hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony160 335
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań100 431

Katherine Arden - Dziewczyna z wieży

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Katherine Arden - Dziewczyna z wieży.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 391 stron)

Tytuł oryginału: The Girl in the Tower Projekt okładki: www.headdesign.co.uk Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko Redakcja: Beata Słama Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz Korekta: Anna Sawicka-Banaszkiewicz Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski © 2018 by Katherine Arden. All rights reserved © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2019 © for the Polish translation by Katarzyna Bieńkowska ISBN 978-83-287-1155-6 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Wydanie I Warszawa 2019

Dla Taty i Beth, z miłością i wdzięcznością

Zamieć mgłami niebo kryje, Wichrów śnieżnych kłęby gna, To jak dziki zwierz zawyje, To jak małe dziecię łka. To ze strzechy nam słomianej Wyrwie z szumem kępę mchów, To jak pielgrzym zabłąkany W okieneczko stuknie znów. A.S. Puszkin, Wieczór zimowy przekład Juliana Tuwima

Spis treści Prolog Część pierwsza 1. Śmierć Śnieżynki 2. Dwaj święci mężowie 3. Wnuki Iwana Sakiewki 4. Pan kościanej wieży 5. Pożar na odludziu Część druga 6. Na krańcu ziemi 7. Podróżniczka 8. Dwa dary 9. Dym Część trzecia 10. Rodzina 11. Nie wszyscy rodzą się synami panów 12. Wasilij Waleczny 13. Dziewczyna, która dotrzymała słowa 14. Miasto pomiędzy rzekami 15. Kłamca 16. Wielki pan z Saraju 17. Maria Piratka 18. Poskramiacz koni

19. Maslenica 20. Ogień i mrok 21. Żona czarnoksiężnika 22. Matka 23. Klejnot północy Część czwarta 24. Czarownica 25. Dziewczyna z wieży 26. Ogień 27. Dzień Pojednania Od autorki Podziękowania

Prolog Późną nocą jechała przez las dziewczyna na gniadym koniu. Las nie miał nazwy. Rósł daleko od Moskwy – daleko od czegokolwiek – a jedynym dźwiękiem w śnieżnej ciszy było grzechotanie skutych lodem drzew. Dochodziła północ – podstępna, magiczna godzina – na wędrowców czyhały lód, śnieżyca i czeluść bezbarwnego nieba. A jednak dziewczyna i jej koń wytrwale przemierzali las. Delikatne włoski na pysku konia pokrywał lód, na jego bokach zbierał się śnieg. Spojrzenie miał jednak łagodne pod ośnieżoną grzywą i strzygł wesoło uszami w przód i w tył. Ich ślady biegły daleko w las, na wpół zatarte przez świeży śnieg. Nagle koń się zatrzymał i uniósł głowę. Przed nimi, wśród grzechoczących drzew, rósł jodłowy zagajnik. Pierzaste gałęzie splatały się ze sobą, pnie pochylały niczym staruszkowie. Śnieg sypał coraz gęściej, oblepiając rzęsy dziewczyny i szare futro jej kaptura. Słychać było jedynie wiatr. – Nie widzę go – zwróciła się dziewczyna do konia. Koń przekrzywił ucho i strząsnął z niego śnieg. – Może nie ma go w domu? – dodała niepewnie. Ciemność pod jodłami zdawały się przepełniać szmery przypominające szept. I nagle, zupełnie jakby jej słowa stanowiły wezwanie, między jodłami z trzaskiem pękającego lodu otworzyły się drzwi – drzwi, których wcześniej nie widziała. Blask ognia zalał dziewiczy śnieg krwawą poświatą. Teraz całkiem wyraźnie widać było dom stojący wśród jodeł. Drewniane ściany wieńczyły długie wygięte okapy, a w szarpanym śnieżycą świetle ognia dom zdawał się oddychać, przycupnięty w gęstwinie. W szczelinie drzwi ukazała się postać mężczyzny. Koń postawił uszy,

dziewczyna zesztywniała. – Wejdź, Wasiu – powiedział gospodarz. – Jest zimno.

