Powieść tę dedykuję przyjaciołom z koła autorów książek kryminalnych, a przede wszystkim mojej
bratniej duszy – Meg Chittenden. Meg, przepraszam, że tak często jesteśmy ze sobą mylone. Serdeczne
słowa kieruję również do Lyn Hamilton, towarzyszki wspólnych podróży.
Koło autorów książek kryminalnych to grupa ciepłych, wesołych i niezwykle sympatycznych osób.
Przynależność do tego grona jest dla mnie wielkim zaszczytem.
.
Jak zwykle specjalne podziękowania dla Clare, Jane i Johna za czas, który poświęcili, by pomóc mi
w pracy nad książką.
1
– Wiosna? W tym roku jeszcze nie było wiosny – zauważył mężczyzna w śmiesznym brązowym
kapeluszu. – Ale zaraz... Już sobie przypominam. Pojawiła się chyba na chwilę w zeszłą środę, prawda?
Kobiety z kolejki w delikatesach Giacominiego zachichotały. Oprócz właściciela, starszego pana
stojącego za ladą, człowiek w kapeluszu był jedynym mężczyzną w całym sklepie. Wzrostem górował nad
wszystkimi, a jego obecność w takim miejscu robiła na paniach duże wrażenie. W sklepach spożywczych
widuje się przecież same kobiety, bo gotowanie to wszak głównie ich domena – pomyślałam. Na dodatek
ów mężczyzna wspaniale się prezentował. Miał marynarkę w pepitkę, na nogach getry i wyglancowane
buty. W tej okolicy, na południe od Washington Square, mieszkali głównie przysadziści Włosi o ciemnej
karnacji; ten człowiek zupełnie nie wyglądał jak oni. Sprawiał wrażenie bardzo z siebie zadowolonego,
a w kolejce perorował z ożywieniem.
– Racja – zauważyła kobieta przede mną, kiwając głową. – Był tylko jeden prawdziwie wiosenny
dzień. O ile sobie dobrze przypominam, od połowy kwietnia lało i wiało.
– A potem w ciągu jednej nocy nastały te cholerne upały – dokończył za nią mężczyzna.
Trudno było nie zgodzić się z tą uwagą, choć niektóre panie westchnęły z dezaprobatą, słysząc tak
dobitne sformułowanie. Pogoda rzeczywiście dała się wszystkim we znaki, a potem nagle przyszły
wyjątkowo gorące dni, na które nikt nie był przygotowany. Zwykle nie przeszkadzała mi kolejka
w ciasnym sklepie pana Giacominiego, gdzie zapach przypraw i ziół budził wspomnienia z dzieciństwa.
Jednak dzisiejszy upał sprawiał, że trudno było oddychać, a zapachy stawały się nie do zniesienia,
szczególnie w połączeniu z niezbyt przyjemną wonią potu i czosnku.
– Podobno w Lower East Side panuje epidemia tyfusu – powiedziała jedna z kobiet, ściszając głos.
– Nie zapuszczam się w tamte strony, nawet kiedy nie ma żadnej epidemii – odparła inna. – Mieszkają
upakowani jak sardynki w puszce. W dodatku nawet się nie myją. Dobrze im tak! Może choroba nauczy
ich higieny.
Pan Giacomini wsypał cukier do papierowego stożka, wprawnie zwinął jego końce i wręczył klientce,
która stała przy ladzie.
– Co jeszcze podać, signora? Jeśli to wszystko, poproszę dolara i czterdzieści pięć centów.
Kobieta podała sprzedawcy pieniądze, a następnie włożyła sprawunki do koszyka. Ponieważ nie
należała do szczupłych, z trudem torowała sobie drogę do wyjścia. Jak to zwykle bywa w takich
przypadkach, tu i ówdzie rozległy się śmichy-chichy i głupawe uwagi. Kiedy kolejne osoby próbowały
przykleić się do ściany, coś zwróciło moją uwagę. Czy dobrze widziałam?! Podczas ogólnego
zamieszania mężczyzna w kapeluszu wsadził rękę do koszyka kobiety, która stała za nim w kolejce,
i wyciągnął z niego portmonetkę. Serce zaczęło mi bić jak szalone. Przez chwilę się zastanawiałam, czy
wzrok mnie nie myli, a potem zaczęłam rozmyślać, co należy zrobić. Nieznajomy był za duży i za silny,
żeby z nim zadzierać.
Kolejka przesunęła się do przodu i pan Giacomini zaczął obsługiwać następną osobę. Muszę
natychmiast działać – uznałam. Złodziej za chwilę zrobi zakupy, a potem wyjdzie, zanim jego ofiara
zorientuje się, że nie ma przy sobie pieniędzy! Nie mogę przecież tak stać bezczynnie! To nie leży
w mojej naturze. Parę razy co prawda sparzyłam się w podobnych sytuacjach, ale trudno.
Dotknęłam ramienia kobiety. Odwróciła się i otaksowała mnie wzrokiem.
– Ten człowiek właśnie zabrał pani portmonetkę – szepnęłam.
Spojrzała na mnie z niedowierzaniem, potem zerknęła do koszyka.
– Racja. Nie ma jej – odparła cicho, przerażona. – Jest pani pewna, że to on?
Kiwnęłam głową.
– Widziałam.
– Co mam zrobić? – zapytała, bezradnie spoglądając na mężczyznę.
– Proszę tu zostać, a ja pobiegnę po policjanta. Zastawimy na niego pułapkę jak na szczura – odparłam
i zanim zdążyła odpowiedzieć, bąknęłam coś na temat listy zakupów, którą zostawiłam w domu,
i wybiegłam ze sklepu, kierując się prosto na Washington Square. W południowej części placu zawsze
stał jakiś policjant, bo tuż obok był uniwersytet, a studenci słyną z tego, że trzeba ich pilnować. Nie
myliłam się. Policjant był dokładnie tam gdzie zawsze.
– Proszę szybko za mną! – krzyknęłam. – Właśnie byłam świadkiem kradzieży w sklepie. Jeśli się pan
pospieszy, nakryjemy złodzieja.
– Kolejny kieszonkowiec, Bill! – zawołał policjant do swojego kolegi, który stał po przeciwnej stronie
placu. – Wracam za chwilę. Jeśli będę miał jakieś kłopoty, użyję gwizdka. Czy to daleko, panienko?
– Delikatesy Giacominiego na Thompson Street. Pospieszmy się, bo nam ucieknie.
Korciło mnie, by chwycić go za ramię i pociągnąć za sobą. Na szczęście po chwili puścił się biegiem
razem ze mną. Kiedy dotarliśmy na miejsce, pot lał mu się po czerwonej, okrągłej twarzy. Weszliśmy do
ciepłego, ciemnego i pachnącego przyprawami wnętrza akurat w chwili, gdy mężczyzna już płacił za
swoje zakupy.
– Czy to on, panienko? – szepnął policjant.
Niepotrzebnie zadał takie pytanie, bo w sklepie wciąż były same kobiety, ale kiwnęłam głową.
– Zabrał portmonetkę tej pani, która stoi za nim, tej w niebieskiej spódnicy – dodałam. – Poprosiłam
ją, by zachowywała się całkowicie naturalnie, dopóki nie wrócę.
– Bardzo rozsądnie, panienko. Proszę się nie denerwować. Dorwę nicponia, gdy będzie chciał wyjść.
Policjant ustawił się przy drzwiach i kiedy złodziej się do nich zbliżał, zablokował mu drogę
i powiedział:
– Nie tak szybko, kolego. Mam wrażenie, że masz przy sobie coś, co nie jest twoją własnością.
– Poważnie? A niby co? – Elegant udał zdziwienie.
– Portmonetkę pewnej pani.
– Portmonetkę? Ja?
– Moją portmonetkę – odezwała się kobieta w niebieskiej spódnicy.
Cała kolejka odwróciła się jak na komendę.
– To niepoważne. Jak pani śmie coś takiego sugerować? – obruszył się złodziej i ponownie skierował
do wyjścia.
– Cóż. Moja portmonetka zniknęła nagle z koszyka, a ta młoda dama twierdzi, że to pan ją stamtąd
zabrał – odparła poszkodowana.
Mężczyzna skupił teraz wzrok na mnie.
– Ach, tak? A może ktoś jeszcze widział ten niecny czyn? Może inna z pań również była świadkiem?
Żadna nie odpowiedziała, a niektóre spuściły wzrok.
Nieznajomy znów zawiesił na mnie spojrzenie.
– Nie wiem, o co ci chodzi, dziewczyno – powiedział. – Może się okazać, że właśnie pakujesz się
w nie lada kłopoty. Nie wolno rzucać słów na wiatr! Proszę bardzo, poruczniku. Może mnie pan
przeszukać.
– Wyjdziemy na zewnątrz. Tu jest za ciemno. Tylko proszę nawet nie myśleć o ucieczce, w pobliżu
kręcą się moi koledzy.
– Ani mi to w głowie. Chcę się oczyścić z zarzutów.
Wyszedł ze sklepu i rozłożył ręce.
– Proszę. Proszę mnie przeszukać.
Jego pewność siebie wyprowadziła mnie z równowagi. Z twarzy nie znikał mu bezczelny uśmiech,
nawet gdy policjant rozpoczął przeszukanie. Nie ma portmonetki przy sobie – pomyślałam. I nagle mnie
olśniło! Na pewno zdążył ją gdzieś ukryć i zamierza przyjść po nią później.
Weszłam do sklepu i zaczęłam rozglądać się gorączkowo. Gdzie, będąc na jego miejscu, schowałabym
portmonetkę? Mógł ją upuścić i kopnąć pod kontuar, ale później, żeby ją podnieść, musiałby uklęknąć,
a to byłoby bardzo podejrzane. W takim razie – pomyślałam – pewnie wykorzystał swój wzrost. Jedną
ścianę sklepu aż pod sam sufit zajmował regał z butelkami i puszkami. Wspięłam się na palce i prawą
ręką sięgnęłam najwyższej półki. Najpierw dotknęłam jakiejś puszki, a potem natrafiłam na coś
miękkiego i płaskiego. Wyciągnęłam się jeszcze bardziej w górę i zdołałam strącić przedmiot na podłogę.
To rzeczywiście była portmonetka. Podniosłam ją i ruszyłam biegiem do wyjścia, wymachując
tryumfalnie swoim znaleziskiem.
W samą porę.
– No. Mam nadzieję, że jest pan usatysfakcjonowany, panie władzo – mówił właśnie mężczyzna. –
I proszę mi wierzyć, o wszystkim dowie się pański przełożony.
– Bardzo pana przepraszam. Ja tylko... – zaczął policjant, ale tamten już odwracał się na pięcie.
– Proszę go zatrzymać. Znalazłam portmonetkę! – krzyknęłam, a funkcjonariusz w ostatniej chwili
chwycił złodzieja za ramię. – Położył ją na najwyższej półce, żeby nikt inny jej tam nie znalazł. Pewnie
chciał przyjść po nią później – dodałam szybko.
– Spryciarz z pana – zwrócił się do delikwenta policjant i mocno chwycił go za ramię. – Na szczęście
ta młoda dama była jeszcze sprytniejsza.
Nieznajomy w jednej chwili stracił pewność siebie.
– Nie można mnie o nic oskarżyć! Ma pan tylko jej zeznania. Każdy mógł położyć portmonetkę na
półce. Może nawet właśnie ona – stwierdził.
– Nikt inny nie mógł jej położyć tak wysoko – zauważyłam. – Ja byłam najwyższa ze wszystkich kobiet
w sklepie, a i tak musiałam się wspiąć na palce. Każdy by zauważył, że dziwnie się zachowuję. Pan mógł
tylko udawać, że poprawia kapelusz albo wygładza wąsy.
– Proszę za mną – zdecydował policjant. – Idziemy na posterunek przy Jefferson Market.
– Nigdzie nie idę – zaprotestował zatrzymany, wyrwał się i zaczął uciekać.
Funkcjonariusz natychmiast wyciągnął gwizdek. Od strony Washington Square nadbiegło dwóch innych
mundurowych i po krótkiej szamotaninie złodziejaszka schwytano.
– Co on zrobił, Harry?
– Próbował jednej pani ukraść portmonetkę w sklepie – odparł policjant, którego przyprowadziłam. –
Na szczęście ta młoda dama wszystko zauważyła – dodał, wskazując na mnie. – Niezłe ma oko, trzeba
przyznać.
– No dobra. Na posterunek z nim – zdecydował drugi i popatrzył na mnie uważnie. – Panienka też
niech lepiej z nami pójdzie. Trzeba złożyć zeznania.
Nie chciałam się do tego przyznać, ale na samą myśl o posterunku przy Jefferson Market robiło mi się
niedobrze. Kiedyś spędziłam tam całą noc w areszcie, bo przez pomyłkę wzięto mnie za kobietę lekkich
obyczajów. Mimo to poszłam posłusznie za nimi. Byłam nawet z siebie zadowolona. Dobrze sobie radzę
jako detektyw – pomyślałam w duchu. Jestem na pewno bardziej spostrzegawcza niż przeciętny obywatel,
bardziej wyczulona, a w dodatku szybko reaguję. Najwyższy czas, żeby policjanci zdali sobie sprawę,
jak jestem im potrzebna. Szkoda, że sama nie mogę powiedzieć Danielowi Sullivanowi o swoich
zawodowych dokonaniach.
– Tracicie czas, koledzy – stwierdził złodziejaszek poufałym tonem. – Nie ma szans, żebyście to
wszystko poskładali w całość – dodał i popatrzył na mnie przeciągle, jakby chciał mnie przestraszyć.
Nie dość, że nie uciekłam wzrokiem, to jeszcze obdarzyłam go swoim słynnym spojrzeniem à la
królowa Wiktoria. Nie traciłam pewności siebie i czułam, że mam powody do dumy.
Przeszliśmy przez plac i skierowaliśmy się w stronę targu na końcu Szóstej Alei. Na chodniku walały
się rozgniecione owoce i słoma. Ktoś pchnął w naszą stronę beczkę pełną kapusty. W popołudniowym
skwarze smród zgniłych owoców i ścieków był nie do wytrzymania. Posterunek policji znajdował się
w kompleksie budynków przy placu, zaraz za siedzibą straży pożarnej. Właśnie mieliśmy wchodzić,
kiedy drzwi otworzyły się z impetem i z budynku wyszło dwóch mężczyzn zajętych rozmową. Gdyby nie
to, że prawie się ze sobą zderzyliśmy, w ogóle by nas nie zauważyli.
Nie mieli wprawdzie na sobie policyjnych mundurów, ale żywo zareagowali na naszą procesję.
– Kogo prowadzisz, Harris? – zapytał jeden z nich.
– Przyłapałem tego kolesia, jak kradł jednej pani portmonetkę – odparł mój policjant.
Jeden z mężczyzn z niedowierzaniem popatrzył na złodziejaszka.
– Znowu narozrabiałeś, Nobby? – zapytał.
– Idź do diabła – odparł tamten prosto z mostu. – Nie znajdziecie na mnie haka. Nie ma szans. Jej
słowo przeciwko mojemu.
