hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony161 193
  • Obserwuję131
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań100 851

Olga Tokarczuk - Prowadź swój pług przez kości umarłych

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Olga Tokarczuk - Prowadź swój pług przez kości umarłych.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja 1. A teraz uważajcie! 2. Autyzm testosteronowy 3. Światłość Wiekuista 4. 999 śmierci 5. Światło w deszczu 6. Triwia i banalia 7. Przemowa do Pudla 8. Uran w Lwie 9. Wielkie w małym 10. Zgniotek Szkarłatny 11. Śpiew Nietoperzy 12. Pomórnik 13. Nocny Strzelec 14. Upadek 15. Hubertus 16. Fotografia 17. Panna Od Autorki

Ilustracje: JAROMÍR ŠVEJDÍK Opieka redakcyjna: WALDEMAR POPEK Konsultacja astrologiczna: LESZEK WERES Redakcja: TERESA PODOSKA Adiustacja i korekta: HENRYKA SALAWA, EWA KOCHANOWICZ, URSZULA SROKOSZ-MARTIUK, MAŁGORZATA WÓJCIK Projekt okładki i stron tytułowych: MAREK PAWŁOWSKI Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT Na okładce wykorzystano ilustrację Jaromíra Švejdíka © by Wydawnictwo Literackie, 2009 © for the illustrations by Wydawnictwo Literackie, 2009 ISBN 978-83-08-04979-2 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 430 00 96 e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.

Zbyszkowi i Agacie

1. A teraz uważajcie! „Razu pewnego, obrawszy niebezpieczną drogę, Człowiek prawy z pokorą kroczył Doliną śmierci”. Jestem już w takim wieku i na dodatek w takim stanie, że przed snem zawsze powinnam porządnie umyć nogi, na wypadek gdyby mnie w Nocy miało zabrać pogotowie. Gdybym tego wieczoru sprawdziła w „Efemerydach”, co dzieje się na niebie, w ogóle nie kładłabym się spać. Tymczasem zasnęłam bardzo mocno; wspomogłam się herbatą z chmielu i jeszcze na dodatek wzięłam dwie tabletki waleriany. Dlatego gdy w środku Nocy zbudziło mnie dobijanie się do drzwi — gwałtowne, bez umiaru i przez to złowróżbne — nie mogłam dojść do siebie. Zerwałam się i stanęłam przy łóżku, chwiejnie, bo rozespane, rozdygotane ciało nie mogło przeskoczyć z sennej niewinności w jawę. Zrobiło mi się słabo i zatoczyłam się, jakbym miała za chwilę stracić przytomność. Zdarza mi się to, niestety, ostatnio i ma związek z moimi Dolegliwościami. Musiałam usiąść i powtórzyć sobie kilka razy: jestem w domu, jest Noc, ktoś wali w drzwi, i dopiero wtedy udało mi się zapanować nad nerwami. Szukając po ciemku kapci, usłyszałam, że ten, kto się dobijał, teraz obchodzi dookoła dom, mrucząc do siebie. Na dole, w schowku na liczniki elektryczne, mam gaz obezwładniający, który dostałam od Dionizego z powodu kłusowników, i właśnie o tym teraz pomyślałam. Udało mi się w ciemnościach wyszukać znajomy chłodny kształt z aerozolem i tak uzbrojona, zapaliłam światło na zewnątrz. Patrzyłam na ganek przez boczne okienko. Śnieg zaskrzypiał i w polu mojego widzenia pojawił się sąsiad, którego nazywam Matogą. Rękami przytrzymywał wokół

bioder poły starego kożucha, w którym czasem widywałam go, kiedy pracował koło domu. Spod kożucha wystawały nogi w pasiastej piżamie i ciężkich butach do górskich wędrówek. — Otwórz — powiedział. Z nieukrywanym zdziwieniem rzucił okiem na mój letni lniany garnitur (sypiam w tym, co latem chcieli wyrzucić Profesorostwo, a co przypomina mi dawną modę i lata mojej młodości — w ten sposób łączę Pożyteczne z Sentymentalnym) i bez pardonu wszedł do środka. — Ubierz się, proszę, Wielka Stopa nie żyje. Z wrażenia straciłam na chwilę mowę, bez słowa wciągnęłam wysokie śniegowce i narzuciłam na siebie pierwszy lepszy polar ściągnięty z wieszaka. Śnieg na zewnątrz w plamie światła padającego z gankowej lampy zamieniał się w powolny, senny prysznic. Matoga stał przy mnie w milczeniu, wysoki, szczupły, kościsty jak postać naszkicowana kilkoma ruchami ołówka. Przy każdym poruszeniu opadał z niego śnieg jak z obsypanego cukrem pudrem faworka. — Jak to „nie żyje”? — zapytałam w końcu ze ściśniętym gardłem, otwierając drzwi, ale Matoga nie odpowiedział. On w ogóle niewiele mówi. Zapewne ma Merkurego w milczącym znaku, sądzę, że w Koziorożcu albo w koniunkcji, kwadracie, czy może opozycji z Saturnem. Może to też być Merkury w retrogradacji — daje wtedy skrytość. Wyszliśmy z domu i od razu ogarnęło nas to dobrze znane zimne i wilgotne powietrze, które nam każdej zimy przypomina, że świat nie został stworzony dla Człowieka, i przynajmniej przez pół roku okazuje nam, jak bardzo jest dla nas nieprzyjazny. Mróz brutalnie natarł na nasze policzki, a z ust popłynęły nam białe obłoki pary. Światło przy ganku zgasło automatycznie i szliśmy przez skrzypiący śnieg w całkowitych ciemnościach, nie licząc czołowej lampki Matogi, która dziurawiła te ciemności w jednym przesuwającym się miejscu, tuż przed nim. Ja dreptałam w Mroku za jego plecami. — Nie masz latarki? — zapytał. Owszem, miałam, ale gdzie, tego mogłabym się dowiedzieć dopiero rano, przy dziennym świetle. Zawsze tak jest z latarkami, że widać je tylko za dnia.

