ISBN 978-83-241-6256-7
Warszawa 2017. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58
www.wydawnictwoamber.pl
Konwersja do wydania elektronicznego
P.U. OPCJA
Dla Meike
Każdy z nas jest swoim własnym diabłemi robimy z tego świata piekło.
Oscar Wilde
1979
Prolog
Berlin Zachodni
13 października godz. 23.09
Gabriel stał w progu i patrzył w dół. Światło z korytarza padało na schody
prowadzące do piwnicy, lekko przytłumione przez ceglane ściany.
Nienawidził piwnicy, zwłaszcza w nocy. Nie żeby robiło mu różnicę, czy na
dworze jest widno, czy ciemno. W piwnicy zawsze panowała noc. Ale w ciągu dnia
mógł uciec na górę, do ogrodu, do światła. W nocy natomiast wszędzie było
mroczno, również na zewnątrz, a w każdym zakamarku czaiły się duchy. Duchy,
których dorośli nie mogli widzieć. Duchy, które tylko czekały, aby rzucić się na
jedenastoletniego chłopca.
Mimo to nie mógł przestać patrzeć w dół, w najdalszą część piwnicy, gdzie
światło obumierało zupełnie.
Drzwi!
Były otwarte!
Pomiędzy ciemnoszarą ścianą a drzwiami ziała czarna szpara. Za nią znajdowało
się laboratorium, mroczne jak Gwiazda Śmierci Dartha Vadera.
Serce podeszło mu do gardła. Nerwowo wytarł wilgotne dłonie w piżamę, swoją
ulubioną, tę z Lukiem Skywalkerem z Gwiezdnych Wojen na piersi.
Czarna szpara uchylonych drzwi magicznie go przyciągała. Powoli postawił bosą
stopę na pierwszym schodku. Drewno, z którego zrobiono schody do piwnicy, było
w dotyku szorstkie i zdradliwie trzeszczało. Ale wiedział, że go nie usłyszą.
Przynajmniej tak długo, dopóki kłócą się za zamkniętymi kuchennymi drzwiami.
To była większa kłótnia. Większa niż zwykle. I wystraszyła go. Dobrze, że nie ma
tu Davida, pomyślał. Dobrze, że zostawił go w bezpiecznym miejscu. Jego młodszy
brat na pewno by płakał.
A mimo to byłoby dobrze nie być teraz samemu, w tej piwnicy, z duchami.
Przełknął ślinę. Szpara wpatrywała się w niego jak piekielna gardziel.
Zobacz, co tam jest! Luke też by tak zrobił.
Ojciec by się wściekł, gdyby go teraz zobaczył. Laboratorium stanowiło
tajemnicę ojca i było zabezpieczone jak twierdza metalowymi drzwiami i
błyszczącym czarno wizjerem. Nikt nigdy nie widział laboratorium. Nawet matka.
Stopy Gabriela dotknęły betonowej podłogi. Przeszły go ciarki. Najpierw ciepłe
drewniane stopnie, a teraz zimny kamień.
Teraz albo nigdy!
Nagle przez sufit piwnicy dobiegł głośny rumor. Gabriel wzdrygnął się. Odgłos
dochodził ze znajdującej się nad nim kuchni. Zabrzmiało to, jakby ktoś przesunął
stół po kafelkach podłogi. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien wrócić na
górę. Matka była tam z ojcem zupełnie sama, a Gabriel wiedział, jak on potrafi się
wściec.
Jego wzrok pobiegł z powrotem do połyskujących w ciemności drzwi. Być może
już nigdy nie będzie takiej okazji.
Kiedyś już tu stał, to było mniej więcej dwa lata temu. Wtedy ojciec zapomniał
zaryglować górne drzwi do piwnicy. Gabriel miał wtedy dziewięć lat. Stał przez
chwilę w korytarzu i zerkał w dół. W końcu zwyciężyła ciekawość. Wtedy też
zakradł się po schodach do piwnicy z duszą na ramieniu, ponieważ bał się duchów,
ale mimo to w całkowitej ciemności, bo nie odważył się włączyć światła.
Wizjer w drzwiach świecił na czerwono, jak oko jakiegoś potwora.
Na łeb, na szyję rzucił się do ucieczki z powrotem na górę do dziecięcego
pokoju, w którym był David, i wśliznął się do łóżka.
Teraz miał jedenaście lat. Teraz znów stał na dole, a oko potwora się nie
świeciło. Ale wpatrywało się w niego, zimne i czarne, jakby martwe. Odbijała się
w nim tylko odrobina światła na schodach do piwnicy i on. Im bliżej podchodził,
tym jego twarz stawała się większa.
Ale dlaczego tu tak ohydnie śmierdzi?
Bosymi stopami badał podłogę przed sobą i nagle wdepnął w coś mokrego,
papkowatego. Rzygi. To były rzygi! To dlatego tak obrzydliwie śmierdziało. Ale
skąd się tu wzięły wymiociny?
Mdliło go z obrzydzenia, wytarł do czysta stopę o suche miejsce na betonowej
podłodze. Mimo to trochę kleiło mu się pomiędzy palcami. Wolałby teraz wziąć
ręcznik albo mokrą ścierkę, ale laboratorium było ważniejsze. Wyciągnął przed
siebie rękę, położył dłoń na klamce, trochę szerzej otworzył ciężkie metalowe
drzwi i wśliznął się w ciemność. Otoczyła go nienaturalna cisza.
Grobowa cisza.
Doszedł go ostry chemiczny zapach, jak w laboratorium filmowym, do którego
ojciec zabrał go kiedyś po jednym ze swoich dni zdjęciowych.
Serce waliło mu jak szalone. Dużo za szybko, dużo za głośno. Zapragnął być
gdzieś indziej, może u Davida, pod kołdrą.
Luke Skywalker nigdy nie schowałby się pod kołdrą.
Drżąc, szukał palcami lewej dłoni włącznika światła, bojąc się, że znajdzie coś
zupełnie innego. A co, gdyby tu były duchy? Gdyby złapały go za rękę? Gdyby
niechcący wsadził im palce do ust, a one zacisnęłyby zęby?
Tutaj! Zimny plastik.
Nacisnął włącznik. Zaświeciły się trzy czerwone lampy, rozjaśniając
pomieszczenie przed nim osobliwym ciemnoczerwonym blaskiem.
Było czerwono, jak w brzuchu potwora.
Poczuł mrowienie na plecach, idące do góry aż po cebulki włosów. Zatrzymał się
w progu laboratorium, jakby na niewidzialnej granicy, której nie chciał
przekroczyć. Zmrużył oczy, usiłując dostrzec detale.
Laboratorium było większe, niż myślał, kiszka długa na mniej więcej siedem
metrów i szeroka na trzy. Tuż obok niego wisiała ciężka zasłona z czarnego
moltonu. Ktoś pośpiesznie odsunął ją na bok.
Pod betonowym sufitem były rozpięte sznurki do bielizny, na których wisiały
fotografie. Kilka z nich zerwano i leżały na podłodze.
Po lewej stronie stał powiększalnik do zdjęć. Po prawej przez całą ścianę ciągnął
się regał wypełniony sprzętem. Oczy Gabriela się rozszerzyły. Od razu rozpoznał
większość kamer: arriflex, beaulieu, leicina, a pomiędzy nimi jeszcze inne,
mniejsze. Było ich mnóstwo w pismach fachowych, które piętrzyły się w gabinecie
ojca na pierwszym piętrze. Zawsze, kiedy któreś z tych pism wędrowało do śmieci,
Gabriel je wyciągał, chował pod poduszką i przyświecając sobie latarką pod kołdrą,
czytał wieczorami tak długo, dopóki oczy same mu się nie zamknęły.
Obok kamer leżało kilkanaście obiektywów, niektóre długie jak lufy karabinów,
oprócz tego aparaty małoobrazkowe, osłony do tłumienia szumu kamery, kasety z
taśmą filmową 8 i 16 mm, ustawione jeden na drugim trzy magnetowidy VHS z
czterema monitorami i na koniec dwie nowiutkie kamery wideo. Ojciec zawsze
pomstował na nie, nazywając je plastikowymi bombowcami. W jednym z
czasopism Gabriel przeczytał, że dzięki nowej technice wideo można kręcić prawie
dwugodzinne filmy, nie zmieniając kasety – po prostu niewiarygodne! Ponadto
plastikowe bombowce nie terkotały tak jak kamery filmowe, lecz pracowały
zupełnie bezgłośnie.
Wzrok Gabriela wędrował po tych wszystkich skarbach i oczy mu błyszczały.
Zamarzyło mu się, żeby pokazać te wszystkie rzeczy Davidowi. Od razu ogarnęły
go wyrzuty sumienia. W końcu było tu niebezpiecznie. Nie powinien nawet myśleć
o przyprowadzeniu tu Davida. Poza tym jego młodszy brat już spał. Dobrze, że
zamknął drzwi do pokoju dziecięcego.
Nagle usłyszał głośny hałas. Przestraszony szybko rozejrzał się dookoła. Ale
nikogo tam nie było. Ani rodziców, ani ducha. Pewnie wciąż jeszcze się kłócili na
górze w kuchni.
Znów popatrzył w głąb laboratorium, na wszystkie te skarby. Podejdź bliżej,
wydawały się szeptać. Ale wciąż stał w progu, obok zasłony. Narastał w nim
strach. Jeszcze mógł zawrócić. Zobaczył laboratorium, wcale nie musi już do niego
wchodzić.
Jedenaście lat! Masz jedenaście lat! No wejdź, nie bądź tchórzem.
Właściwie ile lat miał Luke?
Niezdecydowanie zrobił dwa kroki do przodu.
Co to za zdjęcia? Pochylił się, podniósł jedno z podłogi i wlepił wzrok w
niewyraźną gruboziarnistą fotografię. Nagle poczuł w podbrzuszu uczucie
obrzydzenia i dziwnego podniecenia. Spojrzał do góry, na zdjęcia, które wisiały na
sznurku. Zdjęcie bezpośrednio nad nim przyciągało jego wzrok jak magnes. Twarz
zrobiła mu się gorąca i czerwona jak wszystko dookoła. Jednocześnie poczuł
mdłości. To wyglądało tak prawdziwie, było takie… a może to byli aktorzy? To
wyglądało jak film! Te kolumny, mury, jak w średniowieczu, i te czarne ubrania…
Otrząsnął się i jego wzrok skakał od porozwieszanych odbitek do regału i w
końcu zatrzymał się na nowoczesnych magnetowidach, na których błyszczały małe
logo JVC. Ten na samym dole był włączony. Na lśniącym wyświetlaczu świeciły
się znaki i cyfry. Jak w Gwiezdnych Wojnach, w kokpicie statku kosmicznego,
pomyślał.
