hela76

  • Dokumenty591
  • Odsłony153 554
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów1.1 GB
  • Ilość pobrań97 569

Tom Hillenbrand - 02 - Czerwone Złoto

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Tom Hillenbrand - 02 - Czerwone Złoto.pdf

hela76 EBooki
Użytkownik hela76 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 34 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 156 stron)

=== =

Memu Ojcu

1 Włożenie nowych butów było błędem. Pokonał pieszo całą drogę od opery Garnier w dół do Sekwany, minął Place Vendôme i przeszedł wzdłuż Quai des Tuileries. Znalezienie taksówki w sobotni wieczór okazało się rzeczą niemożliwą. Jakimś wyjściem z sytuacji mogło być duszne metro, ale tylko dla kogoś, kto nie miałby nic przeciwko pokazaniu się na kolacji w parującym ze wszystkich szwów smokingu, z koszulą przyklejoną do ciała i kroplami potu na czole. Xavier Kieffer spojrzał w dół i lewą ręką wygładził ubranie.

– Musiałem pracować na ciebie co najmniej przez tydzień – mruknął i zaczął szukać w kieszeni paczki ducali. Zapalił papierosa i na obolałych stopach przeszedł połowę mostu Passerelle Léopold Sédar Senghor, chwycił się poręczy i spojrzał na rzekę i dalej w stronę wieży Eiffla. Strząsnął popiół za balustradę i patrzył, jak wiatr porywa jego szare strzępki. Zmarszczył nos. W jego oczach Paryż wiosną nawet w połowie nie był tak wspaniały, jak wszyscy uważali. Zwłaszcza gdy pogoda była tak deszczowa i upalna jak przez ostatni tydzień. Wtedy bowiem Miasto Świateł wcale nie pachnie kwiatami i miłością, lecz spalinami i śmieciami. Xavier Kieffer westchnął. W Grund, jego luksemburskiej dzielnicy Dolnego Miasta, powietrze w kwietniu zawsze było czyste i świeże. I w przeciwieństwie do Sekwany, Alzette była czysta. Mógł tam przesiadywać w swojej altance nad rzeką z kieliszkiem dobrego wina i odrobiną pasztetu podlewanego rieslingiem... Od dogasającego papierosa Kieffer odpalił kolejnego i zaciągnął się głęboko. Skąd ten kiepski humor? – pomyślał. Właściwie nie masz żadnego powodu, by się tak irytować, naprawdę. Ostatecznie Paryż był miastem, które w sumie lubił. W dodatku zaproszono go na elegancką kolację. I to nie na jakąś pierwszą lepszą, ale na najbardziej ekskluzywną, jaką tego wieczoru organizowano w Paryżu. Gotować będzie Ryuunosuke Mifune, największy mistrz sushi we Francji, a może nawet w całej Europie. A zaprosił go François Allégret, burmistrz Paryża. Miało tam być kilku ministrów, różni redaktorzy naczelni, ważni biznesmeni i zamożni przyjaciele Allégreta. A jednak Kieffer nie był szczęśliwy. I nie chodziło tylko o półbuty znęcające się nad jego płaskostopiem. To było tego rodzaju wydarzenie, na którym luksemburski kucharz czuł się mniej więcej równie zagubiony, jak mysz w wyróżnionej gwiazdkami kuchni. Więc co tu robił? Niespecjalnie interesowali go burmistrz i jego przyjaciele z wyższych sfer. Ale możliwość pojawienia się w miejscu, gdzie jedzenie serwować miał tak wielki japoński mistrz jak Mifune, była czymś, dla czego warto było wbić się w zbyt drogi i o wiele za ciasny garnitur od Bossa. Ale prawdziwym powodem była oczywiście Valérie. Bez tego nie wyjechałby z Luksemburga do Paryża, by zjeść zimne ryby z wodorostami, wszystko jedno, jak wspaniale byłyby przygotowane. A bez pomocy redaktorki naczelnej i właścicielki legendarnego przewodnika gastronomicznego Guide Gabin z pewnością nigdy nie otrzymałby zaproszenia na obramowanym złotem, czerpanym papierze, jakie dwa tygodnie temu dostarczył do jego restauracji posłaniec: „François Allégret ma przyjemność zaprosić Pana na soirée privée organizowaną dla uczczenia Monsieur Ryuunosuke Mifune. 17 kwietnia, godzina 21, Le Musée d’Orsay. Strój wieczorowy. R.S.V.P.” Kieffer od razu wiedział, że to Valérie stała za tym zaproszeniem. Nie tylko dlatego, że szefowa Gabina była zaprzyjaźniona z burmistrzem Paryża, lecz przede wszystkim dlatego, że nic mu o tym nie wspominała. To było dla niej typowe; żadnej wskazówki, żadnego powiadomienia, nie mówiąc już o ostrożnie sformułowanym pytaniu, czy w ogóle miałby ochotę wreszcie znów spędzić z nią wieczór. Zamiast tego zaproszenie z Paryża niczym grom z jasnego nieba. I nie w celu romantycznego tête-à-tête w małej restauracji w Saint-Germain, co bardziej odpowiadałoby gustom Kieffera, lecz na spotkanie wyższych sfer, na myśl o którym już czuł się źle. Był wściekły, gdy odczytywał zaproszenie. A jednak jeszcze tego samego wieczoru kupił bilet na pociąg. Z zamyślenia wyrwała Kieffera wieża Eiffla. Nagle zaczęła błyskać i świecić, po czym zalśniła blaskiem tysięcy lamp. Ten spektakl dla turystów powtarzano każdego wieczoru o pełnej godzinie, po zapadnięciu ciemności. Musiała już być dwudziesta pierwsza. Luksemburczyk wyrzucił papierosa za balustradę i ruszył dalej. Na końcu mostu skręcił w prawo i szybkim krokiem zszedł Quai Anatole do jasno oświetlonego Musée d’Orsay. Kieffer wkroczył do ogromnego holu dawnego dworca. Strażnik sprawdził jego zaproszenie.

– Na końcu Allée Centrale jest winda, którą wjedzie pan na trzecie piętro do Salle des Fêtes. Xavier kiwnął głową i zszedł po schodach do trochę niżej położonego głównego przejścia. Pośrodku głównego holu stały dziesiątki greckich i klasycystycznych posągów. Po obu stronach na ścianach wisiały obrazy. Luksemburczyk minął licznych bogów i bohaterów i zatrzymał się przed wielkim, kiczowatym obrazem olejnym zatytułowanym Les Romains de la décadence. Kieffer przyglądał się kompozycji dzbanów z winem, potraw i nagich ciał. Uświadomił sobie, że prawdopodobnie jest jedynym człowiekiem w tej wysokiej na trzydzieści metrów i długiej na sto metrów głównej auli Musée d’Orsay. Ruszył dalej. Na końcu Salle des Fêtes, pod ogromnym reliefem w stylu secesyjnym, zdobionym tańczącymi wróżkami, dostrzegł Valérie wpatrzoną w ekran swojego blackberry. Spoglądał na nią przez chwilę, nie odzywając się. Dziedziczka Gabinów miała na sobie wspaniałą, złocistą sukienkę z marszczonego jedwabiu i narzuconą na nią spraną dżinsową kurtkę, która o dziwo wspaniale do tego pasowała. Gdy Valérie zauważyła Kieffera, ruszyła ku niemu, wyciągając ręce. Ułożył sobie wcześniej w głowie kilka zdań o tym, w jak dziwny sposób trafiło w jego ręce to zaproszenie, ale nic z tego nie wyszło. Wszystko przez to, że Valérie namiętnie pocałowała go w usta i objęła rękoma w biodrach. – Jesteś – wymruczała. Popatrzyła na niego wielkimi zielonymi oczami i dotknęła palcem czubka jego nosa. – I mamy dla siebie cały weekend, jeśli masz ochotę. Kieffer postanowił odłożyć na zdecydowanie odleglejszą chwilę dyskusję o problematycznym sposobie komunikowania się Valérie i zamiast tego uśmiechnął się do niej. – Byłoby wspaniale. Choć mam wrażenie, że dzisiejszego wieczoru nawet przez minutę nie będziemy sami. – Wskazał na wejście. Zebrał się tam cały tłum ludzi, przechodzących z bocznego skrzydła do głównej sali. Z przodu szedł niezwykle przystojny mężczyzna po czterdziestce, a po obu jego stronach kroczyli młodzi mężczyźni z aktówkami. – To on, nasz gospodarz? – spytał Kieffer. – Tak, to François we własnej osobie. Burmistrz Paryża lekkim, zwinnym krokiem pokonał kilka schodów do głównego wejścia. Zręcznie wyminął marmurowego fauna, obrócił się parę razy, machając na gości tłoczących się za nim przy drzwiach. Jednocześnie rozmawiał z kimś przez komórkę, dając jednemu z młodych pomocników jakieś znaki. Allégret nosił szyty na miarę, perfekcyjnie skrojony garnitur i białą koszulę bez krawata. Jego kasztanowe włosy przeplatane pierwszymi pasemkami siwizny otaczały opaloną twarz, jakiej nie powstydziłby się żaden katalog mody. Duży podbródek, wydatne kości policzkowe, trochę orli nos. – Wasz burmistrz świetnie prezentowałby się też na wybiegu. – Tak, to prawdziwe ciacho – przyznała Valérie Gabin. Uwiesiła się na ramieniu Kieffera. – Ale mogę cię zapewnić, że żadne z nas dwojga nie ma u niego szans. – Z nas dwojga? Co chcesz przez to powiedzieć? – Ja jestem kobietą. A ty jesteś za stary. Kieffer zrozumiał. – To stąd ci dwaj... asystenci? Kiwnęła głową. – Ale dość już tych plotek, idzie do nas. Gdy tylko François Allégret dostrzegł szefową Gabina, oddał telefon komórkowy jednemu ze swych pomocników i pospieszył w jej stronę. Skłonił się lekko, ujął wyciągniętą dłoń Valérie, muskając ją w lekkim pocałunku. – Jakie to cudowne, znów cię widzieć, droga przyjaciółko. – Pełnym podziwu wzrokiem przyjrzał się jej sukience. – Jesteś jak stworzona dla Diora. Podszedł do Kieffera i oburącz ujął jego dłoń. – Monsieur Kieffer, jak się cieszę, że mogę wreszcie pana poznać. Valérie tak wiele o panu mówiła. Muszę dowiedzieć się wszystkiego o pańskiej kuchni, jestem strasznie ciekaw. – Mówiąc, Allégret

