ROBERT R. MCCAMMON
CHŁOPIĘCE LATA
Boy’s life
Przełożyła Maria Grabska
Gnaliśmy naprzód jak furie,
Kpiąc sobie z anielskich rad,
Wprost w lasy mroczne, głębokie.
Przed nami umykał czart
Grube dno flaszki po coli
W dziewiczą wiodło nas dal,
Gdzie zamiast szosy wyrastał
Ocean trawiastych fal.
Psy wtedy były nam braćmi.
Rowery nas niosły w snach
Ku gwiazdom nocnego nieba,
Na Marsa czerwony piach.
Jak Tarzan chwytał ktoś lianę,
A Zorro swej szpady strzegł.
Bond ścigał obcych agentów,
W wir bitwy Herkules szedł.
Przed nami słała się przyszłość -
Ląd piękny, bez skaz i wad,
Gdzie rzeki płyną ku źródłom,
Rodzicom ujmując lat
Chcieliśmy zalać świat wrzawą,
Drwić, biegać, polować, grać...
Choć w lustrze zmarszczki dziś widzę,
Tę książkę chłopcom chcę dać.
przełożył Mirosław Grabowski
Zanim wyruszymy razem w podróż, chcę wam wyjaśnić kilka istotnych rzeczy.
Przeżyłem to wszystko. I w tym sęk. Cały problem z narracją w pierwszej
osobie polega na tym, że Czytelnik wie, iż narrator nie zginął. Cokolwiek więc mogło
mi się przytrafić - i cokolwiek się przytrafiło - możecie być pewni, że uszedłem z
życiem, aliści każde z tych doświadczeń mogło mnie uczynić nieco lepszym lub nieco
gorszym człowiekiem - sami zadecydujecie jakim.
W paru miejscach zechcecie pewnie powiedzieć: „Hola, skąd on może
wiedzieć, że takie a takie wydarzenie miało miejsce albo że dana osoba powiedziała to
czy zrobiła tamto, skoro w ogóle go tam nie było?” Odpowiedź jest prosta: później
dowiedziałem się wystarczająco dużo, by wypełnić luki W kilku przypadkach
zmyśliłem przebieg wydarzeń, a w kilku innych uznałem? że wszystko powinno się
było potoczyć właśnie tak, mimo iż w rzeczywistości było inaczej.
Urodziłem się w lipcu 1952 roku. Kiedy piszę te słowa, zbliżam się do
czterdziestki. Ładny wiek, nie sądzicie? Nie jestem już, jak ongiś pisali moi recenzenci,
„obiecujący”. Jestem tym, kim jestem. Zacząłem pisać, kiedy jeszcze byłem w szkole
średniej, a wymyślać różne historie na długo przedtem, nim w ogóle pojąłem, czym się
w istocie zajmuję. Od 1978 roku drukują to, co piszę. Zostałem więc pisarzem. Czy
może „autorem”? „Autor powieści kieszonkowych” - śpiewali Beatlesi. Może słowo
„pisarz” zarezerwowano dla tych, których książki oprawia się w tłoczoną skórę? Jedno
jest pewne: moja skóra sporo przeszła w ciągu tych lat Podobnie jak każdy z moich
braci i sióstr w tym naszym wirującym wokół własnej osi domu, doświadczałem
zarówno kopniaków, jak i uśmiechów losu. Ja jednak zostałem wyróżniony
umiejętnością tworzenia z pojedynczych nitek postaci i światów. A zatem pisarz czy
autor?
Może po prostu gawędziarz?
Chciałem przelać owe wspomnienia na papier, gdzie łatwiej je zatrzymać.
Czy wiecie, że wierzę w czary? Urodziłem się i wychowałem pośród
czarodziejów; w czarodziejskim mieście i czarownych czasach. O, mało kto zdawał
sobie sprawę, że żyliśmy w pajęczynie magii, powiązanej srebrnymi włókienkami
przypadku i okoliczności. Ale ja wiedziałem o tym od samego początku. Kiedy miałem
dwanaście lat, świat był dla mnie latarnią magiczną, w której zielonym blasku
oglądałem przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Z wami pewnie było tak samo, tylko
już zdążyliście o tym zapomnieć. Widzicie, jestem zdania, że na początku każdy z nas
ma czarodziejską moc. Rodzimy się pełni cyklonów, płonących lasów i komet.
Rozumiemy śpiew ptaków, umiemy czytać z chmur i dostrzegamy nasze przeznaczenie
w ziarnkach piasku. Ale później miejsce w naszych duszach zajmuje nauka. Magia
zostaje z nich wyświęcona, wybita, wyprana i wyczesana. Stawia się nas na prostej,
utartej ścieżce i mówi o odpowiedzialności. Słyszymy, że jesteśmy już dość duzi. Każe
się nam wreszcie dorosnąć, na miłość boską. A wiecie, dlaczego nam to mówią? Bo
ludzie, którzy nas pouczają, boją się naszej nieokiełznanej młodości, bo nasza
czarodziejska moc sprawia, że czują wstyd i tęsknotę za tym, czemu pozwolili
rozsypać się w proch.
Kiedy odejdziesz tak daleko z krainy czarów, nigdy więcej nie będziesz miał do
niej wstępu. Może czasem ujrzysz ją przez moment Poznasz ją i przypomnisz ją sobie
na ułamek sekundy. Jeśli ludzie płaczą na filmach, to dlatego, że w ciemnym kinie
przez krótką chwilę dotykają złotego źródła magii. Potem wychodzą w jaskrawe
światło rozsądku i logiki i źródło wysycha, ludzie zaś czują w sercu dziwny smutek i
nie wiedzą dlaczego. Kiedy jakaś piosenka poruszy w tobie wspomnienie, kiedy
wirujące w promieniu światła pyłki odwrócą twoją uwagę od świata, kiedy nocą
słyszysz w oddali stukot kół przejeżdżającego pociągu i zastanawiasz się, dokąd też on
zmierza, wykraczasz poza człowieka, którym jesteś, i miejsce, w którym się
znajdujesz. Na najkrótszą z krótkich chwil wkraczasz do czarodziejskiego królestwa.
Głęboko w to wierzę.
To, iż z każdym mijającym rokiem oddalamy się od sedna tego, co się w nas
zrodziło, jest zwykłą życiową prawdą. Dźwigamy na ramionach coraz więcej ciężarów.
Niektóre z nich są pożyteczne, inne mniej. Przydarzają się nam różne rzeczy. Nasi
bliscy umierają. Ludzie biorą udział w wypadkach, z których wychodzą kalecy. Z takiej
czy innej przyczyny tracą poczucie kierunku. W tym pełnym zwariowanych labiryntów
świecie wcale o to nietrudno. Samo życie robi co może, żeby odebrać nam
wspomnienie owej magii. A człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy, aż wreszcie
pewnego dnia czuje, że coś utracił, ale nie ma pewności co. To tak jak gdybyś puszczał
oko do ładnej dziewczyny, a ona odezwałaby się do ciebie „proszę pana”. To się po
prostu zdarza.
Pamięć o tym, kim byłem i gdzie mieszkałem, jest dla mnie bardzo ważna. W
znacznej mierze składa się ona na to, kim będę, kiedy moja podróż dobiegnie końca.
Potrzebne mi wspomnienie czarów, jeżeli kiedykolwiek zechcę je jeszcze odprawiać.
Muszę wiedzieć. Muszę pamiętać. I chcę wam o tym opowiedzieć.
Nazywam się Cory Jay Mackenson. Wychowałem się w miejscowości Zephyr
w południowej Alabamie. Nigdy nie było tam za zimno ani za gorąco. Ulice tonęły w
cieniu dębów, a wszystkie domy miały ganki i siatki w oknach. W mieście był park, a
w nim dwa boiska do baseballu - jedno dla dzieci, a drugie dla dorosłych. Był tam
również publiczny basen z błękitną, czystą wodą. Dzieci zawsze nurkowały w
najgłębszym miejscu w poszukiwaniu upuszczonych miedziaków. Czwartego Lipca
odbywał się festyn, a pod koniec lata - konkurs literacki. Kiedy w 1964 roku
skończyłem dwanaście lat, Zephyr miało około tysiąca pięciuset mieszkańców. Była
tam kawiarnia „Pod Błyszczącą Gwiazdą”, był skład Woolwortha i mały sklepik
spożywczy pod nazwą „Piggly-Wiggly”, a przy drodze numer 10 stał dom, w którym
mieszkały sprzedajne dziewczyny. Nie każda rodzina miała odbiornik telewizyjny. W
całym hrabstwie obowiązywała prohibicja, co oznacza, iż kwitł tam nielegalny handel
alkoholem. Drogi rozchodziły się z miasta na cztery świata strony, a nocą mieszkańcy
słyszeli pociąg towarowy do Birmingham, który pozostawiał za sobą zapach
spiekanego żelaza. Zephyr miało cztery kościoły, szkołę podstawową i cmentarz na
Poulter Hill. W pobliżu było jezioro - tak głębokie, iż całkiem możliwe, że wcale nie
miało dna. Moje rodzinne miasto pełne było bohaterów i łotrów; ludzi uczciwych,
którzy znali urodę prawdy, i takich, których sama uroda była kłamstwem.
Prawdopodobnie niewiele się różniło od waszego miasta.
Ale Zephyr było czarodziejskim miejscem. W blasku księżyca przechadzały się
tu duchy. Opuszczały porośnięty trawą cmentarz, stawały na wzgórzu i rozmawiały o
dawnych, dobrych czasach, kiedy coca-cola naprawdę miała niepowtarzalny smak i
można było odróżnić demokratę od republikanina. Wiem, bo sam je słyszałem. Wiatr
wnosił do domów aromat kapryfolium i rodzącej się miłości. Błękitne, postrzępione
błyskawice uderzały w ziemię i budziły nienawiść. Mieliśmy wichury i susze, a
przepływająca obok miasta rzeka miała brzydki zwyczaj wylewania z brzegów. Pewnej
wiosny, kiedy miałem pięć lat, powódź przyniosła na ulice miasta roje węży. Wtedy
niczym czarny huragan z nieba sfrunęły setki sokołów i uniosły węże w
śmiercionośnych dziobach, a rzeka cofnęła się do koryta jak zbity pies. Potem jak na
głos trąbki zza chmur wymaszerowało słońce, a ze splamionych krwią dachów mego
miasta uniosła się para.
Mieliśmy czarną królową, która liczyła sobie sto sześć lat Mieliśmy
rewolwerowca, który ocalił życie Wyattowi Earpowi w corralu O.K. Mieliśmy
potwora w rzece i tajemnicę w jeziorze. Mieliśmy ducha, grasującego po szosach za
kierownicą czarnego sportowego samochodu z płomieniami wymalowanymi na masce.
Mieliśmy Gabriela i Lucyfera, i zbója, który powstał z martwych. Mieliśmy najeźdźcę z
kosmosu, chłopca o niezawodnym ramieniu i dinozaura, który do woli buszował po
Merchants Street To było cudowne miejsce.
Wciąż są we mnie wspomnienia chłopięcych lat, spędzonych w tej
zaczarowanej krainie.
Pamiętam.
I to już wszystko, co chciałem wam wyjaśnić.
I
CIENIE WIOSNY
1. PRZED BRZASKIEM
- Cory! Obudź się, synku! Już czas.
Pozwalam się wyciągnąć z ciemnej jaskini snu, otwieram oczy i patrzę na
niego. Jest już ubrany, ma na sobie brązowy kombinezon, z imieniem „Tom”
wypisanym białymi literami w poprzek kieszeni na piersi. Dolatuje mnie zapach jajek
na bekonie; w kuchni cicho gra radio, szczęka patelnia i podzwaniają szklanki: to
mama porusza się w swoim żywiole, tak pewnie jak pstrąg w potoku.
- Już czas - powtarza ojciec i zapala lampkę przy łóżku.
Mrużę powieki, pod którymi bledną ostatnie senne obrazy.
Słońce jeszcze nie wzeszło. Jest początek marca i chłodny wiatr targa
drzewami za oknem. Czuję go, kiedy przyłożę dłoń do szyby. Tato wraca do kuchni na
kawę, a mama, wiedząc, że już nie śpię, nastawia radio troszkę głośniej, żeby usłyszeć
prognozę pogody. Wiosna trwa już od kilku dni, ale tegoroczna zima miała ostre kły i
pazury, którymi uczepiła się Południa niczym biała kocica. Nie było śniegu - tu nigdy
nie pada - ale zimny wiatr dął z całą mocą wprost z płuc bieguna.
- Włóż ciepły sweter! - woła mama. - Słyszysz?
- Słyszę! - odkrzykuję i wyciągam z bieliźniarki gruby zielony sweter.
Patrzę na swój pokój, wypełniony teraz żółtym światłem lampki i
pomrukiwaniem grzejnika: oto indiańska makata, czerwona jak krew Cochise’a; biurko
z siedmioma magicznymi szufladami; krzesło pokryte aksamitem, którego niebieskawa
czerń przywodzi na myśl płaszcz Batmana; akwarium, a w nim maleńkie rybki - tak
przezroczyste, że widać, jak biją im serduszka; dalej wspomniana już bieliźniarka,
oblepiona kalkomaniami, które można znaleźć w pudełkach z modelami samolotów do
sklejania firmy Revell; łóżko, a na nim kołdra uszyta przez krewną Jeffersona Davisa,
szafka i półki - o tak, przede wszystkim półki. Kopalnia skarbów. Mieści się tu cała
moja biblioteczka: setki komiksów - Liga Sprawiedliwych, Flash, Zielona Latarnia,
Batman, Duch, Czarny Sokół, Sierżant Rock i Wesoła Kompania, Aquaman i
Fantastyczna Czwórka. Są tu sterty magazynów „Świat Chłopca”, dziesiątki tomików
serii „Słynne potwory krainy filmu”, „Groza na ekranie” i „Mechanika dla wszystkich”.
Jest równy rząd żółtych okładek „National Geographic”; muszę się przyznać ze
wstydem, że wiem, gdzie się podziały wszystkie zdjęcia z Afryki.
Półki ciągną się całymi milami. Kolekcja marmurów lśni w kamionkowym
słoju. Uśpiona cykada oczekuje lata, by znów zaśpiewać. Obok leży jo-jo, które
gwiżdże, chyba że sznurek się zerwie i tato musi go naprawić. Dalej niewielki katalog
z próbkami materiałów - prezent od pana Parlowe’a z Magazynu Konfekcji Męskiej
Stagga. Wyklejam nimi podłogi kabin w modelach samolotów, a fotele wycinam z
kartonu. Dalej srebrna kula, odlana przez Samotnego Jeźdźca dla łowcy wilkołaków.
Guzik z czasów wojny secesyjnej, który oderwał się od brunatnego munduru, kiedy
burza przeszła nad Shiloh. Gumowy nóż do walki z krwiożerczymi krokodylami w
wannie. Kanadyjskie monety, gładkie jak równiny Północy. Jestem bogaty ponad
wszelką miarę.
- Śniadanie na stole! - woła mama.
Zapinam suwak swetra w tym samym odcieniu co wystrzępiona koszula
Sierżanta Rocka. Łaty na kolanach moich błękitnych dżinsów niczym medale za
odwagę upamiętniają potyczki ze żwirem i drutem kolczastym. Mam na sobie
czerwoną flanelową koszulę, dość jaskrawą, by rozwścieczyć byka, skarpetki białe jak
gołębie skrzydła i czarne jak noc tenisówki. Moja mama jest ślepa na kolory, a tato
myśli, że to dziedziczne. Ale ja nie jestem daltonistą.