Dopiero wtedy na mnie spojrzeli. Starałam się zachować spokój, mimo że od razu wiedziałam, że
jeden z nich to kapitan Daniel Sullivan, z którym kiedyś coś mnie łączyło. Na mój widok wytrzeszczył
oczy ze zdumienia.
– Ta panienka przyłapała go na gorącym uczynku – wyjaśnił policjant. – Na dodatek wykazała się nie
lada sprytem, bo odkryła, gdzie ten łobuz schował portmonetkę.
– Nie lada sprytem, powiadasz – czułam na sobie spojrzenie Daniela, chociaż wcale jeszcze nie
podniosłam wzroku. – W porządku, panowie. Zabierzcie go do środka i wsadźcie za kratki. Jestem
pewien, że wszyscy znają drogę.
Kiedy razem z innymi skierowałam się wreszcie w stronę wejścia na posterunek, Daniel mocno
chwycił mnie za ramię.
– Jesteś taka pewna swoich umiejętności detektywistycznych, że postanowiłaś przejąć obowiązki
policji w Nowym Jorku? – zapytał tonem, który nie należał do przyjemnych.
– Byłam w sklepie. Zauważyłam kieszonkowca. Na szczęście potrafiłam odpowiednio zareagować
i dzięki temu złodziej poniesie karę – odparłam butnie, patrząc Danielowi prosto w oczy.
– Nie wiem, czy można to nazwać szczęściem – odrzekł. – Wiesz, kim jest ten człowiek?
Mogłam się tylko domyślać. Na dolnym Manhattanie działały trzy gangi, a jeden z nich nazywał się
Hudson Dusters. Parę miesięcy temu miałam do czynienia z innym gangiem i nie pozostały mi z tamtego
okresu przyjemne wspomnienia.
– Chyba nie muszę ci przypominać, czym zajmują się gangi, prawda, Molly? – kontynuował Daniel. –
A ten zbir, Nobby Clark, słynie z mściwego usposobienia. Jednego z naszych ludzi zaatakował na oślep
tylko dlatego, że ten kiedyś wsadził go do aresztu.
Nie spuszczał ze mnie wzroku, a ja starałam się zrozumieć, o czym mówi.
– Nie będziesz składała żadnych zeznań, kiedy przyjdzie co do czego, zrozumiano? I masz się gdzieś
ukryć, kiedy ten typek wyjdzie na wolność. Nie wie, jak masz na imię, prawda?
Potrząsnęłam głową.
Zacisnął dłoń na moim ramieniu.
– Molly, kiedy wreszcie zapamiętasz, że nie należy się wtrącać do pracy policji?
– Puść mnie, na litość boską! – powiedziałam w końcu i uwolniłam się z uścisku. – Zrobiłam tylko to,
co zrobiłby każdy porządny obywatel. Gdyby to była moja portmonetka, chciałabym, żeby ktoś stanął
w mojej obronie.
Daniel westchnął.
– Oczywiście. I przypuszczam, że jeśli chodzi o innych kieszonkowców, nic by się nie stało. Ale w tym
przypadku jest inaczej. Chodź. Odprowadzę cię do domu. Nobby niech chwilę odpocznie w celi, a potem
go wypuścimy.
– Wypuścicie go?! Przecież to złodziej!
– Jego słowo przeciwko twojemu, dokładnie tak jak powiedział. Gangi mają dobrych prawników.
Wybronią go, a on potem zacznie cię szukać. Nie martw się. Złapiemy go jakby co.
– Rozumiem, że Dustersi cię opłacają. Inne gangi zresztą pewnie też – zauważyłam.
Obrzucił mnie chłodnym spojrzeniem.
– W przeciwieństwie do tego, co się mówi, nowojorska policja nie jest skorumpowana. Po prostu
uważamy, że są sprawy, o które walczyć nie warto. Jeśli Nobby zostanie oskarżony o kradzież
kieszonkową, posiedzi zaledwie parę miesięcy. Wolałbym przyłapać go na czymś większym. – Wziął
mnie za rękę i zaczął prowadzić na drugą stronę ulicy.
– Zaczekaj – powiedziałam. – Przez to wszystko nie zrobiłam zakupów.
– Nie chcę, żebyś wracała do tego sklepu. Pójdziesz prosto do domu, a ja poproszę jednego
z policjantów, żeby zrobił dla ciebie sprawunki. Czego ci potrzeba?
Wolałam, by Daniel nie wiedział, że ostatnio cienko przędę. Nie miałam pracy. Na kolację
zamierzałam kupić tylko parę plasterków ozora wołowego.
– Nic takiego. W zasadzie wszystko, czego potrzebuję, mogę kupić rano – odparłam. – Poza tym jestem
już duża, potrafię sama przechodzić przez ulicę.
– Nie jestem tego wcale taki pewien – zażartował łagodnie.
Zwykle łatwiej radziłam sobie w obecności Daniela agresywnego niż tego z uśmiechem na twarzy.
Odsunęłam się. Dłoń, która spoczywała na moim ramieniu, prześlizgnęła się w dół do palców.
– Wciąż nie masz pierścionka zaręczynowego – zauważył. – Nie powiedziałaś „tak” temu brodaczowi?
– Jeśli chodzi ci o pana Singera, to nie jesteśmy wcale zaręczeni. Zawarliśmy pewną umowę –
odparłam chłodno.
– Molly...– zaczął Daniel rozdrażnionym głosem.
– A ja rozumiem, że ty wciąż jesteś oficjalnie narzeczonym panny Norton?
– Chyba powoli zaczyna być zmęczona moim brakiem zaangażowania – odparł. – Ostatnio usłyszałem,
że jestem pozbawionym ambicji nudziarzem. To chyba dobry znak, nie sądzisz?
– Dobry dla kogo? – spytałam. – Zapewniam cię, Danielu, że jestem zbyt pochłonięta innymi
sprawami, by zastanawiać się jeszcze nad twoją relacją z panną Norton.
– Ciągle chodzi ci po głowie ten idiotyczny pomysł, by zostać prywatnym detektywem?
Przytaknęłam.
– Nawet nieźle sobie radzę, jeśli chcesz wiedzieć. Prawie tak dobrze jak Paddy Riley.
– Paddy Riley został zamordowany – przypomniał mi Daniel.
– Bo jeden jedyny raz stracił czujność.
Przeszedł ze mną na drugą stronę ulicy i obydwoje stanęliśmy u wylotu Patchin Place, wyłożonej
kocimi łbami uliczki, przy której mieszkałam.
– Muszę wracać, ale rozumiem, że stąd już sobie poradzisz – powiedział Daniel.
– Poradziłabym sobie nawet z posterunku – odparłam. – Naprawdę, Danielu, umiem o siebie zadbać.
Nie musisz się o mnie martwić.
– Ale ja się martwię. Często o tobie myślę. Nie mów, proszę, że już o mnie zapomniałaś.
– Nie mam czasu – odparłam szybko. – Do widzenia, kapitanie Sullivan. Dziękuję, że mnie pan
odprowadził.
Odeszłam, podczas gdy Daniel wciąż stał u wylotu Patchin Place.
2
Nawet się nie odwróciłam. Byłam z siebie dumna. Pokazałam mu, że nie ma już wpływu na moje życie.
Mam nadzieję, że zrobiłam na nim wrażenie pewnej siebie kobiety sukcesu. Może powinnam zmienić
profesję i poprosić znajomego dramaturga, by w następnej sztuce obsadził mnie w jakiejś roli? Szkoda,
że nie widział tego przedstawienia przed chwilą.
Bo co tu dużo mówić... Wszystko, co właśnie powiedziałam Danielowi, dalekie było od prawdy. Jako
prywatny detektyw nie zbijałam fortuny. Do firmy P. Riley i Partnerzy przychodziło wprawdzie dużo
zapytań, ale kiedy potencjalni klienci orientowali się, że śledztwo ma prowadzić kobieta, na ogół
rezygnowali. Panowało bowiem przekonanie, że kobieta nigdy nie będzie dyskretna. Panie słyną przecież
z tego, że nie potrafią utrzymać języka za zębami! Paddy też tak uważał, choć w dniu swojej śmierci
chyba zaczynał myśleć o mnie trochę inaczej. Bardziej pochlebnie. Brakowało mi Paddy’ego.
Żałowałam, że umarł, zanim zdążyłam porządnie się nauczyć fachu detektywa.
Odstawiłam przy wejściu pusty koszyk i sięgnęłam po klucze. Świadomość, że mogę wracać do
własnego domu, sprawiała mi ogromną radość. W dodatku tak przyjemnego domu! Ostatnio zaczynałam
się jednak zastanawiać, jak długo zdołam go utrzymać. Od kilku miesięcy nie miałam żadnych dochodów.
Seamus O’Connor, z którym mieszkałam, znów był bezrobotny. Sezonowa praca pomocnika w domu
handlowym Macy’s dawno się skończyła. Nastał maj, a on ciągle szukał nowego zajęcia. Dwójka jego
dzieci – Szelma i Bridie – miała wilczy apetyt, więc pieniądze znikały w zastraszającym tempie. Nie
istniały wprawdzie żadne powody, dla których powinnam była utrzymywać te dzieci. Nie byliśmy nawet
spokrewnieni. Problem jednak w tym, że całe swoje życie w Ameryce zawdzięczałam ich matce, biednej
Kathleen O’Connor, która zapewne umiera teraz gdzieś w Irlandii. Poza tym bardzo te maluchy polubiłam
i zaczęłam je traktować jak własną rodzinę.
Weszłam do środka i ze złością spojrzałam na bałagan w domu. Resztki jedzenia walały się na
kuchennym stole. Pokrojony chleb leżał na wierzchu, cerata była upstrzona plamami z dżemu. Dzieci
najwyraźniej wróciły ze szkoły i natychmiast gdzieś wybiegły. Jak przyjdą, dostaną niezłą burę –
pomyślałam. Powoli wzięłam się do sprzątania. Seamusa też ani widu, ani słychu. Byłam pełna podziwu
dla jego uporu i cierpliwości. Codziennie przemierzał ulice miasta w poszukiwaniu pracy. Po wypadku
ciągle nie odzyskał sił, więc nie mógł podjąć pracy oferowanej zwykłym imigrantom z Irlandii, a że nie
miał wykształcenia, nie mógł też liczyć na lepiej płatne zajęcie. Mimo to się nie poddawał.
Westchnęłam, wkładając chleb z powrotem do pojemnika. Muszę szybko znaleźć jakąś robotę, bo
inaczej nie będzie pieniędzy ani na czynsz, ani na jedzenie – pomyślałam. Może dobrym wyjściem byłoby
wynajęcie któregoś pokoju? Wtedy O’Connorowie musieliby się pomieścić w jednej sypialni. Wizja
dzielenia domu z kimś zupełnie obcym wcale mnie jednak nie pociągała.
Oczywiście mogłabym znowu wrócić do pozowania malarzom jako modelka. Uśmiechnęłam się sama
do siebie na myśl o tym, jak pan Singer zareagowałby na wiadomość, że pokazuję się nago obcemu
mężczyźnie. Owszem, ma liberalne poglądy, ale czegoś takiego chyba łatwo by nie zaakceptował.
Kochany Jacob! Mój jedyny stały punkt odniesienia. Na razie nie chciałam z nim rozmawiać o ślubie, ale
ostatnio czułam, że trochę się łamię. Muszę przyznać, że perspektywa bezpiecznego życia u boku
mężczyzny kusiła nawet mnie – niezależną kobietę biznesu.
Myśląc o Jacobie, uświadomiłam sobie, że nie widzieliśmy się już ładnych parę dni, a tak bardzo
potrzebowałam jego towarzystwa. Powinien być w domu – pomyślałam. Dziś wieczorem nie pracuje
przecież w swojej organizacji – żydowskich związkach zawodowych. Moglibyśmy pójść do ulubionej
kawiarni na wino. Mimo upału, który wydawał się unosić z chodnika jak para, przebiegłam szybko przez
Washington Square, a potem w dół Broadwayem na Rivington Street.
Kiedy weszłam do Lower East Side, ulice zapełniły się wózkami i straganami wypakowanymi po
brzegi najrozmaitszymi towarami: na chętnych czekały książeczki ze słowami żydowskich piosenek,
słoiki z przetworami, guziki, a nawet żywe gęsi. Najróżniejsze odgłosy odbijały się echem od wysokich
ścian budynków – płacz dziecka, dźwięki skrzypiec, na których ktoś wygrywał tęskną rosyjską melodię,
podniesione głosy kobiet kłócących się w otwartych oknach, krzyki domokrążców zachwalających swoje
towary. To miejsce tętniło życiem, z przyjemnością wsłuchiwałam się w jego rytm.
Wkrótce poczułam cierpki zapach od strony rzeki. Jacob mieszkał na samym końcu Rivington Street,
prawie nad East River. Wynajmował przestronne jednopokojowe mieszkanie na trzecim piętrze. Sprytnie
podzielił wnętrze na sypialnię i studio fotograficzne, w którym pracował. Był bardzo utalentowanym
fotografem i mógłby nieźle zarabiać na życie, ale postanowił poświęcić się pracy u podstaw. Dlatego
jego zdjęcia przedstawiały głównie biedę i nie znajdywały wielu nabywców.
Drzwi frontowe budynku stały otworem. Na stopniu przy wejściu siedzieli, żywo gestykulując, dwaj
starsi mężczyźni z długimi siwymi brodami. Kiedy ich mijałam, popatrzyli na mnie przeciągle. Właśnie
odwiedzam młodego mężczyznę. Sama, bez przyzwoitki – zdałam sobie sprawę. Nie do pomyślenia!
Uśmiechnęłam się i wbiegłam po schodach, biorąc po dwa stopnie naraz.
Na górze zatrzymałam się, by obetrzeć pot z czoła i wygładzić włosy. Zza drzwi mieszkania dobiegały
jakieś dźwięki. Zapukałam i po chwili usłyszałam szczęk otwieranego zamka.
– Jacob, umieram z głodu. Wyobraź sobie, że nie zdołałam nic kupić na kolację, bo...
Zamilkłam. Przede mną stał jakiś obcy mężczyzna. Miał na sobie czarną szatę, a twarz okalały mu dwa
długie pejsy, często noszone przez wyjątkowo religijnych Żydów. Patrzył na mnie przerażony.
– Dzień dobry – powiedziałam w końcu. – Ja do pana Singera.
Uniósł brwi jeszcze wyżej.
– Pan Singer nie być w domu – odrzekł z silnym akcentem, a jego dziwna broda drżała, kiedy nerwowo
potrząsał głową.
– A kiedy wróci? – zapytałam.
Chyba nie zrozumiał mojego pytania. Nie miałam pojęcia, co ten człowiek robi w mieszkaniu Jacoba
i kto tam jeszcze jest oprócz niego. Nieznajomy najwyraźniej nie zamierzał mnie wpuścić do środka. Już
chciałam się wycofać, gdy na schodach rozległy się czyjeś kroki, a potem na podeście stanął Jacob.