przyglądał się Luksemburczykowi szeroko otwartymi oczami i jeszcze mocniej ścisnął dłoń i przedramię Kieffera. – Jest pan bardzo uprzejmy, panie burmistrzu – odparł Kieffer – ale pod względem kulinarnym Luksemburg nie ma co się mierzyć z Paryżem. Allégret z dezaprobatą pokręcił głową, wciąż mocno trzymając prawą rękę Kieffera. – Ależ nie, ależ nie! Dla pana jestem François! I może Paryż ma sto jedenaście gwiazdek, a Luksemburg czternaście, ale przecież nie jest nawet wielkości Marais! Więc licząc na głowę, jesteście lepsi! A potem bez słowa puścił nagle rękę Kieffera i obrócił się na pięcie o sto osiemdziesiąt stopni, po czym klaszcząc, krzyknął w stronę tłumnie zmierzających Allée Centrale gości: – Dzieci, zostawcie teraz, proszę, Cézanne’a i Degasa, oni zawsze tu są. Za to naszego kochanego Ryuunosuke Mifune mamy tylko dzisiejszego wieczoru. Chodźmy na górę. Później będzie jeszcze czas na wycieczki. Mamy dla siebie Musée d’Orsay przez całą noc. Wraz z kilkoma innymi gośćmi pierwsi wjechali windą na najwyższe piętro i przeszli długim korytarzem do zachodniego skrzydła, co Kieffer mógłby dostrzec, gdyby bardziej uważał. Jego przyjaciółka zdawała się znać już tę drogę, więc zarówno on sam, jak i inni goście podążali za nią. – Z jakiej właściwie okazji odbywa się dzisiejszy bankiet? – spytał Valérie. – Mifune zostanie odznaczony orderem. W przyszłym tygodniu zostanie Komandorem Legii Honorowej. Kieffer gwizdnął z uznaniem przez zęby. – Niewielu kucharzom to się udało. – Nie, oprócz Bocuse’a nikt nie przychodzi mi do głowy – odparła. – Ale Mifune nie jest przecież byle kim. Jest jednym z najlepszych kucharzy sushi na świecie. I w dodatku człowiekiem, który w ogóle sprowadził tę kuchnię w latach osiemdziesiątych do Europy. François jest jego wielkim fanem. Tak więc skorzystał z okazji, by zorganizować taką imprezę, podczas której Mifune będzie dla niego gotował. – Ale przecież ten człowiek ma swoją restaurację w Paryżu. Tam burmistrz mógłby zajadać się sushi Mifune tak często, jak tylko miałby ochotę. Valérie kiwnęła głową. – W „Ue no Tai”, zgadza się – potwierdziła. – Ale tam François na pewno nie dostanie takiego omakase[1] jak ten. Wiesz, co to takiego? Kieffer prychnął gniewnie. – Oczywiście. Byłem przez cztery lata zastępcą szefa kuchni w „La Houle”, o ile coś ci to mówi. – Prawdopodobnie najlepsza restauracja rybna w Paryżu. Tyle tylko, że dobre piętnaście lat temu. A może to było jeszcze dawniej? – Dziękuję, że przypominasz mi o moim podeszłym wieku. Omakase było japońskim pojęciem określającym menu, kiedy to gość w pełni oddawał się w ręce kucharza. Jeśli ktoś siadał w barze sushi i wołał „omakase”, to pozostawiał decyzji kucharza, co zostanie mu podane. Również podczas dzisiejszej kolacji nie było wyboru potraw. Nikt nie udzielał Mifune żadnych wskazówek, co i kiedy ma być podane – wszyscy będą jeść to, co mistrz sushi im zaserwuje. – Umyka mi jakoś sens tych wszystkich manewrów. – Burmistrz nieustannie bywa w świątyniach z trzema gwiazdkami, takich jak „Tour d’Or”. Przyzwyczaił się do tego, że podaje mu się tylko to, co najlepsze. I może właśnie dlatego – albo przede wszystkim dlatego – jak często przyznawał, François jest strasznie znudzony. Wciąż szuka czegoś nowego, bardziej wyszukanego. To dlatego wymyślił sobie ten mały bankiet. Kieffer domyślał się, o co chodziło przyjaciółce. Valérie opowiadała mu już, że François Allégret często prosi, by wskazała mu jakąś restaurację, że jest fanatycznym smakoszem. Z własnego doświadczenia wiedział, że cieszenie się jedzeniem na najwyższym poziomie po pewnym czasie może

sprawić, że posiłki wydają się strasznie mdłe. W wypadku Kieffera było tak, że cała ta złożona, wyrafinowana francuska kuchnia po kilku latach nie przynosiła żadnej rozkoszy podniebieniu. Kiedyś było inaczej, ale teraz w każdej chwili wybrałby wiejski chleb z serem albo luksemburską Bouneschlupp mat Mettwurscht zamiast takich kulinarnych monstrów, jak pigeon en feuilleté au chou nouveau et au foie gras. Natomiast François Allégret, który był najwidoczniej bardziej ekstrawaganckim typem niż Kieffer, nie stracił jeszcze radości delektowania się haute cuisine, ale, jak wielu smakoszy, wciąż szukał silniejszych kulinarnych doznań. – I w jaki niby sposób ta impreza ma mu pomóc w spełnianiu kulinarnych fantazji? – spytał Kieffer. – Wywiera presję na Mifune, czy to nie oczywiste? To, że Japończyk zostanie przyjęty do Legii Honorowej, jest trochę sprawką François. Zwrócił uwagę prezydenta na pionierskie dokonania tego kucharza. No i do tego jeszcze ta pompatyczna impreza. Pojawi się ambasador Japonii, prezes amerykańskiej firmy internetowej... – ...i zaszczyci ją nawet swą obecnością szefowa najsłynniejszego przewodnika kulinarnego na świecie. Jakież to praktyczne, skoro biednemu Mifune-sanowi brakuje jeszcze trzeciej gwiazdki, o ile się dobrze orientuję. – Kieffer pozwolił sobie na krzywy uśmiech, za który Valérie natychmiast szturchnęła go łokciem. – Jesteś niemożliwy. – Ale mam rację. – Tak, masz. Jestem jedną z dekoracji przy stole. I w dodatku ten absurdalny wybór miejsca. Wiesz, że kazał zamknąć na ten czas całe Musée d’Orsay? – A czy i tak nie jest wieczorami zamknięte? – spytał Kieffer. – Ale było już zamknięte przez całe popołudnie, kiedy to François oprowadzał po muzeum swoich zagranicznych gości. – I cały ten szum ma mieć pozytywny wpływ na naszą kolację? Jakoś mi się nie wydaje. Valérie pociągnęła go za ramię. – Tu musimy skręcić w prawo. – Przyciągnęła go bliżej ku sobie. Nos Kieffera wychwycił woń perfum Chanel. – Doskonale wiem, jak działa nasz śliczny burmistrz. Jeśli czegoś od kogoś chce, otacza go swoją uwagą i sympatią. A dzięki tej kolacji i jednym, i drugim obdarzył już Mifune do tego stopnia, że ten człowiek z czystego japońskiego poczucia honoru zmuszony jest zaserwować najlepsze sushi, jakie kiedykolwiek podano na tym kontynencie. – Objęła go ramieniem. – Tak przynajmniej wyobraża sobie przebieg tego wieczoru monsieur Allégret. Kieffer chciał właśnie rzucić jakąś uwagę o wrodzonej megalomanii francuskich polityków, gdy korytarz skręcił w lewo, dając im widok na otwarte skrzydłowe drzwi, przed którymi stały dwie ubrane w kimona Japonki. Za nimi była sala wielkości kortu tenisowego, ze ścianami i sufitem bogato zdobionymi złotem i sztukateriami. Z wielkich okien od północnej strony roztaczał się fantastyczny widok na Sacré-Cœur. Na sztalugach umieszczono liczne impresjonistyczne obrazy, wszystkie przedstawiające azjatyckie motywy. Kieffer rozpoznał jeden obraz Gauguina, reszta nic mu nie mówiła. – Ten wariat kazał tu przenieść połowę japońskiej wystawy Musée d’Orsay – mruknęła Valérie. Wielki, pozbawiony dekoracji stół pośrodku stanowił wyraźny kontrast dla przytłaczającego ogromu i bogactwa pomieszczenia. Blat był z nielakierowanego drewna cedrowego. Stół nakryto prostą japońską ceramiką. Prócz małych miseczek, karteczek z menu, serwetek i pałeczek na stole nie było nic więcej, żadnych bukietów kwiatów czy innych ozdób. Za stołem, na drugim końcu sali, rozstawiono kilka japońskich parawanów, za którymi najwyraźniej kryła się część improwizowanej kuchni. Przed ścianami z ryżowego papieru znajdowała się wielka płyta robocza, za którą stał Japończyk z ospowatą twarzą. To musiał być Mifune. Za każdym razem, gdy wchodziły grupki gości, kłaniał się głęboko. Zza parawanu wynurzyły się kolejne kobiety w kimonach i zaczęły serwować gościom drinki na