Palec wskazujący Gabriela jakby sam z siebie zbliżył się do przycisków i
nacisnął jeden z nich. Wzdrygnął się, kiedy z urządzenia wydobyło się głośne
klapnięcie. Drugi raz, trzeci, potem szum silnika. Kaseta! W urządzeniu
znajdowała się kaseta! Płonęło mu czoło. Gorączkowo nacisnął kolejny przycisk.
JVC odpowiedział terkotaniem. Na monitorze obok magnetowidu zadrgały paski
zakłóceń. Obraz zrywał się jeszcze przez chwilę, potem był już płynny.
Rozproszony, z migoczącymi kolorami, nierzeczywisty, jak okno do innego świata.
Gabriel mimowolnie nachylił się do przodu – i nagle się cofnął. Miał sucho w
ustach. Ten sam obraz co na zdjęciu! To samo miejsce, te same kolumny, ci sami
ludzie, tylko że się poruszali. Chciał odwrócić wzrok, ale to było niemożliwe.
Otwartymi ustami wdychał duszne powietrze, a potem wstrzymał oddech, w ogóle
tego nie zauważając.
Obrazy bombardowały go jak nieustające błyski fleszy i jedyne, co mu
pozostało, to patrzeć na to jak urzeczony.
Cięcie przez czarny materiał ubrania.
Jasny trójkąt na jeszcze jaśniejszej skórze.
Splątane długie jasnoblond włosy.
Chaos.
A potem jeszcze jedno cięcie – wściekły ostry ruch, który Gabriel dosłownie
poczuł we własnych trzewiach. Nagle zrobiło mu się niedobrze i wszystko dookoła
zaczęło wirować. Monitor patrzył na niego podstępnie. Drżąc, odszukał przycisk.
Dość! Wystarczy!
Obraz z głuchym fuknięciem zapadł się do środka, zupełnie jakby w monitorze
była jedna z tych czarnych dziur jak w kosmosie, która go wessała. Dźwięk był
przerażający i jednocześnie napełniający spokojem. Gabriel wpatrywał się w
matową szybę, w odbicie swojej błyszczącej czerwono twarzy. Patrzył na niego
duch z szeroko otwartymi ze strachu oczami.
Nie myśleć o tym! Tylko nie myśleć o tym… Gapił się na zdjęcia, na cały
nieporządek, byle tylko nie spojrzeć na monitor.
Czego nie widzisz, tego nie ma!
Ale to tam było. Gdzieś w monitorze, głęboko w czarnej dziurze. Z
magnetowidu dochodził szum przewijającej się taśmy. Chciał zamknąć oczy i
obudzić się w innym miejscu. Obojętnie gdzie. Byle nie tutaj. Wciąż tkwił przed
własnym upiornym odbiciem w monitorach.
Nagle Gabriela ogarnęło rozpaczliwe pragnienie zobaczenia czegoś pięknego
albo po prostu czegoś innego. Jak gdyby kierując się własną niezależną wolą, jego
palce skierowały się do innych monitorów.
Pyk. Pyk. Oba górne monitory ożyły. Dwa mdłe obrazy wideo wykrystalizowały
się i rzucały stalowoniebieski blask w czerwone światło laboratorium. Jeden obraz
pokazywał korytarz i otwarte drzwi do piwnicy; schody były pogrążone w
ciemności. Drugi obraz pokazywał kuchnię i – jego rodziców. A z głośnika
dochodził głos ojca.
Gabriel szeroko otworzył oczy.
Nie! Proszę, nie!
Ojciec napierał na kuchenny stół. Nogi stołu twardo szurały po podłodze. Hałas
przenikał jednocześnie przez sufit i Gabriel wzdrygnął się. Ojciec gwałtownym
ruchem otworzył szufladę, sięgnął do środka i wyjął rękę z powrotem.
Gabriel wpatrywał się w monitor przerażony. Mrugał oczami i pragnął teraz być
ślepy! Ślepy i głuchy.
Ale nie był.
Do oczu napłynęły mu łzy. Dusił go chemiczny zapach laboratorium zmieszany
z wymiocinami przed wejściem. Pragnął, żeby ktoś przyszedł, wziął go w ramiona,
powiedział, że to wszystko nieprawda.
Ale wiedział, że nikt nie przyjdzie. Był sam.
Ta świadomość ogłuszyła go jak uderzenie młotem. Ktoś musi coś zrobić. I to on
jest tą jedyną osobą, która może teraz jeszcze coś zrobić.
Jak postąpiłby Luke?
Po cichu, boso, nie czując już zimnej podłogi, przekradł się schodami na górę.
Czerwone pomieszczenie za jego plecami płonęło jak piekło.
Gdyby tak miał teraz laserowy miecz! I wtedy, zupełnie nagle przyszło mu do
głowy coś dużo, dużo lepszego niż miecz.
29 LAT PÓŹNIEJ
Rozdział 1
Berlin
1 września godz. 23.04
Fotografia unosi się w pozbawionej okien piwnicy jak zła wróżba. Na dworze leje
deszcz. Stary dach willi trzeszczy pod naporem wody, a na fasadzie z pruskiego
muru, tuż nad drzwiami wejściowymi, wiruje ciemnoczerwone światło i rozżarza
willę w sekundowych odstępach czasu.
Promień latarki drga w ciemnościach piwnicznego korytarza jak świetlny palec i
muska czarną połyskującą sukienkę, która wisi na wieszaku jak rozcięta lalka.
Zdjęcie przypięte szpilką do sukienki wygląda z daleka jak kawałek tapety. Jest
blade, a tusz z drukarki wsiąkł w zwykły papier, tak że kolory są matowe, jakby
obumarłe.
Sukienka z fotografią jeszcze się kołysze, ramiączko powieszono dopiero przed
chwilą, a kołysanie sprawia, że wygląda to jak wietrzny dzwonek. Żywe, a mimo to
martwe.
Zdjęcie pokazuje młodą, bardzo szczupłą i rozdzierająco piękną kobietę. Kobieta
ma wiotką, niemal chłopięcą sylwetkę, małe płaskie piersi i zastygłą twarz bez
wyrazu.
Jej bardzo długie i bardzo jasne blond włosy są jak pogniecione żółte
prześcieradło pod jej głową. Sukienka, którą ma na sobie, to ta sama sukienka, do
której teraz przypięto szpilką fotografię. Sukienka wygląda jak szyta na miarę, jest
taka jak ona: o płynnych konturach, ekstrawagancka, bezużyteczna i droga. I
rozcięta na przedzie, jednym ciągłym cięciem, jakby miała rozpięty zamek
błyskawiczny.
Jej skóra pod sukienką również jest rozcięta, jednym ostrym cięciem, idącym od
sromu przez kość łonową do piersi. Ściana jamy brzusznej rozwarta, mięsista
czerwień wnętrzności spowita w łaskawą ciemność. Czarna sukienka opływa ciało
jak śmierć. Doskonały symbol, tak jak miejsce, w którym teraz wisi czarna
sukienka i czeka, aż on ją znajdzie: przy ulicy Kadettenweg 107.
Światło latarki kieruje się jeszcze na masywną szarą skrzynię stojącą przy
ścianie i zaśniedziałą kłódkę. Klucz pasował, ale z trudem dał się przekręcić, jakby
najpierw musiał sobie przypomnieć, do czego służy. Wewnątrz żarzy się nierówny
rząd małych czerwonych żaróweczek, trzy się nie świecą. Przeżarte z biegiem lat
wolframowe żarniki. Ale to nieważne. Żarówka, o którą chodzi, świeci.
Promień latarki pośpiesznie kieruje się z powrotem na schody do piwnicy i
stopień po stopniu w górę. W świetle latarki widać ślady stóp, i dobrze.
Poprowadzą go, kiedy tu przyjdzie, schodami w dół do czarnej sukienki. I do
fotografii.
Nagle sobie przypomni. Zjeżą mu się włosy na karku i powie sam do siebie: to
niemożliwe.
A jednak: tak jest. Będzie to wiedział. Już choćby ze względu na piwnicę, nawet
jeśli nie jest to ta piwnica. Nie będzie to również ta kobieta. Kobieta będzie inna.
Jego żona.
I to w dniu jej urodzin. Ładny szczegół!
Ale najlepsze jest to, jak krąg się zamyka. Ponieważ wszystko zaczęło się w
piwnicy i wszystko skończy się także w piwnicy.
Piwnice są jak przedsionki piekła. A któż ma wiedzieć to lepiej niż ten, kto już
całą wieczność smaży się w piekle.
Rozdział 2
Berlin
1 września godz. 23.11
Alarm włączył się już dziewięć minut temu. Każdy inny człowiek, idąc do
samochodu, sięgnąłby po broń, przynajmniej na chwilę, tylko żeby poczuć, czy jest
tam, gdzie powinna być na wszelki wypadek: w kaburze na biodrze.
Gabriel nie sięga do niej, bo nie nosi broni. Od kiedy pamiętał, rewolwery
zawsze powodowały u niego duży dyskomfort. Nie mówiąc już o tym, że
niemieckie władze zapewne nie wydałyby mu pozwolenia na broń.
Kiedy dociera do samochodu, woda spływa mu już za kołnierz. Gabriel naciska
przycisk w pilocie centralnego zamka i w ciemności rozbłyskują pomarańczowe
światła. Opada na siedzenie i z hukiem zatrzaskuje drzwi. Woda z mokrej gumowej
uszczelki w drzwiach chlapie mu w twarz. Leje tak, jakby niebo musiało ugasić
pożar na wielkiej przestrzeni. Gabriel wpatruje się we wsteczne lusterko, w którym
widzi swoje oczy i część twarzy, jakby wycięte i zawieszone na tle przedniej szyby.
Wie, że powinien natychmiast uruchomić silnik, ale uniemożliwia mu to jakiś
wewnętrzny opór; pod skórą płynie ostrzegawcze mrowienie, jak prąd elektryczny.
Coś się tu nie zgadza. I to właśnie dzisiaj. Właśnie teraz.
Srał na to pies, Luke. Na co jeszcze czekasz? Chyba nie powiesz, że to ze względu
na nią, szepcze mu w głowie natarczywy głos.
Obiecałem jej, że będę krótko po dwunastej, myśli Gabriel.
Nie obiecałeś jej tego. Ona tylko tak to zrozumiała. Nie twój problem, jeśli ona
tak paskudnie reaguje.
– Psiakrew – mamrocze.
Psiakrew? Dlaczego? Nie widzisz, co ona z tobą wyrabia? Jeśli komuś na za
dużo pozwolisz, stajesz się mięczakiem. Jakbyś nie wiedział, jakie to niebezpieczne!
Lepiej zajmij się tym alarmem.