– Molly! Co tutaj robisz?! – wykrzyknął na mój widok, zadowolony, ale z dziwną rezerwą w głosie.
– Czyżbym od dzisiaj potrzebowała specjalnego zaproszenia, żeby móc cię odwiedzić? – zapytałam
ironicznie.
– Skądże. Po prostu... – przerwał i spojrzał na stojącego w drzwiach mężczyznę, który nie spuszczał
z nas oka. – Trochę się pokomplikowało.
Zwrócił się do nieznajomego i powiedział coś w jidysz. Powoli zaczynałam rozumieć poszczególne
słowa, ale nie wtedy, gdy wymawiano je tak szybko jak teraz. Młody mężczyzna kiwnął głową i poszedł
w głąb mieszkania, a Jacob zamknął drzwi i zostaliśmy sami na klatce schodowej.
– Kto to taki? – zapytałam. – Czyżby rabin przysłał ci opiekuna, bo dowiedział się, że spotykasz się
z gojką?
– Odprowadzę cię na dół – odparł Jacob i mocno chwycił mnie pod ramię.
Pomyślałam, że dzisiaj już drugi mężczyzna każe mi iść w kierunku, w którym wcale nie zamierzałam
pójść.
– Ale o co chodzi, Jacobie? – zapytałam.
– Bardzo mi przykro, Molly. Naprawdę – odparł, ściszając głos, choć na schodach oprócz nas nie było
nikogo. – Po prostu sytuacja się skomplikowała.
– To już słyszałam – odparłam. – Powiedz mi dokładnie, o co chodzi.
Popatrzył do góry.
– Ten tam to mój kuzyn, który nagle przyjechał z Rosji. A dokładnie jest ich trzech. Kuzyn i jego dwóch
kolegów. Nie mieli ani pieniędzy, ani dachu nad głową, więc nie mogłem inaczej. Gdyby nie
okoliczności, chętnie bym cię przedstawił, ale, jak widzisz, oni są bardzo religijni. Zaproszenie do
środka samotnej kobiety, na dodatek nie-Żydówki, byłoby dla nich zbyt wielkim szokiem. Tak więc przez
jakiś czas...
– Chcesz, żebym trzymała się od ciebie z daleka.
Spojrzał na mnie z wdzięcznością.
– Tak chyba będzie rozsądnie. Wiesz, co myślę o tych wszystkich przestarzałych tradycjach
i zwyczajach, ale oni dopiero co przyjechali... Nie mogę tak na dzień dobry ich denerwować.
– To co mu o mnie powiedziałeś? – zapytałam chłodno. – Powiedziałeś, że wariatka z dołu przyszła
pożyczyć trochę cukru?
Zmieszał się.
– Powiedziałem, że pracujesz dla związków.
– Aha – odparłam i poczułam, że rumienię się ze złości. Odwróciłam się na pięcie.
Położył mi ręce na ramionach i próbował nakłonić, bym na niego spojrzała.
– Molly, przepraszam. Głupio się zachowałem. Po prostu nic innego nie przyszło mi do głowy, a nie
chciałem ich gorszyć.
– A ja? O mnie nie pomyślałeś?
– Oczywiście, że pomyślałem. Mam nadzieję, że zrozumiesz.
– Już zawsze tak będzie, Jacobie? – zapytałam zimno. – Czy gdybym została twoją żoną, musiałabym
wyprowadzać się z domu za każdym razem, gdy krewni przyjechaliby w odwiedziny? A może miałabym
chować się pod łóżkiem? Albo całe życie udawać, że jestem jedną z działaczek twoich związków?
– Oczywiście, że nie. Każdy, kto cię bliżej pozna, od razu polubi. Moi rodzice cię lubią.
– Twoi rodzice mnie tolerują.
Jacob westchnął.
– Potrzebujemy czasu. Jeśli człowiek wyrastał w jakiejś kulturze, a potem nagle trafia do innej, nie jest
mu łatwo się zaadaptować. Ja jestem postępowy. Uważam, że czas na zmiany. Ale nie wszyscy Żydzi tak
sądzą.
Jeszcze mocniej chwycił mnie za ramię.
– I wybacz, proszę. Nawet nie zapytałem, dlaczego mnie odwiedzasz. Wszystko w porządku?
– Czy w twojej postępowej głowie nie mieści się to, że dziewczyna może tak po prostu chcieć
odwiedzić przyjaciela? Zawsze powinna czekać, aż on zaproponuje spotkanie, kiedy jemu będzie
wygodnie?
Roześmiał się zaskoczony.
– Oczywiście, że nie. W każdej innej sytuacji byłbym szczęśliwy, że do mnie przyszłaś.
– W każdej sytuacji oprócz takiej, gdy akurat są u ciebie krewni albo ich znajomi. – Zdjęłam jego
dłonie ze swoich ramion. – W takim razie baw się dobrze, Jacobie. Zobaczymy się, kiedy obydwoje
będziemy mieć czas i ochotę.
Szybko przebiegłam obok dwóch starszych mężczyzn, którzy wciąż siedzieli przy wejściu, pogrążeni
w dyskusji.
– To nie potrwa długo, Molly. Muszę im tylko znaleźć jakiś dach nad głową! – zawołał jeszcze.
Nawet za mną nie poszedł! Kipiałam ze złości. Polubiłam Jacoba, bo wydawało mi się, że jest takim
samym wolnym duchem jak ja. Nie przejmował się głupimi zasadami narzucanymi przez społeczeństwo.
Chciał zmieniać świat. Ale teraz doszłam do wniosku, że wcale nie jest taki, jak mi się wydawało.
3
Szłam szybko, torując sobie drogę wśród tłumu na Rivington. Na Broadwayu zagrodził mi drogę biały
furgon ciągnięty przez dwa konie. Kiedy podeszłam bliżej, zauważyłam na nim czerwony krzyż.
Ambulans. W Lower East Side niezbyt częsty widok. Ludzi stąd nie stać na pobyt w dobrym szpitalu – to
kosztuje fortunę. Są wprawdzie szpitale dla ubogich, ale tam można rozchorować się jeszcze bardziej.
Najlepiej zostać w domu i wtedy albo człowiek wróci do zdrowia, albo umrze.
Kiedy pojawiły się nosze z chorym, sanitariusze w białych uniformach utworzyli kordon.
– Kolejny przypadek – usłyszałam czyjś głos. – To już trzeci na tej ulicy.
– O co chodzi? – spytałam.
– Tyfus – odparła kobieta w czarnej chustce na głowie. – Padają jak muchy. Odwożą ich na oddział
zakaźny, ale i tak jest już za późno. Nie ma dla nich ratunku.
Kiedy za noszami zamknęły się drzwi ambulansu, a woźnica mocno trzasnął z bata, od strony budynku
dobiegło zawodzenie. Tłum zaczął się rozstępować. Ludzie odchodzili w milczeniu, tak jakby chcieli się
znaleźć jak najdalej od choroby. Zauważyłam, że niektóre kobiety mają zasłonięte chustkami usta, a inne
zakrywają twarze dzieciom. Pospieszyłam w stronę tej części miasta, gdzie panują lepsze warunki
sanitarne, i mimo złości z powodu dzisiejszego zajścia miałam nadzieję, że i Jacob będzie się trzymał
z daleka od zarazy.
Kiedy przechodziłam przez Washington Square, zapadał już zmrok. Różowa poświata unosiła się nad
drzewami, a powietrze słodko pachniało jaśminem, który rósł niedaleko. Nie miałam ochoty wracać do
domu i szukać w spiżarni czegoś, co mogłabym dać na kolację trzem głodomorom. Innym wyjściem były
odwiedziny u przyjaciółek – Augusty Walcott i Eleny Goldfarb, znanych jako Gus i Sid – które mieszkały
naprzeciwko. Tak, to był zdecydowanie lepszy pomysł! Ale kiedy byłam już na środku placu, dobiegły
mnie wesołe pokrzykiwania. Rozpoznałam dziecięce głosy i po chwili zobaczyłam dwójkę
przemokniętych do suchej nitki urwisów zajętych zabawą w fontannie.
– Szelma! Bridie! Do mnie, ale już! – zawołałam, a oni natychmiast przybiegli ze zwieszonymi
głowami.
– Co wy sobie wyobrażacie? Jest późno, a wy jeszcze na dworze! W dodatku spójrzcie, jak
wyglądacie!
Kiedy podeszli bliżej, okazało się, że jest jeszcze gorzej, niż przypuszczałam. Przemoczone ubrania,
włosy przyklejone do twarzy...
– Matko Przenajświętsza! Co wyście wyprawiali? – zapytałam.
– Trochę bawiliśmy się w fontannie – odparł Seamus junior zawstydzony. – Było tak gorąco!
– Dlaczego traktujecie mnie jak idiotkę? – Spojrzałam na nich z wyrzutem. – Znowu pływaliście
w rzece, tak?
– Tylko moczyliśmy nogi – zaprotestował Szelma.
– Tylko moczyliście nogi?! Spójrzcie na siebie! Cali mokrzy! Co wam mówiłam na temat pływania
w rzece?
– Ale, Molly, dzisiaj był straszny upał. Kuzyni cały czas się kąpią w rzece.
– Nie obchodzą mnie wasi kuzyni – odparłam. – I wiecie, że nie lubię, kiedy ich odwiedzacie. Mają na
was zły wpływ. No dalej, marsz do domu. – Złapałam dzieci za ręce i przeprowadziłam przez plac. –
A ty, Szelmo, powinieneś lepiej pilnować siostry – zwróciłam się do chłopca. – Przecież ona nie potrafi
jeszcze pływać. Mogła się utopić.
– Wcale że nie. Pilnujemy jej. Ona cały czas trzyma się liny i tylko bawi się w wodzie. Nie skacze ani
nie wchodzi zbyt głęboko.
Westchnęłam. Mimo moich wysiłków Szelma stawał się powoli małym nowojorczykiem. Przeszliśmy
przez Waverly i skierowaliśmy się w stronę Szóstej Alei.
– Nie skaczę do wody – potwierdziła Bridie, spoglądając na mnie ze skruchą. – Zawsze jestem przy
brzegu. Nie kłamię, Molly.
– Ale nie podoba mi się, że w ogóle wchodzisz do tej brudnej wody, kochanie. – Pogłaskałam jej
gładkie, mokre włosy. – Nie wiadomo, jakie świństwa pływają w tej rzece.
– Przepraszamy, Molly – burknął Szelma.
Kiedy weszliśmy na Patchin Place, było prawie ciemno.
– Zagrzeję wam wody na kąpiel – obiecałam. – Potem mleko, kawałek chleba i od razu do łóżek.
Zaczęłam krzątać się po kuchni. Nagrzałam wody, potem napełniłam nią cynową miednicę. Właśnie
postawiłam mleko na ogniu, kiedy do domu wszedł Seamus senior.
– Przepraszam, że tak długo mnie nie było – powiedział, przystając i ocierając twarz z potu brudną
chusteczką. – Spotkałem kilku chłopaków, z którymi kiedyś pracowałem przy budowie tunelu. Zaprosili
mnie na piwo. Ich zdaniem to skandal, że nie dostałem za ten wypadek żadnego odszkodowania.
Namawiali mnie, żebym wynajął dobrego prawnika i pozwał tych sukinsynów.
Mówił z niespotykaną u siebie swadą, więc zaraz przyszło mi do głowy, że to piwo przez niego
przemawia. Typowe dla Irlandczyków. Wystarczy parę łyków, a już świat staje przed nami otworem.
– A skąd weźmiesz pieniądze na prawnika? – zapytałam, rozsądnie ignorując fakt, że w obecności
kobiety użył brzydkiego słowa. – Powinieneś się raczej skupić na szukaniu pracy.
Kiedy to powiedziałam, zdałam sobie sprawę, że mówię i zachowuję się jak żona. Od razu zamilkłam.
Żona Seamusa wciąż mieszka przecież w Irlandii, a ja wcale nie zamierzam wchodzić w jej buty.
– Obiecałam, że odwiedzę przyjaciółki naprzeciwko – powiedziałam szybko. – Dla dzieci jest mleko
i chleb, a ty znajdziesz w spiżarni trochę sera, jeśli po tym piwie jesteś jeszcze głodny.
Umknęłam, nie czekając na odpowiedź, przebiegłam przez ulicę i zapukałam do drzwi przy Patchin
Place 9. Przez chwilę nic się nie działo, więc rozczarowana pomyślałam, że moje przyjaciółki gdzieś
wyszły, ale po chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich Gus. Miała na sobie szmaragdową tunikę,
a włosy przewiązane na czole dopasowaną kolorystycznie przepaską. W wolnej ręce trzymała cygaretkę
w długiej hebanowej fifce.
– Molly, najdroższa! – wykrzyknęła. – W samą porę! Sid niedawno po ciebie poszła, ale nikogo nie
było w domu. Wchodź, no dalej, proszę! – Prawie siłą wciągnęła mnie do środka. – Nie zgadniesz, kto tu
jest. Przed chwilą o ciebie pytał – powiedziała.
Postanowiłam, że nie będę ciekawska. Nigdy nie wiadomo, kto akurat wpada w odwiedziny do Sid
i Gus. Przyjaciółka wprowadziła mnie do salonu oświetlonego elegancko świecami i lampami
naftowymi.
– Oto i ona. Znalazła się – obwieściła dumnie Gus. – Możesz przestać się dąsać, Ryanie.
Spojrzałam zachwycona. Na aksamitnej niebieskiej sofie wylegiwał się mój dobry znajomy –
przewrotny i sławny Ryan O’Hare, dramaturg z Irlandii. Obok niego siedział jakiś obcy młodzieniec,
szczupły i śliczny, i przyglądał mi się w milczeniu.
Ryan natychmiast wstał. Miał na sobie idealne na upał ubranie – płócienną koszulę z haftowanym
karczkiem i falbankami przy mankietach, rozpiętą pod szyją w iście wodewilowym stylu.
– Molly, mój aniele! Naprawdę się za tobą stęskniłem – oznajmił głośno swoim pięknym, donośnym
głosem. – Całe wieki!
– Owszem, co najmniej tydzień – odparłam z uśmiechem, przyjmując cmoknięcie w policzek. – I wcale
nie sądzę, żebyś choć przez moment za mną tęsknił.
Przeniosłam wzrok na jego milczącego towarzysza, a Ryan roześmiał się zadowolony.
– Jak zwykle przenikliwa! Droga Molly, to jest Juan, Hiszpan. Już trochę mówi po angielsku. Jestem
jego nauczycielem.
– W to nikt nie wątpi – zauważyła rzeczowo Sid.
Ciemnowłosy młodzieniec wciąż się uśmiechał.
– Skąd, na Boga, go wytrzasnąłeś, Ryanie? – zapytała Gus.
– Jest kelnerem w Delmonico’s. Poznaliśmy się w czwartek.
Ryan pogładził mnie po ręce.
– Juan, mi amiga Molly.
Juan wstał i nisko się skłonił. Skinęłam głową w odpowiedzi.