powitanie. Tych, wliczając Valérie i Kieffera, musiało być prawie dwudziestu pięciu. Kieffer rozpoznał niemieckiego ministra i francuskiego prezentera telewizyjnego; pozostałych osób nie znał. – Kim są ci ludzie? Znasz ich wszystkich? – Prawie – odpowiedziała Valérie. Podczas gdy Kieffer popijał zmrożone lodem japońskie wino śliwkowe, wyszeptała mu do ucha nazwiska znanych gości. Organizowaną przez Allégreta kolację zaszczycili swoją obecnością trzej ministrowie z Niemiec i Francji, ambasador Japonii, szef francuskiego koncernu spożywczego, kilku magnatów prasowych i pewien amerykański miliarder. Valérie studiowała małą karteczkę z rozmieszczeniem gości przy stole. – A tak przy okazji, będziesz siedział obok niego, Xavier. – Liczyłem na to, że będę mógł siedzieć przy tobie i cały wieczór ignorować pozostałych gości. Skrzywiła się i uśmiechnęła drwiąco. – Zawsze byłeś takim mrukliwym mizantropem? A może długo musiałeś na to pracować? – To pytanie jest dla mnie zbyt retoryczne. – Oczywiście będziemy siedzieć obok siebie, Xavier. Ale po twojej prawej stronie zasiądzie miliarder. Nazywa się Cesar Lee Willinon. – Co pozwoliło mu stać się tak bogatym? Ropa? – spytał Kieffer. – Nie, wydaje mi się, że coś z oprogramowaniem. Kieffer chciał się właśnie rozejrzeć za jakąś popielniczką, gdy François Allégret zaczął stukać łyżeczką w kieliszek do szampana. – Drodzy przyjaciele, witam was wszystkich serdecznie w ten niezwykły wieczór. – Oddał kieliszek jednemu ze swych asystentów i rozłożył ręce. – Witajcie. Albo jeszcze lepiej, Irasshaimashita![2] Ten wieczór stoi w całości pod znakiem wspaniałej kuchni japońskiej. Wielu z was uwielbia sushi, wiem o tym. – Burmistrz wskazał na jednego z gości w głębi sali. – O ile jestem dobrze poinformowany, Lee ma nawet własną restaurację. – Allégret obrócił się do Mifune, który wciąż stał za blatem roboczym. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. – Ryuunosuke Mifune jest nie tylko jednym z najlepszych kucharzy na świecie, ale również jest tym, któremu zawdzięczamy tak wielką popularność sushi w Europie. Gdy Mifune-sama otwierał swoją pierwszą restaurację w Nicei, większość uważała tuńczyki za coś, co pochodzi z puszki, a ryby na zimno za coś, co tylko Holendrzy jedzą dobrowolnie. – Wszyscy wybuchnęli śmiechem. – Tak było w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym. Dziś sushi jest wszędzie. François przerwał na chwilę, a potem wskazał na Mifune. – Ale najlepsze sushi w Europie wciąż jeszcze robi nasz gość honorowy, który z tego powodu w środę zostanie zasłużenie odznaczony przez prezydenta najwyższym odznaczeniem, jakie można przyznać w naszej Republice. Nas zaś spotka dzisiejszego wieczoru ten zaszczyt, że Ryuunosuke Mifune przygotuje dla nas bardzo wyjątkowe omakase. – Tu skłonił się lekko w stronę kucharza. – Arigatoo goozaimasu, monsieur. Mifune nic nie odpowiedział, tylko skłonił się głęboko i sztywno. Pierwsi goście zaczęli zajmować miejsca przy stole. Kieffer podsunął krzesło Valérie, po czym sam usiadł. Po jego prawej stronie siedział już rześki, niemal pięćdziesięcioletni mężczyzna z ogoloną głową i krótko przystrzyżoną brodą, który natychmiast wyciągnął do niego rękę. – Cześć, jestem Lee – zagrzmiał w tak niezrozumiałym francuskim, jakiego Kieffer nigdy jeszcze nie słyszał. – Naprawdę wspaniale, że mogę cię poznać. – Xavier Kieffer, cała przyjemność po mojej stronie. Możemy też mówić po angielsku... – Super, świetnie. Będzie mi łatwiej. Próbuję się uczyć francuskiego, no, ale sam pan wie. – Amerykanin miał na sobie jasnoszary garnitur i ciasny czarny T-shirt, który opinał jego muskularną pierś. – Paryż jest fantastyczny – ciągnął Willinon. – Uwielbiam go. Co to właściwie za kościół, który widać tam, na wzgórzu? Wspaniała architektura, podoba mi się! – To Sacré-Cœur – odpowiedział Kieffer i spróbował zmienić temat. – Burmistrz wspominał, że jest

pan właścicielem restauracji specjalizującej się w sushi. Willinon, który za pomocą pałeczek zgrabnie wyłowił soloną śliwkę z miseczki, pokiwał energicznie głową. – Zgadza się. Mam bar sushi w Rio del Mar, razem z Robertem. Z Robertem De Niro. Nad samą wodą. – Spojrzał porozumiewawczo na Kieffera i zniżył głos. – W sumie działa to tak sobie, ale to takie moje hobby. – Sushi? – Wszystko, co ma coś wspólnego z Japonią – odparł Willinon i machnął na kelnerkę. – Osake o kudasai! Masz też ochotę na sake, Xavier? – Dobry pomysł, czemu nie – odpowiedział Kieffer. Bez alkoholu trudno mu będzie znieść przez cały wieczór towarzystwo tego kalifornijskiego kłębka energii. – Futatsu. Dwa! – krzyknął Willinon za kelnerką. – Japońskie jedzenie jest najlepsze. Uwielbiam je. Przyleciałem tu specjalnie ze względu na to omakase. Ciekaw jestem, co takiego jest w stanie zaserwować nam ten Mifune. Wygląda na trochę spiętego, prawda? Zna się pan na sushi, Xavier? – Trochę. Sam jestem kucharzem. – Kieffer nie miał nic przeciw japońskiemu jedzeniu, wręcz odwrotnie. Gdy w latach dziewięćdziesiątych był zastępcą szefa kuchni w modnej restauracji rybnej „La Houle”, boom na sushi akurat dotarł do Paryża. Wielu z jego stałych klientów zdezerterowało, bo zamiast homara czy ostryg nagle woleli zajadać się sashimi albo nigiri z tuńczyka. Ostatecznie kierownik „La Houle” zarządził urządzenie baru z sushi i zatrudnił japońskiego shokunina, specjalnie wyszkolonego kucharza. Tak więc Kieffer wiedział co nieco na ten temat. – Słyszałem, że Mifune jest bardzo dobry – dodał ostrożnie. – Podobno jest tradycjonalistą, więc prawdopodobnie nie wyjedzie dziś wieczorem z jakimiś California rolls z majonezem. – Rozumiem. – Cesar Lee Willinon kiwnął głową i przeczesał brodę. A potem wybuchnął: – Tradycja jest cool, ale najważniejsza jest świeżość, wie pan? Na przykład świeżuteńkie jeżowce, uwielbiam je. Do mojej restauracji zamawiamy je bezpośrednio z Tsukiji, tokijskiego targu rybnego. Dostarczają je nam samolotem – oświadczył Kalifornijczyk i upił sake. – Powinien pan kiedyś do nas zajrzeć, Xavier. – Zrobię tak, kiedy znów będę na Zachodnim Wybrzeżu – odparł Kieffer. – Cudownie! Opinia francuskiego kucharza o naszych produktach to coś, co by mnie naprawdę interesowało. – Nie, proszę mi wybaczyć, ale chyba nie przedstawiłem się odpowiednio – sprostował Kieffer. – Nie jestem Francuzem, tylko Luksemburczykiem. – Naprawdę? To fascynujące. W ogóle by mi to nie przyszło do głowy. Pański francuski jest perfekcyjny. Mówi pan bez śladu obcego akcentu, choć jest pan Niemcem. Ku uldze Kieffera w tym momencie podano pierwsze danie. To było sashimi z cieniutkich plasterków dzikiego łososia, które Mifune krótko przed podaniem skropił wrzącym olejem sezamowym, tak by górna część plasterków ryby lekko się podgotowała. – I co pan myśli, Xavier? – spytał odrobinę za głośno Willinon, ściągając na siebie spojrzenia innych gości. – Perfekcyjne – odparł Kieffer po tym, jak już spróbował. I w tym wypadku nie była to tylko czcza uprzejmość, ale szczera prawda. Pozwolił, by kolejny plasterek łososia rozpłynął mu się w ustach. Przystawka była bardzo prosta, ale też bardzo dobra. Doskonałe składniki, doskonałe przygotowanie – być może Valérie miała rację i z takim menu można się było spotkać tylko raz na kilka lat. Kieffer przyglądał się Ryuunosuke Mifune przy pracy. Mistrz sushi stał za blatem roboczym umieszczonym w poprzek cedrowego stołu, jakieś dziesięć metrów od niego. Ucierał akurat korzeń wasabi nad surową skórą rekina rozciągniętą na desce. W większości nowoczesnych kuchni używano do tego tarki ze stali szlachetnej, ale Mifune pracował zgodnie z tradycyjną japońską metodą. Następnie kucharz wypełnił liczne miseczki utartą rzodkwią i dał znak asystentowi, by podał mu kilka