Swoją drogą zabawnie jest patrzeć na ludzi, którym zawdzięcza się przyjście na
ten świat, i tak wyraźnie dostrzegać w nich siebie. Dochodzisz wtedy do wniosku, że
każdy człowiek jest genetycznym kompromisem. Mam drobną budowę matki i jej
ciemne faliste włosy, ale odziedziczyłem też ostry nos i niebieskie oczy ojca. Po mamie
mam dłonie o długich palcach i - „dłonie artysty”, jak twierdzi, kiedy się martwię, że są
takie chude - a po ojcu gęste brwi i niewielką bruzdę w podbródku. Czasami marzę
przed zaśnięciem, że kiedy się obudzę, będę wyglądał jak Stuart Whitman w Szlaku
Cimarron albo Clint Walker w Cheyenne ale prawda przedstawia się tak, że jestem
chudym, gapowatym smarkaczem średniego wzrostu i postury, a kiedy zamknę oczy i
wstrzymam oddech, zlewam się z tapetą. Za to w wyobraźni nieraz ścigam
przestępców pospołu z detektywami i kowbojami, którzy co wieczór paradują przed
nami na telewizyjnym ekranie, pomagam Tarzanowi zwoływać lwy w lesie za domem i
strzelam do Niemców, tocząc z nimi samotną wojnę. Mam małą grupkę przyjaciół,
takich jak Johnny Wilson, Davy Ray Callan czy Ben Sears, ale nigdy nie byłem tym, co
się nazywa duszą towarzystwa. Czasem, gdy z kimś rozmawiam, ze zdenerwowania
plącze mi się język, więc wolę milczeć. Moi koledzy nie różnią się zbytnio ode mnie
wiekiem, wzrostem czy temperamentem. Jeśli nie mamy szans na zwycięstwo, unikamy
walki, a zresztą żaden z nas nie umie się dobrze bić.
I chyba właśnie tak zaczyna się literatura lub - jeśli wolicie - korekta
rzeczywistości; nadawanie światu kształtu, jaki byłby zapewne przyjął, gdyby pan Bóg
nie miał zeza i dwóch lewych rąk. W prawdziwym świecie byłem bezsilny; w moim
królestwie stawałem się Herkulesem uwolnionym z okowów.
Wiem, że jedno na pewno odziedziczyłem po dziadku Jaybirdzie, ojcu taty:
jego ciekawość świata. Dziadek skończył już siedemdziesiąt sześć lat, był żylasty jak
stary wół, miał plugawy język i jeszcze bardziej plugawe maniery, ale wciąż buszował
po lasach wokół swojej farmy. Przynosił do domu rzeczy, na których widok babcia
Sarah mdlała: wężowe skórki, puste gniazda szerszeni, nawet zdechłe zwierzęta. Miał
zwyczaj rozcinać je scyzorykiem i zaglądać, co mają w środku. Okrwawione
wnętrzności rozkładał na gazetach. Pewnego razu powiesił na drzewie martwą
ropuchę, zawołał mnie i kazał patrzeć, jak muchy się na niej pasą. Przynosił do domu
jutowy worek pełen liści, wytrząsał je we frontowym pokoju i po kolei oglądał przez
szkło powiększające, po czym zapisywał różnice między nimi w jednym ze swych
niezliczonych notesów. Zbierał niedopałki cygar i zeschnięte kawałki przeżutego
tytoniu, które trzymał w szklanych fiolkach. Potrafił godzinami siedzieć i patrzeć na
księżyc.
Możliwe, że był stuknięty. Możliwe, że „stuknięty” to słowo na określenie
kogoś, kto przestając być dzieckiem zachowuje czarodziejską moc. Ale dziadek
Jaybird czytał mi niedzielne komiksy i opowiadał o nawiedzonym domu w małej
osadzie, w której się urodził. Może i był przyziemny, małostkowy czy głupi, ale zapalił
we mnie płomyk ciekawości, w którego świetle potrafiłem dostrzec daleki świat poza
Zephyr.
Tamtego ranka przed wschodem słońca jadłem śniadanie z mamą i tatą w
naszym domu przy Hilltop Street. Był rok 1964. Na świecie zachodziły wielkie zmiany,
o których nie miałem pojęcia. W tamtej chwili wiedziałem tylko, że mam ochotę na
jeszcze jedną szklankę soku pomarańczowego i że będę pomagał tacie na trasie, zanim
odwiezie mnie do szkoły. Wiec kiedy skończyliśmy jeść i naczynia zostały sprzątnięte,
wyszedłem na dwór, żeby się przywitać ze Zbójem i nałożyć mu do miski zawiesistej
odżywki dla psów. Mama ucałowała nas na pożegnanie, a ja włożyłem watowaną
kurtkę, złapałem książki i popędziłem za ojcem do starej, dychawicznej furgonetki.
Spuszczony z uwięzi Zbój odprowadził nas kawałek, ale na rogu Hilltop i Shawson
zaczynało się terytorium Bodoga - dobermana Ramseyów. Słysząc werble, grające w
krtani rywala, Zbój wycofał się dyplomatycznie.
Przed nami rozciągało się pogrążone w cichym śnie miasto Zephyr, a na niebie
tkwił biały sierp księżyca.
W kilku oknach paliły się światła. Było ich niewiele; dochodziła dopiero piąta.
Krzywy księżyc odbijał się w powolnym zakolu Rzeki Tecumseha, a jeśli tej nocy
pływał w niej Stary Mojżesz, szorował chyba skórzastym brzuchem po dnie. Drzewa
na ulicach, wciąż jeszcze bezlistne, poruszały gałęziami na wietrze. Wszystkie cztery
światła uliczne w miejscu, które można było nazwać głównym skrzyżowaniem,
pulsowały żółto w zgodnym rytmie. Na wschodzie szeroką rozpadlinę koryta rzeki
przecinał kamienny most z zamyślonymi chimerami. Niektórzy twierdzili, że twarze
chimer, wyrzeźbione w początku lat dwudziestych, przedstawiały różnych generałów
Konfederacji, występujących tu w roli upadłych aniołów. Na zachodzie autostrada
przedzierała się przez porośnięte lasem wzgórza w drodze ku innym miastom. Tory
kolejowe biegły przez północne rubieże Zephyr - dzielnicę Bruton, gdzie mieszkali
wszyscy Murzyni. Na południu znajdował się miejski park z muszlą koncertową i
dwoma ziemnymi boiskami do baseballu. Park nosił imię Clifforda Graya Hainesa,
założyciela Zephyr. Był tu pomnik owego dostojnego męża, który siedział na
kamieniu, oparłszy podbródek na dłoni. Według taty wyglądał zupełnie jakby miał
zatwardzenie i nie mógł się załatwić ani też wstać z nocnika. Dalej na południe droga
numer 10 przecinała granicę miasta i niczym czarny wąż wodny wiła się przez
podmokłe lasy, omijając parking dla przyczep i Jezioro Saksońskie, którego brzegi
opadały w dół ku niezmierzonej otchłani.
Tato skręcił w Merchants Street i jechaliśmy teraz przez handlowe centrum
Zephyr. Odgrodzony chodnikiem od przelotowej ulicy, pysznił się Zakład Fryzjerski
Dollara, za nim Magazyn Konfekcji Męskiej Stagga, Magazyn Sprzętu i Pasz, sklep
spożywczy o dźwięcznej nazwie „Piggly-Wiggly”, skład Woolwortha, kinoteatr
„Liryczny” oraz inne atrakcje. Nie było ich wiele; ledwie się człowiek obejrzał, już był
na końcu ulicy. Ojciec minął przejazd kolejowy, pokonał jeszcze dwie mile i skręcił w
bramę, nad którą wisiał szyld: MLECZARNIA „ZIELONE ŁĄKI”. Ciężarówki
podjeżdżały do rampy i ładowały towar. Panował tu duży ruch; zakład otwierano
wcześnie, bo mleczarze musieli rano obsłużyć wyznaczone trasy.
Czasem, gdy ojciec miał szczególnie napięty harmonogram, prosił mnie, żebym
pomógł mu w pracy. Lubiłem ciszę i bezruch poranka. Lubiłem oglądać świat przed
świtaniem. Lubiłem dowiadywać się, co zamawiali w mleczarni różni ludzie - nie wiem
dlaczego. Może dochodziła we mnie do głosu ciekawość dziadka Jaybirda.
Ojciec przejrzał listę dostaw z brygadzistą, wielkim, barczystym chłopem o
nazwisku Bowers, a potem obaj wzięliśmy się do załadunku. Pakowaliśmy do
furgonetki butelki z mlekiem, kartony świeżych jaj, kubki twarogu i sałatki
ziemniaczano-fasolowej, będącej specjalnością „Zielonych Łąk”. Po wyjęciu z chłodni
wszystko było lodowato zimne; w świetle wiszących nad rampą latarni skrzył się szron
na butelkach. Papierowe kapsle zdobiła twarz uśmiechniętego mleczarza i słowa: „Na
zdrowie!” Pan Bowers oparł notatnik na biodrze i z ołówkiem zatkniętym za ucho
przyglądał się, jak pracujemy.
- Pewnie chciałbyś zostać mleczarzem, co, Cory? - zapytał, a ja
odpowiedziałem, że to możliwe.
- Świat zawsze będzie potrzebował mleczarzy - ciągnął pan Bowers. - Nie mam
racji, Tom?
- Jasne jak słońce - przyznał ojciec; było to jego powiedzonko na wszystkie
okazje. Posługiwał się nim, gdy słuchał rozmówcy tylko jednym uchem.
- Złóż podanie, kiedy skończysz osiemnaście lat - rzekł do mnie pan Bowers. -
Znajdziemy coś dla ciebie. - Klepnął mnie w ramię z takim impetem, że omal nie
pogubiłem zębów, a butelki na tacy, którą niosłem, zakolebały się z głośnym
brzęknięciem.
Tato usiadł za kierownicą o grubych poprzeczkach. Kiedy wdrapałem się na
fotel obok niego, przekręcił kluczyk, silnik zaskoczył i wycofaliśmy się spod rampy
razem z naszym mlecznym ładunkiem. Księżyc opadał za horyzont wprost przed nami,
a na krawędzi nocy wisiała jeszcze ostatnia gwiazda.
- I co ty na to? - spytał. - Mam na myśli, czy miałbyś ochotę zostać
mleczarzem.
- Niezła zabawa - powiedziałem.
- Tylko w teorii. No, nie mam na co narzekać, ale żadna praca nie bawi, kiedy
wykonujesz ją codziennie. Chyba jeszcze nigdy nie mówiliśmy o tym, co chciałbyś w
życiu robić, prawda?
- Nie, tatusiu.
- No cóż, nie uważam, że powinieneś być mleczarzem tylko dlatego, że ja nim
jestem. Widzisz, wcale nie zamierzałem być mleczarzem. Dziadek Jaybird chciał,
żebym został farmerem jak on. Babcia Sarah widziała we mnie przyszłego lekarza.
Potrafisz to sobie wyobrazić?
- zerknął na mnie i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ja lekarzem! Doktor Tom!
Nie, moi państwo, to nie dla mnie.
- A kim chciałeś zostać? - zapytałem.
Tato milczał przez chwilę. Wyglądało na to, że rozmyśla nad moim pytaniem.
Doszedłem do wniosku, że chyba dotąd nikt jeszcze mu go nie zadał. Ujął mocniej
kierownicę i płynnie wszedł w zakręt drogi, która rozwijała się przed nami w świetle
reflektorów, a potem powiedział:
- Pierwszym człowiekiem na Wenus. Albo jeźdźcem na rodeo. Albo
człowiekiem, który patrzy na pusty plac i oczyma duszy widzi dom, jaki na nim
zbuduje calusieńki, aż do ostatniego gwoździa. Albo detektywem.
- W gardle zadrżał mu śmiech. - Ale w mleczarni szukali dostawcy, więc jestem
tym, kim jestem.
- Wcale bym się nie obraził, gdybym został kierowcą wyścigowym -
stwierdziłem. Tato czasem zabierał mnie na wyścigi ciężarówek na torze pod
Bamesboro. Siedzieliśmy, jedliśmy hot-dogi i patrzyliśmy na snopy iskier, wylatujące w
powietrze po każdym zderzeniu powyginanych blach. - Detektyw to też klawy zawód.
Rozwiązywałbym zagadki kryminalne, jak chłopcy Hardy’ego.
- Tak, to byłoby niezłe - zgodził się tato. - Ale prawda jest taka, że nigdy nie
wiadomo, jak sprawy się potoczą. Celujesz w dziesiątkę, niechybnie jak strzała, ale
zanim trafisz do celu, porywa cię wiatr. Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek spotkał
choć jedną osobę, która ostatecznie została tym, kim chciała być w dzieciństwie.
- Ja chciałbym być wszystkim - powiedziałem. - Chciałbym żyć milion razy.
- Hm - ojciec pokiwał głową ze zrozumieniem. - To by dopiero był cud, nie
sądzisz? - Wyciągnął rękę. - Tu mamy pierwszy przystanek.
Mieszkańcy tego domu musieli mieć dzieci, bo zamawiali dwie kwarty mleka
zwykłego i dwie kakaowego. Po chwili ruszyliśmy dalej przez ulice, których ciszę
mącił tylko wiatr i poszczekiwanie zbudzonych ze snu psów. Zatrzymaliśmy się na
Shantuck Street, żeby dostarczyć maślankę i twaróg komuś, kto widocznie lubił
kwaśne rzeczy. Zostawiliśmy lśniące butelki na stopniach większości domów przy
Bevard Lane. Ojciec roznosił je prędko, ja tymczasem sprawdzałem listę i
kompletowałem zamówienie dla następnego domu, wyjmując chłodne opakowania z
wnętrza furgonetki. Stanowiliśmy zgrany zespół.
Tato powiedział, że ma kilku klientów nad Jeziorem Saksońskim, na południe
od miasta. Potem zawrócił do centrum, żebyśmy mogli rozwieźć resztę dostaw, zanim
zabrzmi dzwonek na lekcje. Minęliśmy park i wkrótce wyjechaliśmy z Zephyr. Po obu
stronach szosy gęstniał las.
Zbliżała się szósta. Na wschodzie, ponad porośniętymi sosną i kudzu
wzgórzami, niebo zaczynało się już rozjaśniać. Minął nas samochód jadący w
przeciwnym kierunku. Szofer mrugnął światłami, a ojciec mu pomachał.
- To Marty Barklee. Rozwozi gazety - powiedział.
Zadumałem się nad faktem, że istnieje cały odrębny świat, którego życie toczy
się przed wschodem słońca, a ludzie, którzy teraz dopiero się budzą, nie mają z nim nic
wspólnego. Skręciliśmy z szosy numer 10 i przejechaliśmy kawałek polną drogą, żeby
dostarczyć mleko, maślankę i sałatkę ziemniaczaną do małego domku ukrytego w
lesie. Potem ruszyliśmy dalej w kierunku jeziora.
- Studia - odezwał się ojciec. - Zdaje się, że powinieneś iść na studia.
- Chyba tak - bąknąłem, ale to wszystko wydawało mi się bardzo odległe od
punktu, w którym znajdowałem się teraz. Wiedziałem tylko, że istnieją akademickie
drużyny futbolowe na uniwersytecie stanowym i że niektórzy chwalą Beara Bryanta, a
inni wielbią Shuga Jordana. W moim przekonaniu uczelnię wybierało się w zależności
od ulubionej drużyny.
- Żeby się dostać na studia, trzeba mieć dobre stopnie - ciągnął tato. - Musisz
się pilnie uczyć.
- Czy detektywi muszą kończyć studia?
- Myślę, że tak, jeśli chcą dobrze wykonywać swój zawód. Gdybym poszedł na
studia, kto wie... może zostałbym człowiekiem, który potrafi wybudować dom na
pustym placu. Nie przewidzisz, co niesie ci los, i taka jest...
...prawda - miał zamiar powiedzieć, ale nie skończył zdania, bo w chwili gdy
wyszliśmy z zakrętu, tuż przed nami wyskoczył z lasu brązowy samochód. Ojciec
pisnął, jak gdyby ukąsił go szerszeń, z całej siły nacisnął na hamulec i odbił kierownicą
w lewo.
Brązowy samochód minął nas o cal. Zobaczyłem, że zjeżdża z szosy numer 10 i
stacza się z nasypu po prawej stronie drogi. Reflektory miał wyłączone, ale za
kierownicą ktoś siedział. Opony z chrzęstem przedzierały się przez ściółkę; samochód
wjechał na niewielką, urwiście zakończoną czerwoną skałę i zniknął w mroku. Bryzgi
wody poleciały do góry i wtedy uświadomiłem sobie, że samochód właśnie zsunął się
do jeziora.
