iciu5

  • Dokumenty28
  • Odsłony5 442
  • Obserwuję9
  • Rozmiar dokumentów40.9 MB
  • Ilość pobrań2 979

Karolina Wilczyńska - Stacja Jagodno. Zaplątana miłość t.1

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Karolina Wilczyńska - Stacja Jagodno. Zaplątana miłość t.1.pdf

iciu5 Dokumenty
Użytkownik iciu5 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 146 stron)

T o wszystko to tylko mydlenie ludziom oczu! – mężczyzna siedzący w trzecim rzędzie nawet nie podniósł się z krzesła. Siedział rozparty, w przybrudzonej czapce z daszkiem, a jego złośliwy uśmieszek wyraźnie zwiastował nadchodzące kłopoty. Tamara poczuła, że napina mięśnie. No, dawaj, człowieku – pomyślała. – Co też ci nie odpowiada? Była przekonana, że przygotowała się solidnie do tego spotkania i żadne pytanie jej nie zaskoczy. – Pani nam tutaj opowiada jakieś pierdoły o pomocy rodzinie, o wartościach i co tam jeszcze… – mężczyzna przesunął daszek czapki na tył głowy, jakby szykował się do ataku. – A sama pani o swoją rodzinę nie dba. O co mu chodzi? O czym on mówi? – Tamara była kompletnie zbita z tropu. Za to pozostali uczestnicy spotkania wyraźnie się ożywili. Po sali przeszedł szmer, ludzie patrzyli to na kobietę, to na swojego sąsiada, najwyraźniej ciekawi dalszego ciągu. Tymczasem mężczyzna, zadowolony z zainteresowania, jakie wzbudził, mówił dalej: – Ja dobrze panią pamiętam, jak tu przyjeżdżała z matką. Wiadomo, jak dzieciaka na lato podrzucić, to wtedy rodzina na wsi dobra. Ale jak pomóc by trzeba, to już się o starej zapomni – rozejrzał się po twarzach zebranych i widząc potakujące głowy, kontynuował jeszcze śmielej. – Teraz z miasta przyjechała, żeby swoje interesy tu robić, bo pieniądze pewnie czuje. A nie wiadomo, czy Marciszowa opał na zimę ma za co kupić. Wstyd! Kim jest Marciszowa? Co ja mam z nią wspólnego – Tamara starała się zachować kamienną twarz, ale czuła, że ogarnia ją panika. Widziała wściekłość na twarzy kandydata na wójta i drwiące spojrzenia mieszkańców wsi. Musiała ratować sytuację. – Proszę pana – zaczęła powoli, żeby opanować drżenie głosu. – Tematem naszego spotkania jest program działania pana Kamińskiego, a nie moje życie rodzinne. Czy ktoś z państwa ma jakieś pytania do kandydata? Odpowiedzią, jakże wymowną, była cisza. Ciężka i połączona z pełnymi potępienia spojrzeniami. Prawda była taka, że to spotkanie okazało się klęską. Katastrofą, która będzie miała wpływ na całe wybory, a co za tym idzie – na jej pracę i życie. A najgorsze było to, że nie miała pojęcia, co tak naprawdę się stało, o co chodzi i co jej zarzucają. – O co tu pytać? – jedna z kobiet wstała ostentacyjnie, głośno odsuwając krzesło. – Jak tu widać, że od początku do końca same kłamstwa wygadują. Ja tam idę do domu. Wolę serial pooglądać. Szuranie krzeseł było sygnałem, że pozostali byli tego samego zdania. Tamara stała na środku sali i patrzyła, jak miejsca pustoszeją. Starała się do końca zachować profesjonalnie i powstrzymać łzy. – No to pięknie mnie pani urządziła! – Kacper Kamiński, kandydat na wójta gminy Jagodno, nawet nie

starał się ukryć wściekłości. – Teraz to już przegrałem z kretesem! A pani szef twierdził, że daje najlepszego pracownika. Pięknie, nie ma co! Wyszedł. Trzask zamykanych drzwi wyrwał ją z letargu, w którym tkwiła od kilku minut. Rozejrzała się po szkolnej klasie, w której odbywało się spotkanie przedwyborcze. Pusto. Nie miała tu już nic do roboty. Schrzaniła wszystko. Z rezygnacją zaczęła składać stojak z uśmiechniętym zdjęciem Kamińskiego. Sprawca jej porażki czekał do końca. Napawał się najwyraźniej swoim zwycięstwem. Daszek czapki wrócił już na swoje miejsce. Mężczyzna stał tuż przy drzwiach, z założonymi na piersi rękami i przyglądał się, jak kobieta zbiera ulotki i pakuje je do kartonowego pudełka. – Jakby pani chciała wiedzieć, to Marciszowa mieszka na końcu Borowej. Będzie ze dwa kilometry stąd. Ostatni dom, pod lasem. Udawała, że go nie słyszy. – Pozdrowienia od Poznańskiego – zabrzmiało jeszcze za jej plecami i powiew powietrza od drzwi dał jej sygnał, że została całkiem sama. A więc to sprawka obecnego wójta! Trzeba przyznać, że się postarał. I co ciekawe – wiedział o niej coś, o czym sama nie miała pojęcia. Starając się zachować spokój, zebrała resztę rzeczy i wyszła żegnana beznamiętnymi spojrzeniami wielkich polskich poetów, których portrety w wątpliwy sposób zdobiły ściany szkolnych korytarzy. I co teraz? Kamiński z pewnością już dzwonił do szefa. Mogła sobie bez trudu wyobrazić, jak wyglądała ta rozmowa. Znała obu mężczyzn, szczególnie Marka, szefa agencji reklamowej, w której pracowała od dwóch lat. Impulsywny, pewny siebie, nieprzebierający w słowach. Traktował pracowników jak swoją własność, wymagał posłuszeństwa i dyspozycyjności, ale kiedy wszystko szło dobrze, miał gest i potrafił rzucić nawet sporą premię. Za to kiedy coś było nie po jego myśli – lepiej nie mówić. Wrzaski Marka nie raz słychać było w najdalszym zakątku biura. Już niejeden nie wytrzymał psychicznie i pakował w pośpiechu swoje rzeczy. Z nią było inaczej. Znała Marka jeszcze z podstawówki, ale po skończeniu szkoły kontakt się urwał. Spotkali się przypadkiem, na ulicy. Obydwoje mieli akurat czas, więc poszli na kawę. Podczas zwyczajowych opowieści pod hasłem „co u ciebie?” powiedziała, że aktualnie haruje w korporacji za psie pieniądze i kursuje między firmą a domem, starając się panować nad wychowaniem córki. Marek okazał duże zainteresowanie jej sytuacją i z miejsca zaproponował pracę u siebie. Za prawie dwa razy więcej niż zarabiała dotychczas. Nic dziwnego, że dała się nabrać. Zobaczyła w myślach Marysię na wymarzonym obozie tanecznym, nową pralkę, bo stara, pamiętająca jeszcze dzieciństwo córki, już ciągnęła resztkami sił. I pomyślała, że już nigdy więcej nie będzie oglądać twarzy znienawidzonego prezesa, który przechadzał się po korytarzach pionu marketingu i mówił, niby to do siebie: – Darmozjady. Tylko wydają moje pieniądze i nic z tego nie ma. Zgodziła się na propozycję Marka, wierząc, że to szczęśliwe zrządzenie losu postawiło go na środku kieleckiego deptaka, a później skłoniło ją do przejścia zupełnie inną trasą niż chodziła zazwyczaj. Jednak wspólne dzieciństwo łączy na całe życie – myślała naiwnie. Szybko zrozumiała, że kolega z młodości wcale nie był tak bezinteresowny. Myślał i działał jak rasowy przedsiębiorca. Nie widział w niej koleżanki, ale pracownicę, która da z siebie wszystko i nie odejdzie po kolejnej awanturze. Status samotnej matki był gwarancją jej oddania i gotowości do poświęceń. Marek wiedział to od razu, ona zrozumiała jego prawdziwą motywację dopiero po kilku