podgotowanych ośmiorniczek. Mifune przyjrzał się badawczo ich ramionom, przez moment zdawał się wahać, a potem zaczął je kroić na małe kawałeczki sushi. Kiefferowi rzuciło się w oczy, że Mifune porusza się jak robot. Stał, opierając się o blat, i raczej siekał, niż kroił. W powszechnym mniemaniu Japończyków może i uważa się za sztywnych i oficjalnych, ale taka charakterystyka nie pasowała do dobrych kucharzy sushi, których Kieffer miał okazję dotychczas poznać. Podchodzili do pracy spokojnie i w kontrolowany sposób, lecz poruszali się przy tym zwinnie jak chińscy mistrzowie tai chi. Mifune natomiast kuśtykał po kuchni jak robot. Kieffer położył rękę na przedramieniu Valérie, która rozmawiała właśnie z siedzącym na prawo od niej niemieckim ministrem środowiska. – Co jest? – Popatrz na Mifune – szepnął do niej – coś z nim jest nie tak. Valérie chciała coś odpowiedzieć, ale gdy jej spojrzenie padło na mistrza sushi, umilkła. Mifune wciąż stał za swoim blatem roboczym z yanagi, małym nożykiem do filetowania, w prawej ręce. Przestał jednak kroić rybę. Zamiast tego stał prosty jak świeca przed swoim mise en place, miał lekko opuszczoną głowę i wpatrywał się w leżące przed nim ramiona ośmiornicy. Pozostali goście pogrążeni byli w rozmowie i z przyjemnością jedli sashimi. Wyglądało na to, że nikt inny nie zauważył dziwnego zachowania Mifune. – Masz rację, Xavier – szepnęła nerwowo. – Co się dzieje? Co z nim? Nim Kieffer zdążył odpowiedzieć, zagłuszył go grzmiący głos Willinona: – To rytuał zen, proszę pani. Nasz kucharz też tak robi. Valérie przyjrzała się badawczo Amerykaninowi. – Zen. Kieffer znał już to spojrzenie i zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej ostrzec prostodusznego Kalifornijczyka. Tymczasem Willinon ciągnął niewzruszenie: – To japońska tradycja, jak mi się wydaje. Medytacyjne zatopienie się w sobie, kiedy to kucharz przez kilka sekund składa pokłon rybie, zanim ją pokroi. Kieffer chciał właśnie wtrącić, że to medytacyjne zatopienie się w sobie u Ryuunosuke Mifune trwa już zdecydowanie dłużej niż kilka sekund. Ale nie doszedł do tego. W tej samej chwili bowiem kucharz, sztywny jakby połknął kij, zaczął się chwiać. Jego cera przybrała sinawy odcień. Pozostali goście też zdążyli zauważyć, że coś jest nie tak. Wszystkich ogarnął niepokój. A potem Mifune runął do tyłu. Kieffer zdążył jeszcze zauważyć zupełnie skamieniałą twarz Japończyka, nim ten głośno uderzył o drewniane deski podłogi. [1] Niektóre mniej znane terminy kulinarne zostały objaśnione w słowniczku na końcu książki, sporządzonym przez autora i uzupełnionym przez tłumaczy. [2] Jap.: witaj! (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy).

2 Siedzieli w biurze Valérie, przy Avenue de Breteuil, i patrzyli przez okno. Nad dachami miasta wkrótce wstanie słońce. Kieffer zaciągnął się ducalem. A potem powiedział: – Myślę, że z naszego wspólnego weekendu już nic nie wyjdzie. Następnym razem może lepiej będzie wybrać się gdzieś na wieś. Valérie zerwała się z sofy i spojrzała na niego gniewnie. – Mój Boże, to wszystko, o czym jesteś w stanie teraz myśleć? Mifune nie żyje! – Valérie przemierzyła swoje wielkie i niewysprzątane biuro redaktorki naczelnej, zatrzymała się przed olbrzymim zdjęciem z surferem na gigantycznej fali. – Twój cynizm jest czasem naprawdę niesłychany. – Złóż to na karb mojego wieku – odparł Kieffer. – To miał być żart. Nim Valérie zdążyła coś powiedzieć, zadzwoniła jej komórka. Odebrała telefon, a Kieffer przyglądał się w tym czasie butelce calvados stojącej przed nim na stole i zastanawiał się, czy nie powinien dolać sobie jeszcze trochę. Musiała już dochodzić piąta, a on przez całą noc nawet nie zmrużył oka. Po tym jak Mifune przewrócił się podczas omakase, zapanował niezły chaos. Zsiniałego mistrza sushi zabrano do szpitala z podejrzeniem ciężkiego zatrucia. Kiedy go tam dowieziono, jeszcze żył, ale zmarł godzinę później. Paryska policja początkowo zatrzymała gości w Musée d’Orsay, by móc ich od razu na miejscu przesłuchać. Wielu z obecnych było obcokrajowcami i najwyraźniej policjanci obawiali się, że później do części z nich nie będą już w stanie dotrzeć. Jednak pod naciskiem burmistrza dość szybko ich puszczono. Valérie i Kieffer przeszli pieszo do głównej siedziby Guide Gabin, która znajdowała się niedaleko muzeum. Od tej pory minęło już parę godzin, ale Valérie wciąż prowadziła rozmowy telefoniczne, by wyciągnąć kolejne szczegóły. Musiała już pobudzić przynajmniej z pół tuzina ludzi. Od kilku minut słuchała swojego rozmówcy, którego Kieffer nie znał, nie zadając żadnych pytań. A potem powiedziała: – Bardzo mi przykro, François. Jeśli będę mogła coś dla ciebie zrobić, zadzwoń do mnie, dobrze? – A potem odłożyła telefon. Kieffer pochylił się do przodu, by zgasić papierosa. – Co powiedział burmistrz? – Przyczyną śmierci Mifune było na pewno zatrucie. Silna neurotoksyna wywołująca paraliż. – Zobaczył, jak przełknęła ślinę. – W najgorszym wypadku prowadzi to do zatrzymania oddychania. – Allégret mówi, że został otruty? A więc zamordowany? – Nie, tego nie powiedział. Policja zakłada raczej, że doszło do tragicznego wypadku. – Wypadek z neurotoksyną? – Tak, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało. W ciele Mifune stwierdzono śmiertelną dawkę tetrodotoksyny. To trucizna występująca w japońskich rozdymkach. Kieffer gwizdnął cicho przez zęby, wydmuchując przy tym dym z papierosa. A potem powiedział: – Nazywa się fugu. W Japonii to przysmak. O ile sobie przypominam, rozdymka znajdowała się w karcie dań. Valérie potrząsnęła głową, daremnie szukając paczki papierosów. Kieffer podsunął jej swoje ducale. – Nie, dziękuję. Te zacznę palić dopiero wtedy, gdy splajtuje Gauloises. Mam jeszcze gdzieś trochę. – Gdy znalazła w szufladzie nową paczkę, powiedziała: – Najwyraźniej istnieją też inne morskie zwierzęta

wydzielające tę truciznę. Tak twierdzi policja. Na przykład ośmiornice. – Tak, mogło się tak zdarzyć. Ośmiornica miała być – Kieffer wyciągnął z kieszeni kartkę z menu, którą schował, będąc jeszcze w Musée d’Orsay – na trzecie danie. – Teoretycznie jest więc możliwe, że w jakiś sposób trafiła do organizmu kucharza. Tak mówią lekarze sądowi. – Nigdy o tym nie słyszałem, ale niech będzie. I człowiek od tego umiera? – Jak już ci wspominałam, François wciąż szuka kulinarnych wyzwań i zdarzyło mu się już kiedyś jeść fugu w Tokio. Wyjaśnił mi, że większość zatruć tetrodotoksyną, do których tam dochodzi, kończy się raczej szczęśliwie. Japońscy lekarze znają objawy i jeśli ofierze szybko zostanie udzielona pomoc, to ma spore szanse na przeżycie. W tutejszym szpitalu najpierw byli zupełnie bezradni i stracili cenne minuty. A sam Mifune musiał już przez jakiś czas źle się czuć. Gdyby wezwał lekarza, być może lepiej by się to skończyło. Zamiast tego zacisnął zęby i pracował dalej. – A więc zabiła go niejako własna żelazna dyscyplina. Spojrzała na niego z dezaprobatą. – No proszę, i znów ten twój niepowtarzalny cynizm. François uważa, że to on ponosi winę, bo wywarł tak silny nacisk na Mifune. Myślę, że strasznie się z tym czuje. To akurat Kieffer był w stanie zrozumieć. Sam widział, jak Mifune się dusił. Nie mógł pozbyć się obrazu sztywnego, padającego do tyłu Japończyka z szeroko otwartymi z przerażenia oczami. Kieffer dolał sobie do kieliszka i przyglądał się złocistemu płynowi. Potem odstawił kieliszek na stół. – Musimy się na trochę położyć, Val. To wszystko było bardzo męczące. – Wstał, podszedł do niej i wziął ją w ramiona. Pozwoliła mu na to. Po kilku sekundach uwolniła się jednak z jego objęć i powiedziała: – Jeśli chcesz, możesz pojechać do mojego mieszkania i trochę się przespać. Ja... teraz nie mogę. Może praca mnie trochę od tego oderwie. Albo popływam. – Wcisnęła mu do ręki klucze do domu. – Rozumiem – powiedział. Potem przeszedł przez pustą redakcję w stronę wind. Klucze Valérie odłożył w jej przedpokoju na biurku. === =