Gabriel zaciska zęby. Cholerny alarm. Już od dwudziestu lat jest związany z
firmą Python i zdecydowanie większość czasu zajmował się urządzeniami
alarmowymi i ochroną osobistą. Jeszcze kilka miesięcy temu mieszkał na
ogrodzonym terenie firmy ochroniarskiej, w dwóch po spartańsku urządzonych
pokojach, blisko okratowanej bramy na ulicę. Jurij, jego szef, wziął go pod swoje
skrzydła i udzielił wsparcia. Rano zajęcia ze sztuk walki, od osiemnastej liceum
wieczorowe, a w każdej wolnej chwili Python. Problemem były weekendy. Kiedy
nie było zbyt wiele do zrobienia, przytłaczało go wspomnienie. Aż wreszcie odkrył
w garażu Jurija powypadkowy samochód: starego mercedesa SL. Jurij powierzył
mu sfatygowany kabriolet i Gabriel, który jeszcze nigdy nie miał nic wspólnego z
samochodami, z zapałem zabrał się do naprawy, jakby chodziło o odrestaurowanie
jego własnej duszy.
Kiedy mercedes był gotowy, Jurij postarał się o jaguara E-type, a potem o coraz
to inne klasyki z lat siedemdziesiątych, tak że garaż nigdy nie świecił pustkami.
Jedyne, czego Jurij od niego wymagał, to było wykonywanie swojej pracy. A
Gabriela naprawdę nie trzeba było do tego zachęcać, ponieważ jeśli w ogóle
istniało dla niego coś takiego jak dom, to była nim jego praca.
Gabriel nieruchomo wpatruje się we wsteczne lusterko. Deszcz bębni jak
oszalały w pokrywę silnika w blasku lamp na podwórzu. Oczy Gabriela lśnią
bezbarwnie w ciemności, a trzy krótkie pionowe zmarszczki między brwiami
przypominają głębokie bruzdy.
Gabriel przekręca kluczyk. Odgłos startującego silnika tonie w dudnieniu
deszczu o dach samochodu. Włącza wycieraczki, potem dodaje gazu i antracytowy
volkswagen golf z żółtym napisem „Python Security” pędzi przez podwórze, mija
inne pojazdy taboru samochodowego i wyjeżdża przez otwartą bramę na ulicę,
gdzie jego ciemnoszara sylwetka ginie po chwili w ciemnoszarej deszczowej nocy.
Kadettenweg 107.
Jeszcze parę minut temu nawet nie wiedzieli, że ten adres jest podłączony do
Pythona. Alarm wziął się dosłownie z niczego. Bert Cogan gapił się w monitor w
centrali swoimi wiecznie zaczerwienionymi oczami, jakby właśnie zmaterializował
się na nim jakiś dom upiór. Cogan pracował w Pythonie już ponad dziewięć lat,
monitory były jego osobistym światem równoległym, w willowej dzielnicy
Lichterfelde znał każdy piksel i każdy dom ochraniany przez Pythona.
– Hej, popatrz tylko – mruknął skonsternowany.
– Co jest? – zapytał Gabriel.
– O, tutaj! – burknął Cogan. Bladym, popękanym palcem pokazał na migający
czerwony punkt na ekranie.
– Możesz mi wyjaśnić, co to za dom?
Gabriel wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia. Jeśli ty nie wiesz, to ja tym bardziej.
– Tak tylko pomyślałem – powiedział Cogan, gładząc niechlujny zarost, który
pokrywał jego cofniętą brodę.
– Co pomyślałeś?
– No wiesz – mruknął – ponieważ jesteś tu już prawie całą wieczność…
– To, że od zawsze pracuję dla Jurija, to jedno. – Gabriel wskazał na monitory. –
A to tutaj, to zupełnie coś innego. Sprawdziłeś w wykazie?
Cogan chrząknął.
– Nie muszę. Znam na pamięć wykaz domów w Lichterfelde. Nic tam nie ma.
Zupełnie nic.
Gabriel zmarszczył czoło i popatrzył na bezgłośnie pulsujący punkt z numerem
107, tuż obok cienkiego białego paska z napisem Kadettenweg. Poczuł dziwny
skurcz wzdłuż kręgosłupa, który przebiegł od karku w dół.
Co się dzieje, Luke? – szepnął głos w jego głowie. To tylko czerwony punkt, jak
każdy inny. Widziałeś to już tysiące razy. Więc się nie nakręcaj!
– Dobrze, już dobrze – mruknął cicho, nie zauważając, że mówi do siebie.
– Co powiedziałeś? – zapytał Cogan.
– Co? Ach, nic – powiedział szybko Gabriel. W milczeniu wyjął komórkę z
wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki i wybrał numer Jurija Sarkova.
Jurij odebrał po kilku sygnałach.
– Cześć, Gabriel! – przywitał się ożywionym głosem, chociaż w Moskwie było
już po pierwszej w nocy. – Co się dzieje?
– Cześć – mruknął Gabriel, po raz nie wiadomo który zastanawiając się, czy Jurij
kiedykolwiek śpi albo wyłącza telefon. – Mamy tu coś dziwnego. Cichy alarm w
Lichterfelde-West, w centrum dzielnicy willowej. Ale dom nie należy do naszego
klienta.
– Hm. Jaki adres?
– Kadettenweg sto siedem – powiedział Gabriel i tak trzymał telefon, żeby
Cogan również mógł słyszeć.
Cisza. Tylko słaby szum na linii.
– Jurij? Jesteś tam jeszcze?
– Sto siedem? Kadettenweg? Jesteś pewny? – zapytał Jurij.
– Tak jest na monitorze – burknął Gabriel. – Czy coś ci to mówi?
– Bljadź – wymamrotał Jurij tak cicho, że Gabriel ledwo go zrozumiał. Jurij był
pół-Rosjaninem i zawsze, kiedy trzeba była zakląć, automatycznie przechodził na
rosyjski.
– Czy to nasz klient?
– Właściwie tak.
– Właściwie? – Gabriel uniósł brwi. Albo ktoś jest klientem, albo nie jest. – A
kto jest właścicielem? Jeśli masz numer telefonu, ja się tym zajmę.
– Dom nie jest zamieszkany – odparł Jurij.
Gabriel milczał przez dłuższą chwilę.
– To co robimy?
W telefonie zapanowała cisza. Gabriel dosłownie widział przed sobą Jurija
Sarkova, gdzieś w Moskwie, podczas uciążliwej wizyty krewnych, jak się
zastanawia, przyciska telefon do ucha, wąskie wargi pozbawione wyrazu i zawsze
trochę sine, przerzedzone włosy, okulary księgowego bez oprawek, za nimi szare
oczy, które jak na sześćdziesięcioletniego mężczyznę miały wokół tak niewiele
zmarszczek, że można się było zastanawiać, czy on w ogóle kiedykolwiek się śmiał
albo wściekał, bo przez to skóra na jego twarzy nie wiedziała, w którym kierunku
powinna się zmarszczyć.
W końcu Jurij westchnął.
– Wyślij tam kogoś. Kto oprócz ciebie jeszcze tam jest?
– Tylko Cogan i ja. Mamy zgłosić to na policję?
– Nie, nie. To nasza sprawa. Nie wygląda to na coś wielkiego. Wyślij Cogana, to
wystarczy.
Cogan gwałtownie pokręcił głową i pokazał na swoje nogi. Gabriel
zasygnalizował mu, żeby trzymał gębę na kłódkę.
– Dlaczego Cogana? Przecież on nie jeździ na interwencje.
– Powiedziałem: wyślij Cogana – warknął Jurij rozdrażniony. – Nic tylko siedzi
przyklejony do tych swoich monitorów. Nie pamięta już, jak to jest na interwencji.
– Okej. Pojedzie Cogan – powiedział Gabriel. – A kto jest właścicielem? Nie
powinienem zadzwonić, zanim zjawi się ktoś od nas?
– To już zostaw mnie – stwierdził Jurij. – Na czas wyjazdu Cogana przejmujesz
centralę.
Cogan przewrócił oczami, w demonstracyjnej rozpaczy rozłożył ręce i ponownie
pokazał na swoje nogi.
– A klucze? – zapytał Gabriel.
– Po prostu daj mi Cogana, dobrze?
Gabriel bez słowa przekazał słuchawkę koledze. Cogan przycisnął telefon do
ucha ze zbolałym wyrazem twarzy.
– Tak, szefie?
– Posłuchaj – ze słuchawki dobiegł cichy głos Sarkova – chcę, żebyś to ty się
tam rozejrzał. Ale nie rób nic na własną rękę, jasne? Zwykłe rutynowe
sprawdzenie, nic więcej! Chcę najpierw wiedzieć, co właściwie się tam dzieje.
– Szefie, a czy nie mógłby… znaczy… właściwie to nigdy nie jeżdżę na
interwencje i…
– Po prostu zamknij gębę i rób, co ci mówię – zaszczekał w słuchawce głos
Sarkova.
– Wszystko jasne, szefie – powiedział pośpiesznie Cogan. Na jego policzkach
wystąpiły czerwone plamy.
– Klucze są w małym sejfie w moim biurze. Oznaczone napisem „K107”. Kod
3722. Odezwij się, kiedy będziesz już wiedział, co się tam dzieje, jasne?
– Jasne – odpowiedział Cogan zaskoczony, ale Sarkov już się rozłączył. Cogan
opuścił słuchawkę i spojrzał na Gabriela.
– Cholera, człowieku – westchnął cicho i potarł czoło. – On coś podejrzewa.
Gabriel skrzywił się. Cogan był diabetykiem i od lat miał niewłaściwy poziom
cukru we krwi. Od jakiegoś czasu regularnie dostawał skurczów łydek, bolały go
nogi i poruszał się z coraz większym trudem. Mimo to za wszelką cenę starał się
ukryć to przed Sarkovem. Wiedział, że przy takich dolegliwościach jego szansa
pracy w Pythonie była równa zeru. Pustym wzrokiem wpatrywał się teraz w
pulsujący punkt na monitorze.
– Nie dam rady. Nie z takim bólem.
Gabriel zagryzł wargi. Wiedział, że Cogan nie jest w stanie pojechać do
Lichterfelde. Z drugiej strony czekała na niego Liz i jeśli przejąłby dyżur w
centrali, o dwunastej mógłby przekazać go Jegorowowi i punktualnie się stąd
zmyć.
– Psiakrew – westchnął Cogan – a co zrobię, jeśli naprawdę ktoś tam jest. Nie
dam rady nawet uciec.
– Przecież nie musisz uciekać. W końcu masz broń.
Cogan wykrzywił się. Miało to wyglądać na wściekłość, ale w rzeczywistości
była to czysta rozpacz.
– Już dobrze – powiedział Gabriel. – Pojadę. Ostatecznie to ja mam dyżur w
terenie.
Cogan westchnął z ulgą.
– Jesteś pewny?
Gabriel przytaknął bez przekonania. Pomyślał o tym, że wróci najwcześniej za
dwie godziny, i zastanawiał się, jak powiedzieć to Liz, żeby jej gorzko nie zawieść.
