hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony153 554
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań97 569

Roberto Costantini - 02 - Korzenie zła

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberto Costantini - 02 - Korzenie zła.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 38 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 631 stron)

Tytuł oryginału: ALLE RADICI DEL MALE Copyright © 2012 by Marsilio Editori S.p.A. in Venezia Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Vavoq (Wojciech Wawoczny) Zdjęcia na okładce: Shutterstock/Jiri Hera Shutterstock/ Henryk Sadura Shutterstock/TonelloPhotography Zdjęcie autora: © Giliola Chistè Konsultacja arabistyczna: prof. Marek M. Dziekan Redakcja: Bożena Sęk Korekta: Aneta Iwan, Marta Chmarzyńska, Agnieszka Majewska Ta książka jest powieścią, a nie pracą historyczną. Nie rościłem sobie pretensji do zrekonstruowania historycznej prawdy, lecz wyobrażałem sobie sytuacje możliwe. W konsekwencji nawiązania do postaci rzeczywiście istniejących i faktów historycznych, jak również sposób przedstawienia niektórych miejsc, zwłaszcza w Trypolisie, służyły wymaganiom świata przedstawionego. Wszystkie inne postaci i opisywane sytuacje z ich udziałem są czystą fikcją literacką. ISBN: 978-83-8110-058-8 Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2017 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl

Spis treści Dedykacja Mapy Motto Prolog Sobota, 1 lutego 1958 Część pierwsza Piątek, 25 maja 1962 Sobota, 26 maja 1962 Niedziela, 27 maja 1962 Poniedziałek, 28 maja 1962 Wtorek, 29 maja 1962 Środa, 30 maja 1962 Sobota, 30 czerwca 1962 Noc z soboty na niedzielę, 30 czerwca/1 lipca 1962 Piątek, 26 maja 1967 Poniedziałek, 29 maja 1967 Wtorek, 30 maja 1967 Czwartek, 1 czerwca 1967 Poniedziałek, 5 czerwca 1967 Czwartek, 8 czerwca 1967 Piątek, 9 czerwca 1967

Poniedziałek, 26 czerwca 1967 Interludium Lipiec 1967 – lipiec 1969 Część druga Niedziela, 20 lipca 1969 Koniec lipca 1969 Piątek, 1 sierpnia 1969 Sobota, 2 sierpnia 1969 Niedziela, 3 sierpnia 1969 Poniedziałek, 4 sierpnia 1969 Wtorek, 5 sierpnia 1969 Środa, 6 sierpnia 1969 Sobota, 9 sierpnia 1969 Niedziela, 10 sierpnia 1969 Poniedziałek, 11 sierpnia 1969 Wtorek, 12 sierpnia 1969 Środa, 13 sierpnia 1969 Czwartek, 14 sierpnia 1969 Piątek, 15 sierpnia 1969 Sobota, 30 sierpnia 1969 Noc z soboty na niedzielę, 30/31 sierpnia 1969 Niedziela, 31 sierpnia 1969 Noc z niedzieli na poniedziałek, 31 sierpnia/1 września 1969 Poniedziałek, 1 września 1969 Piątek, 5 września 1969

Sobota, 6 września 1969 Poniedziałek, 15 września 1969 Wtorek, 16 września 1969 Poniedziałek, 29 września 1969 Środa, 1 października 1969 Poniedziałek, 6 października 1969 Sobota, 11 października 1969 Niedziela, 12 października 1969 Sobota, 15 listopada 1969 Niedziela, 16 listopada 1969 Piątek, 21 listopada 1969 Sobota, 29 listopada 1969 Niedziela, 30 listopada 1969 Niedziela, 14 grudnia 1969 Niedziela, 21 grudnia 1969 Środa, 24 grudnia 1969 Niedziela, 14 czerwca 1970 Wtorek, 16 czerwca 1970 Środa, 17 czerwca 1970 Sobota, 20 czerwca 1970 Niedziela, 21 czerwca 1970 Poniedziałek, 22 czerwca 1970 Środa, 1 lipca 1970 Poniedziałek, 20 lipca 1970 Wtorek, 21 lipca 1970 Piątek, 14 sierpnia 1970