Część pierwsza

1. Śmierć Śnieżynki W Moskwie, tuż po zimowym przesileniu, ku ciężkiemu niebu unosił się dym z dziesięciu tysięcy pieców. Na zachodzie utrzymywała się jeszcze odrobina światła, na wschodzie jednak gromadziły się chmury, sine o zmierzchu i nabrzmiałe od niespadłego śniegu. Gęstwinę lasu Rusi przecinały dwie rzeki. Moskwa leżała w ich rozwidleniu, na szczycie porośniętego sosnami wzgórza. Chałupy i cerkwie otaczały przysadziste białe mury, oblodzone wieże pałaców na tle nieba wyglądały niczym rozczapierzone palce. W miarę jak gasło światło dnia, na wieżach rozbłyskiwały wąskie okna. Przy jednym z tych okien stała odziana z przepychem kobieta i patrzyła, jak blask ognia zlewa się z burzowym zmierzchem. Za nią dwie inne kobiety siedziały przy piecu i szyły. – Olga w ciągu godziny już trzeci raz podeszła do okna – szepnęła jedna z nich. W półmroku błysnęły jej upierścienione dłonie, a olśniewający kokosznik odwracał uwagę od czyraków na jej nosie. Tuż obok tłoczyły się dwórki, kiwając głowami niczym kwiaty. Pod zimnymi ścianami stały służące w chustkach na wiotkich ulizanych włosach. – To przecież jasne, Darinko! – odparła druga kobieta. – Czeka na brata, tego szalonego mnicha. Ile czasu minęło, odkąd brat Aleksander wyruszył do Saraju? Mój mąż spodziewa się go od pierwszego śniegu. A teraz biedna

Olga usycha z tęsknoty przy oknie. No cóż, powodzenia. Brat Aleksander pewnie leży martwy w zaspie – powiedziała to Jewdokia Dmitrijewa, Wielka Księżna Moskiewska. Suknię miała naszywaną klejnotami, usta niby pączek róży ukrywały kikuty trzech sczerniałych zębów. Podniosła głos, który przeszedł w pisk. – Wykończysz się, stercząc tak na wietrze, Olu. Gdyby brat Aleksander miał przyjechać, już by tu był. – Zapewne masz rację – odparła Olga chłodno, odwracając się od okna. – Cieszę się, że tu jesteś i uczysz mnie cierpliwości. Może pokażesz mojej córce, jak powinna zachowywać się księżniczka. Jewdokia zasznurowała usta. Sama nie miała dzieci. Olga urodziła dwoje i spodziewała się trzeciego przed Wielkanocą. – Cóż to?! – wykrzyknęła nagle Darinka. – Słyszę jakiś hałas. Wy też słyszycie? Na zewnątrz wzmagała się śnieżyca. – To wiatr – stwierdziła Jewdokia. – To tylko wiatr. Głuptas z ciebie, Darinko. – Wzdrygnęła się jednak. – Olgo, poślij po więcej miodu, w tej komnacie jest zimno od przeciągów. Prawdę powiedziawszy, w komnacie do szycia i robótek było ciepło – nie miała okien, nie licząc jednej wąskiej szpary, a ogrzewały ją piec i ciepło kobiecych ciał. Olga skinęła jednak na służącą, a ta zeszła po schodach w mroźną noc. – Nie znoszę takich nocy – wyznała Darinka. Otuliła się szalem i podrapała czyrak na nosie. Wodziła wzrokiem od świecy do cienia i z powrotem. – W takie noce przychodzi ona. – Ona? – spytała kwaśno Jewdokia. – Jaka ona? – Jaka ona? – powtórzyła Darinka. – Czyżbyś nie wiedziała? – Spojrzała na Jewdokię z wyższością. – Ona jest duchem. Dzieci Olgi, kłócące się przy piecu, przestały piszczeć. Jewdokia prychnęła wzgardliwie. Olga na swoim posterunku przy oknie ściągnęła brwi. – Tu nie ma żadnego ducha – parsknęła Jewdokia. Sięgnęła po śliwkę