– A Sarkov? – zapytał Cogan. – Co mu powiemy?
– Jurij nie musi o tym wiedzieć. Zadzwonię do ciebie i powiem, co się dzieje.
Wtedy możesz do niego zatelefonować.
– Okej. – Ponure oczy Cogana nabrały słabego blasku. – Dzięki, człowieku.
Ratujesz mi dupę.
Gabriel uśmiechnął się krzywo.
– I jesteś pewny, że w wykazie nie ma nic o kliencie?
Cogan wzruszył ramionami.
– Co prawda mam chore nogi, ale tu, na górze – puknął się w czoło – wszystko
jeszcze działa w porządku.
Gabriel skinął głową i rzucił szybkie spojrzenie na zegar.
– Cholera – mruknął. Jeszcze tylko pół godziny i skończyłby zmianę. Wstał,
wybrał numer do Liz i pobiegł po schodach do biura Jurija, żeby wziąć klucze.
Kiedy odebrała, miał kłopot, aby odfiltrować jej głos z knajpianego gwaru, który
ją otaczał.
– Liz? To ja.
– Hej. – Przywitała się rozbawionym głosem. – Jestem jeszcze w Linusie,
pogadałam sobie z Vanessą, ale poszła już do domu. Przyjdziesz tu? Napijemy się
jeszcze czegoś i pójdziemy na nocny spacer po parku.
Linus. Tego jeszcze brakowało. Nagle ucieszył się, że ma wymówkę. Do Linusa
nie zaciągnęliby go nawet końmi.
– Szczerze mówiąc – mruknął Gabriel i wszedł do biura Sarkova – mam tutaj
problem. Muszę jeszcze sprawdzić jedno miejsce.
– O nie. Proszę, nie! – powiedziała Liz. – Nie dzisiaj.
Gabriel wystukał kombinację na klawiaturze sejfu i drzwi się otworzyły. Przed
nim wisiało ze trzydzieści kluczy klientów VIP Pythona.
– Czy chodzi ci o lokal? – zapytała Liz. – Jeśli nie masz ochoty na towarzystwo
ludzi z mediów, nie musisz tu wchodzić. Po prostu zabierz mnie stąd.
– Nie chodzi o to.
– Chodzi o Davida? Daj spokój, nie możesz wiecznie przed nim uciekać. Poza
tym i tak go tu nie ma.
– Liz, nie chodzi o to. Jak mówiłem, muszę jeszcze sprawdzić jeden adres.
Milczała przez chwilę.
– Nie może zrobić tego ktoś inny?
– Nie da rady – powiedział Gabriel – niestety.
Wolał przemilczać sprawę z Coganem. I tak źle by to zrozumiała.
– Naprawdę masz gównianą robotę – stwierdziła Liz.
– Ty też – odgryzł się Gabriel. Czubkami palców zdjął z haczyka pęk z dwoma
zaśniedziałymi kluczami, przy których bujał się bladoczerwony plastikowy
breloczek z napisem „K107”. – Do tej pory ci to nie przeszkadzało.
Westchnęła, ale nic nie powiedziała. Wydawało się, że na coś czeka. Knajpiany
gwar przypominał odgłosy hali targowej odbite echem w blaszanym wiadrze.
– Okej – ponownie westchnęła. – Znów to samo.
– Liz, posłuchaj, ja…
– Oszczędź mi tego, dobrze? Poza tym muszę iść do łazienki. – Rozłączyła się i
knajpiany gwar raptownie się urwał.
Gabriel zaklął cicho, zamknął sejf i zbiegł po schodach. Znów to samo. Dziś w
nocy wejdzie jej do łóżka, Liz raz czy drugi rzuci się niespokojnie, a on zrobi
dokładnie to, czego ciągle nie mógł pojąć.
Uśnie.
Bez gapienia się w sufit, bez oderwanych strzępów wspomnień, które jak błyski
flesza nie pozwalały mu zasnąć. Tylko jego sny nie znikały, chociaż teraz już
częściej zostawały w swojej ciemnej jaskini, jakby tylko czekały na to, aby go
jeszcze czasem dopaść, z martwymi oczami, z elektrowstrząsami albo poczuciem,
że płonie żywcem. Ale inaczej niż dawniej, teraz było coś, co go uspokajało, choć z
przerażenia waliło mu serce, gdy ocknął się z dziwacznego snu, który był tak
realny, że ta realność wydawała mu się halucynacją.
Niecałe dwie minuty później Gabriel przejechał golfem przez podwórze Pythona,
obok swojego starego mieszkania i garażu, w którym stały jego dwa motocykle,
przez otwartą bramę na ulicę, gdzie skręcił w lewo według wskazań nawigacji w
kierunku Kadettenweg.
Nie tęsknił za starym mieszkaniem, przeciwnie. Miał uczucie, że zrzucił jakiś
ciężar, jakby starą zaschniętą część duszy. Kiedy wtedy, lata temu, przyszedł do
Jurija, dręczyło go poczucie winy. Jurij zapewnił mu nowe życie. Ale mimo to
Gabriel wiedział, że nie może dłużej mieszkać na terenie Pythona. Robił to od
dwudziestu lat, dopiero dzięki Liz uświadomił sobie, że musi coś zmienić, jeśli nie
chce zostać kamieniem brukowym na podwórzu Pythona.
Jurij uniósł cienkie brwi i długo mu się przypatrywał. Jego szare oczy szukały
prawdziwego powodu.
– Co jest z tobą? Czyżby to mieszkanie nagle okazało się dla ciebie za małe?
Gabriel pokręcił głową.
– Moje nowe mieszkanie wcale nie jest większe. To nie to. Ale… muszę się stąd
wynieść. Tamto mieszkanie jest na poddaszu i ma mały taras.
– Taras – parsknął Jurij. – Całe podwórze jest twoim tarasem. A co zrobisz ze
swoim warsztatem?
– Byłbym zadowolony, gdybym mógł dalej korzystać z garażu.
Sarkov skinął w zamyśleniu, ale było po nim widać, że mu się to nie podoba.
– Jurij – powiedział Gabriel. – Mam czterdzieści lat na karku. Raz na jakiś czas
chcę wyjść z domu, pójść do jakiejś knajpy albo kawiarni. Nic nadzwyczajnego, po
prostu wystarczy mały lokal w sąsiedztwie, gdzie zna mnie obsługa i gdzie podadzą
mi kawę, jaką lubię, a ja nie będę musiał nic im tłumaczyć, albo gdzie będę mógł
kupić u piekarza kilka świeżych bułek. To tutaj – zakreślił koło w powietrzu – to
teren przemysłowy.
– Teren przemysłowy z całkiem przyzwoitym burdelem za rogiem – dodał
Sarkov. – A może ty kogoś poznałeś?
Gabriel pokręcił głową.
– Tam, gdzie się przeprowadzam, też jest burdel i mają tam ładne dziewczyny –
skłamał Gabriel i spojrzał Sarkovowi prosto w oczy. Tak naprawdę, to Juri trafił w
dziesiątkę. Poznał kogoś. Faktycznie prawdziwym powodem jego wyprowadzki
była Liz, ale Jurij w żadnym wypadku nie powinien się tego dowiedzieć.
– Pieprzyć można tak często, jak się chce. Byle nie ciągle tę samą – zawsze
podkreślał Jurij – to cię osłabia i uzależnia.
Gabriel stosował się do tego, przy czym prawie nie chodził na dziewczyny, a
jeśli już, to w innych miastach, kiedy meldował się tam z ekipą Pythona jako czyjś
osobisty ochroniarz. W orszaku prominentów zawsze były kobiety, które uważały
podobnie jak on. Seks tak, ale bez zobowiązań.
Do czasu telefonu od Liz, mniej więcej dwa miesiące po przypadkowym
poznaniu jej na Berlinale.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło.
Gabriel spogląda na nawigację. Mała strzałka pokazuje w prawo, wjazd w
Kadettenweg.
Gabriel skręca kierownicę. Wycieraczka drapie o szybę, zacinając się. Deszcz
przestaje padać jak nożem uciął. Gabriel wyłącza wycieraczki i pochyla się trochę
do przodu, żeby lepiej widzieć w ciemności numery mijanych domów. Po lewej i
prawej stronie wąskiej uliczki rosną w nieregularnych odstępach drzewa, wiele z
nich jest nawet starszych od willi w głębi. W Lichterfelde jest mnóstwo starych
szacownych i często niezwykłych domów: małe palazzi, szwajcarskie domki,
secesyjne wille i przypominające prawdziwe zamki ceglane budynki z
przylegającymi wieżyczkami. Nad jedną z łukowatych bram wjazdowych widnieje
wykonany z kutego żelaza numer 31.
Kiedy dzwoni jego komórka, wzdryga się, tak że samochodem aż gwałtownie
zarzuca.
Liz, natychmiast przychodzi mu do głowy.
Do jasnej cholery, nie umiesz myśleć o niczym innym, Luke?
Od razu w następnej chwili wie, że to przecież nie może być ona. Nie po
wcześniejszej rozmowie. Jeśli nawet nie wyłączyła komórki, to przynajmniej jest
teraz wyciszona i schowana w którejś z kieszeni płaszcza.
Zdejmuje nogę z gazu i naciska zielony przycisk.
– Halo?
– To ja, Cogan. Sprawdziłem.
– Sprawdziłeś? Co sprawdziłeś?
– No, adres, Kadettenweg sto siedem.
– A więc jednak jest w wykazie?
– Nie do końca. Nie w aktualnym. Jestem na dole w archiwum.
Gabriel uśmiecha się. Cogan nienawidzi archiwum tak samo jak dyżurów
interwencyjnych. Ale jeszcze bardziej nienawidzi, kiedy w jego wszechświecie jest
coś, o czym nie wie.
– I co?
– No tak. Nie ma tu już akt tego domu. Dziwne w zasadzie.
– A więc, co w końcu? Znalazłeś coś, czy nie? – pyta Gabriel, mruży oczy i
zastanawia się, czy numer, który widać pomiędzy dwoma drzewami, to 45 czy 49.
– Ashton – mówi Cogan. – Właściciel nazywał się Ashton. Był jeszcze stary
tabelaryczny wykaz, jest w nim nazwisko.
– Ashton. Aha. Nie masz nic więcej?
– No tak, jest coś jeszcze. Drobnostka, ale dziwna.
– Człowieku, nie mam teraz ochoty na zgadywanki. Weź wyduś to wreszcie z
siebie.
– Nazwisko Ashton wpisano siedemnastego września tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątego piątego. Prawdopodobnie pierwsza aktywacja instalacji. Ale tuż
pod nią znajduje się odręcznie napisana druga data. I mały krzyżyk. A nazwisko
jest przekreślone. – Cogan zrobił znaczącą przerwę. – To wygląda tak, jakby
właściciel umarł dokładnie dwa dni po wprowadzeniu się do tego domu.