– Zostaniesz na kolację, Molly? Właśnie rozpoczynamy okres chiński – powiedziała Gus. – Sid
eksperymentuje z kaczką.
– Bardzo chętnie – odparłam. – Ledwo uciekłam od domowych obowiązków.
– To musi być strasznie męczące. Ryanie, nalej Molly trochę wina. Teoretycznie powinniśmy pić
ryżowe, ale nigdzie nie mogłyśmy go dostać – powiedziała Sid. – I proszę, wybaczcie mi, jeśli będę
musiała pobiec do kuchni, żeby zająć się kaczką, bo inaczej gotowa nam uciec z garnka.
– Kupiłyście żywą kaczkę? – zapytałam podekscytowana. Z Sid i Gus nigdy przecież nie wiadomo!
Sid się zaśmiała.
– Oczywiście, że nie, głuptasie. Ale kaczkę po chińsku smaży się na bardzo dużym ogniu, więc trzeba
uważać.
– W takim razie pójdę ci pomóc – zaproponowałam.
Ryan wręczył mi kieliszek, a potem nie chciał mnie puścić.
– Tylko wracaj szybko, najdroższa. Wiesz, że tęsknię, kiedy nie ma cię w pobliżu – powiedział.
Zaśmiałam się.
– Ryanie, może nie jesteś typowym Irlandczykiem, ale potrafisz podlizywać się jak oni. Zresztą każdy
mężczyzna tak robi.
– Błagam, tylko nie to – odparł Ryan, udając przerażenie. – Ranisz moje serce.
– Ależ oczywiście, że tak. Kiedy wam zależy, jesteście słodcy i mili, ale później natychmiast o nas,
kobietach, zapominacie.
– Przemawia przez ciebie gorycz, Molly. Masz na myśli tego zdrajcę Daniela? – zapytała Sid
z korytarza.
– Nie, pewnego Jacoba bez zasad – prychnęłam.
– Jacoba? Tego dobrego, słodkiego Jacoba, który muchy by nie skrzywdził? O nim mówisz? – zapytała
Gus niewinnie.
– Tak, właśnie o nim. Zmieniłam zdanie na jego temat – odparłam i w skrócie opowiedziałam, co się
wydarzyło na Rivington Street. – Zaczynam dochodzić do wniosku, że mężczyźni to same kłopoty –
podsumowałam. – Życie bez nich byłoby znacznie mniej skomplikowane.
– Ale pomyśl tylko, jak byłoby nudno – odparł Ryan, klepiąc mnie po dłoni.
Nagle Sid spojrzała w okno.
– O wilku mowa, Molly.
– Nie mów, że Jacob przyszedł mnie przepraszać – powiedziałam, odchylając zasłony.
– Nie. Tym razem to Daniel zdrajca puka do twoich drzwi – odparła Sid. – Myślisz, że wreszcie
zerwał zaręczyny i zrezygnował z kariery, by połączyć się z wybranką swego serca?
– Nie sądzę. Rozmawiałam z nim dwie godziny temu i był jeszcze zaręczony. W tym czasie nawet
najszybszy samochód nie zdążyłby go zawieźć do hrabstwa Westchester i z powrotem. Przypuszczam
raczej, że przyszedł, by wygłosić kolejny wykład na temat gangów w Nowym Jorku i przypomnieć mi,
bym nie wsadzała nosa w nie swoje sprawy.
– Molly, tylko nie mów, że znów coś narozrabiałaś – powiedziała Gus.
Stałam przy oknie, walcząc sama ze sobą. Z jednej strony chciałam wiedzieć, po co przyszedł Daniel;
z drugiej nie miałam wcale ochoty na kolejną konfrontację.
– Nie narozrabiałam. Zauważyłam w sklepie kieszonkowca. Dzięki mnie trafił za kratki. Niestety,
okazało się, że to człowiek o wyjątkowo brutalnym usposobieniu. Członek gangu.
– Wierzę ci, Molly – odparła Sid. – Pójdziesz porozmawiać z Danielem czy chcesz, żebyśmy cię tu
ukryły?
– Chyba lepiej... – zaczęłam.
– Za późno – zauważyła Gus, podchodząc do okna. – Kochane dzieciaczki pokazują mu, gdzie jesteś.
Naprawdę, Molly, musisz je trochę podszkolić w sztuce kłamania.
Kiedy odwracałam się, by otworzyć drzwi i stanąć twarzą w twarz z Danielem, wciąż słyszałam za
sobą ich śmiech.
– Jeśli przyszedłeś, żeby znów mnie pouczać, to... – zaczęłam, nim zdążył zapukać.
– Przyszedłem zaprosić cię na kolację – odparł, przerywając moją tyradę.
– Chyba znasz odpowiedź. Nigdzie z tobą nie pójdę, dopóki nie będziesz wolny. Czyżbyś od naszego
spotkania po południu zdążył rozmówić się z panną Norton...?
– Chodzi wyłącznie o sprawy służbowe – nie pozwolił mi dokończyć Daniel.
– Sprawy służbowe? A łączą nas jakieś sprawy służbowe?
– Chcę ci złożyć pewną propozycję. – Uśmiechnął się chytrze. – Konkretną propozycję. To jak? Chcesz
ją usłyszeć czy nie?
– Pewnie byłabym idiotką, gdybym odrzuciła porządną propozycję – odparłam chłodno.
– W takim razie chodź – powiedział i wziął mnie za rękę. – Na ulicy czeka dorożka, a rezerwacja jest
na ósmą.
– Byłeś pewny, że się zgodzę.
– Dobrze cię znam, Molly. Wiedziałem, że ciekawość weźmie górę nad złością.
– Chyba powinnam się przebrać, skoro idziemy do restauracji.
– Nie ma potrzeby. Wyglądasz świetnie. Pożegnaj się z przyjaciółmi i ruszamy.
Kiedy prowadził mnie do dorożki, uśmiech nie znikał mu z twarzy.
4
– Cóż to za interesująca propozycja, którą chcesz mi złożyć? – zapytałam, kiedy konie ruszyły z kopyta.
– Wszystko w swoim czasie – odparł Daniel z tajemniczą miną. – Powiedz mi, czy radzisz sobie jako
prywatny detektyw?
– A jak myślisz? – zapytałam, zyskując na czasie i rozmyślając nad właściwym doborem słów. –
Jestem sprytna, mam zmysł obserwacyjny i niczego się nie boję. Dlaczego miałabym sobie nie radzić?
Daniel skinął głową.
– Jestem pod wrażeniem, Molly. Kiedy po raz pierwszy o tym usłyszałem, byłem pewien, że nic z tego
nie wyjdzie. Nie mieściło mi się w głowie, żeby ktokolwiek odważył się powierzyć kobiecie swoje
tajemnice.
Postanowiłam zostawić tę uwagę bez komentarza.
– Czasami kobieta może zdziałać znacznie więcej niż mężczyzna – zauważyłam. – Mężczyzna nie
mógłby się przebrać za zwykłą szwaczkę, tak jak ja to zrobiłam.
– Masz rację – stwierdził Daniel. – I dlatego mam dla ciebie zlecenie.
– Zamierzasz zaproponować mi pracę?
Roześmiał się.
– A czemu niby zaprosiłem cię na kolację? Myślałaś, że chcę cię uwieść?
– To mogłoby być całkiem interesujące – wymsknęło mi się w odpowiedzi, zanim zdążyłam sobie
przypomnieć, że łączą nas już tylko sprawy służbowe.
– Niezły z ciebie numer, Molly. – Daniel przyjrzał mi się uważnie. – Każda inna kobieta zemdlałaby
albo przynajmniej oblała się rumieńcem. – Potem odwrócił wzrok i kontynuował: – No dobrze. Pozwól,
że zadam ci pytanie. Co wiesz o siostrach Sorensen?
– O kim?
– O siostrach Sorensen. O pannie Emily i pannie Elli.
– Nie mam pojęcia, o kim mówisz.
– W takim razie jesteś chyba jedyną osobą w Nowym Jorku albo nawet na całym Wschodnim
Wybrzeżu, która nie słyszała o siostrach Sorensen – powiedział Daniel. – Odkąd pojawiły się tutaj parę
lat temu, wciąż wzbudzają sensację; są też bardzo hołubione na salonach.
– Kim są? Aktorkami?
Daniel uśmiechnął się.
– Kto wie? Być może. Uważają się za spirytualistki, rozmawiają ze zmarłymi. Trzeba ci wiedzieć, że
to miasto od kilku lat szaleje na punkcie seansów spirytystycznych. Niektórzy dorobili się fortuny dzięki
swoim nadprzyrodzonym umiejętnościom.
– Dziwne – odparłam. – W Irlandii w każdej rodzinie jest przynajmniej jedna osoba, która to potrafi.
Nie widzę w tym niczego nadzwyczajnego.
Daniel roześmiał się.
– Najwyraźniej my, Amerykanie, straciliśmy takie umiejętności, a zarazem czujemy silną potrzebę
utrzymywania kontaktu ze zmarłymi. Dlatego mamy siostry Sorensen. Kiedyś nawet występowały dla
większej publiczności, na przykład w teatrach albo w audytoriach. Teraz już są tak bogate, że zgadzają
się jedynie na prywatne seanse w zamożnych domach.
– Ale co to ma wspólnego ze mną? Chcesz, żebym nawiązała kontakt z kimś, kto nie żyje?
Pochylił się i dotknął mojej ręki.
– Jestem przekonany, że to oszustki, Molly. Podobnie sądzą moi koledzy w policji, ale jeszcze nikt nie
przyłapał tych pań na gorącym uczynku. Są naprawdę dobre. Nawet nie wyobrażasz sobie, jakie techniki
stosują... te głosy jakby z oddali, głowy ludzkie w powietrzu, ektoplazma.
– Co takiego?
– Ektoplazma – odparł. – Świecąca substancja podobna do pary, która emanuje z ciała medium
podczas seansu. Raz to widziałem. Muszę przyznać: robi wrażenie. Coś zielonego i jakby postrzępionego
unosiło się nad jedną z sióstr.
– To dlaczego uważasz, że to oszustki?
– Bo nie wierzę w ektoplazmę ani kontakt ze zmarłymi. Poza tym dorobiły się fortuny na ludzkiej
naiwności.
– Co mam dokładnie zrobić?
– Przyłapać je na oszustwie.
Dorożka zwolniła, bo przed teatrami na Broadwayu utworzył się niezły korek. Pięknie oświetlona ulica
pełna była przechodniów.
Przełknęłam ślinę.
– Dlaczego sądzisz, że będę w stanie przyłapać je na gorącym uczynku, skoro nie udało się to nikomu
z policji w całym Nowym Jorku?
– Przed chwilą ci powiedziałem. Urządzają teraz seanse tylko w prywatnych domach, a tam znacznie
łatwiej przypatrzeć się z bliska temu, co robią.
– A jak niby mam trafić na taki prywatny seans? Wejdę do jakiegoś domu jako służąca?
– Nie. Wejdziesz tam jako gość, moja droga – odparł Daniel.
Zaśmiałam się głośno.
– Ależ oczywiście! Vanderbiltowie i Astorowie wciąż zapraszają mnie do swoich domów.
– Nie martw się. Wszystko zaaranżuję. Słyszałaś pewnie o senatorze Flynnie?
– Czytałam o nim w gazetach. Młody, przystojny i sławny, zgadza się?
– Z wyglądu trochę podobny do mnie – odparł Daniel. – Choć oczywiście nie aż tak pociągający.
– Ależ wy mężczyźni potraficie być próżni! – odparłam i wyciągnęłam rękę, by poklepać Daniela po
dłoni. Na szczęście w ostatniej chwili ją cofnęłam.
Daniel wyjrzał przez okno.
– Dlaczego stoimy? Coraz trudniej poruszać się w tym mieście. Czy wszyscy idą dzisiaj do teatru? –
Zapukał laską w dach i powiedział do dorożkarza: – Proszę nas tu wypuścić. Będzie szybciej, jeśli dalej
pójdziemy pieszo.
– Jak pan sobie życzy. – Woźnica zeskoczył z kozła i otworzył nam drzwiczki.
Daniel wysiadł pierwszy, a potem podał mi rękę.
Po Broadwayu przechadzały się tłumy ludzi. Niektórzy byli bardzo elegancko ubrani – pewnie
w drodze do teatru lub restauracji. Ale przy krawężnikach stali też żebracy, niektórzy próbowali coś
sprzedawać, inni tylko wyciągali zdeformowane chorobą dłonie. Wzdrygnęłam się i odwróciłam twarz.
Niewiele brakowało, a stałabym teraz wśród nich. Przecież przypłynęłam do Nowego Jorku bez grosza
przy duszy. Czy oni też przyjechali tutaj z takimi samymi nadziejami i marzeniami?
Daniel zapłacił dorożkarzowi i teraz pomagał mi przejść przez tłum.
– Dlaczego wspomniałeś o senatorze? – zapytałam.
– Bo zlecenie, które mam dla ciebie, dotyczy również jego – odparł. – Ale cierpliwości. Przy kolacji
wszystko ci wyjaśnię.
Zręcznie przeprowadził mnie przez zatłoczone uliczki, aż w końcu doszliśmy do drzwi restauracji,
dyskretnie ukrytych wśród sąsiednich budynków. Przy wejściu stały palmy w donicach, a na zadaszeniu
widniał napis: ARENA MUSCHENHEIMA. Zastanawiałam się, co to może oznaczać, bo słowo „arena”
kojarzyło mi się jedynie z gladiatorami albo walkami lwów.
– Czy to restauracja? – zapytałam.
– Owszem. Obecnie jedna z najmodniejszych.
– Zupełnie niepotrzebnie się wysilasz. Moglibyśmy usiąść w zwykłej kawiarni.
– Chciałbym, żebyś się przyzwyczaiła do wystawnych posiłków – odparł Daniel. – W końcu już za
chwilę będziesz jadała przy stole z senatorem Flynnem w jego przepięknym domu nad rzeką Hudson.
– W jego domu? – Musiałam się roześmiać. – Jak zamierzasz mnie tam wprowadzić?
– Zostaniesz przedstawiona jako daleka kuzynka z Irlandii – stwierdził.
– Kupi pan kwiatek dla pani? – Przed wejściem stanęła nagle wychudzona dziewczyna w poszarpanych
łachach, patrząc na nas błagalnie. W wyciągniętej dłoni trzymała różę.
Miałam wrażenie, że kiedy wysiadaliśmy z dorożki, widziałam ją w tłumie. Co za wytrwałość!
Musiała przejść za nami całą drogę.
Daniel chciał minąć dziewczynę, ale zmienił nagle zdanie.
– Dobry pomysł – powiedział i wybrał różę dla mnie, a dla siebie kwiatek do butonierki, po czym
wyciągnął pieniądze.
Nie spuszczała wzroku z naszych twarzy, palcami przeliczając monety.
– Nie trzeba reszty – powiedział Daniel zniecierpliwiony i odsunął dziewczynę na bok. Po chwili
dodał: – Co za niezdara!
– Może nie ma na jedzenie – zauważyłam, oglądając się za siebie.