Dom Wielkiej Stopy stał nieco na uboczu, wyżej od innych domów. Był jednym z trzech zamieszkanych przez cały rok. Tylko on, Matoga i ja mieszkaliśmy tutaj, nie bojąc się zimy; pozostali mieszkańcy szczelnie zamykali swoje domy już w październiku; spuszczali wodę z rur i wracali do miast. Teraz skręciliśmy z nieco odśnieżonej drogi, która biegnie przez naszą osadę i dzieli się na ścieżki wiodące do każdego z domów. Do Wielkiej Stopy prowadziła ścieżka wydeptana w głębokim śniegu, tak wąska, że trzeba było stawiać stopy jedna za drugą i nieustannie zachowywać równowagę. — Nie będzie to miły widok — ostrzegł Matoga, odwracając się do mnie i na chwilę oślepiając mnie zupełnie. Nie spodziewałam się niczego innego. Chwilę milczał, a potem powiedział, jakby chciał się wytłumaczyć: — Zaniepokoiło mnie światło w jego kuchni i ujadanie suki, takie rozpaczliwe. Nie słyszałaś nic? Nie, nie słyszałam. Spałam, otumaniona chmielem i walerianą. — Gdzie ona jest teraz, ta Suka? — Zabrałem ją stamtąd, wziąłem do siebie, nakarmiłem i chyba się uspokoiła. Znowu chwila milczenia. — On zawsze chodził wcześnie spać i gasił światło, oszczędzał, a tym razem świeciło się i świeciło. Jasna smuga na śniegu. Widać z okna mojej sypialni. Więc tam poszedłem, myślałem, że może się upił albo coś robi temu psu, że tak wyje. Minęliśmy zrujnowaną stodołę i za chwilę latarka Matogi wywabiła z ciemności dwie pary świecących oczu, zielonkawych, fluorescencyjnych. — Popatrz, Sarny — powiedziałam podnieconym szeptem i chwyciłam go za rękaw kożucha. — Podeszły tak blisko pod dom. Nie boją się? Sarny stały w śniegu prawie po brzuch. Patrzyły na nas spokojnie, jakbyśmy je zastali w trakcie wykonywania jakiegoś rytuału, którego sensu nie możemy pojąć. Było ciemno, więc nie umiałam rozpoznać, czy to są te same Panny, które przyszły tu jesienią z Czech, czy jakieś nowe? I właściwie dlaczego tylko dwie? Tamtych było co najmniej cztery. — Idźcie do domu — powiedziałam do nich i zamachałam rękami.

Drgnęły, ale nie ruszyły się. Spokojnie odprowadziły nas wzrokiem aż pod same drzwi. Przeszedł mnie dreszcz. Tymczasem Matoga, tupiąc, otrzepywał buty ze śniegu przed drzwiami zaniedbanego domku. Małe okienka uszczelniono folią i papierami, drewniane drzwi pokrywała czarna papa. Ściany sieni obłożone były drewnem do palenia w piecu, nierównymi polanami. Było to nieprzyjemne wnętrze, nie ma co mówić. Brudne i zaniedbane. Wszędzie czuło się zapach wilgoci, drewna i ziemi — mokrej, żarłocznej. Swąd dymu, wieloletni, osiadł na ścianach tłustą warstwą. Drzwi do kuchni były uchylone i od razu zobaczyłam leżące na podłodze ciało Wielkiej Stopy. Mój wzrok zaledwie go dotknął, a potem odskoczył. Trwało chwilę, zanim znowu mogłam tam spojrzeć. Potworny był to widok. Leżał skręcony, w dziwacznej pozycji, z rękami przy szyi, jakby usiłował zerwać uciskający go kołnierz. Powoli podchodziłam bliżej, jak zahipnotyzowana. Zobaczyłam otwarte oczy wpatrzone gdzieś pod stół. Brudny podkoszulek był rozerwany koło gardła. Wyglądało to tak, jakby ciało walczyło samo z sobą i pokonane — poległo. Zrobiło mi się zimno ze Zgrozy, krew zamarła mi w żyłach i miałam wrażenie, że cofnęła się gdzieś najgłębiej do środka mojego ciała. Jeszcze wczoraj widziałam to ciało żywe. — Mój Boże — wybełkotałam. — Co się stało? Matoga wzruszył ramionami. — Nie mogę się dodzwonić na Policję, znowu jest czeski zasięg. Wyciągnęłam z kieszeni swoją komórkę, wystukałam numer, który znałam z telewizji — 997, i po chwili w moim telefonie odezwał się automatyczny czeski głos. Tak to tutaj jest. Zasięg wędruje, nie zważając na granicę państw. Czasem granica między operatorami zatrzymuje się na dłuższy czas w mojej kuchni, bywało, że stała kilka dni przy domu Matogi albo na tarasie, ale trudno było przewidzieć jej chimeryczny charakter. — Trzeba było wyjść wyżej poza dom, na górkę — poradziłam mu poniewczasie. — Zanim przyjadą, on całkowicie stężeje — powiedział Matoga tonem, którego szczególnie u niego nie lubiłam: jakby zjadł wszystkie rozumy. Zdjął kożuch i powiesił go na oparciu krzesła. — Nie możemy pozwolić, żeby tak

został. Wygląda okropnie, a był przecież w końcu naszym sąsiadem. Patrzyłam na to biedne, skręcone ciało Wielkiej Stopy i trudno mi było uwierzyć, że jeszcze wczoraj bałam się tego Człowieka. Nie lubiłam go. Może to nawet za mało — nie lubiłam. Powinnam raczej powiedzieć — wydawał mi się odrażający, okropny. Właściwie nie uważałam go nawet za ludzką Istotę. Teraz leżał na poplamionej podłodze, w brudnej bieliźnie, mały i chudy, bezsilny i niegroźny. Ot, kawałek materii, który na skutek trudnych do wyobrażenia przemian stał się oddzielonym od wszystkiego kruchym bytem. Zrobiło mi się smutno, przeraźliwie, bo nawet ktoś tak paskudny jak on nie zasłużył na śmierć. A kto zasłużył? I mnie czeka ten sam los, i Matogę, i te Sarny na zewnątrz; wszyscy będziemy kiedyś niczym więcej niż tylko martwym ciałem. Spojrzałam na Matogę, szukając u niego jakiegoś pocieszenia, ale on zajął się już ścieleniem rozgrzebanego łóżka, barłogu na zdezelowanej wersalce, więc próbowałam pocieszyć się w myślach sama. Przyszło mi wtedy do głowy, że śmierć Wielkiej Stopy mogła być w pewnym sensie czymś dobrym. Uwolniła go od bałaganu, którym było jego życie. Oraz uwolniła inne żywe Istoty od niego. O, tak, nagle zdałam sobie sprawę, jak dobra może być śmierć, jak sprawiedliwa, niczym środek odkażający, niczym odkurzacz. Przyznaję, tak pomyślałam, i właściwie nadal tak myślę. Był moim sąsiadem, nasze domy dzieliło nie więcej niż pół kilometra, ale rzadko miałam do czynienia z Wielką Stopą. Na szczęście. Widywałam go raczej z daleka — jego drobna, żylasta figura, zawsze nieco chwiejna, przesuwała się na tle krajobrazu. Chodząc, mamrotał coś do siebie i czasami wietrzna akustyka Płaskowyżu donosiła mi strzępki tego monologu, w gruncie rzeczy prostego i nieurozmaiconego. Jego słownik składał się głównie z przekleństw, do których doczepiał tylko imiona własne. Znał tu każdy kawałek ziemi, bo zdaje się, tu się urodził i nigdy nie wyjeżdżał dalej niż do Kłodzka. Znał się na lesie — na czym można zarobić, co komu sprzedać. Grzyby, jagody, kradzione drewno, podsuchy do palenia, wnyki, coroczny rajd samochodów terenowych, polowania. Las żywił tego małego gnoma. Powinien więc las szanować, a nie szanował. Kiedyś w sierpniu, gdy była susza, podpalił cały jagodnik. Dzwoniłam po straż pożarną, ale nie udało się wiele uratować. Nigdy się nie dowiedziałam, dlaczego to zrobił. Latem wędrował po okolicy z piłą i ścinał pełne soków drzewa. Kiedy mu zwróciłam grzecznie uwagę, z trudem powstrzymując