w miodzie, ugryzła ją i przeżuła ze smakiem, po czym zlizała słodycz z palców. Ton jej głosu dawał do zrozumienia, że ten pałac raczej nie zasługuje na ducha. – Ja ją widziałam! – zapewniła Darinka z urazą. – Widziałam ją, kiedy nocowałam tu ostatnio. Szlachetnie urodzone kobiety, którym przeznaczone było żyć i umrzeć w wieżach, uwielbiały składać sobie wizyty. Od czasu do czasu spędzały noc jedna u drugiej, by mieć towarzystwo pod nieobecność mężów. Szczególnie upodobały sobie pałac Olgi – czysty, porządny, zamożny – zwłaszcza teraz, kiedy Olga była w ósmym miesiącu ciąży i nie opuszczała jego murów. Olga skrzywiła się jeszcze bardziej, słysząc słowa Darinki, ta jednak, złakniona uwagi, paplała dalej. – Było tuż po północy. Kilka dni temu. Tuż przed zimowym przesileniem. – Pochyliła się, a jej kokosznik niebezpiecznie się przekrzywił. – Obudziłam się… Już nie pamiętam, co mnie wyrwało ze snu. Jakiś hałas… – Olga prychnęła drwiąco. Darinka przeszyła ją wzrokiem. – Obudziłam się, a wokół panowały cisza i spokój. Przez szpary w okiennicach przenikał zimny blask księżyca. Wydawało mi się, że słyszę coś w kącie. Może chrobotanie szczura? – Darinka mówiła teraz ciszej. – Leżałam bez ruchu otulona kocami, ale nie mogłam już zasnąć. I nagle usłyszałam łkanie. Otworzyłam oczy i potrząsnęłam Nastką, która spała obok mnie. „Nastko, zapal lampę – poleciłam jej. – Ktoś płacze”. Ale ona nawet nie drgnęła. Darinka przerwała. W komnacie zapadła cisza. – A wtedy – Darinka podjęła opowieść – ujrzałam światło. To była niechrześcijańska łuna, zimniejsza niż blask księżyca, zupełnie inna niż poświata bijąca od ognia. Ta łuna zbliżała się coraz bardziej i bardziej… – Darinka znów zamilkła. – I wtedy ją zobaczyłam – dokończyła szeptem. – Ją? Kogo? Jak wyglądała? – ozwał się z tuzin głosów. – Była biała jak kość – wyszeptała. – Miała zapadnięte usta, bez warg, a zamiast oczu czarne dziury gotowe pochłonąć cały świat. Wpatrywała się we mnie, a ja próbowałam krzyczeć, ale nie mogłam.

Jedna ze słuchaczek pisnęła, pozostałe złapały się za ręce. – Dość – syknęła Olga, odwracając się od okna. To słowo przecięło narastającą histerię, zapadła nieprzyjemna cisza. – Straszysz mi dzieci – dodała. Nie była to tak do końca prawda. Starsza, Masza, siedziała wyprostowana, a jej oczy błyszczały. Natomiast synek Olgi, Daniła, przywarł do siostry, cały drżący. – A potem zniknęła – zakończyła Darinka, bezskutecznie siląc się na niefrasobliwość. – Pomodliłam się i znów zasnęłam. Uniosła do ust kielich z miodem. Dzieci wpatrywały się w nią w milczeniu. – Dobra opowieść – stwierdziła Olga nieco ostrym tonem. – Ale już dobiegła końca. Posłuchajmy innych bajek. Podeszła do swojego miejsca przy piecu i usiadła. Blask ognia złocił jej warkocze. Na zewnątrz śnieg sypał gęsto. Olga nie spojrzała już w stronę okna, chociaż kiedy służące zamknęły okiennice, zesztywniała. Dołożono polan do ognia, w komnacie zrobiło się cieplej i wypełniło ją łagodne światło. – Może ty opowiesz bajkę, mamo?! – wykrzyknęła córka Olgi, Masza. – Opowiesz bajkę o czarach? Przez komnatę przeszedł szmer entuzjazmu. Jewdokia zgromiła towarzyszki wzrokiem. Olga się uśmiechnęła. Chociaż była teraz księżną sierpuchowską, dorastała z dala od Moskwy, na skraju dzikiej puszczy. Znała dziwne opowieści z północy. Szlachetnie urodzone kobiety, spędzające życie między cerkwią, kuchnią i wieżą, ceniły wszelką odmianę. Księżna przyjrzała się swoim słuchaczkom. Na jej twarzy wciąż widoczny był smutek, który czuła, stojąc samotnie przy oknie. Dwórki odłożyły igły i z ochotą usadowiły się wygodnie na poduszkach. Na zewnątrz syk wiatru mieszał się z ciszą śnieżycy, która sama w sobie jest rodzajem dźwięku.