miesiącach, kiedy na jej pierwszy protest przeciwko pracy od rana do wieczora usłyszała: – Zastanów się. Ja cię siłą nie trzymam. Jak pójdziesz na bezrobocie, to będziesz miała dużo czasu dla córki, ale nie wiem, co jej dasz wtedy na obiad. Zastanowiła się. I przyznała mu rację. W Kielcach nie było zbyt wielu ofert pracy dla kobiet po trzydziestce. Nie chciała, żeby Marysia musiała rezygnować z lekcji tańca, dodatkowego angielskiego czy szkolnej wycieczki. Poza tym Marek dobrze wiedział, jak ją ostatecznie przekonać. Kilka dni później dostała sporą premię za pozyskanie nowego klienta. Zabrała córkę na zakupy, zjadły obiad w restauracji i wyrzuty sumienia zostały zepchnięte gdzieś w głąb jej świadomości. I co teraz? – zastanawiała się. Jechała w stronę Kielc. Zamiast niedawno wyremontowanej „siódemki” wybrała drogę przez las. Co prawda mniej komfortową, pełną zakrętów, ale przy tak pięknej pogodzie nie było to problemem. Jadąc tędy, miała za to okazję podziwiać uroki przyrody w jesiennej odsłonie. Zachodzące słońce rzucało łagodne światło, promienie przeciskały się pomiędzy liśćmi, tworząc na asfalcie świetlistą mozaikę. Mijane drzewa zdawały się obracać, jakby prezentując najpiękniejsze i niepowtarzalne sukienki, mieniące się odcieniami żółci, pomarańczu i czerwieni. Takie kreacje trafiały im się tylko o tej porze roku, więc szeleściły liśćmi, starając się przykuć uwagę ludzi. Jednak przemierzający leśne ścieżki grzybiarze zainteresowani byli raczej najniższą i najmroczniejszą częścią jesiennego lasu. Tam, gdzie z rzadka docierało światło, mogli znaleźć to, czego szukali – brązowe prawdziwki, żółte kurki, kozaki o nakrapianych nóżkach. Nie patrzyli w górę, nie zwracali uwagi na ten cudowny pokaz piękna przyrody, który rozgrywał się tuż przed końcem jesiennego dnia, przy wtórze ptasich treli. Rozczarowane brakiem zainteresowania brzozy drżały w swoich białych sukienkach, płacząc deszczem drobnych żółtych listków. Tamara także zadrżała. Poczuła, że ma ochotę się zatrzymać, przytulić do jednej z brzóz i zapłakać razem z nią. W tym samym momencie z przydrożnych krzaków wyszedł wprost na drogę jakiś zamyślony zbieracz leśnego runa. Kobieta nacisnęła hamulec i z całej siły przydusiła klakson. Człowiek odskoczył na pobocze. Skoncentruj się, Sokołowska! – nakazała sobie w myślach Tamara. – Poezje ci w głowie i tańczące drzewa, a może jutro będziesz się rejestrować w Urzędzie Pracy. Myśl lepiej o tym, jak się wytłumaczyć z tej porażki. Przytulanie do brzozy na pewno ci nie pomoże. Nie rozglądając się już na boki, dojechała do granic miasta. Minęła szary kolos – kompleks więzienny, przejechała wzdłuż szeregu hurtowni i składów budowlanych i wjechała na parking supermarketu budowlano-ogrodniczego. Nie miała w planach żadnych zakupów. Po prostu tuż przy wejściu sprzedawali pyszne ciasteczka. Marysia je uwielbiała, szczególnie te z nadzieniem jagodowym. Przywiezie córce trochę słodkości, niech przynajmniej ona ma dzisiaj jakąś przyjemność. Skojarzenie z próbą przekupstwa i uzyskaniem wybaczenia za kolejną popołudniową nieobecność zagościło w głowie Tamary tylko na ułamek sekundy. W spychaniu niewygodnych myśli na dno świadomości nabierała coraz większej wprawy. Po kilku minutach znowu wsiadła do samochodu. Wrzuciła papierową torebkę z ciasteczkami na tylne siedzenie i przekręciła kluczyk w stacyjce. Za kwadrans będę w domu – pomyślała, wrzucając wsteczny. – Niech ten dzień już się skończy. Marysia wyraziła umiarkowaną radość z ciasteczek. Cóż, taki wiek – pomyślała Tamara. – Wszystko się nie podoba, a cieszyć się nie wypada. Trzeba przeczekać.