Gniew, odpowiedział z prostotą: — Odwal się, stara babo. Tylko że dosadniej. Dorabiał sobie tym, że zawsze coś tam ukradł, zwinął, załatwił; kiedy letnicy zostawili na podwórku latarkę czy sekator — Wielka Stopa od razu zwąchiwał okazję i zwijał wszystko, bo można to było potem upłynnić w mieście. Według mnie powinien już kilka razy dostać jakąś Karę, albo nawet iść do więzienia. Nie wiem, jak to się działo, że wszystko uchodziło mu płazem. Może strzegły go jakieś anioły; czasami tak bywa, że stają po niewłaściwej stronie. Wiedziałam też, że kłusuje na wszystkie możliwe sposoby. Las traktował jak swoje gospodarstwo — wszystko tam należało do niego. Był typem grabieżcy. Nie spałam przez niego wiele Nocy. Z bezsilności. Kilka razy dzwoniłam na Policję — kiedy już podniesiono słuchawkę, moje zgłoszenie grzecznie przyjmowano, lecz potem nic się nie działo. Wielka Stopa ruszał znowu w swoją trasę, z pękiem wnyków na ramieniu, pokrzykując złowróżbnie. Małe, złe bóstwo. Złośliwe i nieobliczalne. Zawsze był lekko pijany i chyba to wyzwalało w nim złośliwy humor. Mamrotał do siebie i kijem uderzał pnie drzew, jakby chciał je zgonić ze swojej drogi; wydawało się, że się urodził już w stanie lekkiego zamroczenia. Wiele razy chodziłam jego trasami i zbierałam za nim prymitywne druciane pułapki na Zwierzęta, pętle wiązane do młodych przygiętych drzew w taki sposób, że złapane Zwierzę wylatywało w górę jak z procy i zawisało w powietrzu. Czasem znajdowałam martwe Zwierzęta — Zające, Borsuki i Sarny. — Musimy go przenieść na leżankę — powiedział Matoga. Nie podobał mi się ten pomysł. Nie podobało mi się, że mam go dotknąć. — Myślę, że powinniśmy poczekać na Policję — powiedziałam. Ale Matoga już przygotował miejsce na wersalce i podciągnął rękawy swetra. Spojrzał na mnie przenikliwie swoimi jasnymi oczami. — Chyba nie chciałabyś, żeby ciebie tak znaleziono. W takim stanie. Przecież to nieludzkie. O tak, z pewnością ludzkie ciało jest nieludzkie. Zwłaszcza martwe. Czy to nie mroczny paradoks, że teraz musimy się zająć ciałem Wielkiej Stopy, że to nam zostawił ten ostatni kłopot? Nam, sąsiadom, których nie szanował, nie lubił i miał za nic. Według mnie po Śmierci powinno dochodzić do anihilacji materii. Byłby to najwłaściwszy sposób na ciało. Anihilowane ciała wracałyby w ten sposób

prosto do czarnych dziur, z których się wzięły. Dusze wędrowałyby z szybkością światła do światła. Jeżeli coś takiego jak Dusza w ogóle istnieje. Przełamując straszny opór, robiłam tak, jak kazał Matoga. Chwyciliśmy ciało za nogi i ręce i przenieśliśmy na wersalkę. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że jest ciężkie, a wcale nie wydaje się bezwładne, lecz raczej uparcie sztywne, nieprzyjemne jak wykrochmalona pościel wieziona z magla. Zobaczyłam też skarpetki, czy też to, co zamiast nich było na stopach — brudne szmaty, onuce zrobione z podartego na pasy prześcieradła, teraz szarego i poplamionego. Nie wiem, dlaczego widok tych onuc tak mocno uderzył mnie w piersi, w przeponę, w całe moje ciało, że nie mogłam już powstrzymać szlochu. Matoga spojrzał na mnie chłodno, przelotnie i z wyraźną naganą. — Musimy go ubrać, zanim przyjadą — powiedział Matoga i widziałam, że też drży mu broda na widok tej ludzkiej nędzy (chociaż z jakichś względów nie chce się do tego przyznać). Najpierw więc spróbowaliśmy mu ściągnąć podkoszulek, brudny i cuchnący, ale nie było mowy, żeby dał się zdjąć przez głowę, więc Matoga wydobył z kieszeni jakiś skomplikowany scyzoryk i rozciął materiał na piersiach. Wielka Stopa leżał teraz przed nami na wersalce półnagi, owłosiony jak troll, z bliznami na piersiach i rękach, wytatuowany w nieczytelne już rysunki, wśród których nie potrafiłam rozpoznać niczego sensownego. Miał ironicznie zmrużone oczy, podczas kiedy my szukaliśmy w rozwalonej szafie czegoś przyzwoitego do ubrania, zanim jego ciało zastygnie na zawsze i na powrót stanie się tym, czym w istocie było — grudką materii. Podarte majtki wystawały spod nowiutkich srebrzystych spodni dresowych. Ostrożnie odwinęłam te obrzydliwe onuce i zobaczyłam jego stopy. Zdumiały mnie. Zawsze miałam wrażenie, że stopy są naszą najbardziej intymną i osobistą częścią ciała, wcale nie genitalia, nie serce, czy nawet mózg, narządy bez istotnego znaczenia, które zbyt wysoko się ceni. To w stopach kryje się cała wiedza na temat Człowieka, tam spływa z ciała ważki sens tego, kim naprawdę jesteśmy i jak odnosimy się do ziemi. W dotknięciu ziemi, na jej styku z ciałem mieści się cała tajemnica — że jesteśmy zbudowani z pierwiastków materii i jednocześnie jej obcy, oddzieleni. Stopy — to są nasze wtyczki do kontaktu. A teraz te nagie stopy były dla mnie dowodem jego innego pochodzenia. Nie mógł być