Wciąż patrzyła za nami z dziwnym wyrazem twarzy.
Po chwili otworzyły się drzwi i stanął w nich człowiek w eleganckiej liberii, który zaprosił nas do
środka. Czekał tam na nas świat zupełnie inny od tego na Broadwayu. Pełen wygód i elegancji. Na
Rhys Bowen PIENIĄDZE TO NIE WSZYSTKO Przełożyła Joanna Orłoś-Supeł Noir sur Blanc
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym E-book przygotowany przez Merlin.pl dla transakcji [11919540] Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26
Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Od autorki Inne książki Rhys Bowen
Tytuł oryginału: IN LIKE FLYNN Opracowanie redakcyjne: MIROSŁAW GRABOWSKI Korekta: JAN JAROSZUK, JANINA ZGRZEMBSKA Projekt okładki: WITOLD SIEMASZKIEWICZ Fotografie na okładce: © H. Armstrong Roberts/ClassicStock/Corbis/Fotochannels, © William Henry Jackson for Detroit Publishing Company, courtesy of Shorpy.com Skład i łamanie: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk Copyright © 2005 by Rhys Bowen All rights reserved For the Polish edition Copyright © 2015, Noir sur Blanc, Warszawa ISBN 978-83-7392-551-9 Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa e-mail: nsb@wl.net.pl księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl Konwersja: eLitera s.c.
Powieść tę dedykuję przyjaciołom z koła autorów książek kryminalnych, a przede wszystkim mojej bratniej duszy – Meg Chittenden. Meg, przepraszam, że tak często jesteśmy ze sobą mylone. Serdeczne słowa kieruję również do Lyn Hamilton, towarzyszki wspólnych podróży. Koło autorów książek kryminalnych to grupa ciepłych, wesołych i niezwykle sympatycznych osób. Przynależność do tego grona jest dla mnie wielkim zaszczytem.
. Jak zwykle specjalne podziękowania dla Clare, Jane i Johna za czas, który poświęcili, by pomóc mi w pracy nad książką.
1 – Wiosna? W tym roku jeszcze nie było wiosny – zauważył mężczyzna w śmiesznym brązowym kapeluszu. – Ale zaraz... Już sobie przypominam. Pojawiła się chyba na chwilę w zeszłą środę, prawda? Kobiety z kolejki w delikatesach Giacominiego zachichotały. Oprócz właściciela, starszego pana stojącego za ladą, człowiek w kapeluszu był jedynym mężczyzną w całym sklepie. Wzrostem górował nad wszystkimi, a jego obecność w takim miejscu robiła na paniach duże wrażenie. W sklepach spożywczych widuje się przecież same kobiety, bo gotowanie to wszak głównie ich domena – pomyślałam. Na dodatek ów mężczyzna wspaniale się prezentował. Miał marynarkę w pepitkę, na nogach getry i wyglancowane buty. W tej okolicy, na południe od Washington Square, mieszkali głównie przysadziści Włosi o ciemnej karnacji; ten człowiek zupełnie nie wyglądał jak oni. Sprawiał wrażenie bardzo z siebie zadowolonego, a w kolejce perorował z ożywieniem. – Racja – zauważyła kobieta przede mną, kiwając głową. – Był tylko jeden prawdziwie wiosenny dzień. O ile sobie dobrze przypominam, od połowy kwietnia lało i wiało. – A potem w ciągu jednej nocy nastały te cholerne upały – dokończył za nią mężczyzna. Trudno było nie zgodzić się z tą uwagą, choć niektóre panie westchnęły z dezaprobatą, słysząc tak dobitne sformułowanie. Pogoda rzeczywiście dała się wszystkim we znaki, a potem nagle przyszły wyjątkowo gorące dni, na które nikt nie był przygotowany. Zwykle nie przeszkadzała mi kolejka w ciasnym sklepie pana Giacominiego, gdzie zapach przypraw i ziół budził wspomnienia z dzieciństwa. Jednak dzisiejszy upał sprawiał, że trudno było oddychać, a zapachy stawały się nie do zniesienia, szczególnie w połączeniu z niezbyt przyjemną wonią potu i czosnku. – Podobno w Lower East Side panuje epidemia tyfusu – powiedziała jedna z kobiet, ściszając głos. – Nie zapuszczam się w tamte strony, nawet kiedy nie ma żadnej epidemii – odparła inna. – Mieszkają upakowani jak sardynki w puszce. W dodatku nawet się nie myją. Dobrze im tak! Może choroba nauczy ich higieny. Pan Giacomini wsypał cukier do papierowego stożka, wprawnie zwinął jego końce i wręczył klientce, która stała przy ladzie. – Co jeszcze podać, signora? Jeśli to wszystko, poproszę dolara i czterdzieści pięć centów. Kobieta podała sprzedawcy pieniądze, a następnie włożyła sprawunki do koszyka. Ponieważ nie należała do szczupłych, z trudem torowała sobie drogę do wyjścia. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, tu i ówdzie rozległy się śmichy-chichy i głupawe uwagi. Kiedy kolejne osoby próbowały przykleić się do ściany, coś zwróciło moją uwagę. Czy dobrze widziałam?! Podczas ogólnego zamieszania mężczyzna w kapeluszu wsadził rękę do koszyka kobiety, która stała za nim w kolejce, i wyciągnął z niego portmonetkę. Serce zaczęło mi bić jak szalone. Przez chwilę się zastanawiałam, czy wzrok mnie nie myli, a potem zaczęłam rozmyślać, co należy zrobić. Nieznajomy był za duży i za silny, żeby z nim zadzierać.
Kolejka przesunęła się do przodu i pan Giacomini zaczął obsługiwać następną osobę. Muszę natychmiast działać – uznałam. Złodziej za chwilę zrobi zakupy, a potem wyjdzie, zanim jego ofiara zorientuje się, że nie ma przy sobie pieniędzy! Nie mogę przecież tak stać bezczynnie! To nie leży w mojej naturze. Parę razy co prawda sparzyłam się w podobnych sytuacjach, ale trudno. Dotknęłam ramienia kobiety. Odwróciła się i otaksowała mnie wzrokiem. – Ten człowiek właśnie zabrał pani portmonetkę – szepnęłam. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem, potem zerknęła do koszyka. – Racja. Nie ma jej – odparła cicho, przerażona. – Jest pani pewna, że to on? Kiwnęłam głową. – Widziałam. – Co mam zrobić? – zapytała, bezradnie spoglądając na mężczyznę. – Proszę tu zostać, a ja pobiegnę po policjanta. Zastawimy na niego pułapkę jak na szczura – odparłam i zanim zdążyła odpowiedzieć, bąknęłam coś na temat listy zakupów, którą zostawiłam w domu, i wybiegłam ze sklepu, kierując się prosto na Washington Square. W południowej części placu zawsze stał jakiś policjant, bo tuż obok był uniwersytet, a studenci słyną z tego, że trzeba ich pilnować. Nie myliłam się. Policjant był dokładnie tam gdzie zawsze. – Proszę szybko za mną! – krzyknęłam. – Właśnie byłam świadkiem kradzieży w sklepie. Jeśli się pan pospieszy, nakryjemy złodzieja. – Kolejny kieszonkowiec, Bill! – zawołał policjant do swojego kolegi, który stał po przeciwnej stronie placu. – Wracam za chwilę. Jeśli będę miał jakieś kłopoty, użyję gwizdka. Czy to daleko, panienko? – Delikatesy Giacominiego na Thompson Street. Pospieszmy się, bo nam ucieknie. Korciło mnie, by chwycić go za ramię i pociągnąć za sobą. Na szczęście po chwili puścił się biegiem razem ze mną. Kiedy dotarliśmy na miejsce, pot lał mu się po czerwonej, okrągłej twarzy. Weszliśmy do ciepłego, ciemnego i pachnącego przyprawami wnętrza akurat w chwili, gdy mężczyzna już płacił za swoje zakupy. – Czy to on, panienko? – szepnął policjant. Niepotrzebnie zadał takie pytanie, bo w sklepie wciąż były same kobiety, ale kiwnęłam głową. – Zabrał portmonetkę tej pani, która stoi za nim, tej w niebieskiej spódnicy – dodałam. – Poprosiłam ją, by zachowywała się całkowicie naturalnie, dopóki nie wrócę. – Bardzo rozsądnie, panienko. Proszę się nie denerwować. Dorwę nicponia, gdy będzie chciał wyjść. Policjant ustawił się przy drzwiach i kiedy złodziej się do nich zbliżał, zablokował mu drogę i powiedział: – Nie tak szybko, kolego. Mam wrażenie, że masz przy sobie coś, co nie jest twoją własnością. – Poważnie? A niby co? – Elegant udał zdziwienie. – Portmonetkę pewnej pani. – Portmonetkę? Ja? – Moją portmonetkę – odezwała się kobieta w niebieskiej spódnicy. Cała kolejka odwróciła się jak na komendę.
– To niepoważne. Jak pani śmie coś takiego sugerować? – obruszył się złodziej i ponownie skierował do wyjścia. – Cóż. Moja portmonetka zniknęła nagle z koszyka, a ta młoda dama twierdzi, że to pan ją stamtąd zabrał – odparła poszkodowana. Mężczyzna skupił teraz wzrok na mnie. – Ach, tak? A może ktoś jeszcze widział ten niecny czyn? Może inna z pań również była świadkiem? Żadna nie odpowiedziała, a niektóre spuściły wzrok. Nieznajomy znów zawiesił na mnie spojrzenie. – Nie wiem, o co ci chodzi, dziewczyno – powiedział. – Może się okazać, że właśnie pakujesz się w nie lada kłopoty. Nie wolno rzucać słów na wiatr! Proszę bardzo, poruczniku. Może mnie pan przeszukać. – Wyjdziemy na zewnątrz. Tu jest za ciemno. Tylko proszę nawet nie myśleć o ucieczce, w pobliżu kręcą się moi koledzy. – Ani mi to w głowie. Chcę się oczyścić z zarzutów. Wyszedł ze sklepu i rozłożył ręce. – Proszę. Proszę mnie przeszukać. Jego pewność siebie wyprowadziła mnie z równowagi. Z twarzy nie znikał mu bezczelny uśmiech, nawet gdy policjant rozpoczął przeszukanie. Nie ma portmonetki przy sobie – pomyślałam. I nagle mnie olśniło! Na pewno zdążył ją gdzieś ukryć i zamierza przyjść po nią później. Weszłam do sklepu i zaczęłam rozglądać się gorączkowo. Gdzie, będąc na jego miejscu, schowałabym portmonetkę? Mógł ją upuścić i kopnąć pod kontuar, ale później, żeby ją podnieść, musiałby uklęknąć, a to byłoby bardzo podejrzane. W takim razie – pomyślałam – pewnie wykorzystał swój wzrost. Jedną ścianę sklepu aż pod sam sufit zajmował regał z butelkami i puszkami. Wspięłam się na palce i prawą ręką sięgnęłam najwyższej półki. Najpierw dotknęłam jakiejś puszki, a potem natrafiłam na coś miękkiego i płaskiego. Wyciągnęłam się jeszcze bardziej w górę i zdołałam strącić przedmiot na podłogę. To rzeczywiście była portmonetka. Podniosłam ją i ruszyłam biegiem do wyjścia, wymachując tryumfalnie swoim znaleziskiem. W samą porę. – No. Mam nadzieję, że jest pan usatysfakcjonowany, panie władzo – mówił właśnie mężczyzna. – I proszę mi wierzyć, o wszystkim dowie się pański przełożony. – Bardzo pana przepraszam. Ja tylko... – zaczął policjant, ale tamten już odwracał się na pięcie. – Proszę go zatrzymać. Znalazłam portmonetkę! – krzyknęłam, a funkcjonariusz w ostatniej chwili chwycił złodzieja za ramię. – Położył ją na najwyższej półce, żeby nikt inny jej tam nie znalazł. Pewnie chciał przyjść po nią później – dodałam szybko. – Spryciarz z pana – zwrócił się do delikwenta policjant i mocno chwycił go za ramię. – Na szczęście ta młoda dama była jeszcze sprytniejsza. Nieznajomy w jednej chwili stracił pewność siebie. – Nie można mnie o nic oskarżyć! Ma pan tylko jej zeznania. Każdy mógł położyć portmonetkę na
półce. Może nawet właśnie ona – stwierdził. – Nikt inny nie mógł jej położyć tak wysoko – zauważyłam. – Ja byłam najwyższa ze wszystkich kobiet w sklepie, a i tak musiałam się wspiąć na palce. Każdy by zauważył, że dziwnie się zachowuję. Pan mógł tylko udawać, że poprawia kapelusz albo wygładza wąsy. – Proszę za mną – zdecydował policjant. – Idziemy na posterunek przy Jefferson Market. – Nigdzie nie idę – zaprotestował zatrzymany, wyrwał się i zaczął uciekać. Funkcjonariusz natychmiast wyciągnął gwizdek. Od strony Washington Square nadbiegło dwóch innych mundurowych i po krótkiej szamotaninie złodziejaszka schwytano. – Co on zrobił, Harry? – Próbował jednej pani ukraść portmonetkę w sklepie – odparł policjant, którego przyprowadziłam. – Na szczęście ta młoda dama wszystko zauważyła – dodał, wskazując na mnie. – Niezłe ma oko, trzeba przyznać. – No dobra. Na posterunek z nim – zdecydował drugi i popatrzył na mnie uważnie. – Panienka też niech lepiej z nami pójdzie. Trzeba złożyć zeznania. Nie chciałam się do tego przyznać, ale na samą myśl o posterunku przy Jefferson Market robiło mi się niedobrze. Kiedyś spędziłam tam całą noc w areszcie, bo przez pomyłkę wzięto mnie za kobietę lekkich obyczajów. Mimo to poszłam posłusznie za nimi. Byłam nawet z siebie zadowolona. Dobrze sobie radzę jako detektyw – pomyślałam w duchu. Jestem na pewno bardziej spostrzegawcza niż przeciętny obywatel, bardziej wyczulona, a w dodatku szybko reaguję. Najwyższy czas, żeby policjanci zdali sobie sprawę, jak jestem im potrzebna. Szkoda, że sama nie mogę powiedzieć Danielowi Sullivanowi o swoich zawodowych dokonaniach. – Tracicie czas, koledzy – stwierdził złodziejaszek poufałym tonem. – Nie ma szans, żebyście to wszystko poskładali w całość – dodał i popatrzył na mnie przeciągle, jakby chciał mnie przestraszyć. Nie dość, że nie uciekłam wzrokiem, to jeszcze obdarzyłam go swoim słynnym spojrzeniem à la królowa Wiktoria. Nie traciłam pewności siebie i czułam, że mam powody do dumy. Przeszliśmy przez plac i skierowaliśmy się w stronę targu na końcu Szóstej Alei. Na chodniku walały się rozgniecione owoce i słoma. Ktoś pchnął w naszą stronę beczkę pełną kapusty. W popołudniowym skwarze smród zgniłych owoców i ścieków był nie do wytrzymania. Posterunek policji znajdował się w kompleksie budynków przy placu, zaraz za siedzibą straży pożarnej. Właśnie mieliśmy wchodzić, kiedy drzwi otworzyły się z impetem i z budynku wyszło dwóch mężczyzn zajętych rozmową. Gdyby nie to, że prawie się ze sobą zderzyliśmy, w ogóle by nas nie zauważyli. Nie mieli wprawdzie na sobie policyjnych mundurów, ale żywo zareagowali na naszą procesję. – Kogo prowadzisz, Harris? – zapytał jeden z nich. – Przyłapałem tego kolesia, jak kradł jednej pani portmonetkę – odparł mój policjant. Jeden z mężczyzn z niedowierzaniem popatrzył na złodziejaszka. – Znowu narozrabiałeś, Nobby? – zapytał. – Idź do diabła – odparł tamten prosto z mostu. – Nie znajdziecie na mnie haka. Nie ma szans. Jej słowo przeciwko mojemu. Dopiero wtedy na mnie spojrzeli. Starałam się zachować spokój, mimo że od razu wiedziałam, że
jeden z nich to kapitan Daniel Sullivan, z którym kiedyś coś mnie łączyło. Na mój widok wytrzeszczył oczy ze zdumienia. – Ta panienka przyłapała go na gorącym uczynku – wyjaśnił policjant. – Na dodatek wykazała się nie lada sprytem, bo odkryła, gdzie ten łobuz schował portmonetkę. – Nie lada sprytem, powiadasz – czułam na sobie spojrzenie Daniela, chociaż wcale jeszcze nie podniosłam wzroku. – W porządku, panowie. Zabierzcie go do środka i wsadźcie za kratki. Jestem pewien, że wszyscy znają drogę. Kiedy razem z innymi skierowałam się wreszcie w stronę wejścia na posterunek, Daniel mocno chwycił mnie za ramię. – Jesteś taka pewna swoich umiejętności detektywistycznych, że postanowiłaś przejąć obowiązki policji w Nowym Jorku? – zapytał tonem, który nie należał do przyjemnych. – Byłam w sklepie. Zauważyłam kieszonkowca. Na szczęście potrafiłam odpowiednio zareagować i dzięki temu złodziej poniesie karę – odparłam butnie, patrząc Danielowi prosto w oczy. – Nie wiem, czy można to nazwać szczęściem – odrzekł. – Wiesz, kim jest ten człowiek? Mogłam się tylko domyślać. Na dolnym Manhattanie działały trzy gangi, a jeden z nich nazywał się Hudson Dusters. Parę miesięcy temu miałam do czynienia z innym gangiem i nie pozostały mi z tamtego okresu przyjemne wspomnienia. – Chyba nie muszę ci przypominać, czym zajmują się gangi, prawda, Molly? – kontynuował Daniel. – A ten zbir, Nobby Clark, słynie z mściwego usposobienia. Jednego z naszych ludzi zaatakował na oślep tylko dlatego, że ten kiedyś wsadził go do aresztu. Nie spuszczał ze mnie wzroku, a ja starałam się zrozumieć, o czym mówi. – Nie będziesz składała żadnych zeznań, kiedy przyjdzie co do czego, zrozumiano? I masz się gdzieś ukryć, kiedy ten typek wyjdzie na wolność. Nie wie, jak masz na imię, prawda? Potrząsnęłam głową. Zacisnął dłoń na moim ramieniu. – Molly, kiedy wreszcie zapamiętasz, że nie należy się wtrącać do pracy policji? – Puść mnie, na litość boską! – powiedziałam w końcu i uwolniłam się z uścisku. – Zrobiłam tylko to, co zrobiłby każdy porządny obywatel. Gdyby to była moja portmonetka, chciałabym, żeby ktoś stanął w mojej obronie. Daniel westchnął. – Oczywiście. I przypuszczam, że jeśli chodzi o innych kieszonkowców, nic by się nie stało. Ale w tym przypadku jest inaczej. Chodź. Odprowadzę cię do domu. Nobby niech chwilę odpocznie w celi, a potem go wypuścimy. – Wypuścicie go?! Przecież to złodziej! – Jego słowo przeciwko twojemu, dokładnie tak jak powiedział. Gangi mają dobrych prawników. Wybronią go, a on potem zacznie cię szukać. Nie martw się. Złapiemy go jakby co. – Rozumiem, że Dustersi cię opłacają. Inne gangi zresztą pewnie też – zauważyłam. Obrzucił mnie chłodnym spojrzeniem.