Zjadła z córką kolację, chwilę porozmawiały, chociaż nastolatka nie była specjalnie rozmowna. – A jak w szkole? W porządku? – Jak to w szkole, normalnie. – I rzeczywiście macie lekcje po angielsku? – Nie wszystkie, ale mamy. – Dajesz radę? – Staram się – Marysia wzruszyła ramionami. – Ale sama nie wiem… – Początki zawsze są trudne. Z czasem będzie łatwiej – próbowała pocieszyć córkę. – Ja też, kiedy zaczynałam pracę… – Dobra, wiem. Pójdę się pouczyć – przerwała dziewczyna. Tamara nie zatrzymywała córki. Niech się uczy. Kiedy Marysia po jej paru sugestiach zdecydowała się zdawać do klasy z międzynarodową maturą, Tamara była dumna z dojrzałości dziewczyny. W Kielcach utworzono tylko jedną taką klasę i żeby się do niej dostać, trzeba było nie tylko mieć dobre wyniki z egzaminów gimnazjalnych, ale jeszcze dodatkowo zdać test z języka angielskiego. Córka pokazała, że jest ambitna i potrafi wytrwale dążyć do celu. Jeżeli wszystko pójdzie pomyślnie, międzynarodowa matura otworzy jej drzwi uczelni na całym świecie. Marysię czekała teraz wytężona nauka. Tamara wierzyła jednak, że dzięki temu jej dziecku będzie się dobrze żyło. Może w przyszłości uniknie wybuchów złości szefa i całodziennej pracy… Kobieta postawiła kubek z herbatą na szklanym stoliku, a sama z ulgą usiadła na kanapie. Wreszcie miała chwilę spokoju, upragnionego odpoczynku po ciężkim dniu. W pierwszej chwili pomyślała, że ma ochotę na jakiś niewymagający wysiłku umysłowego film. Po prostu pogapić się w ekran, może pośmiać z perypetii bohaterów, wiedząc, że i tak czeka ich szczęśliwe zakończenie. Nie to, co w prawdziwym życiu. Myśli kobiety powróciły do popołudniowych wydarzeń. Już wiedziała, że z relaksu nici. Żołądek skurczył się na samą myśl o jutrzejszym spotkaniu z Markiem. Po raz kolejny analizowała swoje postępowanie. Czy popełniła jakiś błąd? Przecież była przygotowana najlepiej jak się dało. Wypytała Kamińskiego o wszystko, co mogło mieć znaczenie i co mogli próbować wykorzystać przeciwko niemu konkurenci. Nawet dziwił się czasami, po co jej takie informacje. Wiedziała o nim dużo. Znała nawet kilka grzeszków, które bez kłopotu mogła w dyskusji zmienić w zalety. Naprawdę się przygotowała. I sądziła, że przewidziała wszystko. A jednak się myliła. Słabym ogniwem okazała się ona sama – szefowa kampanii wyborczej. Tak szumnie nazwał jej stanowisko Marek, chociaż taki sztab, jakie wybory – była w nim sama i tylko od czasu do czasu pomagał jej któryś z grafików albo kilku wolontariuszy z młodzieżówki partii, którą reprezentował Kamiński. Marek nie chciał zatrudnić dodatkowej osoby, twierdził, że nie ma takiej potrzeby. Rzeczywiście. Przecież jedyną znaną mu potrzebą była chęć zatrzymania jak największej kwoty płaconej przez klienta dla siebie. Do tej pory Tamara miała nadzieję przynajmniej na dobrą premię, ale w obecnej sytuacji czuła, że będzie się cieszyła, jeżeli zachowa posadę. Szlag by to trafił! A wszystko przez jakiegoś chłopa i starą Marciszową. Kto to w ogóle jest, ta Marciszowa? – kobieta wstała i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. Trzy kroki do okna, trzy do drzwi. To zawsze pomagało jej zebrać myśli. – A może to od początku do końca prowokacja? Wyssane z palca bzdury, których przecież nikt nie będzie w stanie sprawdzić. – Trzy kroki, zwrot, trzy kroki – właśnie! Musi przede wszystkim dowiedzieć się, czy to wszystko jest prawdą. Bo jeżeli nie, to powie Markowi, że mają do czynienia z chwytem poniżej pasa, najczarniejszym PR-em, politycznym gównem. I jakoś się z tego wyłga. Tamara poczuła przypływ energii. Tak, to na pewno kłamstwo na potrzeby kampanii. Jest jeden sposób, żeby to sprawdzić.