Człowiekiem. Musiał być jakąś formą bezimienną, jedną z tych, które — jak mówi nasz Blake — rozpuszczają metale w bezmiar, zmieniają porządek w chaos. Może był czymś w rodzaju demona. Istoty demoniczne zawsze rozpoznaje się po stopach, inaczej pieczętują ziemię. Te stopy — bardzo długie i wąskie, o szczupłych palcach z czarnymi, niekształtnymi paznokciami, wydawały się chwytne. Paluch odstawał nieco od reszty, jak kciuk. Porastały je gęsto czarne włosy. Czy ktoś coś takiego widział? Wymieniliśmy z Matogą spojrzenia. W prawie pustej szafie znaleźliśmy kawowy garnitur, poplamiony nieco, ale w gruncie rzeczy rzadko używany. Nigdy go w nim nie widziałam. Wielka Stopa zawsze chodził w walonkach i wyświechtanych spodniach, do tego zakładał kraciastą koszulę i pikowaną kamizelkę, bez względu na porę roku. Ubieranie zmarłego skojarzyło mi się z pieszczotą. Nie sądzę, żeby zaznał takiej czułości za życia. Podtrzymywaliśmy go delikatnie pod ramiona i wciągaliśmy na niego ubranie. Jego ciężar opierał się na mojej piersi, i po fali naturalnego wstrętu, który przyprawiał mnie o mdłości, przyszło mi nagle do głowy, żeby to ciało przytulić, poklepać po plecach, mówiąc uspokajająco: nie przejmuj się, będzie dobrze. Nie zrobiłam tego ze względu na obecność Matogi. Być może poczytałby mi to za jakąś perwersję. Zarzucone gesty zmieniły się w myśli i stało mi się Wielkiej Stopy żal. Może porzuciła go matka i był nieszczęśliwy całe swoje smutne życie. Długie lata nieszczęścia degradują Człowieka bardziej niż śmiertelna choroba. Nigdy nie widziałam u niego żadnych gości, nie pojawiała się żadna rodzina ani przyjaciele. Nawet grzybiarze nie zatrzymywali się pod jego domem, żeby porozmawiać. Ludzie się go bali i nie lubili go. Zdaje się, że trzymał tylko z myśliwymi, ale i to rzadko. Na moje oko musiał mieć koło pięćdziesiątki, wiele bym dała, żeby zobaczyć jego ósmy dom i czy nie ma tam splecionych ze sobą jakimś aspektem Neptuna z Plutonem i Marsa gdzieś na Ascendencie, z tą zębatą piłą w żylastych rękach przypominał bowiem drapieżcę, który żyje tylko po to, żeby siać śmierć i zadawać cierpienie. Żeby mu wciągnąć marynarkę, Matoga uniósł go do pozycji siedzącej i wtedy ujrzeliśmy, że duży, spuchnięty język coś w ustach przytrzymuje, więc po chwili wahania, zagryzając ze wstrętu zęby i cofając raz po raz rękę, delikatnie chwyciłam to coś za koniuszek i zobaczyłam, że trzymam między

palcami kosteczkę, długą i cienką, ostrą jak sztylet. Z martwych ust wydobyły się gardłowy bulgot i powietrze, cichy świst, który całkiem przypominał westchnienie. Odskoczyliśmy od zmarłego oboje i zapewne Matoga czuł to samo co ja: Grozę. Zwłaszcza że za chwilę pojawiła się w ustach Wielkiej Stopy ciemnoczerwona, prawie czarna krew. Złowieszczy strumyczek, który wypłynął na zewnątrz. Znieruchomieliśmy, przerażeni. — No cóż — powiedział wtedy Matoga drżącym głosem — udławił się. Udławił się kością. Kość stanęła mu w gardle, zatrzymała mu się kość w gardle, udławił się — powtarzał nerwowo. A potem, jakby uspokajając sam siebie, rzucił: — Do roboty. Nie jest to przyjemność, ale nie zawsze obowiązki wobec bliźnich muszą być przyjemne. Widziałam, że mianował siebie kierownikiem tej nocnej zmiany, i podporządkowałam mu się. Całkowicie oddaliśmy się teraz niewdzięcznej pracy, żeby Wielką Stopę wcisnąć w kawowy garnitur i ułożyć w godnej pozycji. Dawno nie dotykałam żadnego obcego ciała, nie mówiąc już o martwym. Czułam, jak z każdą chwilą wpływa w nie bezruch, jak kamienieje z minuty na minutę; dlatego tak się spieszyliśmy. I kiedy Wielka Stopa leżał już w odświętnym garniturze, jego twarz straciła wreszcie ludzki wyraz, stał się trupem, bez żadnych wątpliwości. Tylko wskazujący palec prawej ręki nie chciał się podporządkować tradycyjnej pozycji grzecznie splecionych dłoni, lecz unosił się w górę, jakby chciał tym przyciągnąć naszą uwagę i zatrzymać na chwilę nasze nerwowe, pospieszne wysiłki. — A teraz uważajcie! — mówił ten palec. — Teraz uważajcie, bo oto jest coś, czego nie widzicie, istotny początkowy punkt ukrytego przed wami procesu, godny najwyższej uwagi. Dzięki niemu wszyscy znaleźliśmy się w tym miejscu i czasie, w małym domku na Płaskowyżu, wśród śniegu i Nocy. Ja jako martwe ciało, wy zaś jako niezbyt ważne, podstarzałe ludzkie Istoty. Ale to dopiero początek. Teraz dopiero wszystko zaczyna się dziać. Stanęliśmy z Matogą w zimnej, wilgotnej izbie, w mroźnej pustce, która zapanowała w nijakiej szarej godzinie, i pomyślałam, że to coś, co odchodzi z ciała, zasysa za sobą kawał świata i że jakkolwiek byłoby dobre czy złe, winne czy nieskazitelne, zostawia po sobie wielkie nic. Spojrzałam przez okno. Szarzało i powoli tę nicość zaczęły zapełniać