Sobota, 15 sierpnia 1970 Noc z soboty na niedzielę, 15/16 sierpnia 1970 Interludium 1970–1982 Część trzecia Styczeń–czerwiec 1982 Sobota – poniedziałek, 26−28 czerwca 1982 Poniedziałek, 5 lipca 1982 Niedziela, 25 lipca 1982 Niedziela, 1 sierpnia 1982 Sobota, 7 sierpnia 1982 Sobota, 14 sierpnia 1982 Poniedziałek, 16 sierpnia 1982 Wtorek, 17 sierpnia 1982 Środa, 18 sierpnia 1982 Poniedziałek, 23 sierpnia 1982 Środa, 1 września 1982 Czwartek, 2 września 1982 Piątek, 3 września 1982 Poniedziałek, 13 września 1982 Sobota, 18 września 1982 Wtorek, 21 września 1982 Środa, 22 września 1982 Czwartek, 23 września 1982 Piątek, 24 września 1982

Sobota, 25 września 1982 Sobota, 2 października 1982 Poniedziałek, 18 października 1982 Sobota, 30 października 1982 Wtorek, 2 listopada 1982 Piątek, 12 listopada 1982 Sobota, 13 listopada 1982 Niedziela, 14 listopada 1982 Piątek, 19 listopada 1982 Niedziela, 21 listopada 1982 Poniedziałek, 22 listopada 1982 Czwartek, 25 listopada 1982 Piątek, 26 listopada 1982 Niedziela, 28 listopada 1982 Czwartek, 2 grudnia 1982 Piątek, 10 grudnia 1982 Sobota, 25 grudnia 1982 Noc z piątku na sobotę, 31 grudnia 1982/1 stycznia 1983 Sobota, 1 stycznia 1983 Poniedziałek, 3 stycznia 1983 Wtorek, 4 stycznia 1983 Piątek, 7 stycznia 1983 Sobota, 8 stycznia 1983 Sobota, 15 stycznia 1983 Niedziela, 16 stycznia 1983 Wtorek, 18 stycznia 1983

Środa, 19 stycznia 1983 Noc ze środy na czwartek, 19/20 stycznia 1983 Czwartek, 20 stycznia 1983 Piątek, 21 stycznia 1983 Sobota, 22 stycznia 1983 Niedziela, 23 stycznia 1983 Poniedziałek, 24 stycznia 1983 Sobota, 29 stycznia 1983 Sobota, 5 lutego 1983 Przypisy

Dla Wilmy i Ulderika Dla wolnego ludu Libii

Like a bird on the wire Like a drunk in a midnight choir I have tried in my way to be free Jak ptak na drucie Jak pijak w nocnym chórze Próbowałem na swój sposób Być wolny L. Cohen (przeł. M. Karpiński i M. Zembaty)

1969 Gibli, wiatr południowo-wschodni, wydmuchiwał jej prosto w twarz całe gorąco pustyni. Nadia al-Bakri zasłaniała rąbkiem zawoju półprzymknięte oczy, chroniąc je przed gorącymi ziarenkami piasku i oszalałymi muchami. Szła na pamięć. Przechodziła tędy codziennie i jej bose stopy znały każdy kamień na ścieżce. Wśród skowytów wiatru dosłyszała rechot żab i zrozumiała, że jest już prawie na miejscu. Na dużym zakręcie tuż obok niewielkiego stawu, za którym wznosiła się willa Balistrerich. Nie tyle go zobaczyła, ile wyczuła jego obecność. Jakieś trzydzieści metrów od niej, pod eukaliptusem, stał nieruchomo w tumanach drobnego piasku rozmywającego kontur sylwetki. Nie było żadnego powodu, by miał tam stać, i Nadia przez moment czuła niepokój. Potem uśmiechnęła się do niego i zrobiła niepewny krok naprzód. W bladym świetle słońca przebijającego się z trudem przez kurzawę nie dostrzegła błysku noża. 1982 – Jest pan policjantem, Balistreri. Powinien pan szukać mordercy, a nie zdrajcy czy osobistego wroga. – To jedno i to samo, senatorze. Dzisiejszymi Włochami rządzi klasa polityczna, która narodziła się, zdradzając własny kraj podczas wojny. Daliście przykład wszystkim Włochom. To od was się nauczyli, że osobisty interes jest ważniejszy od lojalności. – Nie wiem, co to ma wspólnego z zamordowaniem tych dziewczyn, Balistreri. To tylko człowiek, który morduje za pomocą noża. – Myli się pan. Morderca zabija za pomocą umysłu. Ze względu na osobisty interes. Tak, jak wyście go nauczyli.