– Posłuchajcie zatem – zaczęła Olga, układając w głowie opowieść. – W pewnym księstwie, w małej wiosce w środku wielkiego lasu, żył sobie drwal z żoną. Mąż miał na imię Misza, a jego żona Alena, i oboje byli bardzo smutni. Bo chociaż modlili się żarliwie, całowali ikony i zanosili błagania, Bóg nie raczył obdarzyć ich dzieckiem. Czasy były ciężkie, a oni nie mieli potomka, który pomógłby im przetrwać srogie zimy. Olga położyła dłoń na brzuchu. Jej trzecie dziecko – wciąż bezimienne i nieznajome – właśnie kopnęło. – Pewnego ranka, po gęstych opadach śniegu, mąż i żona wybrali się do lasu, żeby narąbać drewna na opał. Gdy tak rąbali i układali drwa na stos, rozgarniali śnieg, tworząc zaspy, Alena, ot tak, zaczęła lepić ze śniegu bladą dziewczynę. – Czy była tak ładna jak ja? – wtrąciła się Masza. – To była dziewczyna ze śniegu – prychnęła Jewdokia. – Cała zimna, sztywna i biała. Ale – Jewdokia zmierzyła dziewczynkę wzrokiem – z całą pewnością była ładniejsza od ciebie. Masza zarumieniła się i rozdziawiła buzię. – No tak – podjęła pospiesznie Olga – to prawda, śnieżna dziewczyna była biała i sztywna. Ale była także wysoka i szczupła. Miała słodkie usteczka i długi warkocz, bo Alena rzeźbiła ją z uczuciem, wkładając w tę pracę całą swoją miłość do dziecka, którego nie mogła mieć. „Widzisz, żono? – odezwał się Misza, oglądając śnieżną dziewczynkę. – A więc jednak sprawiłaś nam córkę. Oto nasza Snieguroczka, Śnieżynka”. Alena uśmiechnęła się, chociaż łzy napłynęły jej do oczu. I w tym właśnie momencie nagimi gałęziami zagrzechotał lodowaty podmuch wiatru, bo w pobliżu skrył się Morozko, demon mrozu, i obserwował małżonków i ich śnieżne dziecko. Niektórzy twierdzą, że zlitował się nad kobietą. Inni z kolei, że magia kryła się w jej łzach, którymi zrosiła Śnieżynkę, kiedy mąż nie patrzył. Tak czy owak, gdy Misza i Alena mieli już wracać do domu, twarzyczka śnieżnej dziewczynki zaróżowiła się, jej oczy pociemniały i oto w śniegu stała żywa panienka, goluteńka, jak nowo narodzona! Uśmiechnęła