3 Jeśli w ogóle jest taka pora, o której Paryż zamiera, to chyba właśnie na krótko przed piątą w niedzielny poranek. Kieffer spojrzał w dół Avenue de Breteuil, szerokiej, zaprojektowanej przez Haussmanna alei z bujnymi pasami zieleni. Nie było na niej widać ani jednego człowieka. Przeszedł kawałek pustą ulicą w stronę brzegu Sekwany. Burczało mu w brzuchu. Oprócz trzech plasterków sashimi poprzedniego wieczoru nie zjadł nic więcej i teraz zaczął czuć straszny głód. Zastanowił się, czy nie pójść pieszo do „Pied de Cochon”, jednego z nielicznych w śródmieściu lokali, który był otwarty o tej porze. Ale ta myśl od razu przypomniała mu o Valérie. To właśnie w „Cochon” się poznali, gdy rozmawiał z nią o testerze pracującym dla Guide Gabin, który zmarł w tajemniczych okolicznościach w restauracji Kieffera w Luksemburgu. Młoda kobieta zrobiła wtedy na nim duże wrażenie, była bowiem zupełnie inna od jego wyobrażeń o dziedziczce i szefowej najsłynniejszego imperium gastronomicznego na świecie. W jego pełnych uprzedzeń wizjach kobiety takie jak Valérie nosiły sznury pereł, wszędzie jeździły ciemnymi limuzynami i były przyzwyczajone do tego, że tout le monde okazuje im szacunek. Jednak Valérie w trampkach i w dżinsach wyglądała jak zupełnie normalny człowiek, którego nie były w stanie zmienić ani nieprzyzwoite bogactwo, ani prywatne szkoły. Jej otwartość i przystępność całkowicie go rozbroiły. Niedaleko Pont des Invalides Kieffer usiadł na ławce i zapalił papierosa. Powoli świtało. To było głupie, by wszystkie zamożne kobiety traktować jak zblazowane perliczki. Westchnął. Ale traktowanie milionerki i spadkobierczyni paryskiego imperium medialnego jako najmniej skomplikowanej dziewczyny na świecie ze względu na jej podniszczone trampki i surferskie ubranie też było naiwne. „Cochon” nie wchodził więc w rachubę, nie teraz, nie po takiej nocy. Nagle Kiefferowi przyszło do głowy, gdzie mógłby o tej godzinie zjeść pierwszorzędne śniadanie. I wiedział też, z kim mógłby się tam umówić o tak absurdalnej porze. Wyciągnął z kieszeni komórkę i wybrał numer, który wciąż jeszcze znał na pamięć. Po drugim sygnale usłyszał krzykliwy, szorstki głos: – Hashimoto Kaneda. Moshi moshi! – W tle słychać było ogłuszający hałas. – Tu Xavier. Xavier Kieffer. Pamiętasz mnie jeszcze, Toro? – Xavier-kun! No jasne, człowieku, a to ci niespodzianka. Jesteś w Paryżu? – To drugie zdanie utonęło niemal w hałaśliwym dzwonieniu. – Tak – odpowiedział Kieffer. – A ty, jak słychać, jesteś na Rungis. – Hai! – Znalazłbyś czas na małe śniadanko, Toro? – Tak. Możesz być o szóstej w „La Marée”? No wiesz, tej restauracji rybnej przy targowisku? Kiefferowi o tej porze jajka na bekonie odpowiadałyby znacznie bardziej niż ostrygi, bez względu na to, jak byłyby one świeże. Postanowił jednak, że nie będzie niczego utrudniać. – Zaraz tam jadę. Do zobaczenia, Toro. Rungis znajdowało się na południu, spory kawałek za paryskim ringiem opasującym śródmieście. Wcześniej targowisko ulokowane było w samym środku miasta, w Les Halles, niedaleko giełdy. Émile Zola nazywał to olbrzymie targowisko „brzuchem Paryża”, ponieważ można tam było kupić wszystko, co

choćby w najmniejszym stopniu nadawało się do jedzenia. W końcu jednak Les Halles pękły w szwach, a rynek w latach sześćdziesiątych przeniesiono za miasto. Tam, gdzie wcześniej położone były senne wioski Rungis i Chevilly-Larue, na obszarze ponad dwustu trzydziestu hektarów znajduje się teraz Marché International de Rungis, największe targowisko żywności na tej planecie. To, co kiedyś było brzuchem Paryża, teraz stało się bebechami świata. Były tu niezliczone hale z mięsem, rybami, podrobami, ponadto dziewięć osobnych budynków z warzywami. Do tego dochodziły restauracje, filie wszystkich najważniejszych banków, posterunek policji, a nawet biblioteka, w której można było uzyskać informacje o niuansach dotyczących oferowanych artykułów spożywczych. Rungis miało własny dworzec, do którego codziennie przyjeżdżały pociągi z wagonami chłodniami, pełne świeżych ostryg, homarów, tusz wołowych i filetów z królika. Jeszcze większe góry jedzenia dostarczano tu ciężarówkami i z położonego niedaleko od tego miejsca lotniska Orly. Gdziekolwiek na świecie coś zebrano, złapano lub ubito, najpóźniej w ciągu dwudziestu czterech–czterdziestu ośmiu godzin przynajmniej część tego trafiała do hal w Rungis, skąd wyruszała w dalszą drogę do kuchni i restauracji we Francji, Niemczech czy Luksemburgu. Podczas gdy Paryż jeszcze spał, w Rungis panował już duży ruch. Ktokolwiek miał coś wspólnego z gastronomią, handlem żywnością czy métiers de la bouche, pojawiał się tu wcześnie rano, by zapewnić sobie świeże towary. Kieffer dojechał taksówką do Pavillon de la Marée. Zwrócił uwagę na to, że znacznie rozbudowano halę rybną. Następnie przeszedł przez parking, gdzie nieogoleni mężczyźni na dwukołowych wózkach i małych wózkach widłowych przewozili do swoich ciężarówek stosy skrzynek pełnych obłożonych lodem ryb i owoców morza. Minęło go dwóch Chińczyków taszczących całego rekina, którego prowizorycznie przymocowali sznurkami do roweru. Kieffer zszedł im z drogi i zatrzymał się przed niebieskim neonem restauracji „A la Marée”. Ponoć nigdzie indziej nie serwowano równie świeżych ryb i owoców morza jak tutaj, bezpośrednio przy hali rybnej. Wcześniej w „Marée” przy odrobinie szczęścia można było trafić na prezydenta François Mitterranda, który we wczesnych godzinach lubił spożywać tu na śniadanie dwa tuziny ostryg. Gdy tylko Kieffer wszedł do restauracji, od razu zobaczył Kanedę Hashimoto. Stał przy barze z filiżanką espresso i gawędził z jednym z kucharzy. Wszyscy przyjaciele Japończyka nazywali go Toro, co miało być ironiczną aluzją do jego wyglądu. Toro w żargonie sushi oznaczało szczególnie tłusty brzuch tuńczyka. Jeśli istniało coś, czego Hashimoto z pewnością nie miał, to była to tkanka tłuszczowa. Miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, a więc jak na Japończyka dość sporo. A przy tym ważył nie więcej niż sześćdziesiąt kilo. Hashimoto wciąż wyglądał tak samo jak wtedy, gdy zajmował się barem sushi w „La Houle”. Wciąż zbudowany był wyłącznie z wytatuowanej skóry i kości. Czarne dżinsy i T-shirt z Dead Kennedys łopotały na jego ciele. Japończyk nosił krótką bródkę i golił głowę na łyso, co sprawiało, że trochę przypominał mnicha. Gdy zauważył Kieffera, uśmiechnął się szeroko. – Shibaraku desu ne! Szmat czasu! – Hashimoto wyciągnął do niego uniesioną rękę. Luksemburczyk przybił piątkę. Gdy już usiedli i zamówili kawę, Kieffer zapytał: – No więc, Toro, jak tam interesy? – Całkiem nieźle. Mam własny bar sushi w Saint-Germain. A ty masz przecież lokal w Luksemburgu, jak on się nazywa? – „Les Deux Eglises”. Idzie całkiem znośnie. Kelner przyniósł Japończykowi dwanaście ostryg i dwa rozerwane jeżowce. Kiefferowi wciąż jeszcze kręciło się trochę w głowie po calvados, spróbował więc z piklingiem i smażonymi ziemniakami. Hashimoto skropił swoje ostrygi tabasco i zaczął szybko opróżniać muszle, głośno siorbiąc. – Co cię tu sprowadza? – Byłem wczoraj wieczorem na kolacji w Musée d’Orsay z twoim krajanem Ryuunosuke Mifune.

Japończyk się roześmiał. Brzmiało to jak beczenie astmatycznej kozy. – Całkiem nieźle, stary. Ale trochę sztywno; wpadnij lepiej do mnie dziś wieczorem, to pokażę ci, że sushi może mieć też coś wspólnego z rock’n’rollem. I jak ci smakowało jedzenie Mifune? – Nie mogę powiedzieć. Podczas kolacji zabrano go do szpitala z objawami zatrucia. A teraz nie żyje. Hashimoto odłożył ostrygę, którą trzymał w ręce. – Cholera. Co za obłęd. Zapomnij o tym, co powiedziałem. Mifune był naprawdę wielki. I czym on się zatruł? – Tetrodotoksyną, tym cholerstwem z rozdymki. Policja twierdzi, że występuje ona też w innych rybach i że podczas przygotowywania omakase musiał w jakiś sposób mieć z nią kontakt, czego jednak nie do końca rozumiem. Hashimoto przywołał kelnera. – Moją butelkę i dwie miseczki proszę. – Potem znów zwrócił się do Kieffera: – Przyzwoitość wymaga, byśmy od razu wypili sake ku czci tego niezwykłego shokunina, niech spoczywa w spokoju. – Japończyk zmarszczył czoło. – To jak to było z tą trucizną? – Tak właściwie to myślałem, że ty będziesz mógł mi to wyjaśnić. – Tetrodotoksyna to bardzo silna neurotoksyna. Większość ludzi słyszała o niej w związku z fugu, czyli rozdymką. Ale występuje też u wielu innych morskich zwierząt. U raków, ślimaków, rozgwiazd, ośmiornic... – Wszystkie produkują tę samą truciznę? – Tak i nie. Nie jest produkowana przez same zwierzęta, lecz przez jakieś bakterie, które żyją z nimi w symbiozie. Tak mi się wydaje. Ale nie jestem przecież biologiem, człowieku! Tak czy siak, każdy japoński kucharz wie, że z pewnymi morskimi zwierzętami trzeba obchodzić się trochę ostrożniej. Kelner przyniósł im butelkę sake i dwie małe miseczki. Hashimoto napełnił je i jedną podsunął Kiefferowi. – Za wielkiego kucharza. Kanpai! – Kanpai. Mógłbyś przyjrzeć się temu menu, Toro? – To z wczorajszego wieczoru? – Zgadza się. Hashimoto szybko przejrzał listę dań na karcie i znów wybuchnął swoim astmatyczno-kozim śmiechem. – Muzukashii yo! – Że co proszę? – Trudne! Bardzo trudne menu – stwierdził specjalizujący się w sushi kucharz. – Bardzo proste, a jednocześnie niezwykle skomplikowane. – W którym ze składników z tego menu mogła się znajdować trucizna? Hashimoto spojrzał na niego. – W żadnym. Kieffer poczuł narastającą irytację. – Spójrz tutaj, na trzecie danie. Tako z abalonami. Tako to przecież ośmiornica, prawda? I mówiłeś, że ośmiornice mogą mieć w sobie tę neurotoksynę. – Mogą, ale nie w przypadku Mifune. – Toro, nie rób tak, żebym musiał wyciągać z ciebie każde słowo. – Już dobrze, dobrze. Wygląda to tak: tetrodotoksyna jest wstrzykiwana ofierze przez tako, gdy gryzie. Jest więc skoncentrowana w pobliżu jej otworu gębowego. A ponieważ nikt nie jada głowy ośmiornicy, niebezpieczeństwo otrucia się tym jest bardzo niewielkie. – Hashimoto znów skropił ostrygę tabasco. Była już tak pokryta sosem z chili, że prawie nie dało się jej rozpoznać. – Czasami trucizna może się jednak zebrać w końcówkach ramion. Ale tylko tam. – Często się to zdarza?