– Dziwne – mruczy Gabriel. Mija stojący po prawej stronie dom z kilkoma
potężnymi kolumnami. Numer 67.
– A teraz będzie prawdziwa bomba – szepcze Cogan. – Od tamtej pory dom
najwyraźniej stoi pusty.
– Co? – wyrywa się Gabrielowi. – Od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego
piątego? To już prawie trzydzieści pięć lat!
Redaktor serii Małgorzata Cebo-Foniok Redakcja stylistyczna Ryszard Turczyn Korekta Halina Lisińska Anna Raczyńska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © flas100/iStock/Thinkstock Zdjęcie autora © Gerald von Foris Tytuł oryginału Schnitt Copyright © by Ullstein Buchverlage GmbH, Berlin. Published in 2012 by Ullstein Taschenbuchverlag All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody właściciela praw autorskich. For the Polish edition Copyright © 2017 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978-83-241-6256-7 Warszawa 2017. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA
Dla Meike Każdy z nas jest swoim własnym diabłemi robimy z tego świata piekło. Oscar Wilde
1979
Prolog Berlin Zachodni 13 października godz. 23.09 Gabriel stał w progu i patrzył w dół. Światło z korytarza padało na schody prowadzące do piwnicy, lekko przytłumione przez ceglane ściany. Nienawidził piwnicy, zwłaszcza w nocy. Nie żeby robiło mu różnicę, czy na dworze jest widno, czy ciemno. W piwnicy zawsze panowała noc. Ale w ciągu dnia mógł uciec na górę, do ogrodu, do światła. W nocy natomiast wszędzie było mroczno, również na zewnątrz, a w każdym zakamarku czaiły się duchy. Duchy, których dorośli nie mogli widzieć. Duchy, które tylko czekały, aby rzucić się na jedenastoletniego chłopca. Mimo to nie mógł przestać patrzeć w dół, w najdalszą część piwnicy, gdzie światło obumierało zupełnie. Drzwi! Były otwarte! Pomiędzy ciemnoszarą ścianą a drzwiami ziała czarna szpara. Za nią znajdowało się laboratorium, mroczne jak Gwiazda Śmierci Dartha Vadera. Serce podeszło mu do gardła. Nerwowo wytarł wilgotne dłonie w piżamę, swoją ulubioną, tę z Lukiem Skywalkerem z Gwiezdnych Wojen na piersi. Czarna szpara uchylonych drzwi magicznie go przyciągała. Powoli postawił bosą stopę na pierwszym schodku. Drewno, z którego zrobiono schody do piwnicy, było w dotyku szorstkie i zdradliwie trzeszczało. Ale wiedział, że go nie usłyszą. Przynajmniej tak długo, dopóki kłócą się za zamkniętymi kuchennymi drzwiami. To była większa kłótnia. Większa niż zwykle. I wystraszyła go. Dobrze, że nie ma tu Davida, pomyślał. Dobrze, że zostawił go w bezpiecznym miejscu. Jego młodszy
brat na pewno by płakał. A mimo to byłoby dobrze nie być teraz samemu, w tej piwnicy, z duchami. Przełknął ślinę. Szpara wpatrywała się w niego jak piekielna gardziel. Zobacz, co tam jest! Luke też by tak zrobił. Ojciec by się wściekł, gdyby go teraz zobaczył. Laboratorium stanowiło tajemnicę ojca i było zabezpieczone jak twierdza metalowymi drzwiami i błyszczącym czarno wizjerem. Nikt nigdy nie widział laboratorium. Nawet matka. Stopy Gabriela dotknęły betonowej podłogi. Przeszły go ciarki. Najpierw ciepłe drewniane stopnie, a teraz zimny kamień. Teraz albo nigdy! Nagle przez sufit piwnicy dobiegł głośny rumor. Gabriel wzdrygnął się. Odgłos dochodził ze znajdującej się nad nim kuchni. Zabrzmiało to, jakby ktoś przesunął stół po kafelkach podłogi. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien wrócić na górę. Matka była tam z ojcem zupełnie sama, a Gabriel wiedział, jak on potrafi się wściec. Jego wzrok pobiegł z powrotem do połyskujących w ciemności drzwi. Być może już nigdy nie będzie takiej okazji. Kiedyś już tu stał, to było mniej więcej dwa lata temu. Wtedy ojciec zapomniał zaryglować górne drzwi do piwnicy. Gabriel miał wtedy dziewięć lat. Stał przez chwilę w korytarzu i zerkał w dół. W końcu zwyciężyła ciekawość. Wtedy też zakradł się po schodach do piwnicy z duszą na ramieniu, ponieważ bał się duchów, ale mimo to w całkowitej ciemności, bo nie odważył się włączyć światła. Wizjer w drzwiach świecił na czerwono, jak oko jakiegoś potwora. Na łeb, na szyję rzucił się do ucieczki z powrotem na górę do dziecięcego pokoju, w którym był David, i wśliznął się do łóżka. Teraz miał jedenaście lat. Teraz znów stał na dole, a oko potwora się nie świeciło. Ale wpatrywało się w niego, zimne i czarne, jakby martwe. Odbijała się w nim tylko odrobina światła na schodach do piwnicy i on. Im bliżej podchodził, tym jego twarz stawała się większa. Ale dlaczego tu tak ohydnie śmierdzi? Bosymi stopami badał podłogę przed sobą i nagle wdepnął w coś mokrego, papkowatego. Rzygi. To były rzygi! To dlatego tak obrzydliwie śmierdziało. Ale skąd się tu wzięły wymiociny?
Mdliło go z obrzydzenia, wytarł do czysta stopę o suche miejsce na betonowej podłodze. Mimo to trochę kleiło mu się pomiędzy palcami. Wolałby teraz wziąć ręcznik albo mokrą ścierkę, ale laboratorium było ważniejsze. Wyciągnął przed siebie rękę, położył dłoń na klamce, trochę szerzej otworzył ciężkie metalowe drzwi i wśliznął się w ciemność. Otoczyła go nienaturalna cisza. Grobowa cisza. Doszedł go ostry chemiczny zapach, jak w laboratorium filmowym, do którego ojciec zabrał go kiedyś po jednym ze swoich dni zdjęciowych. Serce waliło mu jak szalone. Dużo za szybko, dużo za głośno. Zapragnął być gdzieś indziej, może u Davida, pod kołdrą. Luke Skywalker nigdy nie schowałby się pod kołdrą. Drżąc, szukał palcami lewej dłoni włącznika światła, bojąc się, że znajdzie coś zupełnie innego. A co, gdyby tu były duchy? Gdyby złapały go za rękę? Gdyby niechcący wsadził im palce do ust, a one zacisnęłyby zęby? Tutaj! Zimny plastik. Nacisnął włącznik. Zaświeciły się trzy czerwone lampy, rozjaśniając pomieszczenie przed nim osobliwym ciemnoczerwonym blaskiem. Było czerwono, jak w brzuchu potwora. Poczuł mrowienie na plecach, idące do góry aż po cebulki włosów. Zatrzymał się w progu laboratorium, jakby na niewidzialnej granicy, której nie chciał przekroczyć. Zmrużył oczy, usiłując dostrzec detale. Laboratorium było większe, niż myślał, kiszka długa na mniej więcej siedem metrów i szeroka na trzy. Tuż obok niego wisiała ciężka zasłona z czarnego moltonu. Ktoś pośpiesznie odsunął ją na bok. Pod betonowym sufitem były rozpięte sznurki do bielizny, na których wisiały fotografie. Kilka z nich zerwano i leżały na podłodze. Po lewej stronie stał powiększalnik do zdjęć. Po prawej przez całą ścianę ciągnął się regał wypełniony sprzętem. Oczy Gabriela się rozszerzyły. Od razu rozpoznał większość kamer: arriflex, beaulieu, leicina, a pomiędzy nimi jeszcze inne, mniejsze. Było ich mnóstwo w pismach fachowych, które piętrzyły się w gabinecie ojca na pierwszym piętrze. Zawsze, kiedy któreś z tych pism wędrowało do śmieci, Gabriel je wyciągał, chował pod poduszką i przyświecając sobie latarką pod kołdrą, czytał wieczorami tak długo, dopóki oczy same mu się nie zamknęły.