się do małżonków i oznajmiła: „Przybyłam tu, by zostać waszą córką. Jeśli mnie przyjmiecie, będę się o was troszczyć jak o własnych rodziców”. Małżonkowie wpatrywali się w nią najpierw z niedowierzaniem, a po chwili z radością. Alena z płaczem rzuciła się ku dziewczynie, ujęła ją za zimną rękę i poprowadziła do chaty. Dni mijały w spokoju. Śnieżynka zamiatała, gotowała posiłki i śpiewała. Czasami jej piosenki były dziwne i wprawiały rodziców w zakłopotanie, jednak dziewczyna była miła i zręczna. Kiedy się uśmiechała, wydawało się, że to świeci słońce. Misza z Aleną nie mogli uwierzyć w swoje szczęście. Księżyca przybywało i ubywało, aż wreszcie nastało zimowe przesilenie. Wioskę wypełniły zapachy i dźwięki: dzwonki sań i złote kołacze. Od czasu do czasu ludzie mijali chatę Miszy i Aleny, przybywając do wsi lub ją opuszczając. Śnieżynka obserwowała ich zza sągu drewna. Pewnego dnia obok jej kryjówki przechodziła dziewczyna z wysokim chłopakiem. Trzymali się za ręce i uśmiechali do siebie, a Śnieżynkę zdumiał radosny żar bijący z ich twarzy. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym mniej rozumiała, nie mogła jednak przestać o nich myśleć. Tak jak przedtem była zadowolona, tak teraz ogarniał ją coraz większy niepokój. Chodziła tam i z powrotem po izbie i zostawiała zimne ślady w śniegu pod drzewami. Wiosna była już blisko, gdy pewnego dnia Śnieżynka usłyszała w lesie piękną muzykę. To młody pasterz grał na fujarce. Zafascynowana podkradła się bliżej i pasterz zobaczył bladą dziewczynę. A kiedy się uśmiechnęła, jego ciepłe serce podskoczyło ku jej zimnemu. Mijały tygodnie i pasterz się zakochał. Śnieg miękł, niebo błękitniało, a Śnieżynka wciąż się zamartwiała. „Jesteś ulepiona ze śniegu – upominał ją Morozko, kiedy spotykali się w lesie. – Nie możesz kochać i pozostać nieśmiertelna”. W miarę jak zima się kończyła, demon mrozu słabł, aż był widoczny już tylko w najgłębszym leśnym cieniu. Ludziom wydawało się, że to zwykły wiatr w zaroślach. „Jesteś córką zimy i będziesz żyła wiecznie. Lecz jeśli dotkniesz ognia,

umrzesz”. Miłość pasterza sprawiła jednak, że śnieżna dziewczyna stała się nieco wyniosła. „Dlaczego miałabym na zawsze pozostać zimna? – odparła. – Ty jesteś stary i nieczuły, ale ja stałam się teraz zwykłą dziewczyną, nauczę się, czym jest ten ogień”. „Lepiej trzymaj się cienia” – przestrzegł ją znowu. Nadchodziła wiosna. Ludzie częściej opuszczali chaty, by zbierać młode listki w leśnych zakątkach. Pasterz zachodził raz po raz do izby Śnieżynki. „Chodź ze mną do lasu” – zachęcał, a ona wychodziła z cienia przy piecu i szła tańczyć z nim wśród drzew. Lecz chociaż tańczyła, jej serce nadal pozostawało zimne. Śnieg zaczął topnieć na dobre, Śnieżynka zrobiła się blada i słaba. Zapłakana poszła do najciemniejszego zakątka lasu. „Proszę – powiedziała. – Chcę czuć tak jak ludzie. Błagam cię o to”. „Poproś zatem Wiosnę” – odrzekł niechętnie demon mrozu. Coraz dłuższe dni wycieńczyły go, był bardziej szumem niż głosem. Wiatr musnął policzek śnieżnej dziewczyny współczującym palcem. Wiosna jest niczym dziewicza panna, stara i wiecznie młoda. Wokół jej silnych członków wiły się kwiaty. „Mogę dać ci to, czego pragniesz – rzekła. – Jednak z pewnością umrzesz”. Śnieżynka nic nie odpowiedziała i zapłakana wróciła do domu. Przez kilka tygodni nie opuszczała chaty, kryjąc się w cieniu. Pewnego dnia młody pasterz zapukał do jej drzwi. „Proszę, skarbie – przemówił – wyjdź do mnie. Kocham cię całym sercem”. Śnieżynka wiedziała, że gdyby chciała, mogłaby żyć wiecznie jako śnieżna dziewczyna w skromnej wiejskiej chacie. Ale… tam była muzyka. I oczy jej ukochanego. Uśmiechnęła się więc, ubrała na biało-niebiesko i wybiegła z chaty. Kiedy dotknęły jej promienie słońca, z jej płowych włosów zaczęły spływać krople wody. Poszła z pasterzem na skraj brzozowego gaiku.