- On wpadł do wody! - krzyknąłem.
Ojciec zatrzymał wóz, zaciągnął ręczny hamulec i wyskoczył na zarośnięte
zielskiem pobocze. Zanim zdążyłem wygramolić się z furgonetki, już biegł w stronę
jeziora. Wiatr ze świstem wirował wokół nas. Ojciec zatrzymał się na czerwonym
urwisku. W nikłym, różowawym świetle ujrzeliśmy, jak samochód pogrąża się w
wodzie; z bagażnika dobywały się wielkie bąble powietrza.
- Hej! - wrzasnął ojciec, zwijając dłonie w trąbkę wokół ust. - Wyskakuj
stamtąd!
Wszyscy wiedzieli, że Jezioro Saksońskie jest głębokie jak otchłań piekielna.
Gdy samochód zniknie w atramentowej czerni, nikt go już nigdy nie wydobędzie.
- Wyskakuj! - krzyknął ponownie ojciec, ale kierowca, kimkolwiek był, nie
odpowiadał. - Pewnie stracił przytomność - rzekł do mnie ojciec, zdejmując buty.
Samochód zaczął się przechylać na stronę, po której siedział kierowca. Rozległ
się okropny, podobny do wycia dźwięk, wydawany przez wdzierającą się do auta
wodę.
- Odsuń się - rzucił tato i skoczył do jeziora.
Był dobrym pływakiem. Kilkoma potężnymi uderzeniami ramion dotarł do
samochodu i wtedy zobaczył, że okno po stronie kierowcy jest otwarte Czuł ssanie
wody, która opływała mu nogi, wciągając auto w bezdenną głębinę.
- Wyłaź! - ryknął, ale człowiek wciąż siedział bez ruchu.
Ojciec uczepił się drzwi i złapał go za ramię. Kierowca był mężczyzną i nie miał
na sobie koszuli. Jego ciało było białe i zimne. Ojciec poczuł, że włos mu się jeży.
Głowa tamtego opadła bezwładnie do tyłu. Miał krótko ostrzyżone jasne włosy,
otwarte usta i zamknięte oczy, które ginęły w czarnych siniakach. Cała twarz była
opuchnięta i bestialsko zmasakrowana. Gardło miał omotane miedzianą struną do
pianina. Cienki drut zaciągnięto tak mocno, że przeciął skórę i zagłębił się w ciało.
- Jezu! - szepnął ojciec rozgarniając wodę.
Samochód chwiał się i syczał. Głowa mężczyzny pochyliła się teraz na pierś,
jak gdyby do modlitwy. Woda sięgała mu już powyżej gołych kolan. Ojciec
uświadomił sobie, że kierowca był zupełnie nagi, nie miał na sobie nawet strzępka
odzienia. Na kierownicy coś błysnęło i ojciec zobaczył kajdanki, mocujące prawy
przegub trupa do wewnętrznej poprzeczki.
Mój tato żył na tym świecie trzydzieści cztery lata. Widywał już
nieboszczyków. Hodge Klemson, jeden z jego najserdeczniejszych przyjaciół, utonął w
Rzece Tecumseha, kiedy obaj mieli po piętnaście lat. Rozdęte ciało odnaleziono po
trzech dniach. Pokryte żółtym dennym mułem, wyglądało jak zeskorupiała starożytna
mumia. Ojciec widział to, co zostało z Waltera i Jeanine Traynor przed sześciu laty po
czołowym zderzeniu buicka Waltera z tartaczną ciężarówką, prowadzoną przez
otumanionego prochami smarkacza. Widział czarne, połyskliwe szczątki małego
Steviego Cauleya, kiedy strażacy zdusili ogień, buchający z poskręcanej karoserii
„Nocnej Mony”. Kilkakrotnie patrzył w uśmiechniętą szyderczo twarz śmierci i znosił
ten widok jak mężczyzna, ale tym razem było inaczej.
Tym razem śmierć miała oblicze mordu.
Samochód tonął. Maska szła coraz głębiej pod wodę, tylne stateczniki zaczęły
się unosić do góry. Ciało za kierownicą znów zmieniło pozycję i ojciec dostrzegł coś
na ramieniu mężczyzny - błękitną plamkę, wyraźnie widoczną na tle białej skóry. To
nie był siniec, lecz tatuaż - trupia czaszka z odwiniętymi do tyłu skrzydłami,
wyrastającymi wprost ze skroni.
Woda gwałtownie wypchnęła z samochodu następną porcję wielkich baniek
powietrza. Jeziora nie wolno było lekceważyć: upominało się o swoją zabawkę, aby
zamknąć ją przed światem w sekretnym schowku.
Kiedy samochód zaczął osuwać się w otchłań, wir porwał mego ojca za nogi i
wciągnął pod wodę. Patrzyłem na to wszystko z czerwonej skały na brzegu. W pewnej
chwili jego głowa zniknęła.
- Tato! - krzyknąłem przerażony.
Pod wodą ojciec mocował się z ramionami jeziora. Samochód osunął mu się
spod nóg i zniknął w głębinie. Kiedy ojciec miotał się, szukając jakiegoś oparcia w tym
płynnym grobie, ku powierzchni pospieszyły kolejne pęcherzyki. Uwolniony przez nie
z lepkich objęć wody, ojciec wspiął się po nich jak po srebrzystych schodach na dach
jeziora, gdzie mógł zaczerpnąć tchu.
Zobaczyłem, że jego głowa wynurza się na powierzchnię.
- Tato! - zawołałem jeszcze raz. - Tato, wracaj!
- Nic mi nie jest! - odkrzyknął, ale głos mu drżał. - Już wracam!
Zaczął płynąć pieskiem w stronę brzegu, nagle opadły z sił jak wyżęty gałgan.
Jezioro wciąż burzyło się w miejscu, gdzie tonący samochód poruszył jego
wnętrzności, jak gdyby usiłowało strawić niejadalny kąsek. Ojciec nie był w stanie
sforsować skalnego urwiska, więc podpłynął trochę dalej, gdzie mógł podciągnąć się
na kamienie, czepiając się pędów kudzu.
- Nic mi nie jest - powtórzył, ale kiedy znalazł się już na brzegu, nogi się pod
nim ugięły i opadł na kolana w błoto.
Żółw wielkości półmiska prześliznął się obok niego i zanurkował, chrapnąwszy
z zakłopotaniem. Obejrzałem się w stronę furgonetki. Nie wiem dlaczego, ale się
obejrzałem.
Zobaczyłem człowieka, który stał w lesie po drugiej stronie drogi.
Po prostu stał; miał na sobie długi płaszcz, którego poły powiewały na wietrze.
Może poczułem wzrok kogoś, kto mnie obserwował, podczas gdy ja patrzyłem, jak
ojciec płynie do tonącego auta. Poczułem przeszywający chłód. Zadygotałem,
mrugnąłem parę razy i w miejscu, gdzie stał tamten człowiek, ujrzałem tylko targany
wiatrem las.
- Cory! - zawołał tato.- Podaj mi rękę, synku!
Zsunąłem się na mulisty brzeg i pomogłem mu na tyle, na ile mógł pomóc
zziębnięty, przerażony dzieciak. Kiedy tato poczuł pod nogami twardy grunt, odgarnął
mokre włosy z czoła i rzekł gorączkowo:
- Musimy się dostać do telefonu. W tym samochodzie był człowiek. Poszedł
prosto na dno!
- Widziałem... widziałem... - wskazałem las po drugiej stronie drogi numer 10 -
tam był...
- No, chodźże prędzej!
Ojciec biegł już przez szosę na sztywnych, mokrych nogach. Buty trzymał w
ręku. Zerwałem się i podążyłem za nim, blisko jak cień. Mój wzrok powędrował w
kierunku miejsca, gdzie widziałem tajemniczą postać, ale nie było tam nikogo, zupełnie
nikogo.
Tato uruchomił silnik i włączył nagrzewnicę. Zęby mu szczękały, a w szarym
świetle poranka twarz miał bladą jak wosk.
- Cholerny świat! - powiedział. Byłem wstrząśnięty, bo nigdy przy mnie nie
klął. - Ten gość był przykuty kajdankami do kierownicy. Kajdankami! Boże, całą twarz
miał zbitą na miazgę!
- Kto to był?
- Nie wiem - podkręcił grzejnik i ruszył na południe ku najbliższym
zabudowaniom. - Ktoś go załatwił, to pewne! Jezu, jak mi zimno!
Skręcił w drogę gruntową, która odbijała na prawo. O pięćdziesiąt jardów od
szosy numer 10 stał biały domek z oszkloną werandą. Z boku przylegał do niego
ogród z krzakami róż. Pod plastikową wiatą stały dwa samochody, czerwony mustang
i stary cadillac upstrzony plamami rdzy. Ojciec zatrzymał się tuż przed budynkiem.
- Zaczekaj tutaj - powiedział, w mokrych skarpetkach podszedł do drzwi i
nacisnął przycisk dzwonka.
Musiał zrobić to jeszcze dwukrotnie, zanim drzwi wreszcie otwarły się z
brzękiem i stanęła w nich ruda kobieta, na oko trzy razy tęższa od mojej mamy. Miała
na sobie niebieski szlafrok w czarne kwiaty.
- Panno Grace, muszę od pani zatelefonować. To pilne - powiedział ojciec.
- Ależ pan jest cały mokry! - Głos panny Grace przypominał zębate ostrze
zardzewiałej piły. Na palcach dłoni, w której trzymała papierosa, połyskiwały
pierścionki.
- Stało się nieszczęście - wyjaśnił ojciec.
Panna Grace westchnęła jak ruda chmura gradowa.
- No dobrze, niech pan wejdzie. I proszę uważać na dywan.
Tato wszedł do środka; dzwoneczek znów brzęknął, kiedy drzwi się za nim
zamknęły. Siedziałem w furgonetce. Pierwsze pomarańczowe promienie słońca
wydostały się spoza wzgórz na wschodzie. W kabinie czuć było zapach jeziora, na
podłodze pod fotelem ojca zebrała się kałuża. Widziałem kogoś, kto stał w lesie.
Wiem, że go widziałem. Ale czy na pewno?
Dlaczego nie podszedł, nie zainteresował się losem człowieka w samochodzie?
I kim był tamten człowiek w samochodzie?
Właśnie głowiłem się nad tym, kiedy drzwi uchyliły się ponownie i ukazała się
w nich panna Grace. Tym razem na błękitny szlafrok narzuciła puszysty biały sweter,
włożyła też tenisówki. Jej kostki i łydki były krzepkie jak młode drzewa. W jednej ręce
trzymała pudełko herbatników „Lorna Doone”, a w drugiej zapalonego papierosa.
Podeszła do furgonetki i uśmiechnęła się do mnie.
- Cześć - powiedziała. - Ty jesteś Cory?
- Tak, psze pani - odpowiedziałem.
Jej uśmiech nie wyglądał na szczery. Miała wąskie wargi, szeroki, spłaszczony
nos, a zamiast brwi cienkie kreski wymalowane nad głęboko osadzonymi niebieskimi
oczyma. Podsunęła mi pudełko.
- Chcesz ciastko?
Nie byłem głodny, ale rodzice zawsze mnie uczyli, że się nie odmawia, kiedy
ktoś częstuje. Wziąłem jedno.
- Weź jeszcze - zachęciła mnie panna Grace, więc sięgnąłem po następne.
Panna Grace też zjadła jedno, a potem pociągnęła papierosa i wypuściła dym
przez nos.
- Twój tato dostarcza nam nabiał - powiedziała. - Na pewno macie nas na
liście. Sześć kwart mleka, dwie maślanki, dwie kwarty kakao i trzy pinty śmietany.
Sprawdziłem listę. Było tam jej nazwisko - Grace Stafford - i zamówienie.
Zgadzało się co do joty. Powiedziałem, że zaraz wszystko przygotuję, i zacząłem
wyjmować butelki z wozu.
- Ile masz lat? - zapytała. - Dwanaście?
- Dopiero w lipcu będę miał dwanaście, psze pani.
- Też mam syna. - Panna Grace strzepnęła popiół z papierosa i włożyła do ust
następną „Lornę Doone”. - W grudniu skończył dwadzieścia. Mieszka w San Antonio.
Wiesz, gdzie to jest?
- Tak, psze pani. W Teksasie. Tam gdzie Alamo.
- Zgadza się. A skoro on ma dwadzieścia, to ja trzydzieści osiem. Stare
próchno ze mnie, nie sądzisz?
Domyśliłem się, że pytanie było podchwytliwe.
- Nie, psze pani - odpowiedziałem po namyśle.
O, widzę, że mam do czynienia z młodym dyplomatą! - Tym razem
uśmiechnęły się również jej oczy. - Zjedz jeszcze ciasteczko.
- Podała mi pudełko, zawróciła do drzwi i wrzasnęła przez nie: - Lainie! Lainie,
rusz tyłek, chodź no tutaj!
Najpierw jednak pojawił się ojciec. W ostrym świetle poranka wyglądał staro, a
pod oczami miał ciemne kręgi.
- Dzwoniłem do biura szeryfa - powiedział, sadowiąc się na przemoczonym
fotelu i wpychając stopy do butów. - Mamy zaczekać na nich w miejscu, gdzie
samochód stoczył się do jeziora.
- Kto to mógł być, u diabła? - spytała panna Grace.
- Nie mam pojęcia. Twarz miał... - Ojciec zerknął na mnie, potem z powrotem
na nią. - Był paskudnie pobity.
- Musiał być zalany. Pewnie bimbrem.
- Nie sądzę. - Ojciec nie wspomniał przez telefon o tym, że kierowca był nagi,
uduszony struną z pianina i przykuty do kierownicy. Ta informacja była przeznaczona
dla uszu szeryfa, a nie panny Grace czy kogokolwiek innego. - Nie widziała pani może
faceta z tatuażem na lewym ramieniu? Wyglądało to jak czaszka, z której wyrastają
skrzydła.
- Oglądałam więcej tatuaży, niż ma ich cała Marynarka Wojenna - stwierdziła
panna Grace - ale nie przypominam sobie, żebym w tej okolicy natknęła się na coś
takiego. Dlaczego pan pyta? Facet był bez koszuli?
- Właśnie. Miał tę skrzydlatą czaszkę wytatuowaną mniej więcej w tym
miejscu. - Tato dotknął swojego lewego ramienia, znów się wzdrygnął i nerwowo
zatarł dłonie. - Nigdy go nie wydobędą... Nigdy. To jezioro ma co najmniej trzysta
stóp głębokości.
Zadźwięczały dzwoneczki. Obróciłem się w stronę drzwi z tacą pełną butelek z
mlekiem.
Chwiejnym krokiem wyszła z nich dziewczyna o oczach zapuchniętych od snu.
Miała na sobie długi szlafrok w szkocką kratę i była boso. Na ramiona opadały jej
włosy o barwie jedwabistych kit kukurydzy. Skierowała się ku tacy z mlekiem,
przymrużyła oczy w jasnym świetle i powiedziała:
- Czuję się, jakbym była przepieprzona na wylot.
O mały włos nie zemdlałem. Nigdy w życiu nie słyszałem, żeby kobieta
wymówiła tak plugawe słowo. Oczywiście wiedziałem, co oznacza, ale kiedy bez
skrępowania padło z tych ładnych ust, byłem wstrząśnięty.
- Tu jest młody człowiek, Lainie - powiedziała panna Grace głosem, który
mógłby skręcić żelazny gwóźdź. - Uważaj, co mówisz, jeśli łaska.
Lainie spojrzała na mnie. Pod jej chłodnym spojrzeniem poczułem się zupełnie
tak jak wtedy, gdy włożyłem widelec do kontaktu. Oczy miała czekoladowe, a na
wargach półuśmiech, który równie dobrze mógł być szyderczym grymasem. W jej
twarzy było coś szorstkiego, czujnego, jak gdyby nie ufała już nikomu. W zagłębieniu
szyi zauważyłem małą czerwoną plamkę.