Bez wahania sięgnęła po leżącą na fotelu torebkę, wyciągnęła z niej telefon i wybrała numer. Każdy sygnał zdawał się trwać nieskończenie długo. – Słucham? Nareszcie! – Cześć, mamo! Mam pytanie. – Dobry wieczór. Akurat teraz? To ważne? Stało się coś? – w głosie matki usłyszała ledwie wyczuwalną nutkę zniecierpliwienia. Zerknęła na zegarek – oczywiście, zapomniała, że akurat zaczął się kolejny odcinek serialu o lekarzach z Leśnej Góry. Postanowiła jednak nie odpuszczać. – Czy my mamy jakąś rodzinę w okolicach Jagodna? W słuchawce zapanowała cisza. – Halo, mamo, jesteś tam? – Tak, jestem. – Słyszałaś, o co pytałam? Czy mamy rodzinę we wsi Borowa? Gmina Jagodno. – Nie przypominam sobie – głos matki był stanowczy, a odpowiedź tak krótka i jednoznaczna, jakby miała uciąć dyskusję. Najwyraźniej w Leśnej Górze trwała jakaś niezwykle ważna akcja ratunkowa lub lekarze mieli pacjenta z bardzo rzadką chorobą. – I nazwisko Marcisz nic ci nie mówi? – Tamara chciała mieć pewność. – Córko, nazwisko Mickiewicz wiele mi mówi, ale to jeszcze nie dowód, że jesteśmy rodziną. Logika matki zawsze ją porażała. Zastanawiała się często, czy matka mogła zrobić coś w życiu spontanicznie i bez namysłu, ale nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Trudno powiedzieć, czy to lata pracy na oddziale intensywnej terapii wykształciły w niej takie cechy, czy też była taka jeszcze, zanim wybrała zawód, ale faktem pozostawało, że Ewa Dobrosz była uosobieniem rozsądku, rozwagi i wyważonych decyzji. Skoro więc mówiła, że nie mają rodziny w Jagodnie, to można było być pewnym, że tak właśnie jest. – Dziękuję, mamo. Nie przeszkadzam ci dłużej. Powiedz tylko, jak się czujesz? – Dokładnie tak, jak można się czuć mając prawie siedemdziesiąt lat. Nie narzekam. – W takim razie zadzwonię jutro. Śpij dobrze, dobranoc. – Dobranoc – rozłączyła się, zanim jeszcze wybrzmiała ostatnia sylaba. Leśna Góra nie mogła czekać. Tamara wróciła na kanapę. Teraz już naprawdę powinna się zrelaksować. Nie dała ciała, nie zaniedbała niczego. Nawet Marek nie będzie mógł powiedzieć, że coś zawaliła. A Kamińskiemu się wytłumaczy w czym rzecz. Będzie dobrze. Musi być. – Marysiu! – krzyknęła w stronę pokoju córki. Miała ochotę podzielić się z kimś swoją radością. Jednak córka nie odpowiedziała. Pewnie ma słuchawki i nie słyszy – pomyślała kobieta. – Cóż, będę się cieszyć w samotności – westchnęła, bo maleńka szpileczka smutku ukłuła ją w okolicach serca. W takich chwilach brakowało jej kogoś, z kim mogłaby się podzielić emocjami. A może Dominik? – przemknęło Tamarze przez myśl. Kolega z pracy wyraźnie ją adorował. Zaczęło się od przelotnych spojrzeń i spotkań przy ekspresie do kawy. Raz niby to przypadkiem chwycił jej dłoń i przytrzymał dłużej niż było to konieczne. Na samo wspomnienie tamtej chwili przeszedł ją dreszcz. Kiedy jednak rozmawiali na tematy służbowe, atmosfera gęstniała i czasami trudno było im się dogadać. Poza tym Dominik miał opinię kobieciarza. Pewnie trenuje na mnie te swoje maślane oczka i tajemnicze półuśmiechy. A ja, głupia baba, robię sobie jakieś nadzieje. Nic na to jednak nie mogła poradzić, więc postanowiła nie psuć sobie nastroju i swoim zwyczajem zepchnęła te bezproduktywne rozmyślania na dalszy plan. Postanowiła zrezygnować z telewizji, bo jeszcze trafi na jakąś komedię romantyczną i zgłupieje do reszty. Wybrała długi prysznic i lekturę niedawno zakupionego kryminału. Przynajmniej nie będzie miłości aż po grób, tylko ewentualnie

sam grób. Może nawet kilka. To lepiej zahartuje ją przed jutrzejszą konfrontacją z Markiem, niż rozmyślania o Dominiku. Nigdzie się nie spieszyła, pogoda dopisywała, więc krok za krokiem przemierzała Aleję Sław. Mijała kolejne postumenty z popiersiami znanych artystów, starając się nie patrzeć w ich zimne, kamienne oczy. I bez tego była przygnębiona. Przez cały dzień znosiła spojrzenia żywe, ale czuła, że były równie zimne i nieprzyjazne, co wzrok mijanych rzeźb. Nowa szkoła miała być cudowna. Matka wprost rozpływała się w zachwytach i była dumna z wyboru córki. Już widziała ją na Oxfordzie, tak przynajmniej wydawało się Marysi. Tyle że ona sama miała coraz większe wątpliwości. Co z tego, że w swoim rejonowym gimnazjum była najlepsza? Świadectwa z paskiem, nagrody, pochwały – to standard, do którego przywykła. Wierzyła w słowa nauczycieli, że jest mądra, zdolna i z pewnością wszędzie sobie poradzi. Jednak od miesiąca Marysia coraz bardziej wątpiła w prawdziwość tamtych słów. Wyglądało na to, że ją okłamywali. Wcale nie była taka mądra i zdolna. Miała wrażenie, że w jej nowej klasie wszyscy byli lepsi, bardziej błyskotliwi. Na przykład Marcin – mieszkał z rodzicami w Irlandii przez 5 lat. Po angielsku mówił tak dobrze, jak po polsku, więc język nie stanowił dla niego żadnego problemu. Albo Kaśka – jeździła co roku na obozy językowe do Londynu. A Bartek miał chyba komputer w głowie, bo znał odpowiedź na każde pytanie. Gdzie mi do nich – myślała Marysia. – Ja wszystko muszę wykuć, uczę się i uczę, a w głowie mi zostaje połowa. I jeszcze ten angielski – niby chodziłam na kursy, ale tam nie uczyli słówek z biologii czy nazw pierwiastków. To wszystko po polsku jest trudne, a już po angielsku to nie do ogarnięcia. Przysiadła na ławeczce przy placu zabaw. Patrzyła na dzieci beztrosko wspinające się po drabinkach. Zazdrościła im. Przymknęła oczy i pozwoliła ciepłym promieniom wrześniowego słońca ogrzewać twarz. Wiedziała, że powinna wracać do domu i zacząć naukę, ale dzisiaj jakoś nie mogła się do tego zmusić. Zresztą i tak nikt jej nie sprawdzi. Matka była w pracy, pewnie wróci jak zawsze, wieczorem. – Ej, Maryśka, co tu tak sama siedzisz? Od razu poznała ten głos. To Justyna, koleżanka z klasy. – Nie wiem. Jakoś tak. Pogoda ładna… – próbowała się tłumaczyć, jednocześnie przeklinając w myślach samą siebie. Dlaczego nie umiem odpowiedzieć jakoś dowcipnie, jak inne dziewczyny – myślała. Na szczęście Justyna chyba nie zwróciła uwagi na jej nierozgarniętą odpowiedź. – Nawet posiedziałabym z tobą, ale spieszę się na busa. Idziesz czy zostajesz? – Idę. Jak chcesz, to mogę cię odprowadzić. – No to ruchy, bo bus nie będzie czekał – roześmiała się koleżanka. Ruszyły szybkim krokiem. Co prawda dworzec busów nie był Marysi po drodze, ale w towarzyszeniu Justynie dostrzegła szansę na zawarcie bliższej znajomości z dziewczyną. Poza tym tak dużo czasu spędzała sama, że cieszyła ją sama obecność kogoś innego. Na szczęście nie musiała prawie nic mówić, bo Justyna paplała bez przerwy. Opowiadała o domu swoich rodziców, którzy postanowili, zgodnie z modą, wyprowadzić się z miasta. Dziewczynę wcale to nie cieszyło. – Dostać się z tej wsi dokądkolwiek to istny horror! Żebyś wiedziała, jak w tych busach śmierdzi. Te wieśniaki chyba nie wiedzą co to dezodorant. Mówię ci, szok! Już powiedziałam ojcu, że muszę mieć samochód. Obiecał, że jak skończę pierwszą klasę, to mi kupi. No raczej innego wyjścia nie ma, nie?