„Zagraj mi na fujarce” – poprosiła. Woda spływała coraz szybciej po jej rękach i dłoniach, po włosach. Choć twarz miała bladą, jej krew i serce były ciepłe. Młodzieniec grał na fujarce, a Śnieżynka kochała go i płakała. Melodia dobiegła końca. Pasterz podszedł do ukochanej, by wziąć ją w ramiona, lecz kiedy wyciągnął do niej ręce, jej stopy się rozpuściły. Upadła na wilgotną ziemię i zniknęła. W słoneczny błękit nieba uniosła się lodowata mgiełka i chłopak został sam. Po zniknięciu Śnieżynki Wiosna rozścieliła swój welon na całej ziemi i wszędzie zaczęły rozkwitać polne kwiatki. A pasterz czekał w leśnym mroku, opłakując utraconą miłość. Misza i Alena także płakali. „To były tylko czary – Misza starał się pocieszyć żonę. – Nie mogły trwać wiecznie, bo ulepiłaś ją ze śniegu”. *** Olga przerwała opowieść, a kobiety szeptały między sobą. Daniła spał teraz w objęciach matki, Masza siedziała oparta o jej kolano. – Niektórzy twierdzą, że duch Śnieżynki pozostał w lesie – podjęła Olga. – I kiedy padał śnieg, ożywała, by kochać swego pasterza w długie noce – zamilkła na chwilę. – Inni mówią jednak, że umarła – dodała ze smutkiem. – Bo taka jest cena miłości. Powinna zapaść cisza, jak zawsze, gdy kończy się dobrze opowiedziana bajka, tym razem jednak tak się nie stało. W chwili gdy głos Olgi ucichł, jej córeczka Masza wyprężyła się nagle i wrzasnęła przeraźliwie: – Patrz! Mamo, patrz! To ona, o tam! Patrz! Nie… nie! Odejdź! – Dziewczynka poderwała się na nogi, a jej oczy zbielały ze strachu. Olga gwałtownie odwróciła głowę i spojrzała tam, gdzie wpatrywała się jej córka: w róg komnaty skryty w gęstym cieniu. Mignęło tam coś białego. Nie, to tylko blask ognia. W komnacie wybuchła wrzawa. Daniła się obudził i wtulił w sarafan matki.

– Co to? – Ucisz to dziecko! – Mówiłam! – pisnęła Darinka triumfująco. – Mówiłam, że ten duch jest prawdziwy! – Dość! – krzyknęła Olga. Jej głos przebił się przez inne. Krzyki i paplanina ustały. W ciszy słychać było tylko szloch Maszy. – Myślę – stwierdziła Olga spokojnie – że jest już późno i wszystkie jesteśmy zmęczone. Pomóżcie lepiej waszej pani położyć się do łóżka. – Te słowa skierowała do służących Jewdokii, bo Wielka Księżna miała skłonność do histerii. – Dziecku coś się przyśniło – dodała stanowczo. – Nie, nie, to był duch – mruknęła Jewdokia z satysfakcją. – Powinnyśmy się bać. Olga rzuciła ostre spojrzenie swojej pokojowej Warwarze, kobiecie o jasnych włosach i w nieokreślonym wieku. – Dopilnuj, by Wielka Księżna Moskiewska bezpiecznie trafiła do łóżka – przykazała jej. Warwara również wpatrywała się w ciemny kąt wskazany przez Maszę, jednak na polecenie księżnej natychmiast się odwróciła, energiczna i opanowana, choć Olga miała wrażenie, że w blasku ognia na jej twarzy przez moment malował się smutek. Darinka znów trajkotała: – To ona! Po co dziecko miałoby kłamać? Duch! Sam diabeł… – Zadbaj też o to, by Darinka przewietrzyła się i spotkała z popem – dodała Olga. Pochlipująca Darinka została wyprowadzona z pokoju. Jewdokia także, choć z większą delikatnością, i zgiełk ucichł. Olga podeszła do pieca, do swoich pobladłych dzieci. – To prawda, matuszka? – chlipnął Daniła. – Tam jest duch?

