera zawodowa, żeby szukała bratniej duszy. Była zachwycająca, lecz przerażająca dla większości mężczyzn. Ale nie dla niego. W dzieciństwie marzył, że zostanie poskramiaczem dzikich zwierząt. Więc lubi lwice, tygrysice… A do nich należy Cloé. Ukrywa swoje słabości pod niemal doskonałą zbroją. Nieprzenikniona, niezniszczalna? Nie ma takich rzeczy ani ludzi. Rysy są niewidoczne gołym okiem. Ale gdy ma się dobry
obiektyw i patrzy pod odpowiednim kątem, można je wszystkie dostrzec. I on je zobaczył. Natychmiast. Wiedział, jak się do niej zbliżyć, jak ją usidlić. Wziąć do łóżka. Dalej ją obserwuje; jej mleczna skóra rozświetla mrok. Długie, jasnokasztanowe włosy z połyskiem zasłaniają twarz zwróconą w jego stronę. Bertrand postanawia ją obudzić. Delikatnie. Dziewczyna otwiera oczy, wyrwana ze snu, gdy głaska ją po ramieniu i po plecach. – Przepraszam – mruczy Bertrand. – Wydawało mi się, że śni ci się coś strasznego. Koszmarny sen, tak. Zawsze ten sam, od tak dawna. Przerażający krzyk, ciało spada w próżnię i roztrzaskuje się u jej stóp. Cloé chowa się w ramionach Bertranda, który działa na nią uspokajająco. – Krzyczałam? – pyta. – To ja cię obudziłam? – Nie, już nie spałem. – Chyba jest jeszcze wcześnie? – Tak, ale… wydawało mi się, że słyszę jakiś hałas. Cloé sztywnieje, a on uśmiecha się w ciemności. Kobieta oddycha coraz szybciej, Bertrand czuje jej serce bijące tuż przy jego skórze. Co za rozkosz. – Gdzieś na tyłach domu… Pewnie mi się to przyśniło! Cloé siada na łóżku, przykrywając kołdrą swoje zdjęte przerażeniem ciało. – On tu jest – mruczy. – Kto?… Ależ nie, nie ma nikogo! – bawi się Bertrand. – Nie powinienem był tego mówić, to był kretyński żart. Cloé kładzie rękę na wyłączniku przy nocnej lampce. Waha się. Ma wrażenie, że srebrzysty strumień światła ujawni jego obecność u stóp łóżka. – On tu jest – mruczy znowu. Mówi rozdygotanym głosem, jej czoło płonie. – Uspokój się. Nie ma nikogo, mówię ci. Wydawało mi się
i tyle. Może to wiatr. – Nie ma wiatru. On tu jest! – O kim ty mówisz? – O facecie, którego widziałam wczoraj w ogrodzie! Szedł za mną… Wezwij policję! Bertrand zapala światło. Cloé zamyka oczy. – Uspokój się, proszę cię… Przeszukam dom, żebyś się nie martwiła. Kobieta otwiera oczy, pokój jest pusty. Patrzy, jak Bertrand wkłada dżinsy, i nie może się oprzeć wrażeniu, że jest równie przystojny, jak bohaterski. Całe szczęście, że tu jest i nad nią czuwa. – Nie wychodź z gołymi rękami – błaga. – Weź ze sobą jakąś broń! Uśmiecha się z lekką kpiną. – Masz pod poduszką jakiś pistolet, dziecinko? Cloé rzuca się do szafy, wywleka z niej coś i podaje mu. Bertrand wytrzeszcza oczy. – Co to jest? – To jest… To jest parasol. Mężczyzna wybucha śmiechem, delikatnie ją odsuwa. – Widzę, że to parasol. Już lepiej zdaj się na mnie. Bertrand odsuwa najpierw zasłony i przeczesuje wzrokiem ogród za domem. Potem rusza korytarzem do salonu. Cloé nie ma specjalnej ochoty zostać sama w sypialni, więc postanawia udać się za nim. Mężczyzna zapala światło w kolejnych pomieszczeniach. Sprawdza szafy, bada każdy kąt, rzuca okiem na pozostałą część ogrodu. – Widzisz – mówi w końcu – nie ma tu nikogo poza nami. Cloé nie wydaje się przekonana. – Naprawdę bardzo mi przykro – dodaje, obejmując ją – to moja wina. Nie powinienem był się odzywać… A co to za historia z facetem, który za tobą szedł?