leniwe płatki śniegu. Spadały niespiesznie, lawirując w powietrzu i kręcąc się wokół własnej osi jak pióra. Wielka Stopa już odszedł, trudno więc było chować do niego jakiś żal czy urazę. Zostało ciało, martwe, obleczone w garnitur. Teraz wydawało się spokojne i zadowolone, jakby duch cieszył się, że się wyzwolił w końcu z materii, a materia cieszyła się, że wreszcie została uwolniona od ducha. Dokonał się w ciągu tego krótkiego czasu metafizyczny rozwód. Koniec. Usiedliśmy w otwartych drzwiach kuchni i Matoga sięgnął po napoczętą butelkę wódki, która stała na stole. Znalazł czysty kieliszek i nalał — najpierw mnie, potem sobie. Przez zaśnieżone okna powoli wpływał świt, mleczny jak szpitalne żarówki, i w tym świetle zobaczyłam, że Matoga jest nieogolony, a jego zarost jest tak samo siwy jak moje włosy; że jego pasiasta sprana piżama wystaje rozchełstana spod kożucha, a kożuch jest pobrudzony wszystkimi możliwymi rodzajami plam. Wypiłam spory kieliszek wódki, który rozgrzał mnie od środka. — Myślę, że wypełniliśmy swój obowiązek wobec niego. Bo kto by to zrobił? — mówił Matoga, bardziej do siebie niż do mnie. — Był biednym małym sukinkotem, ale co z tego? Nalał sobie jeszcze jeden kieliszek i wypił go jednym haustem, a potem wstrząsnął się ze wstrętem. Widać było, że nie ma wprawy. — Idę zadzwonić — powiedział i wyszedł. Pomyślałam, że go zemdliło. Wstałam i zaczęłam przyglądać się temu strasznemu bałaganowi. Miałam nadzieję, że znajdę gdzieś dowód osobisty z datą urodzenia Wielkiej Stopy. Chciałam wiedzieć, sprawdzić jego Rachunki. Na stole przykrytym wytartą ceratą stała brytfanna ze spieczonymi kawałkami jakiegoś Zwierzęcia, a w garnku obok, przykryty białą warstewką tłuszczu, spał barszcz. Kromka chleba odkrojona od bochna, masło w złotku. Na podłodze wyłożonej podartym linoleum poniewierało się jeszcze kilka Zwierzęcych szczątków, które spadły razem z talerzem ze stołu, podobnie jak szklanka i kawałki ciastek, i na dodatek wszystko to było rozgniecione, wdeptane w brudną podłogę. Wtedy na parapecie okna, na blaszanej tacy, zobaczyłam coś, co mój mózg rozpoznał dopiero po dłuższej chwili, tak się przed tym wzbraniał: była to równo ucięta sarnia głowa. Obok niej leżały cztery nóżki. Wpółotwarte oczy musiały cały czas czujnie śledzić nasze zabiegi.

O tak, była to jedna z owych wygłodniałych Panien, które naiwnie dają się zimą zwabić przemarzniętymi jabłkami i które, schwytane w sidła, umierają w męczarniach, uduszone drutem. Kiedy uświadamiałam sobie powoli, co tu się wydarzyło, sekunda po sekundzie, ogarnęła mnie Groza. Złapał Sarnę we wnyki, zabił, a jej ciało poćwiartował, upiekł i zjadł. Jedna Istota zjadała drugą, w ciszy, w Nocy, w milczeniu. Nikt nie protestował, nie spadł żaden grom. A jednak Kara dosięgła demona, choć śmierci nie prowadziła żadna ręka. Szybko, drżącymi dłońmi zbierałam szczątki, te małe kosteczki, w jedno miejsce, na stos, żeby je później pochować. Znalazłam starą reklamówkę i tam je składałam, te kosteczki, jedną po drugiej, w ten plastikowy całun. I głowę też ostrożnie włożyłam do reklamówki. Tak bardzo chciałam poznać datę urodzenia Wielkiej Stopy, że nerwowo zaczęłam szukać jego dowodu — na kredensie, wśród kilku papierów, kartek z kalendarza i gazet, potem w szufladach; tam się trzyma dokumenty w wiejskich domach. I tam właśnie był — w zielonych zniszczonych okładkach, zapewne już nieważny. Na zdjęciu Wielka Stopa miał dwadzieścia kilka lat, długą, niesymetryczną twarz i zmrużone oczy. Nie był ładny, nawet wtedy. Ogryzkiem ołówka spisałam datę i miejsce urodzenia. Wielka Stopa urodził się 21 grudnia 1950 roku. Tutaj. I powinnam dodać, że było w tej szufladzie jeszcze coś: plik zdjęć, całkiem nowych, kolorowych. Przerzuciłam je szybko, z nawyku, a jedno z nich przykuło moją uwagę. Spojrzałam na nie z bliższej odległości i już chciałam je odłożyć. Długo nie mogłam zrozumieć, co widzę. Nagle zapanowała cisza, a ja znalazłam się w jej samym środku. Patrzyłam. Moje ciało naprężyło się, byłam gotowa do walki. Kręciło mi się w głowie i w uszach narastało mroczne buczenie, szmer, jakby zza horyzontu nadciągała wielotysięczna armia — głosy, szczęk żelastwa, skrzypienie kół, wszystko dalekie. Gniew sprawia, że umysł staje się jasny i przenikliwy, widzi się więcej. Zagarnia inne emocje i panuje nad ciałem. Nie ma wątpliwości, że z Gniewu bierze się wszelka mądrość, ponieważ Gniew jest w stanie przekroczyć wszelkie granice. Drżącymi rękami włożyłam zdjęcia do kieszeni i zaraz potem usłyszałam, jak wszystko rusza do przodu, jak zapalają się motory świata i jego maszyneria startuje — zaskrzypiały drzwi, upadł na podłogę widelec. Z oczu popłynęły mi łzy.