Obok kamer leżało kilkanaście obiektywów, niektóre długie jak lufy karabinów, oprócz tego aparaty małoobrazkowe, osłony do tłumienia szumu kamery, kasety z taśmą filmową 8 i 16 mm, ustawione jeden na drugim trzy magnetowidy VHS z czterema monitorami i na koniec dwie nowiutkie kamery wideo. Ojciec zawsze pomstował na nie, nazywając je plastikowymi bombowcami. W jednym z czasopism Gabriel przeczytał, że dzięki nowej technice wideo można kręcić prawie dwugodzinne filmy, nie zmieniając kasety – po prostu niewiarygodne! Ponadto plastikowe bombowce nie terkotały tak jak kamery filmowe, lecz pracowały zupełnie bezgłośnie. Wzrok Gabriela wędrował po tych wszystkich skarbach i oczy mu błyszczały. Zamarzyło mu się, żeby pokazać te wszystkie rzeczy Davidowi. Od razu ogarnęły go wyrzuty sumienia. W końcu było tu niebezpiecznie. Nie powinien nawet myśleć o przyprowadzeniu tu Davida. Poza tym jego młodszy brat już spał. Dobrze, że zamknął drzwi do pokoju dziecięcego. Nagle usłyszał głośny hałas. Przestraszony szybko rozejrzał się dookoła. Ale nikogo tam nie było. Ani rodziców, ani ducha. Pewnie wciąż jeszcze się kłócili na górze w kuchni. Znów popatrzył w głąb laboratorium, na wszystkie te skarby. Podejdź bliżej, wydawały się szeptać. Ale wciąż stał w progu, obok zasłony. Narastał w nim strach. Jeszcze mógł zawrócić. Zobaczył laboratorium, wcale nie musi już do niego wchodzić. Jedenaście lat! Masz jedenaście lat! No wejdź, nie bądź tchórzem. Właściwie ile lat miał Luke? Niezdecydowanie zrobił dwa kroki do przodu. Co to za zdjęcia? Pochylił się, podniósł jedno z podłogi i wlepił wzrok w niewyraźną gruboziarnistą fotografię. Nagle poczuł w podbrzuszu uczucie obrzydzenia i dziwnego podniecenia. Spojrzał do góry, na zdjęcia, które wisiały na sznurku. Zdjęcie bezpośrednio nad nim przyciągało jego wzrok jak magnes. Twarz zrobiła mu się gorąca i czerwona jak wszystko dookoła. Jednocześnie poczuł mdłości. To wyglądało tak prawdziwie, było takie… a może to byli aktorzy? To wyglądało jak film! Te kolumny, mury, jak w średniowieczu, i te czarne ubrania… Otrząsnął się i jego wzrok skakał od porozwieszanych odbitek do regału i w końcu zatrzymał się na nowoczesnych magnetowidach, na których błyszczały małe
logo JVC. Ten na samym dole był włączony. Na lśniącym wyświetlaczu świeciły się znaki i cyfry. Jak w Gwiezdnych Wojnach, w kokpicie statku kosmicznego, pomyślał. Palec wskazujący Gabriela jakby sam z siebie zbliżył się do przycisków i nacisnął jeden z nich. Wzdrygnął się, kiedy z urządzenia wydobyło się głośne klapnięcie. Drugi raz, trzeci, potem szum silnika. Kaseta! W urządzeniu znajdowała się kaseta! Płonęło mu czoło. Gorączkowo nacisnął kolejny przycisk. JVC odpowiedział terkotaniem. Na monitorze obok magnetowidu zadrgały paski zakłóceń. Obraz zrywał się jeszcze przez chwilę, potem był już płynny. Rozproszony, z migoczącymi kolorami, nierzeczywisty, jak okno do innego świata. Gabriel mimowolnie nachylił się do przodu – i nagle się cofnął. Miał sucho w ustach. Ten sam obraz co na zdjęciu! To samo miejsce, te same kolumny, ci sami ludzie, tylko że się poruszali. Chciał odwrócić wzrok, ale to było niemożliwe. Otwartymi ustami wdychał duszne powietrze, a potem wstrzymał oddech, w ogóle tego nie zauważając. Obrazy bombardowały go jak nieustające błyski fleszy i jedyne, co mu pozostało, to patrzeć na to jak urzeczony. Cięcie przez czarny materiał ubrania. Jasny trójkąt na jeszcze jaśniejszej skórze. Splątane długie jasnoblond włosy. Chaos. A potem jeszcze jedno cięcie – wściekły ostry ruch, który Gabriel dosłownie poczuł we własnych trzewiach. Nagle zrobiło mu się niedobrze i wszystko dookoła zaczęło wirować. Monitor patrzył na niego podstępnie. Drżąc, odszukał przycisk. Dość! Wystarczy! Obraz z głuchym fuknięciem zapadł się do środka, zupełnie jakby w monitorze była jedna z tych czarnych dziur jak w kosmosie, która go wessała. Dźwięk był przerażający i jednocześnie napełniający spokojem. Gabriel wpatrywał się w matową szybę, w odbicie swojej błyszczącej czerwono twarzy. Patrzył na niego duch z szeroko otwartymi ze strachu oczami. Nie myśleć o tym! Tylko nie myśleć o tym… Gapił się na zdjęcia, na cały nieporządek, byle tylko nie spojrzeć na monitor. Czego nie widzisz, tego nie ma!
Ale to tam było. Gdzieś w monitorze, głęboko w czarnej dziurze. Z magnetowidu dochodził szum przewijającej się taśmy. Chciał zamknąć oczy i obudzić się w innym miejscu. Obojętnie gdzie. Byle nie tutaj. Wciąż tkwił przed własnym upiornym odbiciem w monitorach. Nagle Gabriela ogarnęło rozpaczliwe pragnienie zobaczenia czegoś pięknego albo po prostu czegoś innego. Jak gdyby kierując się własną niezależną wolą, jego palce skierowały się do innych monitorów. Pyk. Pyk. Oba górne monitory ożyły. Dwa mdłe obrazy wideo wykrystalizowały się i rzucały stalowoniebieski blask w czerwone światło laboratorium. Jeden obraz pokazywał korytarz i otwarte drzwi do piwnicy; schody były pogrążone w ciemności. Drugi obraz pokazywał kuchnię i – jego rodziców. A z głośnika dochodził głos ojca. Gabriel szeroko otworzył oczy. Nie! Proszę, nie! Ojciec napierał na kuchenny stół. Nogi stołu twardo szurały po podłodze. Hałas przenikał jednocześnie przez sufit i Gabriel wzdrygnął się. Ojciec gwałtownym ruchem otworzył szufladę, sięgnął do środka i wyjął rękę z powrotem. Gabriel wpatrywał się w monitor przerażony. Mrugał oczami i pragnął teraz być ślepy! Ślepy i głuchy. Ale nie był. Do oczu napłynęły mu łzy. Dusił go chemiczny zapach laboratorium zmieszany z wymiocinami przed wejściem. Pragnął, żeby ktoś przyszedł, wziął go w ramiona, powiedział, że to wszystko nieprawda. Ale wiedział, że nikt nie przyjdzie. Był sam. Ta świadomość ogłuszyła go jak uderzenie młotem. Ktoś musi coś zrobić. I to on jest tą jedyną osobą, która może teraz jeszcze coś zrobić. Jak postąpiłby Luke? Po cichu, boso, nie czując już zimnej podłogi, przekradł się schodami na górę. Czerwone pomieszczenie za jego plecami płonęło jak piekło. Gdyby tak miał teraz laserowy miecz! I wtedy, zupełnie nagle przyszło mu do głowy coś dużo, dużo lepszego niż miecz.
29 LAT PÓŹNIEJ
Rozdział 1 Berlin 1 września godz. 23.04 Fotografia unosi się w pozbawionej okien piwnicy jak zła wróżba. Na dworze leje deszcz. Stary dach willi trzeszczy pod naporem wody, a na fasadzie z pruskiego muru, tuż nad drzwiami wejściowymi, wiruje ciemnoczerwone światło i rozżarza willę w sekundowych odstępach czasu. Promień latarki drga w ciemnościach piwnicznego korytarza jak świetlny palec i muska czarną połyskującą sukienkę, która wisi na wieszaku jak rozcięta lalka. Zdjęcie przypięte szpilką do sukienki wygląda z daleka jak kawałek tapety. Jest blade, a tusz z drukarki wsiąkł w zwykły papier, tak że kolory są matowe, jakby obumarłe. Sukienka z fotografią jeszcze się kołysze, ramiączko powieszono dopiero przed chwilą, a kołysanie sprawia, że wygląda to jak wietrzny dzwonek. Żywe, a mimo to martwe. Zdjęcie pokazuje młodą, bardzo szczupłą i rozdzierająco piękną kobietę. Kobieta ma wiotką, niemal chłopięcą sylwetkę, małe płaskie piersi i zastygłą twarz bez wyrazu. Jej bardzo długie i bardzo jasne blond włosy są jak pogniecione żółte prześcieradło pod jej głową. Sukienka, którą ma na sobie, to ta sama sukienka, do której teraz przypięto szpilką fotografię. Sukienka wygląda jak szyta na miarę, jest taka jak ona: o płynnych konturach, ekstrawagancka, bezużyteczna i droga. I rozcięta na przedzie, jednym ciągłym cięciem, jakby miała rozpięty zamek błyskawiczny. Jej skóra pod sukienką również jest rozcięta, jednym ostrym cięciem, idącym od
sromu przez kość łonową do piersi. Ściana jamy brzusznej rozwarta, mięsista czerwień wnętrzności spowita w łaskawą ciemność. Czarna sukienka opływa ciało jak śmierć. Doskonały symbol, tak jak miejsce, w którym teraz wisi czarna sukienka i czeka, aż on ją znajdzie: przy ulicy Kadettenweg 107. Światło latarki kieruje się jeszcze na masywną szarą skrzynię stojącą przy ścianie i zaśniedziałą kłódkę. Klucz pasował, ale z trudem dał się przekręcić, jakby najpierw musiał sobie przypomnieć, do czego służy. Wewnątrz żarzy się nierówny rząd małych czerwonych żaróweczek, trzy się nie świecą. Przeżarte z biegiem lat wolframowe żarniki. Ale to nieważne. Żarówka, o którą chodzi, świeci. Promień latarki pośpiesznie kieruje się z powrotem na schody do piwnicy i stopień po stopniu w górę. W świetle latarki widać ślady stóp, i dobrze. Poprowadzą go, kiedy tu przyjdzie, schodami w dół do czarnej sukienki. I do fotografii. Nagle sobie przypomni. Zjeżą mu się włosy na karku i powie sam do siebie: to niemożliwe. A jednak: tak jest. Będzie to wiedział. Już choćby ze względu na piwnicę, nawet jeśli nie jest to ta piwnica. Nie będzie to również ta kobieta. Kobieta będzie inna. Jego żona. I to w dniu jej urodzin. Ładny szczegół! Ale najlepsze jest to, jak krąg się zamyka. Ponieważ wszystko zaczęło się w piwnicy i wszystko skończy się także w piwnicy. Piwnice są jak przedsionki piekła. A któż ma wiedzieć to lepiej niż ten, kto już całą wieczność smaży się w piekle.