– Cholernie rzadko. Tak rzadko, że większość kucharzy sushi w ogóle się tym nie przejmuje i ignoruje ten problem. Tylko kilku tradycjonalistów z najlepszych kuchni wciąż trzyma się tej tradycyjnie przekazywanej reguły. Nigdy nie serwują końcówek ramion i bez rękawiczek nawet ich nie dotykają. I Mifune do takich właśnie należał. – Może po prostu popełnił błąd? – wtrącił Kieffer. Hashimoto energicznie pokręcił głową. – Mifune jest legendą, człowieku. Już w wieku trzynastu lat rozpoczął naukę w Shibuya, ma ponad czterdziestoletnie doświadczenie. A tako była jedną z jego specjalności. Ośmiornice są najtrudniejsze. Mały błąd podczas przygotowywania posiłku i smakują jak opony samochodowe. Duży błąd i masz gościa, który nie może złapać tchu i trzeba go zawieźć do szpitala. – Japończyk oddał Kiefferowi karteczkę z menu i popatrzył mu głęboko w oczy. – Mówię ci, jeśli w tym mieście, ach, co tam, na całym kontynencie, żył człowiek, który z pewnością nie mógł się sam otruć tako, to był nim Ryuunosuke Mifune. === =

4 Hashimoto podrzucił Kieffera swoją mazdą cosmo z powrotem do miasta i wysadził go przed Gare de l’Est. – A może miałbyś jednak ochotę wpaść do mojej restauracji? – zapytał Japończyk. – Chłopacy by się ucieszyli, mogąc cię poznać. – Dzięki, Toro, może innym razem. Naprawdę powinienem wracać do Luksemburga. Dziś wieczorem znów muszę się pojawić w kuchni, a nie spałem całą noc. Hashimoto pokiwał ze zrozumieniem głową. – Starzejemy się. Kiedyś wystarczało, że wrzuciliśmy coś na szybko, a potem przez cały wieczór biegaliśmy po kuchni jak nakręceni. – Wcześniej nie mieliśmy własnych restauracji. Musieliśmy troszczyć się tylko o nas samych. – To prawda. Ale było też całkiem fajnie. Uścisnęli sobie ręce na pożegnanie i Kieffer przyglądał się, jak Hashimoto odjeżdża w swoim czerwonym oldtimerze. Nie za bardzo wiedział, co powinien teraz ze sobą zrobić. Cały jego harmonogram się posypał. Czuł tylko chaos. Nie miał ochoty dzwonić do Valérie, pokazała mu przecież dostatecznie wyraźnie, że nie ma ochoty więcej go widzieć w ten weekend. Z drugiej strony, opinia Toro, że Mifune nie mógł otruć się sam, powinna szefową Gabina bardzo zainteresować. Kieffer kupił sobie w amerykańskim coffee shopie espresso, które ku jego wielkiemu niezadowoleniu barista podał mu w papierowym kubeczku wielkości naparstka. Potem napisał SMS-a do Valérie. Odkąd związał się z paryżanką, nauczył się co nieco o nowoczesnych metodach komunikacji. Na przykład, że w trudniejszych fazach związku, kiedy nie miało się ochoty ze sobą sypiać i rozmawiać, wciąż można było wysłać wiadomość tekstową. I że taka niebezpośrednia komunikacja zwiększała szanse na to, by w ogóle uzyskać jakieś odpowiedzi na swoje pytania. Między kolejnymi łykami letniej kawy Kieffer ułożył wiadomość, kilka razy ją zmienił, potem skasował, by znów zacząć pisać od początku. Na koniec na jego ekranie widniało: „Jadę do domu. Zadzwoń do mnie, jeśli masz ochotę. Mam nowe informacje o RM”. Wysłał SMS-a i wyszedł na peron. Miał szczęście, bo następny pociąg pospieszny do Luksemburga odjeżdżał za kilka minut. W pociągu najpierw zajął się przeglądaniem francuskich gazet, które kupił w kiosku na dworcu. W żadnej z nich nie wspominano o śmierci mistrza sushi. Prawdopodobnie wydarzyło się to zbyt późno, by mogło trafić do niedzielnego wydania. Ale już następnego dnia, tego Kieffer był pewien, w gazetach będzie pełno o tej historii. Po pół godzinie zauważył, jak ciężkie stają się jego powieki. Był na nogach od dwudziestu czterech godzin i żadne espresso na świecie nie mogło mu pomóc. Zapadł się głębiej w fotel i natychmiast zasnął. Gdy się obudził, TGV dotarł już do Luksemburga. Właśnie wjeżdżali do miasta. Był cudownie słoneczny poranek. Kieffer nie miał żadnego ciężkiego bagażu, postanowił więc pójść do domu w Dolnym Mieście na piechotę. Opuścił dworzec i ruszył spacerem Avenue de la Gare. Następnie przeszedł przez wiadukt rozpięty nad leżącą poniżej Doliną Pétrusse. W dolinie można było dostrzec spacerowiczów przechadzających się po błoniach. Za mostem skręcił w prawo, przeszedł przez Plateau du St. Esprit i dotarł do wpasowanej w skalną ścianę windy na końcu placu. Wszedł do niej razem z japońskimi turystami i zjechał z górnej części Luksemburga do położonego siedemdziesiąt metrów niżej Dolnego Miasta.

Tu przyspieszył kroku i szybko zostawił za sobą azjatyckich wycieczkowiczów. Kilka minut później stał przed drzwiami swego domu na Tilleschgass. Nie minęło jeszcze południe, zostało więc trochę czasu, zanim trzeba będzie udać się do restauracji. Specjalizująca się w lokalnych przysmakach „Les Deux Eglises” znajdowała się w dzielnicy Clausen, niezbyt daleko od domu Kieffera w Grund. W Luksemburgu w sumie nic nie było położone daleko od siebie. Kieffer włączył swój prychający, monstrualny ekspres do kawy marki Vibiemme i przygotował sobie kawę z mlekiem z trzech porcji espresso. Potem przeszedł do znajdującego się za starym domem z cegły ogrodu, który graniczył z rzeką Alzette. Posiedział trochę na słońcu. Akurat wtedy, gdy ciepło zaczynało go usypiać, zadzwonił telefon. Spojrzał na wyświetlacz. – Cześć, Valérie. – Jesteś już z powrotem w Luksemburgu, Xavier? – Tak, siedzę sobie w ogrodzie. Paryż bez ciebie niespecjalnie mnie interesuje. Valérie milczała przez kilka sekund, a potem powiedziała: – Xavier, strasznie mi przykro, ja... naprawdę nie chciałam... ach, cholera. Czego nie chciała? Zapraszać go do Paryża bez żadnego wyjaśnienia? Po to, by od razu wystawić go za drzwi, również bez wyjaśnienia? Kieffer właściwie chętnie by się tego dowiedział. Zamiast tego rzekł: – Nic się nie stało, Val. – Wynagrodzę ci to. Za dwa tygodnie tylko my dwoje – przyrzekła. – Byłoby cudownie. Ale może tym razem nie w Paryżu. – No przecież wiem – odparła. Smutek, przygnębienie znikły z jej głosu, znów brzmiała jak rozbrykana młoda dziewczyna. – Pojedziemy w te... no, jak one się nazywają? W te Luksemburskie Alpy, o których mi opowiadałeś. Kieffer nie mógł powstrzymać śmiechu. – Masz na myśli Małą Szwajcarię? To niezły pomysł. Ale nie obiecuj sobie zbyt wiele, najwyższy pagórek ma dwieście metrów. Ale jest tam naprawdę pięknie. – I dodał: – Bardzo romantycznie. – A więc jesteśmy umówieni. Przyjadę w piątek, a potem zdobędziemy wasz górski masyw. Ale dzwonię jeszcze w innej sprawie. Czego dowiedziałeś się o Mifune? Xavier zapalił ducala, pozwolił, by odrobina gęstego dymu uleciała z jego ust, by zaraz potem znów się zaciągnąć. – Właściwie to nic pewnego. Ale spotkałem się z moim starym przyjacielem, Toro Hashimoto. Pracował w „La Houle” w tym samym czasie co ja, a teraz prowadzi w dzielnicy XVI własny bar sushi. – I co takiego powiedział? – Powiedział, że taki mistrz sushi jak Mifune nie może otruć się tetrodotoksyną z ośmiornicy. – Dlaczego nie? Przecież teoretycznie coś takiego może przytrafić się każdemu, kto ma do czynienia z trującymi morskimi zwierzętami. – Toro twierdzi, że Mifune zasadniczo nigdy nie używał w swojej kuchni końcówek ramion ośmiornicy. I robił tak dlatego, że istnieje jedna szansa na tysiąc, że może się w nich nagromadzić neurotoksyna. W branży dobrze wiedziano o tym jego dziwactwie, bo taka, powiedzmy, przesadna pedanteria, jest raczej niezwykła. Valérie westchnęła ciężko. – To znaczy, że ktoś musiał... – Właśnie – wszedł jej w słowo Kieffer. – Ktoś musiał w jakiś sposób podać mu tetrodotoksynę. – Czy mogę to przekazać dalej burmistrzowi, Xavier? François strasznie by to zainteresowało. – Oczywiście, Val. Ale mam prośbę. – Jaką, Xavier? Kieffer odniósł wrażenie, jakby udawała, że nie wie, o co chodzi, i to mu się nie spodobało. – Nie wplątuj mnie w to. Jedynymi rybami, jakimi chciałbym się zajmować, są duszony sztokfisz i

pstrąg w białym winie, które znajdują się w mojej karcie dań. – Zrozumiałam. Słuchaj, muszę już kończyć. Ściskam cię. – I się rozłączyła. Kieffer został jeszcze trochę na słońcu i patrzył na Alzette. Humor wyraźnie mu się poprawił, złość na Valérie prawie całkiem mu przeszła. Uspokoiła go perspektywa wspólnego weekendu z dala od wszelkiego zgiełku. Przyda im się trochę czasu i spokoju, a położony na uboczu zajazd gdzieś na luksemburskiej wsi był dokładnie tym, czego potrzebowali. Wrócił do salonu. Zadowolony, przez pół godziny przeglądał przewodniki po Luksemburgu. Wyszukał miły hotelik i kilka odpowiednich restauracji w okolicach Echternach. === =