– W przeciwieństwie do tego, co się mówi, nowojorska policja nie jest skorumpowana. Po prostu uważamy, że są sprawy, o które walczyć nie warto. Jeśli Nobby zostanie oskarżony o kradzież kieszonkową, posiedzi zaledwie parę miesięcy. Wolałbym przyłapać go na czymś większym. – Wziął mnie za rękę i zaczął prowadzić na drugą stronę ulicy. – Zaczekaj – powiedziałam. – Przez to wszystko nie zrobiłam zakupów. – Nie chcę, żebyś wracała do tego sklepu. Pójdziesz prosto do domu, a ja poproszę jednego z policjantów, żeby zrobił dla ciebie sprawunki. Czego ci potrzeba? Wolałam, by Daniel nie wiedział, że ostatnio cienko przędę. Nie miałam pracy. Na kolację zamierzałam kupić tylko parę plasterków ozora wołowego. – Nic takiego. W zasadzie wszystko, czego potrzebuję, mogę kupić rano – odparłam. – Poza tym jestem już duża, potrafię sama przechodzić przez ulicę. – Nie jestem tego wcale taki pewien – zażartował łagodnie. Zwykle łatwiej radziłam sobie w obecności Daniela agresywnego niż tego z uśmiechem na twarzy. Odsunęłam się. Dłoń, która spoczywała na moim ramieniu, prześlizgnęła się w dół do palców. – Wciąż nie masz pierścionka zaręczynowego – zauważył. – Nie powiedziałaś „tak” temu brodaczowi? – Jeśli chodzi ci o pana Singera, to nie jesteśmy wcale zaręczeni. Zawarliśmy pewną umowę – odparłam chłodno. – Molly...– zaczął Daniel rozdrażnionym głosem. – A ja rozumiem, że ty wciąż jesteś oficjalnie narzeczonym panny Norton? – Chyba powoli zaczyna być zmęczona moim brakiem zaangażowania – odparł. – Ostatnio usłyszałem, że jestem pozbawionym ambicji nudziarzem. To chyba dobry znak, nie sądzisz? – Dobry dla kogo? – spytałam. – Zapewniam cię, Danielu, że jestem zbyt pochłonięta innymi sprawami, by zastanawiać się jeszcze nad twoją relacją z panną Norton. – Ciągle chodzi ci po głowie ten idiotyczny pomysł, by zostać prywatnym detektywem? Przytaknęłam. – Nawet nieźle sobie radzę, jeśli chcesz wiedzieć. Prawie tak dobrze jak Paddy Riley. – Paddy Riley został zamordowany – przypomniał mi Daniel. – Bo jeden jedyny raz stracił czujność. Przeszedł ze mną na drugą stronę ulicy i obydwoje stanęliśmy u wylotu Patchin Place, wyłożonej kocimi łbami uliczki, przy której mieszkałam. – Muszę wracać, ale rozumiem, że stąd już sobie poradzisz – powiedział Daniel. – Poradziłabym sobie nawet z posterunku – odparłam. – Naprawdę, Danielu, umiem o siebie zadbać. Nie musisz się o mnie martwić. – Ale ja się martwię. Często o tobie myślę. Nie mów, proszę, że już o mnie zapomniałaś. – Nie mam czasu – odparłam szybko. – Do widzenia, kapitanie Sullivan. Dziękuję, że mnie pan odprowadził. Odeszłam, podczas gdy Daniel wciąż stał u wylotu Patchin Place.
2 Nawet się nie odwróciłam. Byłam z siebie dumna. Pokazałam mu, że nie ma już wpływu na moje życie. Mam nadzieję, że zrobiłam na nim wrażenie pewnej siebie kobiety sukcesu. Może powinnam zmienić profesję i poprosić znajomego dramaturga, by w następnej sztuce obsadził mnie w jakiejś roli? Szkoda, że nie widział tego przedstawienia przed chwilą. Bo co tu dużo mówić... Wszystko, co właśnie powiedziałam Danielowi, dalekie było od prawdy. Jako prywatny detektyw nie zbijałam fortuny. Do firmy P. Riley i Partnerzy przychodziło wprawdzie dużo zapytań, ale kiedy potencjalni klienci orientowali się, że śledztwo ma prowadzić kobieta, na ogół rezygnowali. Panowało bowiem przekonanie, że kobieta nigdy nie będzie dyskretna. Panie słyną przecież z tego, że nie potrafią utrzymać języka za zębami! Paddy też tak uważał, choć w dniu swojej śmierci chyba zaczynał myśleć o mnie trochę inaczej. Bardziej pochlebnie. Brakowało mi Paddy’ego. Żałowałam, że umarł, zanim zdążyłam porządnie się nauczyć fachu detektywa. Odstawiłam przy wejściu pusty koszyk i sięgnęłam po klucze. Świadomość, że mogę wracać do własnego domu, sprawiała mi ogromną radość. W dodatku tak przyjemnego domu! Ostatnio zaczynałam się jednak zastanawiać, jak długo zdołam go utrzymać. Od kilku miesięcy nie miałam żadnych dochodów. Seamus O’Connor, z którym mieszkałam, znów był bezrobotny. Sezonowa praca pomocnika w domu handlowym Macy’s dawno się skończyła. Nastał maj, a on ciągle szukał nowego zajęcia. Dwójka jego dzieci – Szelma i Bridie – miała wilczy apetyt, więc pieniądze znikały w zastraszającym tempie. Nie istniały wprawdzie żadne powody, dla których powinnam była utrzymywać te dzieci. Nie byliśmy nawet spokrewnieni. Problem jednak w tym, że całe swoje życie w Ameryce zawdzięczałam ich matce, biednej Kathleen O’Connor, która zapewne umiera teraz gdzieś w Irlandii. Poza tym bardzo te maluchy polubiłam i zaczęłam je traktować jak własną rodzinę. Weszłam do środka i ze złością spojrzałam na bałagan w domu. Resztki jedzenia walały się na kuchennym stole. Pokrojony chleb leżał na wierzchu, cerata była upstrzona plamami z dżemu. Dzieci najwyraźniej wróciły ze szkoły i natychmiast gdzieś wybiegły. Jak przyjdą, dostaną niezłą burę – pomyślałam. Powoli wzięłam się do sprzątania. Seamusa też ani widu, ani słychu. Byłam pełna podziwu dla jego uporu i cierpliwości. Codziennie przemierzał ulice miasta w poszukiwaniu pracy. Po wypadku ciągle nie odzyskał sił, więc nie mógł podjąć pracy oferowanej zwykłym imigrantom z Irlandii, a że nie miał wykształcenia, nie mógł też liczyć na lepiej płatne zajęcie. Mimo to się nie poddawał. Westchnęłam, wkładając chleb z powrotem do pojemnika. Muszę szybko znaleźć jakąś robotę, bo inaczej nie będzie pieniędzy ani na czynsz, ani na jedzenie – pomyślałam. Może dobrym wyjściem byłoby wynajęcie któregoś pokoju? Wtedy O’Connorowie musieliby się pomieścić w jednej sypialni. Wizja dzielenia domu z kimś zupełnie obcym wcale mnie jednak nie pociągała. Oczywiście mogłabym znowu wrócić do pozowania malarzom jako modelka. Uśmiechnęłam się sama do siebie na myśl o tym, jak pan Singer zareagowałby na wiadomość, że pokazuję się nago obcemu mężczyźnie. Owszem, ma liberalne poglądy, ale czegoś takiego chyba łatwo by nie zaakceptował.
Kochany Jacob! Mój jedyny stały punkt odniesienia. Na razie nie chciałam z nim rozmawiać o ślubie, ale ostatnio czułam, że trochę się łamię. Muszę przyznać, że perspektywa bezpiecznego życia u boku mężczyzny kusiła nawet mnie – niezależną kobietę biznesu. Myśląc o Jacobie, uświadomiłam sobie, że nie widzieliśmy się już ładnych parę dni, a tak bardzo potrzebowałam jego towarzystwa. Powinien być w domu – pomyślałam. Dziś wieczorem nie pracuje przecież w swojej organizacji – żydowskich związkach zawodowych. Moglibyśmy pójść do ulubionej kawiarni na wino. Mimo upału, który wydawał się unosić z chodnika jak para, przebiegłam szybko przez Washington Square, a potem w dół Broadwayem na Rivington Street. Kiedy weszłam do Lower East Side, ulice zapełniły się wózkami i straganami wypakowanymi po brzegi najrozmaitszymi towarami: na chętnych czekały książeczki ze słowami żydowskich piosenek, słoiki z przetworami, guziki, a nawet żywe gęsi. Najróżniejsze odgłosy odbijały się echem od wysokich ścian budynków – płacz dziecka, dźwięki skrzypiec, na których ktoś wygrywał tęskną rosyjską melodię, podniesione głosy kobiet kłócących się w otwartych oknach, krzyki domokrążców zachwalających swoje towary. To miejsce tętniło życiem, z przyjemnością wsłuchiwałam się w jego rytm. Wkrótce poczułam cierpki zapach od strony rzeki. Jacob mieszkał na samym końcu Rivington Street, prawie nad East River. Wynajmował przestronne jednopokojowe mieszkanie na trzecim piętrze. Sprytnie podzielił wnętrze na sypialnię i studio fotograficzne, w którym pracował. Był bardzo utalentowanym fotografem i mógłby nieźle zarabiać na życie, ale postanowił poświęcić się pracy u podstaw. Dlatego jego zdjęcia przedstawiały głównie biedę i nie znajdywały wielu nabywców. Drzwi frontowe budynku stały otworem. Na stopniu przy wejściu siedzieli, żywo gestykulując, dwaj starsi mężczyźni z długimi siwymi brodami. Kiedy ich mijałam, popatrzyli na mnie przeciągle. Właśnie odwiedzam młodego mężczyznę. Sama, bez przyzwoitki – zdałam sobie sprawę. Nie do pomyślenia! Uśmiechnęłam się i wbiegłam po schodach, biorąc po dwa stopnie naraz. Na górze zatrzymałam się, by obetrzeć pot z czoła i wygładzić włosy. Zza drzwi mieszkania dobiegały jakieś dźwięki. Zapukałam i po chwili usłyszałam szczęk otwieranego zamka. – Jacob, umieram z głodu. Wyobraź sobie, że nie zdołałam nic kupić na kolację, bo... Zamilkłam. Przede mną stał jakiś obcy mężczyzna. Miał na sobie czarną szatę, a twarz okalały mu dwa długie pejsy, często noszone przez wyjątkowo religijnych Żydów. Patrzył na mnie przerażony. – Dzień dobry – powiedziałam w końcu. – Ja do pana Singera. Uniósł brwi jeszcze wyżej. – Pan Singer nie być w domu – odrzekł z silnym akcentem, a jego dziwna broda drżała, kiedy nerwowo potrząsał głową. – A kiedy wróci? – zapytałam. Chyba nie zrozumiał mojego pytania. Nie miałam pojęcia, co ten człowiek robi w mieszkaniu Jacoba i kto tam jeszcze jest oprócz niego. Nieznajomy najwyraźniej nie zamierzał mnie wpuścić do środka. Już chciałam się wycofać, gdy na schodach rozległy się czyjeś kroki, a potem na podeście stanął Jacob. – Molly! Co tutaj robisz?! – wykrzyknął na mój widok, zadowolony, ale z dziwną rezerwą w głosie. – Czyżbym od dzisiaj potrzebowała specjalnego zaproszenia, żeby móc cię odwiedzić? – zapytałam ironicznie.