Rozdział 2 Berlin 1 września godz. 23.11 Alarm włączył się już dziewięć minut temu. Każdy inny człowiek, idąc do samochodu, sięgnąłby po broń, przynajmniej na chwilę, tylko żeby poczuć, czy jest tam, gdzie powinna być na wszelki wypadek: w kaburze na biodrze. Gabriel nie sięga do niej, bo nie nosi broni. Od kiedy pamiętał, rewolwery zawsze powodowały u niego duży dyskomfort. Nie mówiąc już o tym, że niemieckie władze zapewne nie wydałyby mu pozwolenia na broń. Kiedy dociera do samochodu, woda spływa mu już za kołnierz. Gabriel naciska przycisk w pilocie centralnego zamka i w ciemności rozbłyskują pomarańczowe światła. Opada na siedzenie i z hukiem zatrzaskuje drzwi. Woda z mokrej gumowej uszczelki w drzwiach chlapie mu w twarz. Leje tak, jakby niebo musiało ugasić pożar na wielkiej przestrzeni. Gabriel wpatruje się we wsteczne lusterko, w którym widzi swoje oczy i część twarzy, jakby wycięte i zawieszone na tle przedniej szyby. Wie, że powinien natychmiast uruchomić silnik, ale uniemożliwia mu to jakiś wewnętrzny opór; pod skórą płynie ostrzegawcze mrowienie, jak prąd elektryczny. Coś się tu nie zgadza. I to właśnie dzisiaj. Właśnie teraz. Srał na to pies, Luke. Na co jeszcze czekasz? Chyba nie powiesz, że to ze względu na nią, szepcze mu w głowie natarczywy głos. Obiecałem jej, że będę krótko po dwunastej, myśli Gabriel. Nie obiecałeś jej tego. Ona tylko tak to zrozumiała. Nie twój problem, jeśli ona tak paskudnie reaguje. – Psiakrew – mamrocze. Psiakrew? Dlaczego? Nie widzisz, co ona z tobą wyrabia? Jeśli komuś na za
dużo pozwolisz, stajesz się mięczakiem. Jakbyś nie wiedział, jakie to niebezpieczne! Lepiej zajmij się tym alarmem. Gabriel zaciska zęby. Cholerny alarm. Już od dwudziestu lat jest związany z firmą Python i zdecydowanie większość czasu zajmował się urządzeniami alarmowymi i ochroną osobistą. Jeszcze kilka miesięcy temu mieszkał na ogrodzonym terenie firmy ochroniarskiej, w dwóch po spartańsku urządzonych pokojach, blisko okratowanej bramy na ulicę. Jurij, jego szef, wziął go pod swoje skrzydła i udzielił wsparcia. Rano zajęcia ze sztuk walki, od osiemnastej liceum wieczorowe, a w każdej wolnej chwili Python. Problemem były weekendy. Kiedy nie było zbyt wiele do zrobienia, przytłaczało go wspomnienie. Aż wreszcie odkrył w garażu Jurija powypadkowy samochód: starego mercedesa SL. Jurij powierzył mu sfatygowany kabriolet i Gabriel, który jeszcze nigdy nie miał nic wspólnego z samochodami, z zapałem zabrał się do naprawy, jakby chodziło o odrestaurowanie jego własnej duszy. Kiedy mercedes był gotowy, Jurij postarał się o jaguara E-type, a potem o coraz to inne klasyki z lat siedemdziesiątych, tak że garaż nigdy nie świecił pustkami. Jedyne, czego Jurij od niego wymagał, to było wykonywanie swojej pracy. A Gabriela naprawdę nie trzeba było do tego zachęcać, ponieważ jeśli w ogóle istniało dla niego coś takiego jak dom, to była nim jego praca. Gabriel nieruchomo wpatruje się we wsteczne lusterko. Deszcz bębni jak oszalały w pokrywę silnika w blasku lamp na podwórzu. Oczy Gabriela lśnią bezbarwnie w ciemności, a trzy krótkie pionowe zmarszczki między brwiami przypominają głębokie bruzdy. Gabriel przekręca kluczyk. Odgłos startującego silnika tonie w dudnieniu deszczu o dach samochodu. Włącza wycieraczki, potem dodaje gazu i antracytowy volkswagen golf z żółtym napisem „Python Security” pędzi przez podwórze, mija inne pojazdy taboru samochodowego i wyjeżdża przez otwartą bramę na ulicę, gdzie jego ciemnoszara sylwetka ginie po chwili w ciemnoszarej deszczowej nocy. Kadettenweg 107. Jeszcze parę minut temu nawet nie wiedzieli, że ten adres jest podłączony do Pythona. Alarm wziął się dosłownie z niczego. Bert Cogan gapił się w monitor w centrali swoimi wiecznie zaczerwienionymi oczami, jakby właśnie zmaterializował się na nim jakiś dom upiór. Cogan pracował w Pythonie już ponad dziewięć lat,
monitory były jego osobistym światem równoległym, w willowej dzielnicy Lichterfelde znał każdy piksel i każdy dom ochraniany przez Pythona. – Hej, popatrz tylko – mruknął skonsternowany. – Co jest? – zapytał Gabriel. – O, tutaj! – burknął Cogan. Bladym, popękanym palcem pokazał na migający czerwony punkt na ekranie. – Możesz mi wyjaśnić, co to za dom? Gabriel wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia. Jeśli ty nie wiesz, to ja tym bardziej. – Tak tylko pomyślałem – powiedział Cogan, gładząc niechlujny zarost, który pokrywał jego cofniętą brodę. – Co pomyślałeś? – No wiesz – mruknął – ponieważ jesteś tu już prawie całą wieczność… – To, że od zawsze pracuję dla Jurija, to jedno. – Gabriel wskazał na monitory. – A to tutaj, to zupełnie coś innego. Sprawdziłeś w wykazie? Cogan chrząknął. – Nie muszę. Znam na pamięć wykaz domów w Lichterfelde. Nic tam nie ma. Zupełnie nic. Gabriel zmarszczył czoło i popatrzył na bezgłośnie pulsujący punkt z numerem 107, tuż obok cienkiego białego paska z napisem Kadettenweg. Poczuł dziwny skurcz wzdłuż kręgosłupa, który przebiegł od karku w dół. Co się dzieje, Luke? – szepnął głos w jego głowie. To tylko czerwony punkt, jak każdy inny. Widziałeś to już tysiące razy. Więc się nie nakręcaj! – Dobrze, już dobrze – mruknął cicho, nie zauważając, że mówi do siebie. – Co powiedziałeś? – zapytał Cogan. – Co? Ach, nic – powiedział szybko Gabriel. W milczeniu wyjął komórkę z wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki i wybrał numer Jurija Sarkova. Jurij odebrał po kilku sygnałach. – Cześć, Gabriel! – przywitał się ożywionym głosem, chociaż w Moskwie było już po pierwszej w nocy. – Co się dzieje? – Cześć – mruknął Gabriel, po raz nie wiadomo który zastanawiając się, czy Jurij kiedykolwiek śpi albo wyłącza telefon. – Mamy tu coś dziwnego. Cichy alarm w Lichterfelde-West, w centrum dzielnicy willowej. Ale dom nie należy do naszego
klienta. – Hm. Jaki adres? – Kadettenweg sto siedem – powiedział Gabriel i tak trzymał telefon, żeby Cogan również mógł słyszeć. Cisza. Tylko słaby szum na linii. – Jurij? Jesteś tam jeszcze? – Sto siedem? Kadettenweg? Jesteś pewny? – zapytał Jurij. – Tak jest na monitorze – burknął Gabriel. – Czy coś ci to mówi? – Bljadź – wymamrotał Jurij tak cicho, że Gabriel ledwo go zrozumiał. Jurij był pół-Rosjaninem i zawsze, kiedy trzeba była zakląć, automatycznie przechodził na rosyjski. – Czy to nasz klient? – Właściwie tak. – Właściwie? – Gabriel uniósł brwi. Albo ktoś jest klientem, albo nie jest. – A kto jest właścicielem? Jeśli masz numer telefonu, ja się tym zajmę. – Dom nie jest zamieszkany – odparł Jurij. Gabriel milczał przez dłuższą chwilę. – To co robimy? W telefonie zapanowała cisza. Gabriel dosłownie widział przed sobą Jurija Sarkova, gdzieś w Moskwie, podczas uciążliwej wizyty krewnych, jak się zastanawia, przyciska telefon do ucha, wąskie wargi pozbawione wyrazu i zawsze trochę sine, przerzedzone włosy, okulary księgowego bez oprawek, za nimi szare oczy, które jak na sześćdziesięcioletniego mężczyznę miały wokół tak niewiele zmarszczek, że można się było zastanawiać, czy on w ogóle kiedykolwiek się śmiał albo wściekał, bo przez to skóra na jego twarzy nie wiedziała, w którym kierunku powinna się zmarszczyć. W końcu Jurij westchnął. – Wyślij tam kogoś. Kto oprócz ciebie jeszcze tam jest? – Tylko Cogan i ja. Mamy zgłosić to na policję? – Nie, nie. To nasza sprawa. Nie wygląda to na coś wielkiego. Wyślij Cogana, to wystarczy. Cogan gwałtownie pokręcił głową i pokazał na swoje nogi. Gabriel zasygnalizował mu, żeby trzymał gębę na kłódkę.
– Dlaczego Cogana? Przecież on nie jeździ na interwencje. – Powiedziałem: wyślij Cogana – warknął Jurij rozdrażniony. – Nic tylko siedzi przyklejony do tych swoich monitorów. Nie pamięta już, jak to jest na interwencji. – Okej. Pojedzie Cogan – powiedział Gabriel. – A kto jest właścicielem? Nie powinienem zadzwonić, zanim zjawi się ktoś od nas? – To już zostaw mnie – stwierdził Jurij. – Na czas wyjazdu Cogana przejmujesz centralę. Cogan przewrócił oczami, w demonstracyjnej rozpaczy rozłożył ręce i ponownie pokazał na swoje nogi. – A klucze? – zapytał Gabriel. – Po prostu daj mi Cogana, dobrze? Gabriel bez słowa przekazał słuchawkę koledze. Cogan przycisnął telefon do ucha ze zbolałym wyrazem twarzy. – Tak, szefie? – Posłuchaj – ze słuchawki dobiegł cichy głos Sarkova – chcę, żebyś to ty się tam rozejrzał. Ale nie rób nic na własną rękę, jasne? Zwykłe rutynowe sprawdzenie, nic więcej! Chcę najpierw wiedzieć, co właściwie się tam dzieje. – Szefie, a czy nie mógłby… znaczy… właściwie to nigdy nie jeżdżę na interwencje i… – Po prostu zamknij gębę i rób, co ci mówię – zaszczekał w słuchawce głos Sarkova. – Wszystko jasne, szefie – powiedział pośpiesznie Cogan. Na jego policzkach wystąpiły czerwone plamy. – Klucze są w małym sejfie w moim biurze. Oznaczone napisem „K107”. Kod 3722. Odezwij się, kiedy będziesz już wiedział, co się tam dzieje, jasne? – Jasne – odpowiedział Cogan zaskoczony, ale Sarkov już się rozłączył. Cogan opuścił słuchawkę i spojrzał na Gabriela. – Cholera, człowieku – westchnął cicho i potarł czoło. – On coś podejrzewa. Gabriel skrzywił się. Cogan był diabetykiem i od lat miał niewłaściwy poziom cukru we krwi. Od jakiegoś czasu regularnie dostawał skurczów łydek, bolały go nogi i poruszał się z coraz większym trudem. Mimo to za wszelką cenę starał się ukryć to przed Sarkovem. Wiedział, że przy takich dolegliwościach jego szansa pracy w Pythonie była równa zeru. Pustym wzrokiem wpatrywał się teraz w
pulsujący punkt na monitorze. – Nie dam rady. Nie z takim bólem. Gabriel zagryzł wargi. Wiedział, że Cogan nie jest w stanie pojechać do Lichterfelde. Z drugiej strony czekała na niego Liz i jeśli przejąłby dyżur w centrali, o dwunastej mógłby przekazać go Jegorowowi i punktualnie się stąd zmyć. – Psiakrew – westchnął Cogan – a co zrobię, jeśli naprawdę ktoś tam jest. Nie dam rady nawet uciec. – Przecież nie musisz uciekać. W końcu masz broń. Cogan wykrzywił się. Miało to wyglądać na wściekłość, ale w rzeczywistości była to czysta rozpacz. – Już dobrze – powiedział Gabriel. – Pojadę. Ostatecznie to ja mam dyżur w terenie. Cogan westchnął z ulgą. – Jesteś pewny? Gabriel przytaknął bez przekonania. Pomyślał o tym, że wróci najwcześniej za dwie godziny, i zastanawiał się, jak powiedzieć to Liz, żeby jej gorzko nie zawieść. – A Sarkov? – zapytał Cogan. – Co mu powiemy? – Jurij nie musi o tym wiedzieć. Zadzwonię do ciebie i powiem, co się dzieje. Wtedy możesz do niego zatelefonować. – Okej. – Ponure oczy Cogana nabrały słabego blasku. – Dzięki, człowieku. Ratujesz mi dupę. Gabriel uśmiechnął się krzywo. – I jesteś pewny, że w wykazie nie ma nic o kliencie? Cogan wzruszył ramionami. – Co prawda mam chore nogi, ale tu, na górze – puknął się w czoło – wszystko jeszcze działa w porządku. Gabriel skinął głową i rzucił szybkie spojrzenie na zegar. – Cholera – mruknął. Jeszcze tylko pół godziny i skończyłby zmianę. Wstał, wybrał numer do Liz i pobiegł po schodach do biura Jurija, żeby wziąć klucze. Kiedy odebrała, miał kłopot, aby odfiltrować jej głos z knajpianego gwaru, który ją otaczał. – Liz? To ja.