5 W poniedziałkowy poranek, jak zawsze gdy pogoda na to pozwalała, Kieffer pokonał drogę ze swojego domu do „Deux Eglises” pieszo. Poruszanie się samochodem po luksemburskim Dolnym Mieście było męczące, bo wciąż trzeba było objeżdżać jakieś wielkie wapienne skały, na których i między którymi zbudowano miasto. Per pedes docierał do swego małego lokalu w niecałe dwadzieścia minut. Poza tym ten krótki spacer często pomagał mu uwolnić głowę od myśli. Kręta droga Kieffera prowadziła obok opactwa Neumünster, a potem wąską ścieżką wzdłuż rzeki, którą docierał do Clausen. Zawsze podczas tych krótkich spacerów lubił spoglądać na leniwe wody Alzette, ale od kilku miesięcy wpatrywał się ze szczególnym skupieniem w prawo, starając się nie dostrzegać nowych budynków, które zaczęły wyrastać po jego lewej ręce. Jakiś architekt miejski postanowił ulokować w ville basse[3] budowane z prefabrykatów wielkie czerwone bloki z lustrzanymi szybami. Te biurowe kostki wyglądały tak, jakby rzucił je tutaj bezmyślnie jakiś olbrzym. Takie szklane skrzynie pasowały do luksemburskiego Dolnego Miasta mniej więcej tak samo, jak Big Mac do menu Paula Bocuse’a. W budynkach miały swoje siedziby – czego dowiedział się z gazet – różne amerykańskie firmy zajmujące się zaawansowaną technologią oraz firma oferująca rozmowy telefoniczne przez internet. Kieffer nie do końca pojmował, dlaczego ktoś miałby chcieć dzwonić przez internet; czy nie było tak, że każdy miał dzisiaj komórkę? Rozumiał jednak, dlaczego firmy wybrały sobie taką właśnie lokalizację. Ich młodzi, błyskotliwi pracownicy nie mieli ochoty przesiadywać na bezdusznym Kirchberg poza miastem. Tam w niezliczonych wieżowcach gnieździli się urzędnicy różnych instytucji Unii Europejskiej oraz pracownicy setek banków i funduszy inwestycyjnych, liczykrupy i biurokraci. Szefowie firm internetowych najwyraźniej uważali takie otoczenie za mało kreatywne dla swych pracowników. Zdecydowali się więc na Clausen, z jego kruchym urokiem, artystami i elegancko odrestaurowanym starym browarem Mousel. Kieffer potrafił to zrozumieć, bo sam przecież chętnie tu żył i pracował. Ostatnio zaczął się jednak trochę obawiać, że te internetowe świry odbiorą mu dzielnicę i zabudują amerykańskimi coffee shopami, próbując stworzyć tu miniaturę Marais czy Prenzlauer Berg. Typy takie, jak Cesar Lee Willinon, które pojawią się tu z koszami pełnymi dolarów, będą cieszyć się czarującym lokalnym kolorytem i kreatywną atmosferą, a potem błyskawicznie doprowadzą do ruiny rynek nieruchomości i wszystko pozostałe. Kieffer cieszył się, że zostawił już za sobą te internetowe kostki, a teraz minął Rives de Clausen, przebudowany browar. Zaczął wspinać się Rue Jules Wilhelm, gdzie do stromego stoku przykleiła się francuska strażnica, w której mieściła się jego „Deux Eglises”. Na tarasie restauracji siedziało kilku turystów, ciesząc się popołudniowym słońcem. Wszedł po starych kamiennych schodach pokrytych porostami, kiwnął głową dwóm miejscowym, stałym gościom i od Jacques’a, jednego ze swych kelnerów, odebrał fartuch. Zamierzał już wejść do sali jadalnej, gdy jeden z gości zwrócił się do niego po angielsku. – Sorry, jedno pytanko. Kieffer się obrócił. Przy ostatnim stoliku po prawej stronie siedziało trzech młodych mężczyzn. Ze względu na ich kolorowe T-shirty i bejsbolowe czapki, wziął ich z początku za turystów, teraz jednak zobaczył, że nie mógł się bardziej pomylić. Na ich stole leżało kilka laptopów, a obok co najmniej pół tuzina dalszych urządzeń elektronicznych. Dwóch z nich pilnie coś pisało. Ten, który odezwał się do

Kieffera, musiał być po trzydziestce. Nosił wąsy jak z filmu Magnum i patrzył na niego przez wielkie okulary w czarnej rogowej oprawce. Na jego koszulce widniał napis: „I’m huge on Twitter”. Teraz dla Luksemburczyka wszystko stało się jasne. Jedna z czerwonych kostek wypluła z siebie tych typów i teraz właśnie zamieniali jego restaurację w stację kosmiczną. Ten w rogowych okularach uśmiechnął się do Kieffera przyjaźnie i spytał: – To pan jest tutaj szefem? – Tak. – Chciałem spytać – wskazał na laptopy za sobą – czy moglibyśmy się u pana na krótko podłączyć. Angielski tego mężczyzny brzmiał tak, jakby miał w ustach gorącego kartofla. Kieffer nie za bardzo potrafił zlokalizować jego dziwny akcent; być może był Skandynawem. Kieffer gapił się na niego bezradnie. – Podłączyć? Do gniazdka z prądem? Nie bardzo rozumiem... – Do pańskiego wi-fi. – Gdy mężczyzna zobaczył, że Kieffer wciąż nie reaguje, powiedział ostentacyjnie powoli: – Czy pańska restauracja dysponuje bezprzewodowym łączem internetowym? Musielibyśmy się podłączyć, bo ta skała – tu wskazał na wznoszący się za nimi Kirchberg – i moja karta WCDMA nie za bardzo się lubią. Łapię tu tylko GPRS, a potrzebuję szerszego pasma. Zanim Kieffer zdążył coś odpowiedzieć, wtrącił się kolejny głos: – Unohda. Sillä internet on suuri mysteeri! Kieffer natychmiast go rozpoznał, to był jego przyjaciel Pekka Vatanen. Fiński urzędnik Unii Europejskiej przy tak dobrej pogodzie lubił kończyć pracę godzinę wcześniej, by w „Deux Eglises” móc wypić butelkę swego ulubionego rivanera. Hipster w okularach w rogowej oprawce prychnął rozbawiony. Vatanen powiedział jakieś kolejne zdanie po fińsku, co sprawiło, że wszyscy zebrani przy stole eksperci internetowi zaczęli chichotać. Potem położył rękę na ramieniu Kieffera. – Wyjaśniłem to za ciebie, Xavier. W podziękowaniu możesz mnie uraczyć pinot blanc. Miałem dziś dwa okropnie nudne posiedzenia zespołu do spraw rolnictwa w kwestii normalizacji, a coś takiego wywołuje u mnie naprawdę straszne pragnienie. Weszli do lokalu. Vatanen natychmiast opadł na swoje stałe miejsce przy barze. Kieffer wszedł za ladę i odkorkował dla przyjaciela butelkę Coteaux de Remich, rocznik dwa tysiące dziesięć. Następnie zapalił ducala. – Co im powiedziałeś? To Finowie? Vatanen odebrał butelkę z jego rąk i hojnie polał sobie wina. Następnie spróbował go, stwierdził, że pinot mu smakuje, i powiedział: – Tak, pracują dla jakiejś filii fińskiego producenta telefonów komórkowych. To jakiś start-up, siedzą w tym nowym kompleksie biurowym. Wyjaśniłem im, że uważasz internet za wielki cud, że dopiero niedawno się z nim zapoznałeś i sądzisz, że wyskakuje z łącza telefonicznego. I że nie powinni cię niepokoić ideami – tu Fin zaczął ruszać rękoma, jakby to były skrzydła – że to coś, co lata sobie w powietrzu. A tak na poważnie, jeśli masz ochotę zatrzymać tych chłopaków jako klientów, być może powinieneś pomyśleć o jakimś hotspocie. Dla nich to pewnie coś ważniejszego niż czynna toaleta. Kieffer puścił dym w stronę sufitu. – Takich, którzy nie przychodzą tu ze względu na jedzenie, mogę sobie darować. Jedyny hotspot, jakiego tu potrzebujemy, to moja kuchenka indukcyjna. – Też polał sobie trochę pinot. – Ale zapomnijmy na chwilę o tych internetowych wariatach. Muszę porozmawiać z tobą o czymś zupełnie innym. Vatanen uniósł kpiąco prawą brew. – Niech zgadnę: kłopoty z dziewczyną? Mała madame trochę się rozbrykała? Kucharz energicznie pokręcił głową. – Nie, już raczej problemy z martwym kucharzem.