Matoga stał w drzwiach. — Nie był wart twoich łez. Miał zaciśnięte usta i ze skupieniem wystukiwał numer. — Wciąż czeski operator — rzucił. — Musimy wejść na górkę. Idziesz ze mną? Cicho zamknęliśmy za sobą drzwi i ruszyliśmy, brnąc przez śnieg. Na górce Matoga zaczął się kręcić wokół własnej osi z obiema komórkami w wyciągniętych rękach, szukając zasięgu. Mieliśmy przed sobą całą Kotlinę Kłodzką, skąpaną w srebrnej, popielistej poświacie świtu. — Cześć, synu — powiedział Matoga do telefonu. — Chyba cię nie obudziłem, nie? Niewyraźny głos odrzekł coś, czego nie zrozumiałam. — Bo nasz sąsiad nie żyje. Myślę, że się udusił kością. Teraz. Dziś w nocy. Głos z tamtej strony znów coś powiedział. — Nie. Zaraz zadzwonię. Nie było zasięgu. Już go ubraliśmy z panią Duszejko, wiesz, moją sąsiadką — tu spojrzał przelotnie na mnie — żeby nie stężał... I znowu głos, teraz jakby bardziej nerwowy. — W każdym razie jest już w garniturze... Wtedy ktoś z tamtej strony zaczął mówić dużo i szybko, więc Matoga odsunął telefon od ucha i popatrzył na niego z niesmakiem. Potem zadzwoniliśmy na Policję.

2. Autyzm testosteronowy „Pies, który zdycha z głodu, służąc panu, Jest zapowiedzią upadłości Stanu”. Byłam mu wdzięczna, że zaprosił mnie do siebie na coś gorącego. Czułam się zupełnie rozbita i na myśl, że miałabym wrócić do mojego zimnego, pustego domu, zrobiło mi się smutno. Przywitałam się z Suką Wielkiej Stopy, która rezydowała od kilku godzin u Matogi. Poznała mnie i ucieszyła się wyraźnie na mój widok. Machała ogonem i zapewne nie pamiętała już, że mi uciekła. Niektóre Psy bywają głupiutkie, podobnie jak ludzie, i ta Suka na pewno do nich należała. Usiedliśmy w kuchni przy drewnianym stole, tak czystym, że można było na nim położyć policzek. Tak też zrobiłam. — Jesteś zmęczona? — zapytał. Wszystko tu było jasne i czyste, ciepłe i przytulne. Jakie to szczęście w życiu, gdy przydarzy ci się czysta i ciepła kuchnia. Mnie nigdy się to nie przydarzało. Nie umiałam utrzymać wokół siebie porządku. I już się z tym pogodziłam. Trudno. Zanim zdążyłam rozejrzeć się wokoło, miałam przed sobą szklankę herbaty. Mieściła się w ślicznym metalowym koszyku z uchem i stała na podstawce. W cukiernicy był cukier w kostkach — ten widok przypomniał mi słodkie czasy dzieciństwa i naprawdę poprawił mi dość marny humor. — Może rzeczywiście nie powinniśmy go ruszać — powiedział Matoga i otworzył szufladę w stole, żeby podać małe łyżki do zamieszania herbaty. Suka kręciła mu się pod nogami, jakby nie chciała go wypuścić z orbity swojego małego, wychudzonego ciałka. — Przewrócisz mnie — odezwał się do niej Matoga z szorstką czułością.

Widać było, że ma Psa pierwszy raz w życiu i nie bardzo wie, jak się zachować. — Jak ją nazwiesz? — zapytałam, kiedy pierwsze łyki herbaty rozgrzały mnie od środka i ten kłąb emocji, który miałam w gardle, nieco się rozpuścił. Matoga wzruszył ramionami. — Nie wiem, może będzie Mucha albo Kulka. Nic nie powiedziałam, ale nie spodobało mi się. Nie były to imiona, które pasowałyby do tej Suki, zważywszy jej osobistą historię. Trzeba by raczej coś dla niej wymyślić. Cóż to za strata inwencji — oficjalne imiona i nazwiska. Nigdy się ich nie pamięta, są tak oderwane od osoby i banalne, że w niczym jej nie przypominają. Na dodatek każda generacja ma swoje mody i nagle wszyscy nazywają się Małgorzata, Patryk albo — nie daj Boże — Janina. Dlatego staram się nigdy nie używać imion i nazwisk, lecz raczej określeń, które przychodzą do głowy samoistnie, gdy patrzymy na kogoś po raz pierwszy. Jestem przekonana, że jest to najwłaściwszy sposób używania języka, nie zaś przerzucanie się słowami wypranymi ze znaczeń. Matoga na przykład nazywa się Świerszczyński, tak ma napisane na drzwiach, a przed nazwiskiem: „Ś.” — czy jest jakieś imię na Ś? Przedstawiał się zawsze: „Świerszczyński”, lecz chyba nie oczekiwał, że będziemy sobie łamali język, by to wypowiadać. Uważam, że każdy z nas widzi innego Człowieka w swój własny sposób, więc ma prawo nadać mu takie imię, jakie uważa za stosowne i pasujące. Tak oto jesteśmy wieloimienni. Mamy tyle imion, z iloma ludźmi wchodzimy w jakieś związki. Nazwałam Świerszczyńskiego Matogą i myślę, że to miano dobrze oddawało jego Właściwości. Ale teraz, gdy popatrzyłam na Sukę, przyszło mi natychmiast do głowy ludzkie imię — Marysia. Może od sierotki, taka była zabiedzona. — Czy ona czasami nie nazywa się Marysia? — zapytałam. — Możliwe — odpowiedział. — Tak, chyba tak. Ona nazywa się Marysia. W podobny sposób odbyło się nazywanie Wielkiej Stopy. To nie było skomplikowane, narzuciło mi się samo, kiedy zobaczyłam jego ślady na śniegu. Matoga mówił o nim z początku „Włochaty”, ale potem zapożyczył ode mnie „Wielką Stopę”. Znaczy to tylko, że imię wybrałam mu dobre. Niestety, sama dla siebie nie mogłam wybrać żadnego porządnego imienia.