- Czyj to dzieciak? - zapytała.
- Syna pana Mackensona. Pokaż trochę klasy, dobrze?
Z trudem przełknąłem ślinę i oderwałem wzrok od oczu Lainie. Jej szlafrok
rozchylał się dyskretnie. Nagle dotarło do mnie, jakie dziewczęta używają brzydkich
słów i co to za miejsce. Zarówno od Johnny’ego Wilsona, jak i od Bena Searsa
słyszałem, że gdzieś w pobliżu Zephyr jest dom pełen dziwek. Nawet w szkole
podstawowej wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy mówiłeś komuś: „Idź do burdelu”,
narażałeś się na to, że ten ktoś wybije ci zęby. Zawsze jednak wyobrażałem sobie
burdel jako elegancką posiadłość, okoloną płaczącymi wierzbami, w której czarni
lokaje podają gościom koktajle miętowe na werandzie. W rzeczywistości burdel okazał
się niewiele wytworniejszy od zakotwiczonej na stałe przyczepy kempingowej. Tak
czy owak, widziałem go w całej okazałości, a dziewczyna o kukurydzianych włosach i
niewyparzonym języku czerpała dochody z rozkoszy cielesnych. Czułem, jak plecy
pokrywa mi gęsia skórka, a scen, jakie niczym powolny, groźny orkan zamajaczyły mi
w wyobraźni, wolałbym wam nie opowiadać.
- Zabierz to mleko do kuchni - ponagliła ją panna Grace.
Szyderstwo przeważało nad uśmiechem, a czekoladowe oczy stały się niemal
czarne.
- Dlaczego ja? W tym tygodniu dyżur ma Donna Ann!
- Dyżur w kuchni ma ta, której każę, moja panno, a ty powinnaś go mieć przez
cały miesiąc i dobrze wiesz dlaczego! A teraz rób, co mówię, i zamknij tę wyszczekaną
buzię! Usta Lainie sprawnie złożyły się w ciup, ale oczy nie przybrały tak łatwo
wyrazu fałszywej pokory; wciąż czaiły się w nich zimne ostrza gniewu. Wzięła ode
mnie tacę i stojąc odwrócona plecami do taty i panny Grace, pokazała mi wilgotny,
różowy język, po czym zwinęła go w trąbkę. Następnie język wsunął się z powrotem
do ust, jego właścicielka zaś obróciła się na pięcie i uraczyła nas wszystkich
podstępnym jak cios miecza pierdnięciem, po czym powlokła się do domu. Kiedy
zniknęła nam z oczu, panna Grace chrząknęła i powiedziała:
- Ta dziewucha ma tyle ogłady, co kołek w płocie.
- A z innymi jest lepiej? - zapytał tato.
Panna Grace wydmuchnęła kółko z papierosowego dymu i odparła:
- Nie, ale ta nawet nie udaje, że ma jakiekolwiek maniery. - Jej wzrok spoczął
na mnie. - Weź sobie resztę ciastek, Cory, dobrze?
Spojrzałem na ojca. Wzruszył ramionami.
- Dobrze, psze pani - powiedziałem.
- Świetnie. Bardzo się cieszę, że cię poznałam. - Panna Grace z powrotem
skupiła uwagę na moim ojcu i na tkwiącym w kąciku ust papierosie. - Niech mi pan da
znać, kiedy coś się wyjaśni.
- Oczywiście. Dziękuję, że pozwoliła mi pani skorzystać z telefonu. - Tato
wśliznął się za kierownicę. - Tacę zabiorę przy następnym kursie.
- Niech pan uważa na siebie - rzuciła panna Grace i weszła do pomalowanego
na biało burdelu, podczas gdy ojciec włączył silnik i spuścił ręczny hamulec.
Pojechaliśmy z powrotem na miejsce wypadku. W porannym świetle tafla
jeziora mieniła się błękitnymi i purpurowymi smugami. Tato zaparkował furgonetkę na
polnej drodze - tej samej, z której wypadł fatalny samochód, jak sobie obaj
uświadomiliśmy. Potem usiedliśmy i czekaliśmy na szeryfa. Słońce świeciło coraz
mocniej, a niebo zmieniło barwę na lazurową.
Mój umysł podzielił się na dwie części: jedna myślała o samochodzie i
zauważonej w lesie postaci, druga zastanawiała się, skąd mój tato tak dobrze zna
pannę Grace i jej burdel. Co prawda, tato znał wszystkich swoich klientów; często
rozmawiał o nich z mamą przy obiedzie. Nigdy jednak nie słyszałem, aby choć słowem
wspomniał o pannie Grace czy też o burdelu. No cóż, nie był to najwłaściwszy temat
do rozmowy przy stole. A poza tym i tak nie poruszyliby go w mojej obecności; mimo
iż moi koledzy i w ogóle wszyscy w szkole, poczynając od czwartej klasy, wiedzieli, że
gdzieś pod Zephyr jest dom pełen sprzedajnych dziewczyn.
Byłem tam. Na własne oczy widziałem sprzedajną dziewczynę. Widziałem jej
zwinięty język i kołyszące się w fałdach szlafroka pośladki.
Doszedłem do wniosku, że powinno mi to przysporzyć niemałej sławy.
- Cory? - odezwał się cicho ojciec. - Wiesz, czym zajmuje się panna Grace w
tamtym domu?
- Ja... - Nawet trzecioklasista mógł się tego domyślić. - Wiem, tato.
- Kiedy indziej byłbym po prostu zostawił towar pod drzwiami. - Patrzył na
jezioro, jak gdyby wciąż widział opadający powoli w głębinę samochód z martwym
ciałem przykutym do kierownicy. - Mam ją na liście dostaw od dwóch lat. W każdy
poniedziałek i czwartek, jak w zegarku. A w razie gdybyś był ciekaw... twoja mama
wie, że tu jeżdżę.
Nic nie odpowiedziałem, ale poczułem się o wiele lepiej.
- Nie chcę, żebyś z kimkolwiek rozmawiał o pannie Grace i tym domu - ciągnął
ojciec. - Chcę, abyś zapomniał, że tu byłeś, jak również o wszystkim, co widziałeś i
słyszałeś. Czy możesz to dla mnie zrobić?
- Dlaczego? - musiałem o to zapytać.
- Panna Grace może się różnić od ciebie, mnie czy mamy, może robić wrażenie
osoby źle wychowanej albo jędzy, a pastor na pewno nie pochwala sposobu, w jaki
zarabia na życie, ale to dobra kobieta. Po prostu nie chcę, żeby po mieście zaczęły
krążyć plotki. Im mniej się mówi o pannie Grace i tym domu, tym lepiej. Rozumiesz?
- Chyba tak.
- To dobrze.
Rozluźnił zaciśnięte na kierownicy palce. Temat został zamknięty.
Dotrzymałem obietnicy. Moja sława rozwiała się jak dym, i tyle. Właśnie miałem mu
powiedzieć o człowieku, którego widziałem w lesie, kiedy zza zakrętu wyjechał
czarno-biały ford z kogutem na dachu i herbem Zephyr na drzwiach. Samochód
zwolnił i zatrzymał się w pobliżu naszej furgonetki. Wysiadł z niego szeryf J.T. Amory
(J.T. było skrótem od Junior Talmadge). Ojciec wyszedł mu na spotkanie.
Szeryf Amory był chudym, wysokim mężczyzną o końskim obliczu. Na jego
widok przypomniał mi się widziany kiedyś obrazek, przedstawiający Ichaboda Crane’a,
ściganego przez Jeźdźca bez Głowy. Szeryf miał wielkie dłonie i stopy oraz parę uszu
zdolnych wpędzić w kompleksy słonia Dumbo. Jego nos wystarczyłoby tylko trochę
powiększyć, by godnie zastąpił chorągiewkę na dachu. Gwiazdę nosił przypiętą do
kapelusza, którym nakrywał łysą czaszkę okoloną wianuszkiem ciemnych włosów.
Nasunąwszy kapelusz głębiej na spocone czoło, szeryf przeszedł z ojcem na brzeg
jeziora, gdzie wdali się w długą rozmowę. Obserwowałem ruchy rąk taty, gdy
pokazywał Amory’emu, skąd wyjechał samochód i w którym miejscu zatonął. Obaj
spojrzeli na gładką powierzchnię jeziora. Wiedziałem, o czym myślą.
Samochód mógł się zapaść aż do środka ziemi. Nawet kąśliwe żółwie, które
żyły przy brzegu, nie potrafiły nurkować dostatecznie głęboko, by kiedykolwiek go
ujrzeć. Nieznany kierowca siedział teraz w ciemności, a w zębach miał muł.
- Przykuty kajdankami - rzekł cicho pan Amory. Miał oczy koloru węgli, a
bladość jego skóry nasuwała myśl, że woli noc od dnia. - Jesteś tego pewien, Tom? I
tego, że uduszono go drutem?
- Jestem pewien. Ktoś dołożył starań, żeby go załatwić na amen. Jeszcze
trochę, a byłby mu odciął głowę od tułowia.
- Przykuty - powtórzył szeryf. - Zapewne po to, żeby nie wypłynął. - W
zamyśleniu postukał się palcem w dolną wargę. - No cóż - rzekł w końcu. - Zdaje się,
że mamy tu morderstwo, nie sądzisz?
- Jeśli to nie morderstwo, to nie wiem, co nim jest.
W tym czasie wysiadłem z furgonetki i udałem się w miejsce, skąd - jak mi się
wydawało - obserwował mnie tajemniczy mężczyzna. Nie znalazłem nic oprócz ziemi,
kamieni i zielska. Jeśli to był mężczyzna - pomyślałem. A może kobieta? Nie
zauważyłem, by postać miała długie włosy, ale właściwie widziałem tylko łopoczący na
wietrze płaszcz. Przeszedłem się tam i z powrotem wzdłuż linii drzew. Dalej las
gęstniał i stawał się coraz bardziej podmokły. Wróciłem z pustymi rękami.
- Przyjdź potem do mnie do biura; spiszemy raport - rzekł do ojca szeryf. - I
lepiej wstąp do domu przebrać się w coś suchego.
Ojciec skinął głową.
- Muszę skończyć dostawę i odwieźć Cory’ego do szkoły.
- W porządku. I tak niewiele możemy zrobić dla tego faceta na dnie.
- Szeryf chrząknął i wepchnął ręce do kieszeni. - Morderstwo. Ostatnie
morderstwo mieliśmy tu w 1961 roku. Pamiętasz, jak Bo Kallagan zabił żonę
pucharem, który wygrał w kręgle?
Wróciłem do furgonetki i czekałem na ojca. Słońce było już wysoko i
sumiennie oświetlało cały świat, ale mnie było ciężko na sercu. Zdawało mi się, że
istnieją dwa światy: jeden przed brzaskiem i drugi - słoneczny. Jeśli to prawda, istnieją
też ludzie należący do tych dwóch różnych światów. Jedni przemykają się przez krainę
nocy, drudzy trzymają się jasnych godzin dnia. Może widziałem właśnie jednego z
mieszkańców ciemności, świata sprzed brzasku. I może - na samą myśl poczułem
chłód - może on też spostrzegł, że ja go widzę.
Uświadomiłem sobie, że naniosłem brudu do furgonetki. Całe tenisówki miałem
oblepione błotem.
Obejrzałem usmarowane podeszwy.
Do jednej przyczepiło się małe zielone piórko.
2. NA DNO I W MROK
Zielone piórko powędrowało do kieszeni. Stamtąd dostało się do mojego
pokoju i znalazło schronienie w pudełku po cygarach „White Owl”, gdzie drzemała już
kolekcja starych kluczy i zasuszonych owadów. Zamknąłem wieczko, włożyłem
pudełko do jednej z siedmiu magicznych szuflad i zatrzasnąłem ją z powrotem.
I tak piórko popadło w zapomnienie.
Im dłużej myślałem o widzianej na skraju lasu postaci, tym bardziej byłem
pewien, że moje oczy - przerażone wizją ojca, który idzie na dno w ślad za tonącym
samochodem - musiały ulec złudzeniu. Kilka razy zaczynałem mu o tym opowiadać,
ale zawsze coś stawało nam na przeszkodzie. Kiedy mama się dowiedziała, że ojciec
skoczył do jeziora, dostała ataku histerii. Była na niego tak wściekła, że szlochała i
wrzeszczała równocześnie. W końcu ojciec zmusił ją, żeby usiadła w kuchni, i zaczął
jej spokojnie tłumaczyć, dlaczego to zrobił.
- Przy kierownicy siedział człowiek - powiedział. - Skąd miałem wiedzieć, że
już nie żyje? Myślałem, że stracił przytomność. Co byś sobie o mnie pomyślała,
gdybym tam stał i nawet palcem nie kiwnął?
- Mogłeś się utopić! - napadła na niego mama. Łzy spływały jej po policzkach.
- Mogłeś uderzyć głową o jakąś skałę i utonąć!
- Nie utonąłem. Nie uderzyłem się o żadną skałę. Musiałem tak postąpić.
Podał jej papierową chusteczkę i mama otarła oczy.
- W tym jeziorze jest pełno jadowitych węży! - wystrzeliła ostatni pocisk. -
Mogłeś wpaść prosto do ich gniazda!
- Ale nie wpadłem.
Mama westchnęła i pokręciła głową z miną osoby, której przyszło żyć z
największym głupcem wszechczasów.
- Lepiej zdejmij to mokre ubranie - powiedziała w końcu. - Ja tylko dziękuję
Bogu, że to nie twoje ciało leży teraz na dnie.
Wstała, żeby pomóc mu rozpiąć przemoczoną koszulę.
- Czy wiesz, kto to był?
- Nigdy przedtem go nie widziałem.
- Kto mógł zrobić coś takiego swojemu bliźniemu?
- A, nad tym niech się już głowi szeryf. - Ojciec ściągnął koszulę, a mama ujęła
ją dwoma palcami, jak gdyby woda z jeziora przenosiła trąd. - Muszę wpaść do jego
biura i pomóc mu spisać raport. Mówię ci, Rebecco, kiedy spojrzałem w tę martwą
twarz, serce stanęło mi w piersi. Nigdy dotąd nie widziałem czegoś takiego i mam w
Bogu nadzieję, że nigdy już czegoś takiego nie zobaczę.
- Rany boskie! - powiedziała mama. - A gdybyś dostał ataku serca? Kto byłby
ciebie ratował?
Moja mama była wiecznie zatroskana. Martwiła się pogodą, kosztami
utrzymania, awarią pralki, papiernią w Adams Valley, zanieczyszczającą Rzekę
Tecumseha, cenami nowej odzieży i w ogóle wszystkim. Świat jawił się jej jako
ogromna kołdra, bez przerwy rozłażąca się w szwach. Jej strapienie zastępowało igłę,
która wzmacnia zagrożone ściegi. Jeśli tylko potrafiła sobie wyobrazić najgorszy z
możliwych przebieg wypadków, miała wtedy poczucie, że w pewien sposób nad nimi
panuje. Jak już wspomniałem, taki miała styl bycia. Ojciec mógł podejmować decyzje
rzucając kostką do gry, ale mama z góry cierpiała na konto każdej nadchodzącej
godziny. Myślę, że chyba się wzajemnie równoważyli. Dwoje kochających się ludzi
powinno się uzupełniać.
Rodzice mojej mamy, dziadzio Austin i babcia Alice, mieszkali około dwunastu
mil na południe od nas w miasteczku zwanym Waxahatchee, położonym na skraju bazy
lotniczej w Robbins. Babcia Alice była jeszcze większą pesymistką niż mama. Coś w
jej duszy łaknęło tragicznej manny. Dziadzio Austin - który za młodu był drwalem i
miał drewnianą nogę na pamiątkę po tym, jak kiedyś obsunęła mu się piła łańcuchowa -
groził, że jeśli się nie uspokoi i nie przestanie go dręczyć, to on odkręci nogę i przyłoi
nią babci po głowie. Nazywał drewnianą podporę swoją „fajką pokoju”, ale, o ile
wiem, nigdy nie wykorzystywał jej do innych celów niż ten, w którym została
wystrugana. Mama miała jeszcze starszego brata i siostrę, za to mój ojciec był
jedynakiem.