Marysia potakiwała, zastanawiając się, co powiedziałaby jej matka, gdyby zaproponowała jej kupno samochodu. Kim też są rodzice Justyny, skoro mogą sobie pozwolić na auto dla córki? Może gdyby matka nie rozwiodła się z ojcem, to też mieliby dom pod miastem, a ona byłaby tak pewna siebie jak Justyna? A tak to mam obiady w stołówce „Piłsudskiego” i wakacje nad Bałtykiem – pomyślała rozżalona. – Z czym do ludzi? – próbowała śmiać się razem z koleżanką, ale wcale nie było jej wesoło. Nie dosyć, że czuła się głupia, to teraz jeszcze poczuła się biedna. Niezły kanał! Kiedy Justyna znikła we wnętrzu busa, Marysia ruszyła w stronę domu. Ulica Sienkiewicza – główny deptak i centrum miasta – pełna była spieszących się ludzi. Dziewczyna także przyspieszyła. Po pierwsze dlatego, że zaczynało robić się chłodniej, a po drugie jutro miała sprawdzian z matematyki, a nie był to jej najulubieńszy przedmiot. Zresztą nie polubiła też nauczycielki i wydawało jej się, że młoda matematyczka także nie darzy jej sympatią. Pewnie wolała Bartka, co zresztą wcale Marysi nie dziwiło. Chłopak był nie tylko inteligentny, ale i naprawdę ładny. Taki, o którym mówiło się „niezłe ciacho” – blondyn, wysoki, dobrze zbudowany, a gdy się uśmiechał, to dziewczynom uginały się kolana. Marysi też się uginały, chociaż jeszcze nigdy do niej się nie uśmiechnął. I pewnie się nie uśmiechnie – pomyślała gorzko. – Bo po co? Zerknęła z zazdrością na mijającą ją parę. Dziewczyna przytulała się do chłopaka, on obejmował ją ramieniem. Oboje uśmiechnięci, zadowoleni. Odwróciła wzrok, bo poczuła się tak, jakby bezprawnie podglądała czyjeś szczęście. Skoncentrowała się na oglądaniu wystaw, chociaż od jakiegoś czasu wzdłuż deptaku więcej było banków i salonów telefonii komórkowej niż sklepów. Szybko doszła do Silnicy i skręciła. Jeszcze kwadrans spaceru wzdłuż rzeki i będzie w domu. Zamyślona, nie zauważyła, że zamiast po chodniku, idzie środkiem ścieżki rowerowej. Dopiero dźwięk dzwonka i okrzyk: – A po ulicy też środkiem chodzisz? Wyjdź na Warszawską i spaceruj! – wyrwał ją z zamyślenia. Naprawdę jestem beznadziejna – stwierdziła. – Zachowuję się jak głupia krowa. Zapragnęła jak najszybciej znaleźć się w domu. Tam będzie bezpieczna. Zamknie się w pokoju, założy słuchawki i włączy komputer. Stanie się nieznaną nikomu Amelią. A na forum będzie czekał na nią Kamil – jedyny człowiek, który wiedział o niej wszystko. No, prawie wszystko. W każdym razie więcej niż jej szkolni koledzy. I więcej niż matka. Dzisiaj jakoś szczególnie potrzebowała Kamila. Musiała się komuś wygadać. – Mogłabyś tak nie stukać tym ołówkiem? Niektórzy próbują pracować – Marzena najwyraźniej nie była w dobrym nastroju. Nikt nie był. Trudno o dobrą atmosferę w firmie, jeżeli jej szef pojawia się nieoczekiwanie przed ósmą i punktualnie zabiera z sekretariatu listę obecności. A później każdy, kto spóźnił się choćby minutę (czyli prawie wszyscy, no bo kto przychodziłby na ósmą, skoro szefa nie ma co najmniej do dziewiątej trzydzieści, a korki są zawsze i budzik nie dzwoni o nastawionej godzinie, dzieci trzeba przecież odwieźć do szkoły, a tak w ogóle to nikomu się rano nic nie chce), musi osobiście podpisać się w jego gabinecie. – Tobie się udało, bo ty chyba spać nie możesz – Marzena najwyraźniej znalazła już osobę, na którą przeleje swoje żale. Przez prawie kwadrans wysłuchiwała o swoich mniej lub bardziej zgodnych z rzeczywistością wadach, bez mrugnięcia okiem przytaknęła, gdy szef zapytał, czy wie, jak duże jest w tym mieście bezrobocie. Miała naprawdę dość i gdyby nie kredyt na mieszkanie, już byłaby daleko stąd. Jednak dług w banku zaciągnęła. Sam się nie spłaci, o czym wiedziała i ona, i szef, więc siedziała