To zapisane w papierach uważam za skandalicznie niedopasowane i krzywdzące — Janina. Myślę, że naprawdę mam na imię Emilia albo Joanna. Czasem też sądzę, że jakoś podobnie do Irmtrud. Albo Bożygniewa. Albo Nawoja. Matoga zaś jak ognia stara się unikać nazywania mnie po imieniu. To też coś znaczy. Zawsze mu jakoś tak wychodzi, że od razu zwraca się do mnie na „ty”. — Poczekasz ze mną, aż przyjadą? — zapytał. — Jasne — zgodziłam się ochoczo i zdałam sobie sprawę, że nie odważyłabym się powiedzieć do niego „Matogo”. Kiedy się jest bliskimi sąsiadami, nie potrzebuje się imion, żeby się do siebie zwracać. Kiedy, przechodząc, widzę, jak plewi w ogródku, nie potrzebuję jego imienia, żeby się do niego odezwać. To szczególny stopień zażyłości. Nasza osada to kilka domów, które stoją na Płaskowyżu, z dala od reszty świata. Płaskowyż jest dalekim geologicznym krewnym Gór Stołowych, ich odległą zapowiedzią. Przed wojną nasza kolonia nazywała się Luftzug, czyli Przeciąg, dziś zostało z tego nieoficjalne Lufcug, bo oficjalnie nie mamy nazwy. Na mapie widać tylko drogę i kilka domów, żadnych liter. Zawsze wieje tutaj wiatr, masy powietrza przelewają się przez góry z zachodu na wschód, z Czech do nas. Zimą wiatr staje się gwałtowny i świszczący; wyje w kominach. Latem rozprasza się w liściach i szeleści, nigdy nie jest tu cicho. Wielu ludzi stać na to, żeby mieć jeden dom w mieście, ten całoroczny, oficjalny, a drugi — jakby frywolny, dziecięcy — na wsi. I tak też te domy wyglądają — dziecinnie. Małe, przycupnięte, ze stromymi dachami i maleńkimi okienkami. Wszystkie zbudowano przed wojną i wszystkie postawiono w taki sam sposób: długimi ścianami na wschód i zachód, jedną krótką na południe — i drugą, do której przylega stodoła, od północy. Tylko dom Pisarki jest trochę bardziej ekscentryczny — dobudowano tu wszędzie tarasy i balkony. Nie ma się co dziwić ludziom, którzy opuszczają Płaskowyż zimą. Trudno jest tu mieszkać od października do kwietnia, wiem coś o tym. Co roku spada tutaj wielki śnieg, a wiatr starannie rzeźbi z niego zaspy i diuny. Ostatnie zmiany klimatyczne ociepliły wszystko, tylko nie nasz Płaskowyż. A wręcz przeciwnie, zwłaszcza w lutym, śniegi są większe i dłużej leżą. Mróz kilka razy w ciągu zimy dochodzi do dwudziestu stopni, a zima kończy się

na dobre w kwietniu. Droga jest marna, mróz i śnieg niszczy to, co niewielkimi nakładami próbuje naprawić gmina. Do asfaltu trzeba jechać cztery kilometry polną drogą pełną kolein, a i tak nie ma się tam po co pchać — autobus do Kudowy na dole odchodzi rano i wraca po południu. Latem, gdy nieliczne tutejsze wyblakłe dzieci mają wakacje, autobusy nie jeżdżą w ogóle. We wsi jest szosa, która niezauważalnie, jak czarodziejska różdżka, zamienia ją w przedmieścia małego miasteczka. Gdyby się tylko miało ochotę — mogłoby się dojechać tą szosą do Wrocławia albo do Czech. Ale są tacy, którym to wszystko pasuje. Byłoby tu wiele Hipotez do postawienia, gdybyśmy się mieli bawić w tego rodzaju dochodzenia. Psychologia i socjologia mogłyby tutaj wskazać wiele tropów, ale mnie ten temat zupełnie nie zajmuje. Na przykład ja i Matoga dzielnie stawiamy czoło zimie. A zresztą to niemądre określenie: „stawiać czoło”; my raczej wojowniczo wysuwamy dolną szczękę, jak ci mężczyźni na mostku we wsi. Gdy się ich sprowokuje jakimś niepochlebnym słowem, mówią: „No co? No co?”, zaczepnie. W pewnym sensie my też prowokujemy zimę, ale ona nas ignoruje tak samo jak reszta świata. Starzy ekscentrycy. Hipisi z bożej łaski. Zima pięknie otula wszystko tutaj białą watą, skraca maksymalnie dzień, tak że gdy się nieopatrznie zasiedzi w nocy, można się obudzić w Mroku popołudnia następnego dnia, co — przyznam szczerze — zdarza mi się coraz częściej od zeszłego roku. Niebo wisi tu nad nami ciemne i niskie, jak brudny ekran, na którym rozgrywają się nieposkromione batalie chmur. Po to są nasze domy — żeby chronić nas przed tym niebem, inaczej przeniknęłoby do samego wnętrza naszych ciał, gdzie, podobna małej szklanej kulce, tkwi nasza Dusza. Jeżeli coś takiego w ogóle istnieje. Nie wiem, co przez te ciemne miesiące robi Matoga, nie mamy ze sobą zbyt bliskiego kontaktu, choć — nie ukrywam — liczyłabym na więcej. Widujemy się raz na kilka dni i mówimy sobie wtedy parę słów na powitanie. Nie po to przeprowadziliśmy się tutaj, żeby sobie teraz urządzać wspólne herbatki. Matoga kupił dom w rok po mnie i wygląda na to, że postanowił rozpocząć swoje nowe życie, jak każdy, komu skończyły się pomysły i środki na stare. Podobno pracował w cyrku, ale nie wiem, czy był tam na przykład księgowym, czy akrobatą. Wolę myśleć, że akrobatą, i kiedy utyka, wyobrażam sobie, że dawno temu, w pięknych latach siedemdziesiątych, podczas jakiegoś szczególnego numeru stało się coś, co sprawiło, że nie trafił