Prolog

Sobota, 1 lutego 1958 Moskitiera pomiędzy salonem willi a tarasem wychodzącym na wielki ogród jest rozsunięta. Mimo ciepła w Trypolisie o tej porze roku nie ma komarów. Z zewnątrz dobiega tylko głos żab rechoczących wśród cichej afrykańskiej nocy. Jest finałowy wieczór festiwalu w San Remo. Zebraliśmy się wszyscy w salonie. Trzy rodziny. Sześcioro Libijczyków: głowa rodu Muhammad al-Bakri, jego czterej synowie, Farid, Salim, Ahmad i Karim, i najmłodsza córka Nadia. Dwie żony Muhammada jak zawsze zostały w ich baraku. Troje Amerykanów: William Hunt, jego żona Marlene i ich mała Laura. I my, pięcioro Włochów: dziadek Giuseppe Bruseghin, mój ojciec Salvatore Balistreri, moja matka Italia, mój brat Alberto i ja, Michele. Zdrobniale: Michelino. Na ekranie czarno-białego telewizora marki Marelli Domenico Modugno śpiewa zwycięską piosenkę festiwalu. Siedzę na trzyosobowej sofie pomiędzy dwiema kobietami mojego życia. Z jednej się urodziłem, z drugą będę kiedyś żył. Życie jest piękne i całe przede mną. Myślę, że taki sen nigdy więcej nie wróci Pomalowałem sobie ręce i twarz na niebiesko Potem nagle porwał mnie gwałtowny wiatr i zacząłem lecieć w bezkresne niebo Volare… o, o Cantare… o, o, o, o!

CZĘŚĆ PIERWSZA Stoję wyprostowana. Tunika lepi mi się do ciała, po którym spływa pot przerażenia. Nagie stopy opierają się o drewnianą powierzchnię, to stół przystawiony do betonowej ściany. Metr niżej widzę gliniane klepisko. Na stół włazi karaluch. Stopy mam wolne, podobnie jak prawą rękę, ale lewy nadgarstek ściśnięty obręczą kajdanek. Drugą obręcz przykuto do metalowej rury biegnącej pionowo przy ścianie. Po rurze wspina się karaluch. Na szyi mam sznur, czuję dotyk grubego węzła na karku. Ściska mnie, ale nie na tyle, bym nie mogła oddychać. Pod warunkiem, że stoję wyprostowana. Bo jeśli spróbuję choćby tylko kolana zgiąć, pętla mnie zadusi.