Masza nic nie mówiła. Splotła dłonie, w jej oczach wciąż lśniły łzy. – To bez znaczenia – powiedziała Olga spokojnie. – Cichajcie, dzieci, nie bójcie się. Bóg nas chroni. Chodźcie, pora spać.

2. Dwaj święci mężowie W nocy Masza dwukrotnie budziła nianię krzykiem. Za drugim razem, niemądrze, niania dała jej klapsa i dziewczynka wyskoczyła z łóżka, niczym jastrząb pomknęła przez korytarze teremu[1] matki i wpadła do komnaty Olgi, zanim niania zdołała ją powstrzymać. Przelazła przez ciała śpiących służek i drżąca przypadła do matki. Olga nie spała. Słyszała kroki córki i kiedy dziewczynka podeszła do łóżka, czuła, jak drży. Czujna Warwara podchwyciła w półmroku spojrzenie Olgi, po czym bez słowa podeszła do drzwi, by odprawić piastunkę. Chrapliwy oddech oburzonej niani wycofał się w głąb korytarza. Olga westchnęła i tak długo głaskała Maszę po włosach, aż dziewczynka się uspokoiła. – Opowiedz mi, Maszo – poprosiła, kiedy córeczce zaczęły opadać powieki. – Śniła mi się kobieta – opowiedziała dziewczynka cienkim głosikiem. – Miała siwego konia. Była bardzo smutna. Przyjechała do Moskwy i nigdy już jej nie opuściła. Próbowała mi coś powiedzieć, ale ja nie słuchałam. Bałam się! – Masza znów wybuchnęła płaczem. – A potem się obudziłam i ona wciąż tam stała. Tylko że teraz jest duchem… – To tylko sen – szepnęła Olga. – Tylko sen…

*** O świcie obudziły je głosy na dziedzińcu. W chwili pomiędzy śnieniem a jawą Olga próbowała zatrzymać swój sen: sosny na wietrze, ona boso w pyle drogi śmiejąca się z braćmi. Hałas jednak narastał i Masza drgnęła obudzona, a wiejska dziewczyna, którą Olga kiedyś była, znowu odeszła i popadła w zapomnienie. Olga odrzuciła kołdrę. Masza usiadła wyprężona jak struna. Olga ucieszyła się, widząc, że buzia dziewczynki odzyskała kolor, a światło dnia przegnało nocne koszmary. Wśród głosów dobiegających z dziedzińca był jeden, który rozpoznała. – Sasza! – szepnęła z niedowierzaniem. – Wstawać! – krzyknęła do służących. – Na dziedzińcu jest gość. Przygotujcie gorący miód i napalcie w łaźni. Do pokoju wpadła Warwara, miała śnieg we włosach. Wstała przed świtem, żeby nanieść drewna i wody. – Wrócił twój brat – oznajmiła bez ceregieli. Twarz miała bladą i napiętą, Olga odniosła wrażenie, że nie zasnęła już po tym, gdy Masza je obudziła. Olga, w przeciwieństwie do służącej, czuła się o kilkanaście lat młodsza. – Wiedziałam, że niestraszna mu żadna śnieżyca – powiedziała, wstając z łóżka. – Jest człowiekiem bożym. Warwara nie odpowiedziała, pochyliła się tylko, by napalić w piecu. – Zostaw – poleciła jej Olga. – Idź do kuchni i zadbaj, by w piecach huczało. Dopilnuj, żeby jedzenie było gotowe. On będzie głodny. Służące Olgi pospiesznie ubierały księżną i jej dzieci, jednak zanim Olga była gotowa i zanim napiła się wina, zanim Daniła i Masza zdążyli zjeść kaszę z miodem, na schodach rozbrzmiały kroki. Masza poderwała się na równe nogi. Olga ściągnęła brwi. Nieziemska radość tego dziecka nie szła w parze z jego bladością. Może jednak nocne strachy nie zostały zapomniane?