ręką na drążek i upadł z wysoka na wysypaną trocinami podłogę. Po dłuższym zastanowieniu przyznaję jednak, że zawód księgowego nie jest złym zawodem, i umiłowanie porządku właściwe księgowym budzi mój szacunek, aprobatę i niewypowiedziany respekt. Umiłowanie porządku Matogi widoczne jest w jego małym obejściu od razu: drewno na zimę leży poukładane w przemyślne sągi, które przypominają spiralę. Powstaje z tego zgrabny kopiec o złotych proporcjach. Można te jego sągi traktować jako miejscowe dzieło sztuki. Trudno mi się oprzeć pięknemu spiralnemu porządkowi. Kiedy przechodzę tamtędy, zawsze przystaję na chwilkę i podziwiam tę budującą współpracę rąk i umysłu, która w tak banalnej rzeczy jak drewno na opał wyraża najdoskonalszy ruch we Wszechświecie. Ścieżka przed domem Matogi wysypana jest równiutko żwirem i ma się wręcz wrażenie, że jest to żwir specjalny, zbiór kamyczków identycznych, ręcznie selekcjonowanych w podziemnych skalnych fabrykach żwiru, prowadzonych przez koboldy. W oknach wiszą czyste firany, a każda fałda jest równa innej; zapewne używa do tego specjalnego urządzenia. I kwiaty w ogródku ma czyste i porządne, wyprostowane i smukłe, jakby uprawiały gdzieś fitness. Teraz Matoga, podając mi herbatę, krzątał się po kuchni i widziałam, jak równo stoją szklanki w jego kredensie, jak nieskazitelna serweta leży na maszynie do szycia. Miał więc nawet maszynę do szycia! Ze wstydem wcisnęłam między kolana moje dłonie. Dawno nie poświęcałam im specjalnej uwagi. No cóż, mam odwagę przyznać, że moje paznokcie były po prostu brudne. Kiedy wyciągał łyżeczki do herbaty, na chwilę odsłoniła się przede mną jego szuflada i nie mogłam od niej oderwać wzroku. Była szeroka i płytka jak taca. W środku, w przegródkach, leżały starannie poukładane wszelkie sztućce i inne Narzędzia potrzebne w kuchni. Każde miało swoje miejsce, choć większości z nich w ogóle nie znałam. Kościste palce Matogi z rozmysłem wybrały dwie łyżeczki, które spoczęły zaraz na seledynowych serwetkach tuż przy filiżankach z herbatą. Niestety, trochę za późno, bo ja już swoją herbatę wypiłam. Z Matogą trudno się rozmawiało. Był bardzo małomówny, a skoro nie można było mówić, to należało milczeć. Ciężko się rozmawia z niektórymi osobami, najczęściej męskimi. Mam pewną Teorię na ten temat. Wielu

mężczyzn z wiekiem zapada na autyzm testosteronowy, który przejawia się w powolnym zaniku inteligencji społecznej i umiejętności międzyludzkiej komunikacji, a także upośledza formułowanie myśli. Zaatakowany tą Dolegliwością Człowiek staje się milczący i wydaje się pogrążony w rozmyślaniach. Bardziej interesują go różne Narzędzia i maszynerie. Pociągają go druga wojna światowa i biografie znanych ludzi, najczęściej polityków i złoczyńców. Prawie zupełnie zanika jego zdolność do czytania powieści, autyzm testosteronowy zaburza psychologiczne rozumienie postaci. Myślę, że Matoga cierpiał na tę Dolegliwość. Ale tego dnia nad ranem trudno było wymagać od kogokolwiek elokwencji. Byliśmy zupełnie osowiali. Z drugiej strony czułam wielką ulgę. Czasami, gdy pomyśli się szerzej, nie zważając na pewne Przywiązania Umysłu, gdy weźmie się pod uwagę Rachunki uczynków, można zdać sobie sprawę, że czyjeś życie wcale nie jest dobre dla innych. Myślę, że każdy przyzna mi tutaj rację. Poprosiłam o następną szklankę herbaty właściwie tylko dlatego, żeby zamieszać ją tą piękną łyżeczką. — Naskarżyłam kiedyś na Policji na Wielką Stopę — powiedziałam. Matoga na chwilę przestał wycierać do sucha talerzyk na ciastka. — Z powodu psa? — zapytał. — Tak. I kłusowania. Pisałam też na niego skargi. — I co? — I nic. — Chcesz powiedzieć, że dobrze, że umarł, czy tak? Jeszcze przed ostatnim Bożym Narodzeniem wybrałam się do gminy, żeby zgłosić sprawę osobiście. Do tej pory pisałam listy. Nikt na nie nigdy nie odpowiedział, choć przecież istnieje ustawowy obowiązek odpowiadania obywatelom. Posterunek okazał się niewielki i przypominał domki jednorodzinne budowane za komuny z kombinowanych wszędzie materiałów — byle jakie i smutne. I taki też tu panował nastrój. Zamalowane farbą olejną ściany obwieszono kartkami papieru — i wszystkie zatytułowane były „Obwieszczenie”; swoją drogą, co to za okropne słowo. Policja używa wielu wyjątkowo odrażających słów, takich na przykład jak „denat” czy „konkubent”.

W tym przybytku Plutona najpierw próbował mnie odprawić młody mężczyzna siedzący za drewnianą barierką, a potem jakiś jego starszy przełożony. Chciałam się widzieć z Komendantem i upierałam się przy tym; byłam też pewna, że w końcu obydwaj stracą cierpliwość i dopuszczą mnie przed jego oblicze. Musiałam długo czekać i bałam się, że zamkną mi sklep, a musiałam jeszcze zrobić zakupy. Aż zapadł Zmierzch, co znaczyło, że było około czwartej i że czekałam ponad dwie godziny. Wreszcie pod sam koniec urzędowania pojawiła się na korytarzu jakaś młoda kobieta i powiedziała: — Proszę, może pani wejść. Trochę się zamyśliłam, więc teraz musiałam oprzytomnieć. Zbierałam myśli, podążając za kobietą na audiencję na piętro, gdzie szef miejscowej Policji miał swój gabinet. Komendant był otyłym mężczyzną w moim, powiedzmy, wieku, ale zwracał się do mnie, jakbym była jego matką, albo nawet babką. Spojrzał na mnie przelotnie i powiedział: — Siadajcie, proszę. I czując, że tą liczbą mnogą zdemaskował swoje wiejskie pochodzenie, chrząknął i poprawił się: — Niech pani siada. Prawie słyszałam jego myśli — nazywał mnie najpewniej „kobieciną”, a gdy moja oskarżycielska mowa przybierała na sile — „babskiem”. „Nawiedzone babsko”, „wariatka”. Byłam świadoma, z jaką awersją obserwuje moje ruchy i ocenia (negatywnie) mój gust. Nie podobały mu się ani moja fryzura, ani ubranie, ani brak uległości. Lustrował moją twarz z coraz większą niechęcią. Ale i ja widziałam wiele — że apoplektyk, że za dużo pije i ma słabość do tłustych potraw. W trakcie mojej oracji jego duża łysa głowa poczerwieniała od karku po czubek nosa, a na policzkach wyraźnie pojawiły się kłębki rozszerzonych naczyń krwionośnych, jak niezwykły wojenny tatuaż. Na pewno przyzwyczajony był do rządzenia i posłuszeństwa innych i łatwo unosił się Gniewem. Typ jowiszowy. Widziałam także i to, że nie rozumie wszystkiego, co mówię — po pierwsze, z tej oczywistej przyczyny, iż używam argumentów mu obcych, ale także dlatego, że nie zna wielu słów. I że jest typem Człowieka, który gardzi tym, czego nie rozumie.