Piątek, 25 maja 1962 Dwaj kowboje stają naprzeciwko siebie na ubitej ziemi, pod gorącym spojrzeniem błękitnego nieba. Rewolwery w kaburach, ręce gotowe, by je wyciągnąć. Na pojedynek patrzy wmieszana w tłum dziewczyna, która najpierw kochała Kirka, potem Rocka, a teraz to już nie wiadomo kogo. W mroku sali kina Alhambra słychać tylko terkot projektora. Patrzę na kamienną twarz dziadka Giuseppe, kiedy Rock Hudson i Kirk Douglas wymieniają ostatnie spojrzenia. – Dziadku, ale kto zwycięży? Kto będzie szybszy? Giuseppe Bruseghin, rocznik 1899, to mój dziadek. Wenecki wieśniak wierny piemonckiemu królowi po klęsce pod Kobaridem1 należał do nielicznych, którzy nie porzucili broni i munduru, by schronić się w jakimś gospodarstwie. Nie lubi broni ani pojedynków. Znosi westerny tylko dlatego, że przepada za mną. – Michelino, w życiu nie zawsze zwycięża ten, kto pierwszy wystrzeli. Lekko mierzwi mi włosy. Uchylam się, nie podoba mi się ta odpowiedź. Kirk jest szybszy, Rock strzela zaraz po nim. Bardzo długa niema scena, spojrzenia Rocka i Kirka spotykają się po raz ostatni. Potem Kirk patrzy na dziewczynę i pada na ziemię. Dziewczyna biegnie do niego. Właśnie do niego, a nie do Rocka, który zwyciężył. – Dziadku, ale czy dziewczyna nie zakochuje się zawsze w tym, który zwycięża? Moje słowa giną w protestach widzów siedzących najbliżej nas. Dziadek od czasu do czasu udaje, że jest głuchy. Ale ja wiem, że robi tak wtedy, kiedy nie chce mi odpowiedzieć. W 1940 roku jego syn Toni zapisał się do Gioventù Italiana del Littorio, Włoskiej Młodzieży Faszystowskiej, i poszedł na tę przeklętą wojnę. Zginął ostatniego dnia walki, do końca nosząc mundur faszystów, podczas gdy wszyscy inni uciekali z pola bitwy. Kiedy nagle ulotnił się król, jego syn oraz politycy, zostawiając żołnierzy między partyzantami z jednej a Niemcami z drugiej strony, kiedy

faszyści uciekali na północ, Toni stawił czoło wrogowi2. Moją babkę niedługo po Tonim zabrał tyfus, a może złamane serce. Dziadek musiał sam wychowywać Italię, nastoletnią córkę, która rozczytywała się w Nietzschem i żyła legendą Mussoliniego i swojego brata. Kiedy zanadto przypominam mu Toniego, dziadek udaje, że nie słyszy, i nie odpowiada. A na ekranie kinowym właśnie się okazuje, że Kirk poszedł na pojedynek z celowo rozładowanym rewolwerem. Zupełnie stropiony patrzę na napisy końcowe. Skoro Kirk wiedział, że nie ma nabojów w rewolwerze, coś musiało być w jego spojrzeniu, zanim padły strzały. Coś, co mi umknęło. Ruchomy dach kina Alhambra rozsuwa się, otwiera na błękitne niebo nad Trypolisem. Czuć zapach eukaliptusów i końskiego nawozu, słychać terkot wozów i lament muezzina wzywającego do popołudniowej modlitwy. Skończył się pierwszy seans, ten o drugiej po południu. Pracownik kina przechodzi z napojami i przekąskami, dziadek kupuje mi jeszcze jedną porcję cacawii, prażonych orzeszków, i wstaje do wyjścia. – Dziadku, proszę, obejrzyjmy to jeszcze raz. Jest już przyzwyczajony do takich próśb, nie po raz pierwszy je słyszy. Wie, że w domu się zanudzę. Piątek to muzułmański dzień święty, moi najlepsi przyjaciele Ahmad i Karim są razem z ojcem w meczecie. I tak nie będę się uczyć, w soboty i niedziele nie ma zajęć w szkole. – Dobrze, Michelino, ale jeszcze tylko jeden raz, nie dwa, jak ostatnim razem. Mieszkamy przy Sidi al-Masri, zaraz za Trypolisem, dziesięć kilometrów od piazza Castello, centralnego placu miasta, do którego jedzie się od nas wzdłuż szari Ibn Aszur, przez Città Giardino3 i obok pałacu królewskiego. Sidi al-Masri jest wysadzaną eukaliptusami, długą aleją, przy której aż do bliźniaczych willi należących do naszej rodziny nie ma ani jednego domu. Dwie wille, które kazał zbudować dziadek, stoją po tej samej stronie alei. Otacza je wysokie na dwa metry murowane ogrodzenie, a droga z asfaltowej szosy do środka