– Wujek Sasza wrócił! – wykrzyknęła dziewczynka. – Wujek Sasza! – Przyprowadźcie go tutaj – poleciła Olga. – Maszo… Nagle w drzwiach stanęła ciemna postać z twarzą przesłoniętą kapturem. – Wujek Sasza! – znowu krzyknęła Masza. – Maszo, nie godzi się tak zwracać do świętego męża! – zgromiła ją niania, lecz dziewczynka przewróciła już trzy stołki oraz kielich z winem i podbiegła do wuja. – Bóg z tobą, Maszo – odezwał się ciepły spokojny głos. – Cofnij się, dziecino, jestem cały w śniegu. – Mnich zdjął kaptur i pelerynę, sypiąc śniegiem na wszystkie strony, nakreślił znak krzyża nad głową Maszy i ją przytulił. – Bóg z tobą, bracie – przywitała go Olga spod pieca. Mówiła spokojnym głosem, lecz światło rozjaśniające jej twarz odjęło jej zim. – Martwiłam się o ciebie, ty hultaju – dodała, nie mogąc się powstrzymać. – Bóg z tobą, siostro – odrzekł Sasza. – Nie powinnaś się o mnie martwić. Kieruję się tam, dokąd posyła mnie Ojciec. – Mówił to z powagą, lecz zaraz się uśmiechnął. – Cieszę się, że cię widzę, Olu. Futrzana peleryna i kaptur odsłoniły mnisi habit, czarne włosy z tonsurą oraz czarną brodę z grzechotką sopli. Własny ojciec z trudem by go rozpoznał, bo dumny chłopiec wyrósł na mężczyznę o szerokich barach, spokojnego i stąpającego cicho niczym wilk. Tylko jasne bystre oczy – oczy jego matki – nie zmieniły się od tamtego dnia przed dziesięciu laty[2], kiedy opuścił Leśną Ziemię. Służące Olgi popatrywały na niego ukradkiem. Tylko mnich, pop, mąż, sługa albo mały chłopiec mogli wejść do moskiewskich teremów. Ci pierwsi byli na ogół starzy, nigdy wysocy i szaroocy, o skórze pachnącej dalekimi podróżami. Jedna ze służek, gamoniowata i skłonna do romansów, odezwała się nierozważnie i zbyt głośno do sąsiadki: – To brat Aleksander Pierieswiet, wiesz, ten, który…

Warwara pacnęła dziewczynę, a ta ugryzła się w język. Olga rozejrzała się po komnacie i zaproponowała: – Chodźmy do kaplicy, Saszo. Podziękujemy Bogu za twój powrót. – Za chwilę, Olu – odparł, zawahał się, po czym dodał: – Przywiozłem ze sobą wędrowca napotkanego na pustkowiu. Jest bardzo chory. Leży w twojej komnacie do robótek. Olga ściągnęła brwi. – Wędrowiec? Tutaj? Dobrze, chodźmy więc do niego. Nie, Maszo, dokończ kaszę, dziecino, zanim zaczniesz biegać dziko po pałacu jak żuk w butelce. *** Mężczyzna leżał na futrze przy piecu, a topiący się śnieg spływał z jego odzienia na podłogę. – Bracie, kto to? – Olga była w zaawansowanej ciąży i nie mogła uklęknąć, zamiast tego postukała w zęby palcem wskazującym, przyglądając się leżącemu przed nią żałosnemu strzępowi człowieka. – Pop. – Sasza strząsnął wodę z brody. – Nie znam jego imienia. Napotkałem go zabłąkanego, chorego i bredzącego dwa dni drogi od Moskwy. Rozpaliłem ognisko, ogrzałem go trochę i przywiozłem tutaj. Wczoraj, gdy nadeszła śnieżyca, musiałem wykopać jamę w śniegu i zamierzałem przeczekać tam dzisiejszy dzień, ale jemu się pogorszyło, miałem wrażenie, że umrze mi na rękach. Uznałem, że warto zaryzykować dalszą podróż, by dać mu schronienie przed tą pogodą. Pochylił się nad chorym i odsłonił pled zakrywający jego twarz. Oczy popa, zaskakująco intensywnie niebieskie, patrzyły tępo na krokwie stropu. Kości zdawały się napierać na skórę, wychudły policzek był rozpalony od gorączki. – Możesz mu pomóc, Olu? – spytał Sasza. – W klasztorze dostanie jedynie zimną celę i chleb.