– Wtedy, gdy wyszłam z tej imprezy, zostawiłam samochód dość daleko i… Szedł za mną jakiś facet, zaczęłam biec, żeby go zgubić. Ale czekał na mnie przy samochodzie. – Czy on cię… – Nie. Nie odezwał się, nie zrobił nic. Po chwili odszedł. – Ciekawe – stwierdza Bertrand. – Ale nie powinnaś była wracać do samochodu sama, to kompletny brak ostrożności! Wygląda na mocno zirytowanego, Cloé opiera czoło na jego ramieniu. – Nie było na tej imprezie żadnego faceta, który mógłby cię odprowadzić do auta? Wiesz, co się mogło stać? Całe szczęście, że niczego nie próbował! – Tak… Wczoraj wieczorem wydawało mi się, że to on kręci się koło domu. – Myślę, że najadłaś się strachu i masz zwidy. – Carole powiedziała to samo. – Jeśli dobrze rozumiem, opowiedziałaś o tym Carole, a mnie nie, tak? – Nie chciałam ci zawracać głowy – słabo usprawiedliwia się Cloé. – Zawracać głowy? Chyba żartujesz! Bierze jej twarz w dłonie, patrzy prosto w oczy. – Ufasz mi, tak czy nie?… Więc masz mi mówić takie rzeczy, zgoda? – Zgoda. Wreszcie Bertrand się uśmiecha. Ma taki ładny uśmiech. Leczy rany, odpędza koszmary. Całuje ją, delikatnie popycha w stronę ściany. – Nie chce mi się już spać – mruczy. – A tobie? – Mnie też nie! Co za szczęście, że cię spotkałam – dodaje, gdy Bertrand wsuwa ręce pod jej szlafrok. – Nie, to ja jestem wielkim szczęściarzem! Cloé śmieje się cicho, szlafrok opada na parkiet. Jest naprawdę wielkim szczęściarzem.
Rozdział 3 Spóźniła się. I co z tego? Niedługo będzie kierować tą firmą. Któż śmiałby robić jej wyrzuty? Kiedy Cloé zmierza w stronę gabinetu, personel, określany chętniej mianem współpracowników, kłania się jej z szacunkiem. Usłużnie, potulnie chyli czoła przed przyszłą cesarzową. Wymuszone uśmiechy, poddańczy wzrok. Cloé to uwielbia. Z każdym dniem odczuwa coraz większą rozkosz. Niesamowite, jak szybko rodzi się zamiłowanie do władzy. Gdy zostanie szefową, zaprowadzi tu nowe porządki. Jeżeli się nie myli w swoich rachubach, nastąpi to wiosną, a to najlepszy czas na wielkie sprzątanie. Niektórzy zabiorą wówczas swoje rzeczy i pójdą na zieloną trawkę. Straciłeś robotę? Czeka cię zsyłka do urzędu pracy, na drugi biegun społeczeństwa. Długa, wyczerpująca wędrówka przez lodowatą pustynię, bez psów i sań. Za to w towarzystwie wielu innych nieudaczników. Wchodząc do gabinetu, uśmiecha się na myśl o krótkiej, ale napawającej radością liście tych, którzy spakują manatki, by udać się w tamte ponure strony. Ledwie zdjęła płaszcz, a już w przestronnym zaciszu zjawia się bez pukania Nathalie. – Dzień dobry, Cloé! Jej sekretarce od niedawna się wydaje, że ma prawo zwracać się do niej po imieniu. Niedługo uzna, że przeszły na ty i zacznie poklepywać ją po plecach. Najwyższy czas przypomnieć jej, gdzie jej miejsce.