– Skądże. Po prostu... – przerwał i spojrzał na stojącego w drzwiach mężczyznę, który nie spuszczał z nas oka. – Trochę się pokomplikowało. Zwrócił się do nieznajomego i powiedział coś w jidysz. Powoli zaczynałam rozumieć poszczególne słowa, ale nie wtedy, gdy wymawiano je tak szybko jak teraz. Młody mężczyzna kiwnął głową i poszedł w głąb mieszkania, a Jacob zamknął drzwi i zostaliśmy sami na klatce schodowej. – Kto to taki? – zapytałam. – Czyżby rabin przysłał ci opiekuna, bo dowiedział się, że spotykasz się z gojką? – Odprowadzę cię na dół – odparł Jacob i mocno chwycił mnie pod ramię. Pomyślałam, że dzisiaj już drugi mężczyzna każe mi iść w kierunku, w którym wcale nie zamierzałam pójść. – Ale o co chodzi, Jacobie? – zapytałam. – Bardzo mi przykro, Molly. Naprawdę – odparł, ściszając głos, choć na schodach oprócz nas nie było nikogo. – Po prostu sytuacja się skomplikowała. – To już słyszałam – odparłam. – Powiedz mi dokładnie, o co chodzi. Popatrzył do góry. – Ten tam to mój kuzyn, który nagle przyjechał z Rosji. A dokładnie jest ich trzech. Kuzyn i jego dwóch kolegów. Nie mieli ani pieniędzy, ani dachu nad głową, więc nie mogłem inaczej. Gdyby nie okoliczności, chętnie bym cię przedstawił, ale, jak widzisz, oni są bardzo religijni. Zaproszenie do środka samotnej kobiety, na dodatek nie-Żydówki, byłoby dla nich zbyt wielkim szokiem. Tak więc przez jakiś czas... – Chcesz, żebym trzymała się od ciebie z daleka. Spojrzał na mnie z wdzięcznością. – Tak chyba będzie rozsądnie. Wiesz, co myślę o tych wszystkich przestarzałych tradycjach i zwyczajach, ale oni dopiero co przyjechali... Nie mogę tak na dzień dobry ich denerwować. – To co mu o mnie powiedziałeś? – zapytałam chłodno. – Powiedziałeś, że wariatka z dołu przyszła pożyczyć trochę cukru? Zmieszał się. – Powiedziałem, że pracujesz dla związków. – Aha – odparłam i poczułam, że rumienię się ze złości. Odwróciłam się na pięcie. Położył mi ręce na ramionach i próbował nakłonić, bym na niego spojrzała. – Molly, przepraszam. Głupio się zachowałem. Po prostu nic innego nie przyszło mi do głowy, a nie chciałem ich gorszyć. – A ja? O mnie nie pomyślałeś? – Oczywiście, że pomyślałem. Mam nadzieję, że zrozumiesz. – Już zawsze tak będzie, Jacobie? – zapytałam zimno. – Czy gdybym została twoją żoną, musiałabym wyprowadzać się z domu za każdym razem, gdy krewni przyjechaliby w odwiedziny? A może miałabym chować się pod łóżkiem? Albo całe życie udawać, że jestem jedną z działaczek twoich związków? – Oczywiście, że nie. Każdy, kto cię bliżej pozna, od razu polubi. Moi rodzice cię lubią.
– Twoi rodzice mnie tolerują. Jacob westchnął. – Potrzebujemy czasu. Jeśli człowiek wyrastał w jakiejś kulturze, a potem nagle trafia do innej, nie jest mu łatwo się zaadaptować. Ja jestem postępowy. Uważam, że czas na zmiany. Ale nie wszyscy Żydzi tak sądzą. Jeszcze mocniej chwycił mnie za ramię. – I wybacz, proszę. Nawet nie zapytałem, dlaczego mnie odwiedzasz. Wszystko w porządku? – Czy w twojej postępowej głowie nie mieści się to, że dziewczyna może tak po prostu chcieć odwiedzić przyjaciela? Zawsze powinna czekać, aż on zaproponuje spotkanie, kiedy jemu będzie wygodnie? Roześmiał się zaskoczony. – Oczywiście, że nie. W każdej innej sytuacji byłbym szczęśliwy, że do mnie przyszłaś. – W każdej sytuacji oprócz takiej, gdy akurat są u ciebie krewni albo ich znajomi. – Zdjęłam jego dłonie ze swoich ramion. – W takim razie baw się dobrze, Jacobie. Zobaczymy się, kiedy obydwoje będziemy mieć czas i ochotę. Szybko przebiegłam obok dwóch starszych mężczyzn, którzy wciąż siedzieli przy wejściu, pogrążeni w dyskusji. – To nie potrwa długo, Molly. Muszę im tylko znaleźć jakiś dach nad głową! – zawołał jeszcze. Nawet za mną nie poszedł! Kipiałam ze złości. Polubiłam Jacoba, bo wydawało mi się, że jest takim samym wolnym duchem jak ja. Nie przejmował się głupimi zasadami narzucanymi przez społeczeństwo. Chciał zmieniać świat. Ale teraz doszłam do wniosku, że wcale nie jest taki, jak mi się wydawało.
3 Szłam szybko, torując sobie drogę wśród tłumu na Rivington. Na Broadwayu zagrodził mi drogę biały furgon ciągnięty przez dwa konie. Kiedy podeszłam bliżej, zauważyłam na nim czerwony krzyż. Ambulans. W Lower East Side niezbyt częsty widok. Ludzi stąd nie stać na pobyt w dobrym szpitalu – to kosztuje fortunę. Są wprawdzie szpitale dla ubogich, ale tam można rozchorować się jeszcze bardziej. Najlepiej zostać w domu i wtedy albo człowiek wróci do zdrowia, albo umrze. Kiedy pojawiły się nosze z chorym, sanitariusze w białych uniformach utworzyli kordon. – Kolejny przypadek – usłyszałam czyjś głos. – To już trzeci na tej ulicy. – O co chodzi? – spytałam. – Tyfus – odparła kobieta w czarnej chustce na głowie. – Padają jak muchy. Odwożą ich na oddział zakaźny, ale i tak jest już za późno. Nie ma dla nich ratunku. Kiedy za noszami zamknęły się drzwi ambulansu, a woźnica mocno trzasnął z bata, od strony budynku dobiegło zawodzenie. Tłum zaczął się rozstępować. Ludzie odchodzili w milczeniu, tak jakby chcieli się znaleźć jak najdalej od choroby. Zauważyłam, że niektóre kobiety mają zasłonięte chustkami usta, a inne zakrywają twarze dzieciom. Pospieszyłam w stronę tej części miasta, gdzie panują lepsze warunki sanitarne, i mimo złości z powodu dzisiejszego zajścia miałam nadzieję, że i Jacob będzie się trzymał z daleka od zarazy. Kiedy przechodziłam przez Washington Square, zapadał już zmrok. Różowa poświata unosiła się nad drzewami, a powietrze słodko pachniało jaśminem, który rósł niedaleko. Nie miałam ochoty wracać do domu i szukać w spiżarni czegoś, co mogłabym dać na kolację trzem głodomorom. Innym wyjściem były odwiedziny u przyjaciółek – Augusty Walcott i Eleny Goldfarb, znanych jako Gus i Sid – które mieszkały naprzeciwko. Tak, to był zdecydowanie lepszy pomysł! Ale kiedy byłam już na środku placu, dobiegły mnie wesołe pokrzykiwania. Rozpoznałam dziecięce głosy i po chwili zobaczyłam dwójkę przemokniętych do suchej nitki urwisów zajętych zabawą w fontannie. – Szelma! Bridie! Do mnie, ale już! – zawołałam, a oni natychmiast przybiegli ze zwieszonymi głowami. – Co wy sobie wyobrażacie? Jest późno, a wy jeszcze na dworze! W dodatku spójrzcie, jak wyglądacie! Kiedy podeszli bliżej, okazało się, że jest jeszcze gorzej, niż przypuszczałam. Przemoczone ubrania, włosy przyklejone do twarzy... – Matko Przenajświętsza! Co wyście wyprawiali? – zapytałam. – Trochę bawiliśmy się w fontannie – odparł Seamus junior zawstydzony. – Było tak gorąco! – Dlaczego traktujecie mnie jak idiotkę? – Spojrzałam na nich z wyrzutem. – Znowu pływaliście w rzece, tak? – Tylko moczyliśmy nogi – zaprotestował Szelma.
– Tylko moczyliście nogi?! Spójrzcie na siebie! Cali mokrzy! Co wam mówiłam na temat pływania w rzece? – Ale, Molly, dzisiaj był straszny upał. Kuzyni cały czas się kąpią w rzece. – Nie obchodzą mnie wasi kuzyni – odparłam. – I wiecie, że nie lubię, kiedy ich odwiedzacie. Mają na was zły wpływ. No dalej, marsz do domu. – Złapałam dzieci za ręce i przeprowadziłam przez plac. – A ty, Szelmo, powinieneś lepiej pilnować siostry – zwróciłam się do chłopca. – Przecież ona nie potrafi jeszcze pływać. Mogła się utopić. – Wcale że nie. Pilnujemy jej. Ona cały czas trzyma się liny i tylko bawi się w wodzie. Nie skacze ani nie wchodzi zbyt głęboko. Westchnęłam. Mimo moich wysiłków Szelma stawał się powoli małym nowojorczykiem. Przeszliśmy przez Waverly i skierowaliśmy się w stronę Szóstej Alei. – Nie skaczę do wody – potwierdziła Bridie, spoglądając na mnie ze skruchą. – Zawsze jestem przy brzegu. Nie kłamię, Molly. – Ale nie podoba mi się, że w ogóle wchodzisz do tej brudnej wody, kochanie. – Pogłaskałam jej gładkie, mokre włosy. – Nie wiadomo, jakie świństwa pływają w tej rzece. – Przepraszamy, Molly – burknął Szelma. Kiedy weszliśmy na Patchin Place, było prawie ciemno. – Zagrzeję wam wody na kąpiel – obiecałam. – Potem mleko, kawałek chleba i od razu do łóżek. Zaczęłam krzątać się po kuchni. Nagrzałam wody, potem napełniłam nią cynową miednicę. Właśnie postawiłam mleko na ogniu, kiedy do domu wszedł Seamus senior. – Przepraszam, że tak długo mnie nie było – powiedział, przystając i ocierając twarz z potu brudną chusteczką. – Spotkałem kilku chłopaków, z którymi kiedyś pracowałem przy budowie tunelu. Zaprosili mnie na piwo. Ich zdaniem to skandal, że nie dostałem za ten wypadek żadnego odszkodowania. Namawiali mnie, żebym wynajął dobrego prawnika i pozwał tych sukinsynów. Mówił z niespotykaną u siebie swadą, więc zaraz przyszło mi do głowy, że to piwo przez niego przemawia. Typowe dla Irlandczyków. Wystarczy parę łyków, a już świat staje przed nami otworem. – A skąd weźmiesz pieniądze na prawnika? – zapytałam, rozsądnie ignorując fakt, że w obecności kobiety użył brzydkiego słowa. – Powinieneś się raczej skupić na szukaniu pracy. Kiedy to powiedziałam, zdałam sobie sprawę, że mówię i zachowuję się jak żona. Od razu zamilkłam. Żona Seamusa wciąż mieszka przecież w Irlandii, a ja wcale nie zamierzam wchodzić w jej buty. – Obiecałam, że odwiedzę przyjaciółki naprzeciwko – powiedziałam szybko. – Dla dzieci jest mleko i chleb, a ty znajdziesz w spiżarni trochę sera, jeśli po tym piwie jesteś jeszcze głodny. Umknęłam, nie czekając na odpowiedź, przebiegłam przez ulicę i zapukałam do drzwi przy Patchin Place 9. Przez chwilę nic się nie działo, więc rozczarowana pomyślałam, że moje przyjaciółki gdzieś wyszły, ale po chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich Gus. Miała na sobie szmaragdową tunikę, a włosy przewiązane na czole dopasowaną kolorystycznie przepaską. W wolnej ręce trzymała cygaretkę w długiej hebanowej fifce. – Molly, najdroższa! – wykrzyknęła. – W samą porę! Sid niedawno po ciebie poszła, ale nikogo nie było w domu. Wchodź, no dalej, proszę! – Prawie siłą wciągnęła mnie do środka. – Nie zgadniesz, kto tu
jest. Przed chwilą o ciebie pytał – powiedziała. Postanowiłam, że nie będę ciekawska. Nigdy nie wiadomo, kto akurat wpada w odwiedziny do Sid i Gus. Przyjaciółka wprowadziła mnie do salonu oświetlonego elegancko świecami i lampami naftowymi. – Oto i ona. Znalazła się – obwieściła dumnie Gus. – Możesz przestać się dąsać, Ryanie. Spojrzałam zachwycona. Na aksamitnej niebieskiej sofie wylegiwał się mój dobry znajomy – przewrotny i sławny Ryan O’Hare, dramaturg z Irlandii. Obok niego siedział jakiś obcy młodzieniec, szczupły i śliczny, i przyglądał mi się w milczeniu. Ryan natychmiast wstał. Miał na sobie idealne na upał ubranie – płócienną koszulę z haftowanym karczkiem i falbankami przy mankietach, rozpiętą pod szyją w iście wodewilowym stylu. – Molly, mój aniele! Naprawdę się za tobą stęskniłem – oznajmił głośno swoim pięknym, donośnym głosem. – Całe wieki! – Owszem, co najmniej tydzień – odparłam z uśmiechem, przyjmując cmoknięcie w policzek. – I wcale nie sądzę, żebyś choć przez moment za mną tęsknił. Przeniosłam wzrok na jego milczącego towarzysza, a Ryan roześmiał się zadowolony. – Jak zwykle przenikliwa! Droga Molly, to jest Juan, Hiszpan. Już trochę mówi po angielsku. Jestem jego nauczycielem. – W to nikt nie wątpi – zauważyła rzeczowo Sid. Ciemnowłosy młodzieniec wciąż się uśmiechał. – Skąd, na Boga, go wytrzasnąłeś, Ryanie? – zapytała Gus. – Jest kelnerem w Delmonico’s. Poznaliśmy się w czwartek. Ryan pogładził mnie po ręce. – Juan, mi amiga Molly. Juan wstał i nisko się skłonił. Skinęłam głową w odpowiedzi. – Zostaniesz na kolację, Molly? Właśnie rozpoczynamy okres chiński – powiedziała Gus. – Sid eksperymentuje z kaczką. – Bardzo chętnie – odparłam. – Ledwo uciekłam od domowych obowiązków. – To musi być strasznie męczące. Ryanie, nalej Molly trochę wina. Teoretycznie powinniśmy pić ryżowe, ale nigdzie nie mogłyśmy go dostać – powiedziała Sid. – I proszę, wybaczcie mi, jeśli będę musiała pobiec do kuchni, żeby zająć się kaczką, bo inaczej gotowa nam uciec z garnka. – Kupiłyście żywą kaczkę? – zapytałam podekscytowana. Z Sid i Gus nigdy przecież nie wiadomo! Sid się zaśmiała. – Oczywiście, że nie, głuptasie. Ale kaczkę po chińsku smaży się na bardzo dużym ogniu, więc trzeba uważać. – W takim razie pójdę ci pomóc – zaproponowałam. Ryan wręczył mi kieliszek, a potem nie chciał mnie puścić. – Tylko wracaj szybko, najdroższa. Wiesz, że tęsknię, kiedy nie ma cię w pobliżu – powiedział. Zaśmiałam się.