prowadzi przez wielką bramę z kutego żelaza. Bramę zdobią inicjały imion taty i mamy, Salvatore i Italii, splecione ze sobą w kształt dziwnie przypominający symbol amerykańskiego dolara. Moja matka nienawidzi tych splecionych liter. Ale ojcu się podobają, zależy mu na nich, zresztą wykucie ich to był jego pomysł, bo przypomina nam, że prawdziwa rodzina jest zawsze jednością. Za willami w ogrodzeniu jest niewielka furtka. Prowadzi na pola i do gaju oliwnego dziadka. Zaraz za nią jest mały staw z żabami, a potem dwukilometrowa żwirowa ścieżka prowadząca przez szczere pole aż do baraku Al-Bakrich, w którym mieszkają Ahmad i Karim. Tuż obok okropnie cuchnącego zbiornika na nieczystości. Tam zaczyna się długa na kilometr żwirowa droga, po której z trudnością przejedzie samochód, prowadząca wzdłuż gaju oliwnego Bruseghinów. Pasterze wypasają tam kozy i mają swoje szałasy. Droga łączy się z aleją między willami a Trypolisem, kawałek przed stacją benzynową Esso położoną bliżej miasta. Obie wille znajdują się parę kilometrów od pastwisk i gaju oliwnego, ale i tak dociera do nich tamten zapach. Zwłaszcza smród szamba, które obsługuje wszystkie trypolitańskie baraki po tej stronie miasta i jednocześnie jest rezerwuarem nawozu dla drzewek oliwnych. Kocham ten zapach ziemi, eukaliptusów i oliwek. Jestem bardzo dumny z gaju oliwnego dziadka. Giuseppe Bruseghin po zakończeniu pierwszej wojny światowej ożenił się i uzyskał dyplom geometry. Wraz z żoną i dziećmi przybył do Libii w 1932 roku, sześć lat przed masową kolonizacją „czwartego wybrzeża”4. Jego zawodowe umiejętności przydały się przy budowie wsi założonych z rozkazu Itala Balba5: Castel Benito, D’Annunzio, Mameli, Bianchi, Garibaldi, Crispi, Breviglieri. W nagrodę otrzymał kawałek ziemi kilka kilometrów od Trypolisu. Oraz tysiąc gotowych sadzonek oliwki. Ziemia była właściwie jedną wielką połacią piasku. Dziadek wziął ze sobą libijskich robotników, wyrównali cały teren i wznieśli bariery, by trzymać w ryzach wydmy. W ten sposób zatrzymali przeklęty wiatr gibli wiejący z pustyni. Potem dokopali się do warstwy wodonośnej, zbudowali studnię i kanały irygacyjne. Na koniec dziadek zasadził drzewka oliwne. Wiedział, że trzeba wielu lat, by zaczęły