Tak czy owak, poszedłem tego dnia do szkoły i przy pierwszej sposobności
opowiedziałem Davy’emu Rayowi Callanowi, Johnny’emu Wilsonowi i Benowi
Searsowi, co się wydarzyło. Zanim jeszcze dzwonek obwieścił koniec lekcji i mogłem
pójść do domu, nowina obiegła już Zephyr niczym szalejąca pożoga. „Morderstwo”
stało się hasłem dnia. Rodzice bez przerwy odbierali jakieś telefony. Kto tylko żyw,
chciał poznać szczegóły ponurego zajścia. Wyprowadziłem swój stary, zardzewiały
rower, żeby zabrać Zbója na wycieczkę do lasu, i nagle przyszło mi na myśl, że być
może jedna z tych osób znała już wszystkie szczegóły. Może dzwoniła tylko po to, by
ROBERT R. MCCAMMON CHŁOPIĘCE LATA Boy’s life Przełożyła Maria Grabska
Gnaliśmy naprzód jak furie, Kpiąc sobie z anielskich rad, Wprost w lasy mroczne, głębokie. Przed nami umykał czart Grube dno flaszki po coli W dziewiczą wiodło nas dal, Gdzie zamiast szosy wyrastał Ocean trawiastych fal. Psy wtedy były nam braćmi. Rowery nas niosły w snach Ku gwiazdom nocnego nieba, Na Marsa czerwony piach. Jak Tarzan chwytał ktoś lianę, A Zorro swej szpady strzegł. Bond ścigał obcych agentów, W wir bitwy Herkules szedł. Przed nami słała się przyszłość - Ląd piękny, bez skaz i wad, Gdzie rzeki płyną ku źródłom, Rodzicom ujmując lat Chcieliśmy zalać świat wrzawą, Drwić, biegać, polować, grać... Choć w lustrze zmarszczki dziś widzę, Tę książkę chłopcom chcę dać. przełożył Mirosław Grabowski Zanim wyruszymy razem w podróż, chcę wam wyjaśnić kilka istotnych rzeczy. Przeżyłem to wszystko. I w tym sęk. Cały problem z narracją w pierwszej osobie polega na tym, że Czytelnik wie, iż narrator nie zginął. Cokolwiek więc mogło mi się przytrafić - i cokolwiek się przytrafiło - możecie być pewni, że uszedłem z życiem, aliści każde z tych doświadczeń mogło mnie uczynić nieco lepszym lub nieco gorszym człowiekiem - sami zadecydujecie jakim. W paru miejscach zechcecie pewnie powiedzieć: „Hola, skąd on może
wiedzieć, że takie a takie wydarzenie miało miejsce albo że dana osoba powiedziała to czy zrobiła tamto, skoro w ogóle go tam nie było?” Odpowiedź jest prosta: później dowiedziałem się wystarczająco dużo, by wypełnić luki W kilku przypadkach zmyśliłem przebieg wydarzeń, a w kilku innych uznałem? że wszystko powinno się było potoczyć właśnie tak, mimo iż w rzeczywistości było inaczej. Urodziłem się w lipcu 1952 roku. Kiedy piszę te słowa, zbliżam się do czterdziestki. Ładny wiek, nie sądzicie? Nie jestem już, jak ongiś pisali moi recenzenci, „obiecujący”. Jestem tym, kim jestem. Zacząłem pisać, kiedy jeszcze byłem w szkole średniej, a wymyślać różne historie na długo przedtem, nim w ogóle pojąłem, czym się w istocie zajmuję. Od 1978 roku drukują to, co piszę. Zostałem więc pisarzem. Czy może „autorem”? „Autor powieści kieszonkowych” - śpiewali Beatlesi. Może słowo „pisarz” zarezerwowano dla tych, których książki oprawia się w tłoczoną skórę? Jedno jest pewne: moja skóra sporo przeszła w ciągu tych lat Podobnie jak każdy z moich braci i sióstr w tym naszym wirującym wokół własnej osi domu, doświadczałem zarówno kopniaków, jak i uśmiechów losu. Ja jednak zostałem wyróżniony umiejętnością tworzenia z pojedynczych nitek postaci i światów. A zatem pisarz czy autor? Może po prostu gawędziarz? Chciałem przelać owe wspomnienia na papier, gdzie łatwiej je zatrzymać. Czy wiecie, że wierzę w czary? Urodziłem się i wychowałem pośród czarodziejów; w czarodziejskim mieście i czarownych czasach. O, mało kto zdawał sobie sprawę, że żyliśmy w pajęczynie magii, powiązanej srebrnymi włókienkami przypadku i okoliczności. Ale ja wiedziałem o tym od samego początku. Kiedy miałem dwanaście lat, świat był dla mnie latarnią magiczną, w której zielonym blasku oglądałem przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Z wami pewnie było tak samo, tylko już zdążyliście o tym zapomnieć. Widzicie, jestem zdania, że na początku każdy z nas ma czarodziejską moc. Rodzimy się pełni cyklonów, płonących lasów i komet. Rozumiemy śpiew ptaków, umiemy czytać z chmur i dostrzegamy nasze przeznaczenie w ziarnkach piasku. Ale później miejsce w naszych duszach zajmuje nauka. Magia zostaje z nich wyświęcona, wybita, wyprana i wyczesana. Stawia się nas na prostej, utartej ścieżce i mówi o odpowiedzialności. Słyszymy, że jesteśmy już dość duzi. Każe się nam wreszcie dorosnąć, na miłość boską. A wiecie, dlaczego nam to mówią? Bo ludzie, którzy nas pouczają, boją się naszej nieokiełznanej młodości, bo nasza czarodziejska moc sprawia, że czują wstyd i tęsknotę za tym, czemu pozwolili
rozsypać się w proch. Kiedy odejdziesz tak daleko z krainy czarów, nigdy więcej nie będziesz miał do niej wstępu. Może czasem ujrzysz ją przez moment Poznasz ją i przypomnisz ją sobie na ułamek sekundy. Jeśli ludzie płaczą na filmach, to dlatego, że w ciemnym kinie przez krótką chwilę dotykają złotego źródła magii. Potem wychodzą w jaskrawe światło rozsądku i logiki i źródło wysycha, ludzie zaś czują w sercu dziwny smutek i nie wiedzą dlaczego. Kiedy jakaś piosenka poruszy w tobie wspomnienie, kiedy wirujące w promieniu światła pyłki odwrócą twoją uwagę od świata, kiedy nocą słyszysz w oddali stukot kół przejeżdżającego pociągu i zastanawiasz się, dokąd też on zmierza, wykraczasz poza człowieka, którym jesteś, i miejsce, w którym się znajdujesz. Na najkrótszą z krótkich chwil wkraczasz do czarodziejskiego królestwa. Głęboko w to wierzę. To, iż z każdym mijającym rokiem oddalamy się od sedna tego, co się w nas zrodziło, jest zwykłą życiową prawdą. Dźwigamy na ramionach coraz więcej ciężarów. Niektóre z nich są pożyteczne, inne mniej. Przydarzają się nam różne rzeczy. Nasi bliscy umierają. Ludzie biorą udział w wypadkach, z których wychodzą kalecy. Z takiej czy innej przyczyny tracą poczucie kierunku. W tym pełnym zwariowanych labiryntów świecie wcale o to nietrudno. Samo życie robi co może, żeby odebrać nam wspomnienie owej magii. A człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy, aż wreszcie pewnego dnia czuje, że coś utracił, ale nie ma pewności co. To tak jak gdybyś puszczał oko do ładnej dziewczyny, a ona odezwałaby się do ciebie „proszę pana”. To się po prostu zdarza. Pamięć o tym, kim byłem i gdzie mieszkałem, jest dla mnie bardzo ważna. W znacznej mierze składa się ona na to, kim będę, kiedy moja podróż dobiegnie końca. Potrzebne mi wspomnienie czarów, jeżeli kiedykolwiek zechcę je jeszcze odprawiać. Muszę wiedzieć. Muszę pamiętać. I chcę wam o tym opowiedzieć. Nazywam się Cory Jay Mackenson. Wychowałem się w miejscowości Zephyr w południowej Alabamie. Nigdy nie było tam za zimno ani za gorąco. Ulice tonęły w cieniu dębów, a wszystkie domy miały ganki i siatki w oknach. W mieście był park, a w nim dwa boiska do baseballu - jedno dla dzieci, a drugie dla dorosłych. Był tam również publiczny basen z błękitną, czystą wodą. Dzieci zawsze nurkowały w najgłębszym miejscu w poszukiwaniu upuszczonych miedziaków. Czwartego Lipca odbywał się festyn, a pod koniec lata - konkurs literacki. Kiedy w 1964 roku skończyłem dwanaście lat, Zephyr miało około tysiąca pięciuset mieszkańców. Była
tam kawiarnia „Pod Błyszczącą Gwiazdą”, był skład Woolwortha i mały sklepik spożywczy pod nazwą „Piggly-Wiggly”, a przy drodze numer 10 stał dom, w którym mieszkały sprzedajne dziewczyny. Nie każda rodzina miała odbiornik telewizyjny. W całym hrabstwie obowiązywała prohibicja, co oznacza, iż kwitł tam nielegalny handel alkoholem. Drogi rozchodziły się z miasta na cztery świata strony, a nocą mieszkańcy słyszeli pociąg towarowy do Birmingham, który pozostawiał za sobą zapach spiekanego żelaza. Zephyr miało cztery kościoły, szkołę podstawową i cmentarz na Poulter Hill. W pobliżu było jezioro - tak głębokie, iż całkiem możliwe, że wcale nie miało dna. Moje rodzinne miasto pełne było bohaterów i łotrów; ludzi uczciwych, którzy znali urodę prawdy, i takich, których sama uroda była kłamstwem. Prawdopodobnie niewiele się różniło od waszego miasta. Ale Zephyr było czarodziejskim miejscem. W blasku księżyca przechadzały się tu duchy. Opuszczały porośnięty trawą cmentarz, stawały na wzgórzu i rozmawiały o dawnych, dobrych czasach, kiedy coca-cola naprawdę miała niepowtarzalny smak i można było odróżnić demokratę od republikanina. Wiem, bo sam je słyszałem. Wiatr wnosił do domów aromat kapryfolium i rodzącej się miłości. Błękitne, postrzępione błyskawice uderzały w ziemię i budziły nienawiść. Mieliśmy wichury i susze, a przepływająca obok miasta rzeka miała brzydki zwyczaj wylewania z brzegów. Pewnej wiosny, kiedy miałem pięć lat, powódź przyniosła na ulice miasta roje węży. Wtedy niczym czarny huragan z nieba sfrunęły setki sokołów i uniosły węże w śmiercionośnych dziobach, a rzeka cofnęła się do koryta jak zbity pies. Potem jak na głos trąbki zza chmur wymaszerowało słońce, a ze splamionych krwią dachów mego miasta uniosła się para. Mieliśmy czarną królową, która liczyła sobie sto sześć lat Mieliśmy rewolwerowca, który ocalił życie Wyattowi Earpowi w corralu O.K. Mieliśmy potwora w rzece i tajemnicę w jeziorze. Mieliśmy ducha, grasującego po szosach za kierownicą czarnego sportowego samochodu z płomieniami wymalowanymi na masce. Mieliśmy Gabriela i Lucyfera, i zbója, który powstał z martwych. Mieliśmy najeźdźcę z kosmosu, chłopca o niezawodnym ramieniu i dinozaura, który do woli buszował po Merchants Street To było cudowne miejsce. Wciąż są we mnie wspomnienia chłopięcych lat, spędzonych w tej zaczarowanej krainie. Pamiętam. I to już wszystko, co chciałem wam wyjaśnić.
I CIENIE WIOSNY 1. PRZED BRZASKIEM - Cory! Obudź się, synku! Już czas. Pozwalam się wyciągnąć z ciemnej jaskini snu, otwieram oczy i patrzę na niego. Jest już ubrany, ma na sobie brązowy kombinezon, z imieniem „Tom” wypisanym białymi literami w poprzek kieszeni na piersi. Dolatuje mnie zapach jajek na bekonie; w kuchni cicho gra radio, szczęka patelnia i podzwaniają szklanki: to mama porusza się w swoim żywiole, tak pewnie jak pstrąg w potoku. - Już czas - powtarza ojciec i zapala lampkę przy łóżku. Mrużę powieki, pod którymi bledną ostatnie senne obrazy. Słońce jeszcze nie wzeszło. Jest początek marca i chłodny wiatr targa drzewami za oknem. Czuję go, kiedy przyłożę dłoń do szyby. Tato wraca do kuchni na kawę, a mama, wiedząc, że już nie śpię, nastawia radio troszkę głośniej, żeby usłyszeć prognozę pogody. Wiosna trwa już od kilku dni, ale tegoroczna zima miała ostre kły i pazury, którymi uczepiła się Południa niczym biała kocica. Nie było śniegu - tu nigdy nie pada - ale zimny wiatr dął z całą mocą wprost z płuc bieguna. - Włóż ciepły sweter! - woła mama. - Słyszysz?