– Ryanie, może nie jesteś typowym Irlandczykiem, ale potrafisz podlizywać się jak oni. Zresztą każdy mężczyzna tak robi. – Błagam, tylko nie to – odparł Ryan, udając przerażenie. – Ranisz moje serce. – Ależ oczywiście, że tak. Kiedy wam zależy, jesteście słodcy i mili, ale później natychmiast o nas, kobietach, zapominacie. – Przemawia przez ciebie gorycz, Molly. Masz na myśli tego zdrajcę Daniela? – zapytała Sid z korytarza. – Nie, pewnego Jacoba bez zasad – prychnęłam. – Jacoba? Tego dobrego, słodkiego Jacoba, który muchy by nie skrzywdził? O nim mówisz? – zapytała Gus niewinnie. – Tak, właśnie o nim. Zmieniłam zdanie na jego temat – odparłam i w skrócie opowiedziałam, co się wydarzyło na Rivington Street. – Zaczynam dochodzić do wniosku, że mężczyźni to same kłopoty – podsumowałam. – Życie bez nich byłoby znacznie mniej skomplikowane. – Ale pomyśl tylko, jak byłoby nudno – odparł Ryan, klepiąc mnie po dłoni. Nagle Sid spojrzała w okno. – O wilku mowa, Molly. – Nie mów, że Jacob przyszedł mnie przepraszać – powiedziałam, odchylając zasłony. – Nie. Tym razem to Daniel zdrajca puka do twoich drzwi – odparła Sid. – Myślisz, że wreszcie zerwał zaręczyny i zrezygnował z kariery, by połączyć się z wybranką swego serca? – Nie sądzę. Rozmawiałam z nim dwie godziny temu i był jeszcze zaręczony. W tym czasie nawet najszybszy samochód nie zdążyłby go zawieźć do hrabstwa Westchester i z powrotem. Przypuszczam raczej, że przyszedł, by wygłosić kolejny wykład na temat gangów w Nowym Jorku i przypomnieć mi, bym nie wsadzała nosa w nie swoje sprawy. – Molly, tylko nie mów, że znów coś narozrabiałaś – powiedziała Gus. Stałam przy oknie, walcząc sama ze sobą. Z jednej strony chciałam wiedzieć, po co przyszedł Daniel; z drugiej nie miałam wcale ochoty na kolejną konfrontację. – Nie narozrabiałam. Zauważyłam w sklepie kieszonkowca. Dzięki mnie trafił za kratki. Niestety, okazało się, że to człowiek o wyjątkowo brutalnym usposobieniu. Członek gangu. – Wierzę ci, Molly – odparła Sid. – Pójdziesz porozmawiać z Danielem czy chcesz, żebyśmy cię tu ukryły? – Chyba lepiej... – zaczęłam. – Za późno – zauważyła Gus, podchodząc do okna. – Kochane dzieciaczki pokazują mu, gdzie jesteś. Naprawdę, Molly, musisz je trochę podszkolić w sztuce kłamania. Kiedy odwracałam się, by otworzyć drzwi i stanąć twarzą w twarz z Danielem, wciąż słyszałam za sobą ich śmiech. – Jeśli przyszedłeś, żeby znów mnie pouczać, to... – zaczęłam, nim zdążył zapukać. – Przyszedłem zaprosić cię na kolację – odparł, przerywając moją tyradę. – Chyba znasz odpowiedź. Nigdzie z tobą nie pójdę, dopóki nie będziesz wolny. Czyżbyś od naszego
spotkania po południu zdążył rozmówić się z panną Norton...? – Chodzi wyłącznie o sprawy służbowe – nie pozwolił mi dokończyć Daniel. – Sprawy służbowe? A łączą nas jakieś sprawy służbowe? – Chcę ci złożyć pewną propozycję. – Uśmiechnął się chytrze. – Konkretną propozycję. To jak? Chcesz ją usłyszeć czy nie? – Pewnie byłabym idiotką, gdybym odrzuciła porządną propozycję – odparłam chłodno. – W takim razie chodź – powiedział i wziął mnie za rękę. – Na ulicy czeka dorożka, a rezerwacja jest na ósmą. – Byłeś pewny, że się zgodzę. – Dobrze cię znam, Molly. Wiedziałem, że ciekawość weźmie górę nad złością. – Chyba powinnam się przebrać, skoro idziemy do restauracji. – Nie ma potrzeby. Wyglądasz świetnie. Pożegnaj się z przyjaciółmi i ruszamy. Kiedy prowadził mnie do dorożki, uśmiech nie znikał mu z twarzy.
4 – Cóż to za interesująca propozycja, którą chcesz mi złożyć? – zapytałam, kiedy konie ruszyły z kopyta. – Wszystko w swoim czasie – odparł Daniel z tajemniczą miną. – Powiedz mi, czy radzisz sobie jako prywatny detektyw? – A jak myślisz? – zapytałam, zyskując na czasie i rozmyślając nad właściwym doborem słów. – Jestem sprytna, mam zmysł obserwacyjny i niczego się nie boję. Dlaczego miałabym sobie nie radzić? Daniel skinął głową. – Jestem pod wrażeniem, Molly. Kiedy po raz pierwszy o tym usłyszałem, byłem pewien, że nic z tego nie wyjdzie. Nie mieściło mi się w głowie, żeby ktokolwiek odważył się powierzyć kobiecie swoje tajemnice. Postanowiłam zostawić tę uwagę bez komentarza. – Czasami kobieta może zdziałać znacznie więcej niż mężczyzna – zauważyłam. – Mężczyzna nie mógłby się przebrać za zwykłą szwaczkę, tak jak ja to zrobiłam. – Masz rację – stwierdził Daniel. – I dlatego mam dla ciebie zlecenie. – Zamierzasz zaproponować mi pracę? Roześmiał się. – A czemu niby zaprosiłem cię na kolację? Myślałaś, że chcę cię uwieść? – To mogłoby być całkiem interesujące – wymsknęło mi się w odpowiedzi, zanim zdążyłam sobie przypomnieć, że łączą nas już tylko sprawy służbowe. – Niezły z ciebie numer, Molly. – Daniel przyjrzał mi się uważnie. – Każda inna kobieta zemdlałaby albo przynajmniej oblała się rumieńcem. – Potem odwrócił wzrok i kontynuował: – No dobrze. Pozwól, że zadam ci pytanie. Co wiesz o siostrach Sorensen? – O kim? – O siostrach Sorensen. O pannie Emily i pannie Elli. – Nie mam pojęcia, o kim mówisz. – W takim razie jesteś chyba jedyną osobą w Nowym Jorku albo nawet na całym Wschodnim Wybrzeżu, która nie słyszała o siostrach Sorensen – powiedział Daniel. – Odkąd pojawiły się tutaj parę lat temu, wciąż wzbudzają sensację; są też bardzo hołubione na salonach. – Kim są? Aktorkami? Daniel uśmiechnął się. – Kto wie? Być może. Uważają się za spirytualistki, rozmawiają ze zmarłymi. Trzeba ci wiedzieć, że to miasto od kilku lat szaleje na punkcie seansów spirytystycznych. Niektórzy dorobili się fortuny dzięki swoim nadprzyrodzonym umiejętnościom. – Dziwne – odparłam. – W Irlandii w każdej rodzinie jest przynajmniej jedna osoba, która to potrafi.
Nie widzę w tym niczego nadzwyczajnego. Daniel roześmiał się. – Najwyraźniej my, Amerykanie, straciliśmy takie umiejętności, a zarazem czujemy silną potrzebę utrzymywania kontaktu ze zmarłymi. Dlatego mamy siostry Sorensen. Kiedyś nawet występowały dla większej publiczności, na przykład w teatrach albo w audytoriach. Teraz już są tak bogate, że zgadzają się jedynie na prywatne seanse w zamożnych domach. – Ale co to ma wspólnego ze mną? Chcesz, żebym nawiązała kontakt z kimś, kto nie żyje? Pochylił się i dotknął mojej ręki. – Jestem przekonany, że to oszustki, Molly. Podobnie sądzą moi koledzy w policji, ale jeszcze nikt nie przyłapał tych pań na gorącym uczynku. Są naprawdę dobre. Nawet nie wyobrażasz sobie, jakie techniki stosują... te głosy jakby z oddali, głowy ludzkie w powietrzu, ektoplazma. – Co takiego? – Ektoplazma – odparł. – Świecąca substancja podobna do pary, która emanuje z ciała medium podczas seansu. Raz to widziałem. Muszę przyznać: robi wrażenie. Coś zielonego i jakby postrzępionego unosiło się nad jedną z sióstr. – To dlaczego uważasz, że to oszustki? – Bo nie wierzę w ektoplazmę ani kontakt ze zmarłymi. Poza tym dorobiły się fortuny na ludzkiej naiwności. – Co mam dokładnie zrobić? – Przyłapać je na oszustwie. Dorożka zwolniła, bo przed teatrami na Broadwayu utworzył się niezły korek. Pięknie oświetlona ulica pełna była przechodniów. Przełknęłam ślinę. – Dlaczego sądzisz, że będę w stanie przyłapać je na gorącym uczynku, skoro nie udało się to nikomu z policji w całym Nowym Jorku? – Przed chwilą ci powiedziałem. Urządzają teraz seanse tylko w prywatnych domach, a tam znacznie łatwiej przypatrzeć się z bliska temu, co robią. – A jak niby mam trafić na taki prywatny seans? Wejdę do jakiegoś domu jako służąca? – Nie. Wejdziesz tam jako gość, moja droga – odparł Daniel. Zaśmiałam się głośno. – Ależ oczywiście! Vanderbiltowie i Astorowie wciąż zapraszają mnie do swoich domów. – Nie martw się. Wszystko zaaranżuję. Słyszałaś pewnie o senatorze Flynnie? – Czytałam o nim w gazetach. Młody, przystojny i sławny, zgadza się? – Z wyglądu trochę podobny do mnie – odparł Daniel. – Choć oczywiście nie aż tak pociągający. – Ależ wy mężczyźni potraficie być próżni! – odparłam i wyciągnęłam rękę, by poklepać Daniela po dłoni. Na szczęście w ostatniej chwili ją cofnęłam. Daniel wyjrzał przez okno. – Dlaczego stoimy? Coraz trudniej poruszać się w tym mieście. Czy wszyscy idą dzisiaj do teatru? –
Zapukał laską w dach i powiedział do dorożkarza: – Proszę nas tu wypuścić. Będzie szybciej, jeśli dalej pójdziemy pieszo. – Jak pan sobie życzy. – Woźnica zeskoczył z kozła i otworzył nam drzwiczki. Daniel wysiadł pierwszy, a potem podał mi rękę. Po Broadwayu przechadzały się tłumy ludzi. Niektórzy byli bardzo elegancko ubrani – pewnie w drodze do teatru lub restauracji. Ale przy krawężnikach stali też żebracy, niektórzy próbowali coś sprzedawać, inni tylko wyciągali zdeformowane chorobą dłonie. Wzdrygnęłam się i odwróciłam twarz. Niewiele brakowało, a stałabym teraz wśród nich. Przecież przypłynęłam do Nowego Jorku bez grosza przy duszy. Czy oni też przyjechali tutaj z takimi samymi nadziejami i marzeniami? Daniel zapłacił dorożkarzowi i teraz pomagał mi przejść przez tłum. – Dlaczego wspomniałeś o senatorze? – zapytałam. – Bo zlecenie, które mam dla ciebie, dotyczy również jego – odparł. – Ale cierpliwości. Przy kolacji wszystko ci wyjaśnię. Zręcznie przeprowadził mnie przez zatłoczone uliczki, aż w końcu doszliśmy do drzwi restauracji, dyskretnie ukrytych wśród sąsiednich budynków. Przy wejściu stały palmy w donicach, a na zadaszeniu widniał napis: ARENA MUSCHENHEIMA. Zastanawiałam się, co to może oznaczać, bo słowo „arena” kojarzyło mi się jedynie z gladiatorami albo walkami lwów. – Czy to restauracja? – zapytałam. – Owszem. Obecnie jedna z najmodniejszych. – Zupełnie niepotrzebnie się wysilasz. Moglibyśmy usiąść w zwykłej kawiarni. – Chciałbym, żebyś się przyzwyczaiła do wystawnych posiłków – odparł Daniel. – W końcu już za chwilę będziesz jadała przy stole z senatorem Flynnem w jego przepięknym domu nad rzeką Hudson. – W jego domu? – Musiałam się roześmiać. – Jak zamierzasz mnie tam wprowadzić? – Zostaniesz przedstawiona jako daleka kuzynka z Irlandii – stwierdził. – Kupi pan kwiatek dla pani? – Przed wejściem stanęła nagle wychudzona dziewczyna w poszarpanych łachach, patrząc na nas błagalnie. W wyciągniętej dłoni trzymała różę. Miałam wrażenie, że kiedy wysiadaliśmy z dorożki, widziałam ją w tłumie. Co za wytrwałość! Musiała przejść za nami całą drogę. Daniel chciał minąć dziewczynę, ale zmienił nagle zdanie. – Dobry pomysł – powiedział i wybrał różę dla mnie, a dla siebie kwiatek do butonierki, po czym wyciągnął pieniądze. Nie spuszczała wzroku z naszych twarzy, palcami przeliczając monety. – Nie trzeba reszty – powiedział Daniel zniecierpliwiony i odsunął dziewczynę na bok. Po chwili dodał: – Co za niezdara! – Może nie ma na jedzenie – zauważyłam, oglądając się za siebie. Wciąż patrzyła za nami z dziwnym wyrazem twarzy. Po chwili otworzyły się drzwi i stanął w nich człowiek w eleganckiej liberii, który zaprosił nas do środka. Czekał tam na nas świat zupełnie inny od tego na Broadwayu. Pełen wygód i elegancji. Na