obficie owocować, więc cały czas utrzymywał się z pracy geometry, pomagając budować domy dla osadników. Dzięki temu długiemu, pełnemu wyrzeczeń okresowi dziadek ma dziś największą w Libii plantację oliwek. Ale mój ojciec nie lubi zapachu oliwek. Przypominają mu dzieciństwo w Palermo, dwoje rodziców i pięciu synów w jednej izbie, i ubikację dzieloną z trzema innymi rodzinami. Zapach ubóstwa. Jeszcze raz obejrzeliśmy cały film. Kiedy Kirk Douglas wychodził na pojedynek z rozładowanym rewolwerem, uważnie przyglądałem się jego twarzy. Teraz zrozumiałem. Dziadek przywiózł mnie do willi swoim fiatem seicento i o szóstej jem podwieczorek złożony z chleba, masła, marmolady, cacawii i daktyli. Siadam okrakiem na balustradzie werandy, jakieś półtora metra nad ziemią. Mabruka, arabska gosposia, nie pozwala mi na to, ale akurat teraz pilnuje kucharki przygotowującej kuskus. Ogrodnik udaje, że nic nie widzi, a mój ojciec jest w pracy w mieście, w swoim biurze przy piazza Italia, niedaleko Cytadeli. Jet, pies bokser z tym swoim spłaszczonym pyskiem, wpatruje się we mnie wiernymi oczami. Zawsze ma takie, kiedy chce wyglądać ładniej i dostać daktyla. Ode mnie zawsze by go dostał, ale mój brat Alberto mówi, że mu szkodzą. Ta balustrada jest moim wierzchowcem, a ja jestem Kirkiem Douglasem. Mam rewolwery, kapelusz i buty z ostrogami, które dostałem na Boże Narodzenie. Wiem, że to prezent od mamy i taty. A od dziadka dostałem kostium Zorro. Sprawia mu przyjemność myślenie, że wciąż jeszcze wierzę w Świętego Mikołaja. Wściekle galopuję, może trochę za bardzo. Tacie nie spodobają się ślady po butach na białym tynku balustrady. Dla niego to oznaki, że bujam w obłokach. Zawsze mi powtarza, żebym myślał o rzeczywistości, skupił się na odrabianiu zadań szkolnych, tak jak mój starszy brat. Na szczęście tato jest w mieście. W pracy, jak zawsze. Z tym antypatycznym młodym człowiekiem, który przyjechał z Italii i kilka dni temu był u nas na kolacji.

Nazywa się Emilio Busi. Jest bardzo gorąco. Po szyi spływa mi pot, mrówka biegnie po ramieniu, piekielnie hałasują wróble. Zgniatam mrówkę, z wróblami policzę się później za pomocą wiatrówki diana 50. Ahmad właśnie wrócił z meczetu i czeka na pojedynek ze mną. Stoi pośrodku wielkiego piaszczystego placu ubrany po kowbojsku w rzeczy, które dostałem w poprzednich latach i przestałem nosić. Ahmad jest gotów umrzeć, tak jest zawsze w naszych pojedynkach. Poważny w swojej roli, tak samo jak w życiu. Wysoki, śniady, o czarnych, nieco kręconych włosach i mrocznym, ale przenikliwym spojrzeniu. Taki sam jak jego młodszy brat Karim i siostra Nadia. Urodę odziedziczyli po matce Dżamili, drugiej żonie Muhammada. Są piękni. I arabscy. Ahmad jest małym obdartusem, jak nazywają Libijczyków moi włoscy rówieśnicy. Ja jestem dzieckiem jednej z najbogatszych i najbardziej wpływowych rodzin w Trypolisie, a jednak właśnie jego wybrałem na najlepszego przyjaciela. Nie trzeba o tym mówić i żaden z nas nie lubi rozmawiać o przyjaźni, to typowe dla bab. Ale jest oczywiste, że wszystkie popołudnia wolę spędzać z nim, zamiast jeździć do ekskluzywnych klubów nad morzem, żeby się tam bawić z włoskimi, angielskimi czy amerykańskimi dzieciakami. Scenariusz naszych zabaw jest niezmienny: ja wygrywam, on przegrywa. To milczący pakt, który zazwyczaj nie dopuszcza wyjątków. Ale dzisiaj to się zmienia. Laura siedzi w cieniu eukaliptusa i rozmawia z Karimem, swoim rówieśnikiem. On nie chce odgrywać filmu, jest bardzo religijny i mówi, że westerny są dobre dla niewiernych. Laura zawsze mówi, że Karim jest przystojny, że wygląda jak syn księcia Alego granego przez Omara Sharifa w tym filmie, który właśnie wszedł na ekrany, Lawrence z Arabii. Jakby Ahmad też nie był przystojny. Przecież są do siebie podobni jak dwie krople wody. Laura bierze udział w naszej zabawie, żeby zrobić mi przyjemność, ale bez szczególnego entuzjazmu. Ma prawie dwa lata mniej ode mnie i Ahmada i wyraźnie