- Słyszę! - odkrzykuję i wyciągam z bieliźniarki gruby zielony sweter. Patrzę na swój pokój, wypełniony teraz żółtym światłem lampki i pomrukiwaniem grzejnika: oto indiańska makata, czerwona jak krew Cochise’a; biurko z siedmioma magicznymi szufladami; krzesło pokryte aksamitem, którego niebieskawa czerń przywodzi na myśl płaszcz Batmana; akwarium, a w nim maleńkie rybki - tak przezroczyste, że widać, jak biją im serduszka; dalej wspomniana już bieliźniarka, oblepiona kalkomaniami, które można znaleźć w pudełkach z modelami samolotów do sklejania firmy Revell; łóżko, a na nim kołdra uszyta przez krewną Jeffersona Davisa, szafka i półki - o tak, przede wszystkim półki. Kopalnia skarbów. Mieści się tu cała moja biblioteczka: setki komiksów - Liga Sprawiedliwych, Flash, Zielona Latarnia, Batman, Duch, Czarny Sokół, Sierżant Rock i Wesoła Kompania, Aquaman i Fantastyczna Czwórka. Są tu sterty magazynów „Świat Chłopca”, dziesiątki tomików serii „Słynne potwory krainy filmu”, „Groza na ekranie” i „Mechanika dla wszystkich”. Jest równy rząd żółtych okładek „National Geographic”; muszę się przyznać ze wstydem, że wiem, gdzie się podziały wszystkie zdjęcia z Afryki. Półki ciągną się całymi milami. Kolekcja marmurów lśni w kamionkowym słoju. Uśpiona cykada oczekuje lata, by znów zaśpiewać. Obok leży jo-jo, które gwiżdże, chyba że sznurek się zerwie i tato musi go naprawić. Dalej niewielki katalog z próbkami materiałów - prezent od pana Parlowe’a z Magazynu Konfekcji Męskiej Stagga. Wyklejam nimi podłogi kabin w modelach samolotów, a fotele wycinam z kartonu. Dalej srebrna kula, odlana przez Samotnego Jeźdźca dla łowcy wilkołaków. Guzik z czasów wojny secesyjnej, który oderwał się od brunatnego munduru, kiedy burza przeszła nad Shiloh. Gumowy nóż do walki z krwiożerczymi krokodylami w wannie. Kanadyjskie monety, gładkie jak równiny Północy. Jestem bogaty ponad wszelką miarę. - Śniadanie na stole! - woła mama. Zapinam suwak swetra w tym samym odcieniu co wystrzępiona koszula Sierżanta Rocka. Łaty na kolanach moich błękitnych dżinsów niczym medale za odwagę upamiętniają potyczki ze żwirem i drutem kolczastym. Mam na sobie czerwoną flanelową koszulę, dość jaskrawą, by rozwścieczyć byka, skarpetki białe jak gołębie skrzydła i czarne jak noc tenisówki. Moja mama jest ślepa na kolory, a tato myśli, że to dziedziczne. Ale ja nie jestem daltonistą. Swoją drogą zabawnie jest patrzeć na ludzi, którym zawdzięcza się przyjście na ten świat, i tak wyraźnie dostrzegać w nich siebie. Dochodzisz wtedy do wniosku, że
każdy człowiek jest genetycznym kompromisem. Mam drobną budowę matki i jej ciemne faliste włosy, ale odziedziczyłem też ostry nos i niebieskie oczy ojca. Po mamie mam dłonie o długich palcach i - „dłonie artysty”, jak twierdzi, kiedy się martwię, że są takie chude - a po ojcu gęste brwi i niewielką bruzdę w podbródku. Czasami marzę przed zaśnięciem, że kiedy się obudzę, będę wyglądał jak Stuart Whitman w Szlaku Cimarron albo Clint Walker w Cheyenne ale prawda przedstawia się tak, że jestem chudym, gapowatym smarkaczem średniego wzrostu i postury, a kiedy zamknę oczy i wstrzymam oddech, zlewam się z tapetą. Za to w wyobraźni nieraz ścigam przestępców pospołu z detektywami i kowbojami, którzy co wieczór paradują przed nami na telewizyjnym ekranie, pomagam Tarzanowi zwoływać lwy w lesie za domem i strzelam do Niemców, tocząc z nimi samotną wojnę. Mam małą grupkę przyjaciół, takich jak Johnny Wilson, Davy Ray Callan czy Ben Sears, ale nigdy nie byłem tym, co się nazywa duszą towarzystwa. Czasem, gdy z kimś rozmawiam, ze zdenerwowania plącze mi się język, więc wolę milczeć. Moi koledzy nie różnią się zbytnio ode mnie wiekiem, wzrostem czy temperamentem. Jeśli nie mamy szans na zwycięstwo, unikamy walki, a zresztą żaden z nas nie umie się dobrze bić. I chyba właśnie tak zaczyna się literatura lub - jeśli wolicie - korekta rzeczywistości; nadawanie światu kształtu, jaki byłby zapewne przyjął, gdyby pan Bóg nie miał zeza i dwóch lewych rąk. W prawdziwym świecie byłem bezsilny; w moim królestwie stawałem się Herkulesem uwolnionym z okowów. Wiem, że jedno na pewno odziedziczyłem po dziadku Jaybirdzie, ojcu taty: jego ciekawość świata. Dziadek skończył już siedemdziesiąt sześć lat, był żylasty jak stary wół, miał plugawy język i jeszcze bardziej plugawe maniery, ale wciąż buszował po lasach wokół swojej farmy. Przynosił do domu rzeczy, na których widok babcia Sarah mdlała: wężowe skórki, puste gniazda szerszeni, nawet zdechłe zwierzęta. Miał zwyczaj rozcinać je scyzorykiem i zaglądać, co mają w środku. Okrwawione wnętrzności rozkładał na gazetach. Pewnego razu powiesił na drzewie martwą ropuchę, zawołał mnie i kazał patrzeć, jak muchy się na niej pasą. Przynosił do domu jutowy worek pełen liści, wytrząsał je we frontowym pokoju i po kolei oglądał przez szkło powiększające, po czym zapisywał różnice między nimi w jednym ze swych niezliczonych notesów. Zbierał niedopałki cygar i zeschnięte kawałki przeżutego tytoniu, które trzymał w szklanych fiolkach. Potrafił godzinami siedzieć i patrzeć na księżyc. Możliwe, że był stuknięty. Możliwe, że „stuknięty” to słowo na określenie
kogoś, kto przestając być dzieckiem zachowuje czarodziejską moc. Ale dziadek Jaybird czytał mi niedzielne komiksy i opowiadał o nawiedzonym domu w małej osadzie, w której się urodził. Może i był przyziemny, małostkowy czy głupi, ale zapalił we mnie płomyk ciekawości, w którego świetle potrafiłem dostrzec daleki świat poza Zephyr. Tamtego ranka przed wschodem słońca jadłem śniadanie z mamą i tatą w naszym domu przy Hilltop Street. Był rok 1964. Na świecie zachodziły wielkie zmiany, o których nie miałem pojęcia. W tamtej chwili wiedziałem tylko, że mam ochotę na jeszcze jedną szklankę soku pomarańczowego i że będę pomagał tacie na trasie, zanim odwiezie mnie do szkoły. Wiec kiedy skończyliśmy jeść i naczynia zostały sprzątnięte, wyszedłem na dwór, żeby się przywitać ze Zbójem i nałożyć mu do miski zawiesistej odżywki dla psów. Mama ucałowała nas na pożegnanie, a ja włożyłem watowaną kurtkę, złapałem książki i popędziłem za ojcem do starej, dychawicznej furgonetki. Spuszczony z uwięzi Zbój odprowadził nas kawałek, ale na rogu Hilltop i Shawson zaczynało się terytorium Bodoga - dobermana Ramseyów. Słysząc werble, grające w krtani rywala, Zbój wycofał się dyplomatycznie. Przed nami rozciągało się pogrążone w cichym śnie miasto Zephyr, a na niebie tkwił biały sierp księżyca. W kilku oknach paliły się światła. Było ich niewiele; dochodziła dopiero piąta. Krzywy księżyc odbijał się w powolnym zakolu Rzeki Tecumseha, a jeśli tej nocy pływał w niej Stary Mojżesz, szorował chyba skórzastym brzuchem po dnie. Drzewa na ulicach, wciąż jeszcze bezlistne, poruszały gałęziami na wietrze. Wszystkie cztery światła uliczne w miejscu, które można było nazwać głównym skrzyżowaniem, pulsowały żółto w zgodnym rytmie. Na wschodzie szeroką rozpadlinę koryta rzeki przecinał kamienny most z zamyślonymi chimerami. Niektórzy twierdzili, że twarze chimer, wyrzeźbione w początku lat dwudziestych, przedstawiały różnych generałów Konfederacji, występujących tu w roli upadłych aniołów. Na zachodzie autostrada przedzierała się przez porośnięte lasem wzgórza w drodze ku innym miastom. Tory kolejowe biegły przez północne rubieże Zephyr - dzielnicę Bruton, gdzie mieszkali wszyscy Murzyni. Na południu znajdował się miejski park z muszlą koncertową i dwoma ziemnymi boiskami do baseballu. Park nosił imię Clifforda Graya Hainesa, założyciela Zephyr. Był tu pomnik owego dostojnego męża, który siedział na kamieniu, oparłszy podbródek na dłoni. Według taty wyglądał zupełnie jakby miał
zatwardzenie i nie mógł się załatwić ani też wstać z nocnika. Dalej na południe droga numer 10 przecinała granicę miasta i niczym czarny wąż wodny wiła się przez podmokłe lasy, omijając parking dla przyczep i Jezioro Saksońskie, którego brzegi opadały w dół ku niezmierzonej otchłani. Tato skręcił w Merchants Street i jechaliśmy teraz przez handlowe centrum Zephyr. Odgrodzony chodnikiem od przelotowej ulicy, pysznił się Zakład Fryzjerski Dollara, za nim Magazyn Konfekcji Męskiej Stagga, Magazyn Sprzętu i Pasz, sklep spożywczy o dźwięcznej nazwie „Piggly-Wiggly”, skład Woolwortha, kinoteatr „Liryczny” oraz inne atrakcje. Nie było ich wiele; ledwie się człowiek obejrzał, już był na końcu ulicy. Ojciec minął przejazd kolejowy, pokonał jeszcze dwie mile i skręcił w bramę, nad którą wisiał szyld: MLECZARNIA „ZIELONE ŁĄKI”. Ciężarówki podjeżdżały do rampy i ładowały towar. Panował tu duży ruch; zakład otwierano wcześnie, bo mleczarze musieli rano obsłużyć wyznaczone trasy. Czasem, gdy ojciec miał szczególnie napięty harmonogram, prosił mnie, żebym pomógł mu w pracy. Lubiłem ciszę i bezruch poranka. Lubiłem oglądać świat przed świtaniem. Lubiłem dowiadywać się, co zamawiali w mleczarni różni ludzie - nie wiem dlaczego. Może dochodziła we mnie do głosu ciekawość dziadka Jaybirda. Ojciec przejrzał listę dostaw z brygadzistą, wielkim, barczystym chłopem o nazwisku Bowers, a potem obaj wzięliśmy się do załadunku. Pakowaliśmy do furgonetki butelki z mlekiem, kartony świeżych jaj, kubki twarogu i sałatki ziemniaczano-fasolowej, będącej specjalnością „Zielonych Łąk”. Po wyjęciu z chłodni wszystko było lodowato zimne; w świetle wiszących nad rampą latarni skrzył się szron na butelkach. Papierowe kapsle zdobiła twarz uśmiechniętego mleczarza i słowa: „Na zdrowie!” Pan Bowers oparł notatnik na biodrze i z ołówkiem zatkniętym za ucho przyglądał się, jak pracujemy. - Pewnie chciałbyś zostać mleczarzem, co, Cory? - zapytał, a ja odpowiedziałem, że to możliwe. - Świat zawsze będzie potrzebował mleczarzy - ciągnął pan Bowers. - Nie mam racji, Tom? - Jasne jak słońce - przyznał ojciec; było to jego powiedzonko na wszystkie okazje. Posługiwał się nim, gdy słuchał rozmówcy tylko jednym uchem. - Złóż podanie, kiedy skończysz osiemnaście lat - rzekł do mnie pan Bowers. - Znajdziemy coś dla ciebie. - Klepnął mnie w ramię z takim impetem, że omal nie pogubiłem zębów, a butelki na tacy, którą niosłem, zakolebały się z głośnym
brzęknięciem. Tato usiadł za kierownicą o grubych poprzeczkach. Kiedy wdrapałem się na fotel obok niego, przekręcił kluczyk, silnik zaskoczył i wycofaliśmy się spod rampy razem z naszym mlecznym ładunkiem. Księżyc opadał za horyzont wprost przed nami, a na krawędzi nocy wisiała jeszcze ostatnia gwiazda. - I co ty na to? - spytał. - Mam na myśli, czy miałbyś ochotę zostać mleczarzem. - Niezła zabawa - powiedziałem. - Tylko w teorii. No, nie mam na co narzekać, ale żadna praca nie bawi, kiedy wykonujesz ją codziennie. Chyba jeszcze nigdy nie mówiliśmy o tym, co chciałbyś w życiu robić, prawda? - Nie, tatusiu. - No cóż, nie uważam, że powinieneś być mleczarzem tylko dlatego, że ja nim jestem. Widzisz, wcale nie zamierzałem być mleczarzem. Dziadek Jaybird chciał, żebym został farmerem jak on. Babcia Sarah widziała we mnie przyszłego lekarza. Potrafisz to sobie wyobrazić? - zerknął na mnie i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ja lekarzem! Doktor Tom! Nie, moi państwo, to nie dla mnie. - A kim chciałeś zostać? - zapytałem. Tato milczał przez chwilę. Wyglądało na to, że rozmyśla nad moim pytaniem. Doszedłem do wniosku, że chyba dotąd nikt jeszcze mu go nie zadał. Ujął mocniej kierownicę i płynnie wszedł w zakręt drogi, która rozwijała się przed nami w świetle reflektorów, a potem powiedział: - Pierwszym człowiekiem na Wenus. Albo jeźdźcem na rodeo. Albo człowiekiem, który patrzy na pusty plac i oczyma duszy widzi dom, jaki na nim zbuduje calusieńki, aż do ostatniego gwoździa. Albo detektywem. - W gardle zadrżał mu śmiech. - Ale w mleczarni szukali dostawcy, więc jestem tym, kim jestem. - Wcale bym się nie obraził, gdybym został kierowcą wyścigowym - stwierdziłem. Tato czasem zabierał mnie na wyścigi ciężarówek na torze pod Bamesboro. Siedzieliśmy, jedliśmy hot-dogi i patrzyliśmy na snopy iskier, wylatujące w powietrze po każdym zderzeniu powyginanych blach. - Detektyw to też klawy zawód. Rozwiązywałbym zagadki kryminalne, jak chłopcy Hardy’ego. - Tak, to byłoby niezłe - zgodził się tato. - Ale prawda jest taka, że nigdy nie
wiadomo, jak sprawy się potoczą. Celujesz w dziesiątkę, niechybnie jak strzała, ale zanim trafisz do celu, porywa cię wiatr. Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek spotkał choć jedną osobę, która ostatecznie została tym, kim chciała być w dzieciństwie. - Ja chciałbym być wszystkim - powiedziałem. - Chciałbym żyć milion razy. - Hm - ojciec pokiwał głową ze zrozumieniem. - To by dopiero był cud, nie sądzisz? - Wyciągnął rękę. - Tu mamy pierwszy przystanek. Mieszkańcy tego domu musieli mieć dzieci, bo zamawiali dwie kwarty mleka zwykłego i dwie kakaowego. Po chwili ruszyliśmy dalej przez ulice, których ciszę mącił tylko wiatr i poszczekiwanie zbudzonych ze snu psów. Zatrzymaliśmy się na Shantuck Street, żeby dostarczyć maślankę i twaróg komuś, kto widocznie lubił kwaśne rzeczy. Zostawiliśmy lśniące butelki na stopniach większości domów przy Bevard Lane. Ojciec roznosił je prędko, ja tymczasem sprawdzałem listę i kompletowałem zamówienie dla następnego domu, wyjmując chłodne opakowania z wnętrza furgonetki. Stanowiliśmy zgrany zespół. Tato powiedział, że ma kilku klientów nad Jeziorem Saksońskim, na południe od miasta. Potem zawrócił do centrum, żebyśmy mogli rozwieźć resztę dostaw, zanim zabrzmi dzwonek na lekcje. Minęliśmy park i wkrótce wyjechaliśmy z Zephyr. Po obu stronach szosy gęstniał las. Zbliżała się szósta. Na wschodzie, ponad porośniętymi sosną i kudzu wzgórzami, niebo zaczynało się już rozjaśniać. Minął nas samochód jadący w przeciwnym kierunku. Szofer mrugnął światłami, a ojciec mu pomachał. - To Marty Barklee. Rozwozi gazety - powiedział. Zadumałem się nad faktem, że istnieje cały odrębny świat, którego życie toczy się przed wschodem słońca, a ludzie, którzy teraz dopiero się budzą, nie mają z nim nic wspólnego. Skręciliśmy z szosy numer 10 i przejechaliśmy kawałek polną drogą, żeby dostarczyć mleko, maślankę i sałatkę ziemniaczaną do małego domku ukrytego w lesie. Potem ruszyliśmy dalej w kierunku jeziora. - Studia - odezwał się ojciec. - Zdaje się, że powinieneś iść na studia. - Chyba tak - bąknąłem, ale to wszystko wydawało mi się bardzo odległe od punktu, w którym znajdowałem się teraz. Wiedziałem tylko, że istnieją akademickie drużyny futbolowe na uniwersytecie stanowym i że niektórzy chwalą Beara Bryanta, a inni wielbią Shuga Jordana. W moim przekonaniu uczelnię wybierało się w zależności od ulubionej drużyny. - Żeby się dostać na studia, trzeba mieć dobre stopnie - ciągnął tato. - Musisz
się pilnie uczyć. - Czy detektywi muszą kończyć studia? - Myślę, że tak, jeśli chcą dobrze wykonywać swój zawód. Gdybym poszedł na studia, kto wie... może zostałbym człowiekiem, który potrafi wybudować dom na pustym placu. Nie przewidzisz, co niesie ci los, i taka jest... ...prawda - miał zamiar powiedzieć, ale nie skończył zdania, bo w chwili gdy wyszliśmy z zakrętu, tuż przed nami wyskoczył z lasu brązowy samochód. Ojciec pisnął, jak gdyby ukąsił go szerszeń, z całej siły nacisnął na hamulec i odbił kierownicą w lewo. Brązowy samochód minął nas o cal. Zobaczyłem, że zjeżdża z szosy numer 10 i stacza się z nasypu po prawej stronie drogi. Reflektory miał wyłączone, ale za kierownicą ktoś siedział. Opony z chrzęstem przedzierały się przez ściółkę; samochód wjechał na niewielką, urwiście zakończoną czerwoną skałę i zniknął w mroku. Bryzgi wody poleciały do góry i wtedy uświadomiłem sobie, że samochód właśnie zsunął się do jeziora. - On wpadł do wody! - krzyknąłem. Ojciec zatrzymał wóz, zaciągnął ręczny hamulec i wyskoczył na zarośnięte zielskiem pobocze. Zanim zdążyłem wygramolić się z furgonetki, już biegł w stronę jeziora. Wiatr ze świstem wirował wokół nas. Ojciec zatrzymał się na czerwonym urwisku. W nikłym, różowawym świetle ujrzeliśmy, jak samochód pogrąża się w wodzie; z bagażnika dobywały się wielkie bąble powietrza. - Hej! - wrzasnął ojciec, zwijając dłonie w trąbkę wokół ust. - Wyskakuj stamtąd! Wszyscy wiedzieli, że Jezioro Saksońskie jest głębokie jak otchłań piekielna. Gdy samochód zniknie w atramentowej czerni, nikt go już nigdy nie wydobędzie. - Wyskakuj! - krzyknął ponownie ojciec, ale kierowca, kimkolwiek był, nie odpowiadał. - Pewnie stracił przytomność - rzekł do mnie ojciec, zdejmując buty. Samochód zaczął się przechylać na stronę, po której siedział kierowca. Rozległ się okropny, podobny do wycia dźwięk, wydawany przez wdzierającą się do auta wodę. - Odsuń się - rzucił tato i skoczył do jeziora. Był dobrym pływakiem. Kilkoma potężnymi uderzeniami ramion dotarł do samochodu i wtedy zobaczył, że okno po stronie kierowcy jest otwarte Czuł ssanie wody, która opływała mu nogi, wciągając auto w bezdenną głębinę.