przed monitorem, próbując opanować kłębiącą się w niej złość. Tamara nawet nie podejmowała dyskusji z koleżanką. Siedziały w jednym pokoju od prawie dwóch lat i naprawdę się lubiły. Dobrze wiedziała, skąd wzięło się rozdrażnienie Marzeny i rozumiała ją doskonale. Dziewczyna była zdolną graficzką, miała smykałkę do copywritingu, ale w Agencji „Marex” nie wykorzystywała nawet połowy swojego potencjału. Dorabiała jako freelancerka, robiąc projekty dla wielu dużych ogólnopolskich agencji, ale takie fuchy dawały tylko dobre zastrzyki energii, nie mogły jednak być jedynym źródłem utrzymania. Energiczna singielka trzymała się więc stałego zatrudnienia, zgrzytając zębami. Niby była wolna, mogła przeprowadzić się choćby do stolicy, ale w Kielcach mieszkali jej rodzice, w dość już podeszłym wieku, i Marzena nie mogła ich zostawić. Nie chciała też zdradzić szefowi, że pracuje dla kogoś innego, bo z miejsca dostałaby wypowiedzenie. Jej sekret znała tylko Tamara. – Jeżeli jeszcze raz stukniesz tym ołówkiem, to chyba ja ciebie stuknę – Marzena po raz kolejny wypuściła z siebie nagromadzoną frustrację. – A ty co? Masz dzisiaj urodziny, że ci szef darował kazanie? Tamara nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc tylko wzruszyła ramionami. Na wszelki wypadek odłożyła ołówek do plastikowego kubeczka z przyborami do pisania. Nie chciała prowokować kolejnych wybuchów złości. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że raz po raz stukała w blat biurka. I też niewiele jej brakowało, żeby wybuchnąć. Ominęło ją poranne spotkanie w gabinecie, ale to czysty przypadek. Po prostu zawsze była w pracy kilka minut przed ósmą. Zresztą wszędzie była wcześniej. Nie znosiła się spóźniać i nie lubiła, gdy robili to inni. Punktualności nauczyła ją matka, która uważała, że dotrzymywanie umówionych terminów to wyraz obowiązkowości i szacunku dla innych. Pewnie dlatego Tamara zazwyczaj czekała na wszystkich. Dzisiaj również zastygła w oczekiwaniu. Nie miała złudzeń – czeka ją rozmowa z Markiem i punktualne przyjście do pracy tylko odwlekło tę konfrontację w czasie. Natomiast fakt, że tego dnia obrywali wszyscy, był sygnałem zwiastującym zły humor właściciela agencji. W sumie powinna się cieszyć, że przynajmniej część jego wściekłości wzięli na siebie inni, bo gdyby to wszystko skierował przeciwko niej, to byłoby naprawdę kiepsko. Nawet nie próbowała zabrać się do jakiejkolwiek pracy. I tak nie dałaby rady na niczym się skoncentrować. Przez uchylone drzwi rejestrowała tylko kolejne osoby wychodzące i wchodzące do gabinetu Marka, licząc w myślach, ilu jeszcze zostało. I zastanawiała się, kiedy przyjdzie jej kolej. Zostawił ją sobie na deser? Nakręca się jeszcze bardziej poprzednimi rozmowami? Czuła, że ma napięty każdy mięsień. Jeżeli to potrwa jeszcze dłużej – pomyślała – to chyba oszaleję! Niech już mnie wezwie i wywali albo co tam ma w planach. Chyba ktoś w górze wysłuchał jej prośby, bo w drzwiach pojawiła się głowa Andżeli – sekretarki szefa, zwanej przez pracowników Sexy Doll. Nikt co prawda nie miał dowodów, ale wszyscy podejrzewali, że szefa łączy z sekretarką coś więcej niż praca. Trudno było bowiem znaleźć w tej dziewczynie jakąkolwiek zaletę związaną z intelektem. Umiała co prawda odebrać e-maile i łączyć rozmowy, ale to chyba były już wyżyny jej umiejętności. Za to posiadała wiele innych cech, które Marek najwyraźniej cenił bardziej niż wiedzę i umiejętności – miała długie platynowe włosy, uwielbiała dekolty, krótkie spódnice i szpilki oraz czerwoną szminkę. I uwielbiała też szefa – bezgranicznie i bezkrytycznie. Gdy tylko go widziała, w oczach otoczonych firanką sztucznych rzęs pojawiał się wyraz psiej wierności i gotowości na wszystko, czego pan i władca zażąda. Pracownicy starali się nie wchodzić jej w drogę, ale też i mówić w jej obecności jak najmniej. Już nie raz przekonali się, że może nie rozumie tego, co słyszy, za to ma chyba wbudowaną funkcję nagrywania i odtwarzania rozmów w gabinecie szefa. Tak przynajmniej orzekli handlowcy.