Na samym dole drabiny społecznej. – Dzień dobry – odpowiada Cloé. – Budzik się zepsuł? Cloé wreszcie raczy na nią spojrzeć. A nawet patrzy jej prosto w oczy. – Proszę? – pyta lodowatym tonem. Asystentka szuka odpowiednich słów. Nie może po raz drugi popełnić błędu. – Myślałam, że… Ponieważ zwykle przychodzi pani wcześniej, sądziłam, że… Cloé zbliża się do niej z drapieżnym uśmiechem na kształtnych wargach. – O ile dobrze usłyszałam, zarzuca mi pani, że się spóźniłam. – Nie, ależ skąd! – jąka się sekretarka. – Zastanawiałam się, czy coś się nie stało, niepokoiłam się o panią! – Uważa się pani za moją matkę? Nathalie postanawia milczeć. Niezależnie od tego, co powie, i tak obróci się to przeciwko niej. – Nie jestem szeregowym pracownikiem z niższych pięter – dodaje spokojnie Cloé. – Przychodzę wtedy, gdy mi się podoba. Nieprawdaż? Nathalie zaraz upuści teczkę z papierami, którą trzyma w rękach. – Oczywiście – mamrocze. – Nie musi się pani usprawiedliwiać. – Nie inaczej. Czy ma mi pani coś ciekawego do powiedzenia? – Pan Pardieu chce się z panią widzieć. – Dobrze. Bardzo dziękuję, Nathalie. Sekretarka ucieka, Cloé uśmiecha się po raz drugi. Tym razem kpiąco. Może tę głupią gęś też wyśle do urzędu pracy. Nie podjęła jeszcze decyzji. Nathalie nie grzeszy inteligencją, ale Cloé nie potrafi jej odmówić pewnej skuteczności. Wiesza płaszcz i idzie do gabinetu Pardieu. Stary rozmawia
przez telefon, ale daje jej znak, żeby weszła i usiadła. Cloé krzyżuje nogi, spódnica podjeżdża jej lekko do góry. Nic w tym zdrożnego, ale Dziadziuś nie spuszcza z niej wzroku. Cloé podejrzewa, że już od pewnego czasu może wyłącznie napawać się widokiem kobiet. Niektórzy starzeją się szybciej i gorzej od innych, natura jest niesprawiedliwa… Wreszcie Pardieu odkłada słuchawkę i uśmiecha się do niej. Czułym, ojcowskim uśmiechem. – Wszystko w porządku, Cloé? – Tak, dziękuję. Spóźniłam się, przykro mi. – Nie szkodzi, moje dziecko. Napracowała się pani wczoraj. Była pani znakomita. Teraz ona z kolei się uśmiecha, pieści go słodkim wzrokiem. Pardieu podnosi się z fotela i idzie zamknąć drzwi do gabinetu, które zawsze są otwarte. A zatem chodzi o coś ważnego. Może nawet kluczowego. – Postanowiłem odejść na emeryturę – oznajmia. – Tym razem wyznaczyłem nawet datę. Cloé stara się sprawiać wrażenie zaniepokojonej. Całe szczęście, że chodziła na warsztaty teatralne, gdy była nastolatką. – Naprawdę zamierza nas pan opuścić? – Mam ochotę odpocząć i wykorzystać czas, który mi pozostał! Wie pani, mam już 68 lat. Czas płynie tak szybko… Wygląda znacznie starzej. W porównaniu do niego nawet jej dziadek, który przekroczył już osiemdziesiątkę, przypomina młodzieńca. Ale nie jest to właściwy moment, by go informować, że nie będzie się długo cieszył astronomiczną emeryturą. – Nie wygląda pan na swój wiek – kłamie Cloé. – Już to panu mówiłam. Zresztą zanim pan odejdzie, musi mi pan zdradzić sekret wiecznej młodości! – Praca, moje dziecko… Praca. Jeżeli z tego powodu przedwcześnie zgrzybiałeś, to
powinnam jak najszybciej rzucić tę robotę! – Rozumiem, że ma pan ochotę na jakąś odmianę – ciągnie młoda kobieta – ale jak my sobie bez pana poradzimy? – Dacie sobie świetnie radę! Głównie dlatego, że zastąpi mnie bardzo wartościowa osoba. Cloé ściska się serce. Wreszcie nadszedł wyczekiwany moment. Ale czy to ona jest tą bardzo wartościową osobą? Pardieu wpatruje się w nią z tajemniczym uśmiechem, bezlitośnie przedłużając suspens. – Muszę oczywiście jeszcze porozmawiać z zarządem, ale już dokonałem wyboru i sądzę, że zarząd się do niego przychyli… Czy zgodzi się pani zająć moje miejsce? Cloé zalewa fala gorąca; ma ochotę krzyczeć, wrzeszczeć, zerwać się z krzesła, skakać do sufitu. Niemal ucałować Starego. Zadowala się jednak nieśmiałym uśmiechem zakłopotanej dziewczynki. – No cóż… Jestem bardzo wzruszona, to dla mnie zaszczyt. Ale też trochę zdziwiona. I ponieważ nie chcę niczego przed panem ukrywać, powiem, że także odrobinę przestraszona! – Ależ moje dziecko, nie wybrałem pani przypadkowo… – Mam nadzieję, że stanę na wysokości zadania. Byłabym dumna, gdybym została pana następczynią. – Bardzo mnie to cieszy. – Nie obawia się pan, że uznają, iż jestem trochę za młoda? – Wysoko panią cenią, a ja im wytłumaczę, że właśnie pani jest tą osobą, która powinna przejąć pałeczkę. Jestem niemal pewien, że zatwierdzą moją decyzję. W słowie niemal Cloé wyczuwa jakiś fałsz. – Dziękuję. Jestem panu bardzo wdzięczna. – Zasługuje pani na to stanowisko. Ma pani wszystkie niezbędne atuty. Charyzmę, inteligencję, pracowitość, zdolność do pracy w zespole, wiedzę, wykształcenie… I oczywiście siłę woli i nadzwyczajną odwagę.