– Znowu? Może powinieneś w twoim menu... Kieffer westchnął. Było dla niego jasne, że Vatanen nie będzie potrafił powstrzymać się od takiego żartu. W ubiegłym roku w jego restauracji w tajemniczych okolicznościach stracił życie krytyk renomowanego przewodnika gastronomicznego Guide Gabin. Na szczęście przypadek ten został wyjaśniony, a opinia o „Deux Eglises” nie poniosła żadnego trwałego uszczerbku. Fin lubił jednak od czasu do czasu przypominać mu tę historię, wygłaszając na ten temat jakiś głupawy żart. Kieffer nie do końca uważał to za śmieszne, ale co miał zrobić? Subtelność nie należała do cech, które wyróżniałyby Vatanena. – Nie tutaj, Pekka. W Paryżu. Zmarły nazywał się Ryuunosuke Mifune i był znanym kucharzem sushi. Widziałem, jak umierał. – Aha. I dlaczegoż to byłeś przy tym, jak umierał? – Valérie mnie tam zaciągnęła. To była kolacja organizowana przez burmistrza Paryża. Jest jednym z jej znajomych czy przyjaciół, sam nie wiem. Vatanen gwizdnął z uznaniem przez zęby. – No, no, Xavier, przez ten romans ostatnio obracasz się w wyższych sferach, a niech mnie. Kieffer zignorował ten docinek i opowiedział przyjacielowi, co wydarzyło się w Musée d’Orsay i następnego dnia. Gdy skończył, Vatanen zapytał: – I ten kucharz sushi to był jakiś ważniak? – Można tak powiedzieć. Jeśli chciałbyś usłyszeć więcej szczegółów, musiałbym jeszcze raz zapytać Valérie. Ale w powszechnym mniemaniu uważa się, że Mifune wraz z Jiro Ono i Nobu Matsuhisa w pewnym sensie stanowią świętą trójcę kuchni sushi. To znaczy stanowili. – No, no. Czy to źle, że nigdy nie słyszałem o żadnym z tych trzech samurajów? – Nawet ty nie możesz wiedzieć wszystkiego, Pekka. – To prawda. – Fin wyglądał, jakby głęboko zastanawiał się nad tym problemem, a potem dolał sobie do kieliszka. W butelce zostało już niewiele wina. – Skoro ten Japoniec był takim geniuszem, i do tego jeszcze przyjacielem burmistrza, to policja pewnie porządnie weźmie się do tej sprawy. A ty, mój drogi Xavier, tym razem nie musisz nic robić. Xavier wiedział, że Vatanen nawiązuje do historii zmarłego testera od Gabina. Ponieważ zależało mu na opinii o jego restauracji i nie miał zbyt wysokiego mniemania o luksemburskiej policji, sam zajął się wtedy tą sprawą. Teraz jednak sytuacja wyglądała inaczej. Morderstwo zdarzyło się we Francji, z dala od „Deux Eglises”. Kieffer zamierzał więc trzymać się na dystans. Vatanen przekrzywił głowę i uśmiechnął się do niego po szelmowsku. – Ale trochę cię korci, co? – Ani trochę, Pekka. – Kłamca. Sam już nawet odkryłeś, że hipoteza paryskiej policji o wypadku przy pracy jest nie do utrzymania. I w dodatku nikt cię do tego nie zachęcał. – Uśmiechnął się krzywo. – Gdzieś w moim flegmatycznym nadwornym kucharzu drzemie prawdziwy terier, tropowiec, detektywistyczny mistrz kuchni. – Bzdury. Podaj mi lepiej swój kieliszek, reszta jest dla ciebie. – Dziękuję. No cóż, jeśli sama ciekawość nie wystarcza jako wewnętrzna motywacja, to na pewno istnieje coś innego, co znowu może uczynić z ciebie kuchennego detektywa. – I co by to miało być? – Seks. Namiętny seks z opaloną na brąz młodą Francuzką. Za coś takiego byłbym nawet gotów popełnić morderstwo, ty natomiast musisz jakieś rozwiązać. Będzie z pewnością wdzięczna, jeśli... Na szczęście zanim dość wyraźnie pijany Vatanen mógł rozwinąć swoje drastyczne wizje, zadzwonił telefon przy barze. – „Les Deux Eglises”, bonsoir.

Gdy Kieffer usłyszał, czego oczekiwał od niego rozmówca, dosłownie zaparło mu dech. – W środę? Tak, to możliwe. Oczywiście, że przyjadę. Na razie. Kieffer odłożył słuchawkę i sięgnął po paczkę ducali. Mruczał przy tym pod nosem: – To rzeczywiście jest prośba, której nie da się odrzucić. Rozbawiony Vatanen wyszczerzył zęby. – Czyżby Valérie Gabin w bardzo miły sposób poprosiła cię o pomoc? – Nie, ale zrobił to François Allégret, burmistrz Paryża. Chciał, bym spotkał się z nim w jego domku myśliwskim pod Paryżem. – I czego od ciebie chce? – Tego jego asystent nie powiedział. Ale właściwie może chodzić tylko o zamordowanie Mifune. Fin przyjrzał mu się badawczo. – I dlaczego nie możesz odrzucić tej prośby? – No, Pekka, przypomnij sobie dokładnie historię z tym zmarłym krytykiem i diabelskim owocem. Pamiętasz jeszcze, jak porwał mnie ten koncern spożywczy? Byłoby już po mnie, gdyby w ostatniej chwili nie uratowała mnie francuska policja. – No i? Myślałem, że to Valérie Gabin powiadomiła wtedy policję. – To prawda – odparł Kieffer i dolał sobie wina. – Ale przybyli tak szybko tylko dlatego, że porządnie naciskał na nich Allégret, serdeczny przyjaciel Valérie. – Zajrzał do kieliszka. – Bez zaangażowania burmistrza Paryża pewnie bym już nie żył. – Czyli jesteś mu coś winien. – Można i tak na to spojrzeć. A François Allégret, jak mi się wydaje, jest kimś, kto zawsze bardzo dokładnie wie, kto jest mu winien jakąś przysługę. [3] Franc.: dolne miasto. === =

6 Domek myśliwski Allégreta położony był w pobliżu Melun, na południowy wschód od Paryża. Wokół ciągnęły się obszary leśne, takie jak Forêt de Fontainebleau i Bois de Valence, w których bogaci paryżanie oddawali się myśliwskim pasjom. W środę wczesnym rankiem Kieffera spod jego domu w Grund odebrała czarna limuzyna, peugeot, i ruszyli w drogę do Francji. Po dwóch godzinach dotarli do Bois de Livry. Szofer skręcił z drogi krajowej w las. Lekko mżyło. Nad ich głowami rozpościerało się gęste sklepienie z dębowych i bukowych liści. Było przez to tak ciemno, że kierowca musiał włączyć światła. Po kolejnych dziesięciu minutach dotarli do małego dworku otoczonego wysokim ogrodzeniem z kutego żelaza. Przed wejściem stało kilku policjantów z pistoletami maszynowymi. Gdy już ich przepuścili, kierowca zaparkował przy schodach przed głównym wejściem. Odziany w liberię mężczyzna otworzył Kiefferowi drzwi samochodu. – Dzień dobry, monsieur Kieffer. Pan burmistrz wybrał się dziś rano na polowanie na dziki i dopiero co wrócił. Doprowadza się do porządku. Kieffer rozejrzał się. Określenie „domek myśliwski”, którego użył asystent Allégreta, było sporym niedoszacowaniem. Był to raczej niewielki, przeuroczy zameczek z wieloma wieżyczkami, stajniami i różnego rodzaju pomniejszymi budynkami. Na lewo od nich znajdował się duży parking. Luksemburczyk zauważył kilku mężczyzn w myśliwskich kurtkach i kaloszach, obserwujących, jak zbroczone krwią ciało olbrzymiej lochy przenoszone jest z platformy jeepa do kadzi używanej przy spuszczaniu krwi. Najwyraźniej poranne polowanie Allégreta zakończyło się pomyślnie. Kieffer podążył za lokajem przez główny hol do jadalni. Zameczek musiał zostać wybudowany w XVIII lub XIX wieku i wyglądał jak muzeum. W pokoju, do którego wprowadził go mężczyzna, nie było choćby centymetra tapety. Wszelkie powierzchnie pokryte były gigantycznymi lustrami i obrazami olejnymi przedstawiającymi sceny łowieckie. Do tego dochodziły niezliczone poroża i głowy zwierząt, przytwierdzone do okrągłych drewnianych płyt. Również olbrzymi dębowy stół pośrodku sali był całkowicie zastawiony naczyniami ze szkła bakaratowego, miśnieńską porcelaną i srebrną zastawą. – W ile osób będziemy? – spytał Kieffer. – Tylko pan i pan burmistrz. Następnie mężczyzna bez słowa podał Kiefferowi kieliszek wina, wskazał mu do wyboru liczne gazety leżące na stoliczku obok, skłonił się i wyszedł. Kieffer przerzucił kilka stron „Le Monde”. W poniedziałkowym wydaniu był obszerny artykuł o śmierci Mifune. Bardziej interesujący wydał mu się jednak wstępniak na tytułowej stronie, w którym redaktor naczelny ekscytował się „potwornością całego tego wydarzenia”. Dziennikarzowi nie chodziło jednak o zmarłego Japończyka: „Musée d’Orsay to zaraz po Luwrze największy skarb Francji. Niektórzy nawet uważają, że jest ważniejsze, ponieważ swoimi zbiorami impresjonistycznego i ekspresjonistycznego malarstwa uosabia prawdziwego ducha narodu. I mamy tu do czynienia ze skandalem o niespotykanym zasięgu. W przeszłości François Allégret nieraz zwrócił już na siebie uwagę tym, że skarbce i narodowe świętości tego miasta, którym zarządza już od czternastu lat, traktuje w taki sposób, jakby były do jego dyspozycji, a wręcz stanowiły jego własność. Przypomnijmy tu należącą do miasta nieruchomość w dzielnicy VIII, którą Allégret za śmiesznie niską cenę udostępnił jako rezydencję swojemu przyjacielowi ze studiów (przypadkiem będącemu też dyrektorem Paryskiego Zarządu Muzeów). Teraz zaś burmistrz w stylu