– Hej. – Przywitała się rozbawionym głosem. – Jestem jeszcze w Linusie, pogadałam sobie z Vanessą, ale poszła już do domu. Przyjdziesz tu? Napijemy się jeszcze czegoś i pójdziemy na nocny spacer po parku. Linus. Tego jeszcze brakowało. Nagle ucieszył się, że ma wymówkę. Do Linusa nie zaciągnęliby go nawet końmi. – Szczerze mówiąc – mruknął Gabriel i wszedł do biura Sarkova – mam tutaj problem. Muszę jeszcze sprawdzić jedno miejsce. – O nie. Proszę, nie! – powiedziała Liz. – Nie dzisiaj. Gabriel wystukał kombinację na klawiaturze sejfu i drzwi się otworzyły. Przed nim wisiało ze trzydzieści kluczy klientów VIP Pythona. – Czy chodzi ci o lokal? – zapytała Liz. – Jeśli nie masz ochoty na towarzystwo ludzi z mediów, nie musisz tu wchodzić. Po prostu zabierz mnie stąd. – Nie chodzi o to. – Chodzi o Davida? Daj spokój, nie możesz wiecznie przed nim uciekać. Poza tym i tak go tu nie ma. – Liz, nie chodzi o to. Jak mówiłem, muszę jeszcze sprawdzić jeden adres. Milczała przez chwilę. – Nie może zrobić tego ktoś inny? – Nie da rady – powiedział Gabriel – niestety. Wolał przemilczać sprawę z Coganem. I tak źle by to zrozumiała. – Naprawdę masz gównianą robotę – stwierdziła Liz. – Ty też – odgryzł się Gabriel. Czubkami palców zdjął z haczyka pęk z dwoma zaśniedziałymi kluczami, przy których bujał się bladoczerwony plastikowy breloczek z napisem „K107”. – Do tej pory ci to nie przeszkadzało. Westchnęła, ale nic nie powiedziała. Wydawało się, że na coś czeka. Knajpiany gwar przypominał odgłosy hali targowej odbite echem w blaszanym wiadrze. – Okej – ponownie westchnęła. – Znów to samo. – Liz, posłuchaj, ja… – Oszczędź mi tego, dobrze? Poza tym muszę iść do łazienki. – Rozłączyła się i knajpiany gwar raptownie się urwał. Gabriel zaklął cicho, zamknął sejf i zbiegł po schodach. Znów to samo. Dziś w nocy wejdzie jej do łóżka, Liz raz czy drugi rzuci się niespokojnie, a on zrobi dokładnie to, czego ciągle nie mógł pojąć.
Uśnie. Bez gapienia się w sufit, bez oderwanych strzępów wspomnień, które jak błyski flesza nie pozwalały mu zasnąć. Tylko jego sny nie znikały, chociaż teraz już częściej zostawały w swojej ciemnej jaskini, jakby tylko czekały na to, aby go jeszcze czasem dopaść, z martwymi oczami, z elektrowstrząsami albo poczuciem, że płonie żywcem. Ale inaczej niż dawniej, teraz było coś, co go uspokajało, choć z przerażenia waliło mu serce, gdy ocknął się z dziwacznego snu, który był tak realny, że ta realność wydawała mu się halucynacją. Niecałe dwie minuty później Gabriel przejechał golfem przez podwórze Pythona, obok swojego starego mieszkania i garażu, w którym stały jego dwa motocykle, przez otwartą bramę na ulicę, gdzie skręcił w lewo według wskazań nawigacji w kierunku Kadettenweg. Nie tęsknił za starym mieszkaniem, przeciwnie. Miał uczucie, że zrzucił jakiś ciężar, jakby starą zaschniętą część duszy. Kiedy wtedy, lata temu, przyszedł do Jurija, dręczyło go poczucie winy. Jurij zapewnił mu nowe życie. Ale mimo to Gabriel wiedział, że nie może dłużej mieszkać na terenie Pythona. Robił to od dwudziestu lat, dopiero dzięki Liz uświadomił sobie, że musi coś zmienić, jeśli nie chce zostać kamieniem brukowym na podwórzu Pythona. Jurij uniósł cienkie brwi i długo mu się przypatrywał. Jego szare oczy szukały prawdziwego powodu. – Co jest z tobą? Czyżby to mieszkanie nagle okazało się dla ciebie za małe? Gabriel pokręcił głową. – Moje nowe mieszkanie wcale nie jest większe. To nie to. Ale… muszę się stąd wynieść. Tamto mieszkanie jest na poddaszu i ma mały taras. – Taras – parsknął Jurij. – Całe podwórze jest twoim tarasem. A co zrobisz ze swoim warsztatem? – Byłbym zadowolony, gdybym mógł dalej korzystać z garażu. Sarkov skinął w zamyśleniu, ale było po nim widać, że mu się to nie podoba. – Jurij – powiedział Gabriel. – Mam czterdzieści lat na karku. Raz na jakiś czas chcę wyjść z domu, pójść do jakiejś knajpy albo kawiarni. Nic nadzwyczajnego, po prostu wystarczy mały lokal w sąsiedztwie, gdzie zna mnie obsługa i gdzie podadzą mi kawę, jaką lubię, a ja nie będę musiał nic im tłumaczyć, albo gdzie będę mógł kupić u piekarza kilka świeżych bułek. To tutaj – zakreślił koło w powietrzu – to
teren przemysłowy. – Teren przemysłowy z całkiem przyzwoitym burdelem za rogiem – dodał Sarkov. – A może ty kogoś poznałeś? Gabriel pokręcił głową. – Tam, gdzie się przeprowadzam, też jest burdel i mają tam ładne dziewczyny – skłamał Gabriel i spojrzał Sarkovowi prosto w oczy. Tak naprawdę, to Juri trafił w dziesiątkę. Poznał kogoś. Faktycznie prawdziwym powodem jego wyprowadzki była Liz, ale Jurij w żadnym wypadku nie powinien się tego dowiedzieć. – Pieprzyć można tak często, jak się chce. Byle nie ciągle tę samą – zawsze podkreślał Jurij – to cię osłabia i uzależnia. Gabriel stosował się do tego, przy czym prawie nie chodził na dziewczyny, a jeśli już, to w innych miastach, kiedy meldował się tam z ekipą Pythona jako czyjś osobisty ochroniarz. W orszaku prominentów zawsze były kobiety, które uważały podobnie jak on. Seks tak, ale bez zobowiązań. Do czasu telefonu od Liz, mniej więcej dwa miesiące po przypadkowym poznaniu jej na Berlinale. Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Gabriel spogląda na nawigację. Mała strzałka pokazuje w prawo, wjazd w Kadettenweg. Gabriel skręca kierownicę. Wycieraczka drapie o szybę, zacinając się. Deszcz przestaje padać jak nożem uciął. Gabriel wyłącza wycieraczki i pochyla się trochę do przodu, żeby lepiej widzieć w ciemności numery mijanych domów. Po lewej i prawej stronie wąskiej uliczki rosną w nieregularnych odstępach drzewa, wiele z nich jest nawet starszych od willi w głębi. W Lichterfelde jest mnóstwo starych szacownych i często niezwykłych domów: małe palazzi, szwajcarskie domki, secesyjne wille i przypominające prawdziwe zamki ceglane budynki z przylegającymi wieżyczkami. Nad jedną z łukowatych bram wjazdowych widnieje wykonany z kutego żelaza numer 31. Kiedy dzwoni jego komórka, wzdryga się, tak że samochodem aż gwałtownie zarzuca. Liz, natychmiast przychodzi mu do głowy. Do jasnej cholery, nie umiesz myśleć o niczym innym, Luke? Od razu w następnej chwili wie, że to przecież nie może być ona. Nie po
wcześniejszej rozmowie. Jeśli nawet nie wyłączyła komórki, to przynajmniej jest teraz wyciszona i schowana w którejś z kieszeni płaszcza. Zdejmuje nogę z gazu i naciska zielony przycisk. – Halo? – To ja, Cogan. Sprawdziłem. – Sprawdziłeś? Co sprawdziłeś? – No, adres, Kadettenweg sto siedem. – A więc jednak jest w wykazie? – Nie do końca. Nie w aktualnym. Jestem na dole w archiwum. Gabriel uśmiecha się. Cogan nienawidzi archiwum tak samo jak dyżurów interwencyjnych. Ale jeszcze bardziej nienawidzi, kiedy w jego wszechświecie jest coś, o czym nie wie. – I co? – No tak. Nie ma tu już akt tego domu. Dziwne w zasadzie. – A więc, co w końcu? Znalazłeś coś, czy nie? – pyta Gabriel, mruży oczy i zastanawia się, czy numer, który widać pomiędzy dwoma drzewami, to 45 czy 49. – Ashton – mówi Cogan. – Właściciel nazywał się Ashton. Był jeszcze stary tabelaryczny wykaz, jest w nim nazwisko. – Ashton. Aha. Nie masz nic więcej? – No tak, jest coś jeszcze. Drobnostka, ale dziwna. – Człowieku, nie mam teraz ochoty na zgadywanki. Weź wyduś to wreszcie z siebie. – Nazwisko Ashton wpisano siedemnastego września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego. Prawdopodobnie pierwsza aktywacja instalacji. Ale tuż pod nią znajduje się odręcznie napisana druga data. I mały krzyżyk. A nazwisko jest przekreślone. – Cogan zrobił znaczącą przerwę. – To wygląda tak, jakby właściciel umarł dokładnie dwa dni po wprowadzeniu się do tego domu. – Dziwne – mruczy Gabriel. Mija stojący po prawej stronie dom z kilkoma potężnymi kolumnami. Numer 67. – A teraz będzie prawdziwa bomba – szepcze Cogan. – Od tamtej pory dom najwyraźniej stoi pusty. – Co? – wyrywa się Gabrielowi. – Od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego? To już prawie trzydzieści pięć lat!