– Tamarko, pan Marek cię prosi – Sexy Doll zawsze używała zdrobnień, taka była słodka i niewinna. A o szefie mówiła „pan”, chociaż, o czym wszyscy wiedzieli, była z nim po imieniu. Tamara wstała i wytarła spocone dłonie o spodnie. Wzięła głęboki wdech i skierowała się do drzwi. – To i ciebie jednak dosięgły jego macki. Trzymaj się! – usłyszała za plecami współczujący szept Marzeny. Za to właśnie ją lubiła – zawsze mogła liczyć na wsparcie koleżanki. – Usiądź – Marek bez uśmiechu wskazał jej miejsce przy stoliku dla gości. Spełniła jego polecenie bez słowa, chociaż zdziwiło ją. Zazwyczaj usadzał pracowników na krześle naprzeciwko masywnego biurka z lśniącą politurą, na którego blacie nie było nic oprócz zamkniętego laptopa. Usiadła i czekała. Szef nie ruszył się ze swojego fotela, nie powiedział też ani słowa. Milczenie było ciężkie jak ołów. Tamara siedziała sztywno, czuła, że zaciska szczęki. Czekała. Na co? Nie miała pojęcia. Nie mogła zebrać myśli, znaleźć przyczyny tej dziwnej sytuacji. Na szczęście cichutkie pukanie do drzwi przerwało nieznośną ciszę. – Panie Marku, przyszedł pan Kamiński – Andżela wsunęła blond główkę przez szparę w drzwiach. – Poprosić czy ma poczekać? – Poproś. Drzwi otworzyły się szerzej i do gabinetu pewnym krokiem wszedł kandydat na wójta. – Zrobić panu herbatki albo kawki? – Andżela rozciągnęła usta w karminowym uśmiechu. – Dziękuję, zaraz wychodzę – Kamiński nawet nie spojrzał na Sexy Doll. Bez zaproszenia rozsiadł się na skórzanej kanapie naprzeciwko Tamary, która już zrozumiała, dlaczego musiała tak długo czekać. Potencjalny wójt sypie kasą, więc stawia warunki. Najwyraźniej powiedział, o której przyjdzie i Marek musiał się dostosować. Teraz właściciel agencji pospiesznie dołączył do zebranych przy szklanym stoliku. – Tamaro, chyba wiesz, czego będzie dotyczyła rozmowa? – Domyślam się. Kamiński nie wytrzymał. Chyba cierpliwość nie była jego najmocniejszą stroną. – Pani zrujnowała swoją niekompetencją całą moją kampanię! Czy pani wie, ile mnie to wszystko do tej pory kosztowało? Teraz wszystko psu na budę. Bo się specjalistce od public relations nie chciało sprawdzić, gdzie ma rodzinę! – Panie Kacprze, niech się pan uspokoi, bardzo proszę – Marek starał się uspokoić mężczyznę. – Tamara na pewno zaraz nam powie, jak to się mogło stać. I mam nadzieję – tu zwrócił się do pracownicy – że będzie to przekonujące wyjaśnienie. Chociaż wewnątrz była zupełnie roztrzęsiona, to lata marketingowej pracy i starć z klientami oraz szefami nauczyły ją panować nad stresem. Muszę dać radę – pomyślała. – Muszę wygrać to starcie. Dla Marysi – zawsze w trudnych chwilach myślała o córce. Samo wspomnienie imienia dziecka dodawało jej sił. – Będę spokojna i profesjonalna. Emocje później. Oblizała wargi koniuszkiem języka. Starając się przywołać na twarz lekki, uspokajający uśmiech, powiedziała to, co ułożyła sobie w głowie poprzedniego wieczora: – Otóż myli się pan – spojrzała Kamińskiemu prosto w oczy. – Chciało mi się sprawdzić wszystko i to bardzo dokładnie. Nie mam żadnej rodziny w gminie Jagodno, nie znam żadnej Marciszowej i nigdy w życiu nie byłam w Borowej. To wszystko prowokacja przygotowana przez pańskiego kontrkandydata. Co do tego też mam pewność, bo człowiek, który to wszystko powiedział, przekazał mi również

pozdrowienia od Poznańskiego. Widziała zaskoczenie na twarzy klienta. Marek odetchnął z ulgą i spojrzał na nią z uznaniem. Chyba dobrze to rozegrała. – Tak, to bardzo prawdopodobne – szef postanowił kuć żelazo póki gorące. – To częste zagranie w kampaniach wyborczych – powiedział to tak pewnie, jakby zorganizował ich tysiące. – Kiedy brakuje rzeczowych argumentów, stosuje się prowokację. Wie pan, ludzie niczego nie sprawdzają, wierzą w każdą sensację… Kamiński potarł ręką czoło. – Co w takim razie możemy zrobić? Czy coś się w ogóle da? Widzicie państwo jakąś szansę? – Oczywiście, że się da – pewność w głosie też miała wyćwiczoną. – Zrobimy wszystko, najlepiej jak potrafimy. Oczywiście, jeżeli zdecyduje się pan na dalszą współpracę. – Myślę, że tak… – Kamiński nadal wydawał się zbity z tropu. Marek, rasowy biznesmen, natychmiast to wykorzystał – Skoro tak, to myślę, że Tamara powinna natychmiast zabrać się do pracy. No, ruszaj – posłał jej wymowne spojrzenie. – A my tu z panem Kamińskim jeszcze porozmawiamy o szczegółach. Zrozumiała intencję szefa. Pożegnała mężczyzn skinieniem głowy. Zamykając drzwi, zobaczyła jeszcze, jak Marek sięga w kierunku barku w kształcie globusa. Jest dobrze – pomyślała i uśmiechnęła się. – Wypiją po szklaneczce whisky i Kamiński jeszcze dołoży do interesu, żeby ratować wizerunek. – I jak? – Andżela wbiła w nią pytające spojrzenie. Najwyraźniej czuła, że w gabinecie działo się coś ważnego, bo nerwowo przygryzała żelowy paznokieć pomalowany w tygrysi wzorek. – Wszystko w porządku. Szef, jak zawsze, uratował nam tyłki. Sexy Doll pożegnała ją słodkim uśmiechem. Tamara wiedziała, że powtórzy jej słowa Markowi. I dobrze. – Wygrałam – rzuciła w kierunku Marzeny, opadając na krzesło. Nie musiała nic więcej mówić. Za chwilę miała przed sobą kubek kawy. Wreszcie mogła rozluźnić szczęki. W przypadku szkoły Marysi powiedzenie „mieć do szkoły pod górkę” miało znaczenie także dosłowne. Liceum Ogólnokształcące im. Juliusza Słowackiego mieściło się na wzgórzu i dojście do niego okupione było lekko przyspieszonym oddechem. Ten wysiłek mógł co prawda zrekompensować widok rezerwatu geologicznego „Kadzielnia”, który wraz z amfiteatrem wbudowanym w skalne ściany sąsiadował ze „Słowackim”. Podobnego zdania była część uczniów, bo tuż przed ósmą wielu z nich mijało ogromne drewniane drzwi szkoły i kierowało się w stronę trasy spacerowej. Tam, na ławeczkach lub za zieloną zasłoną krzewów wypalali porannego papierosa albo po prostu wymieniali kilka zdań na temat minionego popołudnia. Część z nich, na dźwięk dzwonka, z westchnieniem decydowała się na „matmę” czy „polak”, pozostali wybierali dalsze obcowanie z przyrodą, przynajmniej do czasu otwarcia galerii handlowych w centrum. Krótko mówiąc: zwyczajny szkolny poranek. Marysia niespiesznie pokonywała codzienną trasę. Nie miała powodów do pośpiechu, nikt na nią nie czekał, nie miała po co zaglądać na Kadzielnię. Zastanawiała się, co byłoby, gdyby poszła tam i po prostu podeszła do jakiejś grupy. Widziała, że kilka dziewczyn z jej klasy tak zrobiło. Teraz z dumą witały się na szkolnych korytarzach z nowymi znajomymi ze starszych klas. Ona jednak nie miała tyle śmiałości. Co miałabym powiedzieć? – myślała. – O coś zapytać? A gdyby mnie zapytali? Pewnie byłabym czerwona jak burak i jąkałabym się jak skończona idiotka.