- Wyłaź! - ryknął, ale człowiek wciąż siedział bez ruchu. Ojciec uczepił się drzwi i złapał go za ramię. Kierowca był mężczyzną i nie miał na sobie koszuli. Jego ciało było białe i zimne. Ojciec poczuł, że włos mu się jeży. Głowa tamtego opadła bezwładnie do tyłu. Miał krótko ostrzyżone jasne włosy, otwarte usta i zamknięte oczy, które ginęły w czarnych siniakach. Cała twarz była opuchnięta i bestialsko zmasakrowana. Gardło miał omotane miedzianą struną do pianina. Cienki drut zaciągnięto tak mocno, że przeciął skórę i zagłębił się w ciało. - Jezu! - szepnął ojciec rozgarniając wodę. Samochód chwiał się i syczał. Głowa mężczyzny pochyliła się teraz na pierś, jak gdyby do modlitwy. Woda sięgała mu już powyżej gołych kolan. Ojciec uświadomił sobie, że kierowca był zupełnie nagi, nie miał na sobie nawet strzępka odzienia. Na kierownicy coś błysnęło i ojciec zobaczył kajdanki, mocujące prawy przegub trupa do wewnętrznej poprzeczki. Mój tato żył na tym świecie trzydzieści cztery lata. Widywał już nieboszczyków. Hodge Klemson, jeden z jego najserdeczniejszych przyjaciół, utonął w Rzece Tecumseha, kiedy obaj mieli po piętnaście lat. Rozdęte ciało odnaleziono po trzech dniach. Pokryte żółtym dennym mułem, wyglądało jak zeskorupiała starożytna mumia. Ojciec widział to, co zostało z Waltera i Jeanine Traynor przed sześciu laty po czołowym zderzeniu buicka Waltera z tartaczną ciężarówką, prowadzoną przez otumanionego prochami smarkacza. Widział czarne, połyskliwe szczątki małego Steviego Cauleya, kiedy strażacy zdusili ogień, buchający z poskręcanej karoserii „Nocnej Mony”. Kilkakrotnie patrzył w uśmiechniętą szyderczo twarz śmierci i znosił ten widok jak mężczyzna, ale tym razem było inaczej. Tym razem śmierć miała oblicze mordu. Samochód tonął. Maska szła coraz głębiej pod wodę, tylne stateczniki zaczęły się unosić do góry. Ciało za kierownicą znów zmieniło pozycję i ojciec dostrzegł coś na ramieniu mężczyzny - błękitną plamkę, wyraźnie widoczną na tle białej skóry. To nie był siniec, lecz tatuaż - trupia czaszka z odwiniętymi do tyłu skrzydłami, wyrastającymi wprost ze skroni. Woda gwałtownie wypchnęła z samochodu następną porcję wielkich baniek powietrza. Jeziora nie wolno było lekceważyć: upominało się o swoją zabawkę, aby zamknąć ją przed światem w sekretnym schowku. Kiedy samochód zaczął osuwać się w otchłań, wir porwał mego ojca za nogi i wciągnął pod wodę. Patrzyłem na to wszystko z czerwonej skały na brzegu. W pewnej
chwili jego głowa zniknęła. - Tato! - krzyknąłem przerażony. Pod wodą ojciec mocował się z ramionami jeziora. Samochód osunął mu się spod nóg i zniknął w głębinie. Kiedy ojciec miotał się, szukając jakiegoś oparcia w tym płynnym grobie, ku powierzchni pospieszyły kolejne pęcherzyki. Uwolniony przez nie z lepkich objęć wody, ojciec wspiął się po nich jak po srebrzystych schodach na dach jeziora, gdzie mógł zaczerpnąć tchu. Zobaczyłem, że jego głowa wynurza się na powierzchnię. - Tato! - zawołałem jeszcze raz. - Tato, wracaj! - Nic mi nie jest! - odkrzyknął, ale głos mu drżał. - Już wracam! Zaczął płynąć pieskiem w stronę brzegu, nagle opadły z sił jak wyżęty gałgan. Jezioro wciąż burzyło się w miejscu, gdzie tonący samochód poruszył jego wnętrzności, jak gdyby usiłowało strawić niejadalny kąsek. Ojciec nie był w stanie sforsować skalnego urwiska, więc podpłynął trochę dalej, gdzie mógł podciągnąć się na kamienie, czepiając się pędów kudzu. - Nic mi nie jest - powtórzył, ale kiedy znalazł się już na brzegu, nogi się pod nim ugięły i opadł na kolana w błoto. Żółw wielkości półmiska prześliznął się obok niego i zanurkował, chrapnąwszy z zakłopotaniem. Obejrzałem się w stronę furgonetki. Nie wiem dlaczego, ale się obejrzałem. Zobaczyłem człowieka, który stał w lesie po drugiej stronie drogi. Po prostu stał; miał na sobie długi płaszcz, którego poły powiewały na wietrze. Może poczułem wzrok kogoś, kto mnie obserwował, podczas gdy ja patrzyłem, jak ojciec płynie do tonącego auta. Poczułem przeszywający chłód. Zadygotałem, mrugnąłem parę razy i w miejscu, gdzie stał tamten człowiek, ujrzałem tylko targany wiatrem las. - Cory! - zawołał tato.- Podaj mi rękę, synku! Zsunąłem się na mulisty brzeg i pomogłem mu na tyle, na ile mógł pomóc zziębnięty, przerażony dzieciak. Kiedy tato poczuł pod nogami twardy grunt, odgarnął mokre włosy z czoła i rzekł gorączkowo: - Musimy się dostać do telefonu. W tym samochodzie był człowiek. Poszedł prosto na dno! - Widziałem... widziałem... - wskazałem las po drugiej stronie drogi numer 10 - tam był...
- No, chodźże prędzej! Ojciec biegł już przez szosę na sztywnych, mokrych nogach. Buty trzymał w ręku. Zerwałem się i podążyłem za nim, blisko jak cień. Mój wzrok powędrował w kierunku miejsca, gdzie widziałem tajemniczą postać, ale nie było tam nikogo, zupełnie nikogo. Tato uruchomił silnik i włączył nagrzewnicę. Zęby mu szczękały, a w szarym świetle poranka twarz miał bladą jak wosk. - Cholerny świat! - powiedział. Byłem wstrząśnięty, bo nigdy przy mnie nie klął. - Ten gość był przykuty kajdankami do kierownicy. Kajdankami! Boże, całą twarz miał zbitą na miazgę! - Kto to był? - Nie wiem - podkręcił grzejnik i ruszył na południe ku najbliższym zabudowaniom. - Ktoś go załatwił, to pewne! Jezu, jak mi zimno! Skręcił w drogę gruntową, która odbijała na prawo. O pięćdziesiąt jardów od szosy numer 10 stał biały domek z oszkloną werandą. Z boku przylegał do niego ogród z krzakami róż. Pod plastikową wiatą stały dwa samochody, czerwony mustang i stary cadillac upstrzony plamami rdzy. Ojciec zatrzymał się tuż przed budynkiem. - Zaczekaj tutaj - powiedział, w mokrych skarpetkach podszedł do drzwi i nacisnął przycisk dzwonka. Musiał zrobić to jeszcze dwukrotnie, zanim drzwi wreszcie otwarły się z brzękiem i stanęła w nich ruda kobieta, na oko trzy razy tęższa od mojej mamy. Miała na sobie niebieski szlafrok w czarne kwiaty. - Panno Grace, muszę od pani zatelefonować. To pilne - powiedział ojciec. - Ależ pan jest cały mokry! - Głos panny Grace przypominał zębate ostrze zardzewiałej piły. Na palcach dłoni, w której trzymała papierosa, połyskiwały pierścionki. - Stało się nieszczęście - wyjaśnił ojciec. Panna Grace westchnęła jak ruda chmura gradowa. - No dobrze, niech pan wejdzie. I proszę uważać na dywan. Tato wszedł do środka; dzwoneczek znów brzęknął, kiedy drzwi się za nim zamknęły. Siedziałem w furgonetce. Pierwsze pomarańczowe promienie słońca wydostały się spoza wzgórz na wschodzie. W kabinie czuć było zapach jeziora, na podłodze pod fotelem ojca zebrała się kałuża. Widziałem kogoś, kto stał w lesie. Wiem, że go widziałem. Ale czy na pewno?
Dlaczego nie podszedł, nie zainteresował się losem człowieka w samochodzie? I kim był tamten człowiek w samochodzie? Właśnie głowiłem się nad tym, kiedy drzwi uchyliły się ponownie i ukazała się w nich panna Grace. Tym razem na błękitny szlafrok narzuciła puszysty biały sweter, włożyła też tenisówki. Jej kostki i łydki były krzepkie jak młode drzewa. W jednej ręce trzymała pudełko herbatników „Lorna Doone”, a w drugiej zapalonego papierosa. Podeszła do furgonetki i uśmiechnęła się do mnie. - Cześć - powiedziała. - Ty jesteś Cory? - Tak, psze pani - odpowiedziałem. Jej uśmiech nie wyglądał na szczery. Miała wąskie wargi, szeroki, spłaszczony nos, a zamiast brwi cienkie kreski wymalowane nad głęboko osadzonymi niebieskimi oczyma. Podsunęła mi pudełko. - Chcesz ciastko? Nie byłem głodny, ale rodzice zawsze mnie uczyli, że się nie odmawia, kiedy ktoś częstuje. Wziąłem jedno. - Weź jeszcze - zachęciła mnie panna Grace, więc sięgnąłem po następne. Panna Grace też zjadła jedno, a potem pociągnęła papierosa i wypuściła dym przez nos. - Twój tato dostarcza nam nabiał - powiedziała. - Na pewno macie nas na liście. Sześć kwart mleka, dwie maślanki, dwie kwarty kakao i trzy pinty śmietany. Sprawdziłem listę. Było tam jej nazwisko - Grace Stafford - i zamówienie. Zgadzało się co do joty. Powiedziałem, że zaraz wszystko przygotuję, i zacząłem wyjmować butelki z wozu. - Ile masz lat? - zapytała. - Dwanaście? - Dopiero w lipcu będę miał dwanaście, psze pani. - Też mam syna. - Panna Grace strzepnęła popiół z papierosa i włożyła do ust następną „Lornę Doone”. - W grudniu skończył dwadzieścia. Mieszka w San Antonio. Wiesz, gdzie to jest? - Tak, psze pani. W Teksasie. Tam gdzie Alamo. - Zgadza się. A skoro on ma dwadzieścia, to ja trzydzieści osiem. Stare próchno ze mnie, nie sądzisz? Domyśliłem się, że pytanie było podchwytliwe. - Nie, psze pani - odpowiedziałem po namyśle. O, widzę, że mam do czynienia z młodym dyplomatą! - Tym razem
uśmiechnęły się również jej oczy. - Zjedz jeszcze ciasteczko. - Podała mi pudełko, zawróciła do drzwi i wrzasnęła przez nie: - Lainie! Lainie, rusz tyłek, chodź no tutaj! Najpierw jednak pojawił się ojciec. W ostrym świetle poranka wyglądał staro, a pod oczami miał ciemne kręgi. - Dzwoniłem do biura szeryfa - powiedział, sadowiąc się na przemoczonym fotelu i wpychając stopy do butów. - Mamy zaczekać na nich w miejscu, gdzie samochód stoczył się do jeziora. - Kto to mógł być, u diabła? - spytała panna Grace. - Nie mam pojęcia. Twarz miał... - Ojciec zerknął na mnie, potem z powrotem na nią. - Był paskudnie pobity. - Musiał być zalany. Pewnie bimbrem. - Nie sądzę. - Ojciec nie wspomniał przez telefon o tym, że kierowca był nagi, uduszony struną z pianina i przykuty do kierownicy. Ta informacja była przeznaczona dla uszu szeryfa, a nie panny Grace czy kogokolwiek innego. - Nie widziała pani może faceta z tatuażem na lewym ramieniu? Wyglądało to jak czaszka, z której wyrastają skrzydła. - Oglądałam więcej tatuaży, niż ma ich cała Marynarka Wojenna - stwierdziła panna Grace - ale nie przypominam sobie, żebym w tej okolicy natknęła się na coś takiego. Dlaczego pan pyta? Facet był bez koszuli? - Właśnie. Miał tę skrzydlatą czaszkę wytatuowaną mniej więcej w tym miejscu. - Tato dotknął swojego lewego ramienia, znów się wzdrygnął i nerwowo zatarł dłonie. - Nigdy go nie wydobędą... Nigdy. To jezioro ma co najmniej trzysta stóp głębokości. Zadźwięczały dzwoneczki. Obróciłem się w stronę drzwi z tacą pełną butelek z mlekiem. Chwiejnym krokiem wyszła z nich dziewczyna o oczach zapuchniętych od snu. Miała na sobie długi szlafrok w szkocką kratę i była boso. Na ramiona opadały jej włosy o barwie jedwabistych kit kukurydzy. Skierowała się ku tacy z mlekiem, przymrużyła oczy w jasnym świetle i powiedziała: - Czuję się, jakbym była przepieprzona na wylot. O mały włos nie zemdlałem. Nigdy w życiu nie słyszałem, żeby kobieta wymówiła tak plugawe słowo. Oczywiście wiedziałem, co oznacza, ale kiedy bez skrępowania padło z tych ładnych ust, byłem wstrząśnięty.
- Tu jest młody człowiek, Lainie - powiedziała panna Grace głosem, który mógłby skręcić żelazny gwóźdź. - Uważaj, co mówisz, jeśli łaska. Lainie spojrzała na mnie. Pod jej chłodnym spojrzeniem poczułem się zupełnie tak jak wtedy, gdy włożyłem widelec do kontaktu. Oczy miała czekoladowe, a na wargach półuśmiech, który równie dobrze mógł być szyderczym grymasem. W jej twarzy było coś szorstkiego, czujnego, jak gdyby nie ufała już nikomu. W zagłębieniu szyi zauważyłem małą czerwoną plamkę. - Czyj to dzieciak? - zapytała. - Syna pana Mackensona. Pokaż trochę klasy, dobrze? Z trudem przełknąłem ślinę i oderwałem wzrok od oczu Lainie. Jej szlafrok rozchylał się dyskretnie. Nagle dotarło do mnie, jakie dziewczęta używają brzydkich słów i co to za miejsce. Zarówno od Johnny’ego Wilsona, jak i od Bena Searsa słyszałem, że gdzieś w pobliżu Zephyr jest dom pełen dziwek. Nawet w szkole podstawowej wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy mówiłeś komuś: „Idź do burdelu”, narażałeś się na to, że ten ktoś wybije ci zęby. Zawsze jednak wyobrażałem sobie burdel jako elegancką posiadłość, okoloną płaczącymi wierzbami, w której czarni lokaje podają gościom koktajle miętowe na werandzie. W rzeczywistości burdel okazał się niewiele wytworniejszy od zakotwiczonej na stałe przyczepy kempingowej. Tak czy owak, widziałem go w całej okazałości, a dziewczyna o kukurydzianych włosach i niewyparzonym języku czerpała dochody z rozkoszy cielesnych. Czułem, jak plecy pokrywa mi gęsia skórka, a scen, jakie niczym powolny, groźny orkan zamajaczyły mi w wyobraźni, wolałbym wam nie opowiadać. - Zabierz to mleko do kuchni - ponagliła ją panna Grace. Szyderstwo przeważało nad uśmiechem, a czekoladowe oczy stały się niemal czarne. - Dlaczego ja? W tym tygodniu dyżur ma Donna Ann! - Dyżur w kuchni ma ta, której każę, moja panno, a ty powinnaś go mieć przez cały miesiąc i dobrze wiesz dlaczego! A teraz rób, co mówię, i zamknij tę wyszczekaną buzię! Usta Lainie sprawnie złożyły się w ciup, ale oczy nie przybrały tak łatwo wyrazu fałszywej pokory; wciąż czaiły się w nich zimne ostrza gniewu. Wzięła ode mnie tacę i stojąc odwrócona plecami do taty i panny Grace, pokazała mi wilgotny, różowy język, po czym zwinęła go w trąbkę. Następnie język wsunął się z powrotem do ust, jego właścicielka zaś obróciła się na pięcie i uraczyła nas wszystkich podstępnym jak cios miecza pierdnięciem, po czym powlokła się do domu. Kiedy
zniknęła nam z oczu, panna Grace chrząknęła i powiedziała: - Ta dziewucha ma tyle ogłady, co kołek w płocie. - A z innymi jest lepiej? - zapytał tato. Panna Grace wydmuchnęła kółko z papierosowego dymu i odparła: - Nie, ale ta nawet nie udaje, że ma jakiekolwiek maniery. - Jej wzrok spoczął na mnie. - Weź sobie resztę ciastek, Cory, dobrze? Spojrzałem na ojca. Wzruszył ramionami. - Dobrze, psze pani - powiedziałem. - Świetnie. Bardzo się cieszę, że cię poznałam. - Panna Grace z powrotem skupiła uwagę na moim ojcu i na tkwiącym w kąciku ust papierosie. - Niech mi pan da znać, kiedy coś się wyjaśni. - Oczywiście. Dziękuję, że pozwoliła mi pani skorzystać z telefonu. - Tato wśliznął się za kierownicę. - Tacę zabiorę przy następnym kursie. - Niech pan uważa na siebie - rzuciła panna Grace i weszła do pomalowanego na biało burdelu, podczas gdy ojciec włączył silnik i spuścił ręczny hamulec. Pojechaliśmy z powrotem na miejsce wypadku. W porannym świetle tafla jeziora mieniła się błękitnymi i purpurowymi smugami. Tato zaparkował furgonetkę na polnej drodze - tej samej, z której wypadł fatalny samochód, jak sobie obaj uświadomiliśmy. Potem usiedliśmy i czekaliśmy na szeryfa. Słońce świeciło coraz mocniej, a niebo zmieniło barwę na lazurową. Mój umysł podzielił się na dwie części: jedna myślała o samochodzie i zauważonej w lesie postaci, druga zastanawiała się, skąd mój tato tak dobrze zna pannę Grace i jej burdel. Co prawda, tato znał wszystkich swoich klientów; często rozmawiał o nich z mamą przy obiedzie. Nigdy jednak nie słyszałem, aby choć słowem wspomniał o pannie Grace czy też o burdelu. No cóż, nie był to najwłaściwszy temat do rozmowy przy stole. A poza tym i tak nie poruszyliby go w mojej obecności; mimo iż moi koledzy i w ogóle wszyscy w szkole, poczynając od czwartej klasy, wiedzieli, że gdzieś pod Zephyr jest dom pełen sprzedajnych dziewczyn. Byłem tam. Na własne oczy widziałem sprzedajną dziewczynę. Widziałem jej zwinięty język i kołyszące się w fałdach szlafroka pośladki. Doszedłem do wniosku, że powinno mi to przysporzyć niemałej sławy. - Cory? - odezwał się cicho ojciec. - Wiesz, czym zajmuje się panna Grace w tamtym domu? - Ja... - Nawet trzecioklasista mógł się tego domyślić. - Wiem, tato.
- Kiedy indziej byłbym po prostu zostawił towar pod drzwiami. - Patrzył na jezioro, jak gdyby wciąż widział opadający powoli w głębinę samochód z martwym ciałem przykutym do kierownicy. - Mam ją na liście dostaw od dwóch lat. W każdy poniedziałek i czwartek, jak w zegarku. A w razie gdybyś był ciekaw... twoja mama wie, że tu jeżdżę. Nic nie odpowiedziałem, ale poczułem się o wiele lepiej. - Nie chcę, żebyś z kimkolwiek rozmawiał o pannie Grace i tym domu - ciągnął ojciec. - Chcę, abyś zapomniał, że tu byłeś, jak również o wszystkim, co widziałeś i słyszałeś. Czy możesz to dla mnie zrobić? - Dlaczego? - musiałem o to zapytać. - Panna Grace może się różnić od ciebie, mnie czy mamy, może robić wrażenie osoby źle wychowanej albo jędzy, a pastor na pewno nie pochwala sposobu, w jaki zarabia na życie, ale to dobra kobieta. Po prostu nie chcę, żeby po mieście zaczęły krążyć plotki. Im mniej się mówi o pannie Grace i tym domu, tym lepiej. Rozumiesz? - Chyba tak. - To dobrze. Rozluźnił zaciśnięte na kierownicy palce. Temat został zamknięty. Dotrzymałem obietnicy. Moja sława rozwiała się jak dym, i tyle. Właśnie miałem mu powiedzieć o człowieku, którego widziałem w lesie, kiedy zza zakrętu wyjechał czarno-biały ford z kogutem na dachu i herbem Zephyr na drzwiach. Samochód zwolnił i zatrzymał się w pobliżu naszej furgonetki. Wysiadł z niego szeryf J.T. Amory (J.T. było skrótem od Junior Talmadge). Ojciec wyszedł mu na spotkanie. Szeryf Amory był chudym, wysokim mężczyzną o końskim obliczu. Na jego widok przypomniał mi się widziany kiedyś obrazek, przedstawiający Ichaboda Crane’a, ściganego przez Jeźdźca bez Głowy. Szeryf miał wielkie dłonie i stopy oraz parę uszu zdolnych wpędzić w kompleksy słonia Dumbo. Jego nos wystarczyłoby tylko trochę powiększyć, by godnie zastąpił chorągiewkę na dachu. Gwiazdę nosił przypiętą do kapelusza, którym nakrywał łysą czaszkę okoloną wianuszkiem ciemnych włosów. Nasunąwszy kapelusz głębiej na spocone czoło, szeryf przeszedł z ojcem na brzeg jeziora, gdzie wdali się w długą rozmowę. Obserwowałem ruchy rąk taty, gdy pokazywał Amory’emu, skąd wyjechał samochód i w którym miejscu zatonął. Obaj spojrzeli na gładką powierzchnię jeziora. Wiedziałem, o czym myślą. Samochód mógł się zapaść aż do środka ziemi. Nawet kąśliwe żółwie, które żyły przy brzegu, nie potrafiły nurkować dostatecznie głęboko, by kiedykolwiek go
ujrzeć. Nieznany kierowca siedział teraz w ciemności, a w zębach miał muł. - Przykuty kajdankami - rzekł cicho pan Amory. Miał oczy koloru węgli, a bladość jego skóry nasuwała myśl, że woli noc od dnia. - Jesteś tego pewien, Tom? I tego, że uduszono go drutem? - Jestem pewien. Ktoś dołożył starań, żeby go załatwić na amen. Jeszcze trochę, a byłby mu odciął głowę od tułowia. - Przykuty - powtórzył szeryf. - Zapewne po to, żeby nie wypłynął. - W zamyśleniu postukał się palcem w dolną wargę. - No cóż - rzekł w końcu. - Zdaje się, że mamy tu morderstwo, nie sądzisz? - Jeśli to nie morderstwo, to nie wiem, co nim jest. W tym czasie wysiadłem z furgonetki i udałem się w miejsce, skąd - jak mi się wydawało - obserwował mnie tajemniczy mężczyzna. Nie znalazłem nic oprócz ziemi, kamieni i zielska. Jeśli to był mężczyzna - pomyślałem. A może kobieta? Nie zauważyłem, by postać miała długie włosy, ale właściwie widziałem tylko łopoczący na wietrze płaszcz. Przeszedłem się tam i z powrotem wzdłuż linii drzew. Dalej las gęstniał i stawał się coraz bardziej podmokły. Wróciłem z pustymi rękami. - Przyjdź potem do mnie do biura; spiszemy raport - rzekł do ojca szeryf. - I lepiej wstąp do domu przebrać się w coś suchego. Ojciec skinął głową. - Muszę skończyć dostawę i odwieźć Cory’ego do szkoły. - W porządku. I tak niewiele możemy zrobić dla tego faceta na dnie. - Szeryf chrząknął i wepchnął ręce do kieszeni. - Morderstwo. Ostatnie morderstwo mieliśmy tu w 1961 roku. Pamiętasz, jak Bo Kallagan zabił żonę pucharem, który wygrał w kręgle? Wróciłem do furgonetki i czekałem na ojca. Słońce było już wysoko i sumiennie oświetlało cały świat, ale mnie było ciężko na sercu. Zdawało mi się, że istnieją dwa światy: jeden przed brzaskiem i drugi - słoneczny. Jeśli to prawda, istnieją też ludzie należący do tych dwóch różnych światów. Jedni przemykają się przez krainę nocy, drudzy trzymają się jasnych godzin dnia. Może widziałem właśnie jednego z mieszkańców ciemności, świata sprzed brzasku. I może - na samą myśl poczułem chłód - może on też spostrzegł, że ja go widzę. Uświadomiłem sobie, że naniosłem brudu do furgonetki. Całe tenisówki miałem oblepione błotem. Obejrzałem usmarowane podeszwy.
Do jednej przyczepiło się małe zielone piórko. 2. NA DNO I W MROK Zielone piórko powędrowało do kieszeni. Stamtąd dostało się do mojego pokoju i znalazło schronienie w pudełku po cygarach „White Owl”, gdzie drzemała już kolekcja starych kluczy i zasuszonych owadów. Zamknąłem wieczko, włożyłem pudełko do jednej z siedmiu magicznych szuflad i zatrzasnąłem ją z powrotem. I tak piórko popadło w zapomnienie. Im dłużej myślałem o widzianej na skraju lasu postaci, tym bardziej byłem pewien, że moje oczy - przerażone wizją ojca, który idzie na dno w ślad za tonącym samochodem - musiały ulec złudzeniu. Kilka razy zaczynałem mu o tym opowiadać, ale zawsze coś stawało nam na przeszkodzie. Kiedy mama się dowiedziała, że ojciec skoczył do jeziora, dostała ataku histerii. Była na niego tak wściekła, że szlochała i wrzeszczała równocześnie. W końcu ojciec zmusił ją, żeby usiadła w kuchni, i zaczął jej spokojnie tłumaczyć, dlaczego to zrobił. - Przy kierownicy siedział człowiek - powiedział. - Skąd miałem wiedzieć, że już nie żyje? Myślałem, że stracił przytomność. Co byś sobie o mnie pomyślała, gdybym tam stał i nawet palcem nie kiwnął? - Mogłeś się utopić! - napadła na niego mama. Łzy spływały jej po policzkach. - Mogłeś uderzyć głową o jakąś skałę i utonąć! - Nie utonąłem. Nie uderzyłem się o żadną skałę. Musiałem tak postąpić. Podał jej papierową chusteczkę i mama otarła oczy. - W tym jeziorze jest pełno jadowitych węży! - wystrzeliła ostatni pocisk. - Mogłeś wpaść prosto do ich gniazda! - Ale nie wpadłem. Mama westchnęła i pokręciła głową z miną osoby, której przyszło żyć z największym głupcem wszechczasów. - Lepiej zdejmij to mokre ubranie - powiedziała w końcu. - Ja tylko dziękuję Bogu, że to nie twoje ciało leży teraz na dnie. Wstała, żeby pomóc mu rozpiąć przemoczoną koszulę. - Czy wiesz, kto to był? - Nigdy przedtem go nie widziałem. - Kto mógł zrobić coś takiego swojemu bliźniemu? - A, nad tym niech się już głowi szeryf. - Ojciec ściągnął koszulę, a mama ujęła
ją dwoma palcami, jak gdyby woda z jeziora przenosiła trąd. - Muszę wpaść do jego biura i pomóc mu spisać raport. Mówię ci, Rebecco, kiedy spojrzałem w tę martwą twarz, serce stanęło mi w piersi. Nigdy dotąd nie widziałem czegoś takiego i mam w Bogu nadzieję, że nigdy już czegoś takiego nie zobaczę. - Rany boskie! - powiedziała mama. - A gdybyś dostał ataku serca? Kto byłby ciebie ratował? Moja mama była wiecznie zatroskana. Martwiła się pogodą, kosztami utrzymania, awarią pralki, papiernią w Adams Valley, zanieczyszczającą Rzekę Tecumseha, cenami nowej odzieży i w ogóle wszystkim. Świat jawił się jej jako ogromna kołdra, bez przerwy rozłażąca się w szwach. Jej strapienie zastępowało igłę, która wzmacnia zagrożone ściegi. Jeśli tylko potrafiła sobie wyobrazić najgorszy z możliwych przebieg wypadków, miała wtedy poczucie, że w pewien sposób nad nimi panuje. Jak już wspomniałem, taki miała styl bycia. Ojciec mógł podejmować decyzje rzucając kostką do gry, ale mama z góry cierpiała na konto każdej nadchodzącej godziny. Myślę, że chyba się wzajemnie równoważyli. Dwoje kochających się ludzi powinno się uzupełniać. Rodzice mojej mamy, dziadzio Austin i babcia Alice, mieszkali około dwunastu mil na południe od nas w miasteczku zwanym Waxahatchee, położonym na skraju bazy lotniczej w Robbins. Babcia Alice była jeszcze większą pesymistką niż mama. Coś w jej duszy łaknęło tragicznej manny. Dziadzio Austin - który za młodu był drwalem i miał drewnianą nogę na pamiątkę po tym, jak kiedyś obsunęła mu się piła łańcuchowa - groził, że jeśli się nie uspokoi i nie przestanie go dręczyć, to on odkręci nogę i przyłoi nią babci po głowie. Nazywał drewnianą podporę swoją „fajką pokoju”, ale, o ile wiem, nigdy nie wykorzystywał jej do innych celów niż ten, w którym została wystrugana. Mama miała jeszcze starszego brata i siostrę, za to mój ojciec był jedynakiem. Tak czy owak, poszedłem tego dnia do szkoły i przy pierwszej sposobności opowiedziałem Davy’emu Rayowi Callanowi, Johnny’emu Wilsonowi i Benowi Searsowi, co się wydarzyło. Zanim jeszcze dzwonek obwieścił koniec lekcji i mogłem pójść do domu, nowina obiegła już Zephyr niczym szalejąca pożoga. „Morderstwo” stało się hasłem dnia. Rodzice bez przerwy odbierali jakieś telefony. Kto tylko żyw, chciał poznać szczegóły ponurego zajścia. Wyprowadziłem swój stary, zardzewiały rower, żeby zabrać Zbója na wycieczkę do lasu, i nagle przyszło mi na myśl, że być może jedna z tych osób znała już wszystkie szczegóły. Może dzwoniła tylko po to, by