Żeby już była piętnasta – marzyła, pokonując kolejne metry chodnika. – Dzisiaj piątek, więc przez dwa dni nie będę musiała tu przychodzić. O wagarach nawet nie pomyślała. Wychowawczyni już pierwszego dnia jasno powiedziała, że w klasie takiej jak ta, wyjątkowej i jedynej w mieście, nie ma miejsca na tego rodzaju wybryki. – Frekwencja jest bardzo ważna. Zaległości trudno nadrobić, nawet te jednodniowe. Dlatego proszę was, aby opuszczać jak najmniej godzin. Lekkie przeziębienie czy ból głowy, to nie powód, aby nie przyjść do szkoły. To zaszczyt być w klasie z międzynarodową maturą i wymagamy od naszych uczniów poważnego podejścia do zadań szkolnych – Marysia doskonale pamiętała te słowa i chociaż na pierwszy rzut oka wychowawczyni wydała jej się sympatyczna, to po tej przemowie poczuła, że więcej uczuć mają kamienne arkady przed wejściem do budynku. W głębi duszy podziwiała młodą nauczycielkę – elegancką, zadbaną kobietę z zawsze nienagannym makijażem i fryzurą, w której każdy włos znał swoje miejsce i nie śmiał nawet się poruszyć. Marysi zawsze wymykały się kosmyki, a grzywka rozwiewała się na wszystkie strony. Cóż, daleko mi do ideału – stwierdziła bardzo samokrytycznie. – Bardzo daleko. Nie to, co Wolska. Tak samo duży jak podziw dla wychowawczyni był w Marysi jakiś dziwny lęk przed nauczycielką. Za nic nie chciałaby się jej narazić. Wolska nie krzyczała, wystarczyło, że popatrzyła z wyrzutem. To spojrzenie paliło niczym ogień, Marysia wiedziała o tym, bo raz go doświadczyła. – Mario, czy naprawdę nie mogłaś lepiej opanować tego rozdziału? – nacisk na słowo „naprawdę” był niczym smagnięcie batem. Co miała powiedzieć? Że uczyła się do późnej nocy? Że przedmioty ścisłe to nie jej bajka? Że z równym skutkiem mogłaby uczyć się fizyki jak chińskiego? Żadna z tych odpowiedzi nie nadawała się dla Wolskiej, więc dziewczyna milczała. Ale przysięgła sobie, że zrobi wszystko, aby nigdy więcej nie poczuć TEGO spojrzenia. Czyli wagary nie wchodziły w grę. – Maryśka! Czekaj! Justyna wysiadała z najnowszego modelu toyoty i machała w kierunku koleżanki. Marysia zatrzymała się i poczekała aż dziewczyna do niej podejdzie. – Matka mnie podwiozła. Cud, że zdążyłyśmy. Ona zawsze potrzebuje pół dnia na wybranie bluzki – głośny śmiech Justyny sprawił, że wszyscy wokół spojrzeli na dziewczyny. – Nigdy więcej nie mów do mnie „Maryśka” – cała poranna frustracja zawarła się w tym jednym zdaniu. – Jezu, co cię ugryzło? To jak niby mam mówić? Przecież tak masz na imię, nie? – Justyna nie była chyba specjalnie wrażliwa na nastroje innych. Pociągnęła Marysię za rękaw. – Chodź, bo się spóźnimy i będzie gadanie. Niepotrzebnie tak wybuchłam – ganiła się w myślach Marysia. – Dobrze, że się nie obraziła. W sercu dziewczyny na chwilę zagościła nadzieja. Może z nową koleżanką przeżycie kolejnego dnia w szkole będzie łatwiejsze? Wbiegły do szatni i podeszły do boksu swojej klasy. – Cześć wszystkim! – Justyna lubiła być zauważana, więc głośno oznajmiła swoje przybycie. – Cześć, cześć – odpowiedziały głosy z różnych stron. Wszyscy tłoczyli się w niewielkiej metalowej klatce, chcąc przed dzwonkiem zmienić buty i powiesić kurtki. Justyna bez wahania wmieszała się w ten tłum, pochłonęła ją plątanina rąk i nóg. Nad boksem raz po raz rozbrzmiewał jej głośny śmiech. Marysia stała przed drzwiami szatni i czekała. Miała nadzieję, że dziś będzie inaczej, że Justyna ją zawoła, wciągnie do środka, że z jej pomocą stanie się wreszcie częścią tej klasy, jedną z wielu rąk, nóg i głów połączonych wspólnymi sprawami. Tak się jednak nie stało. Zmieniała buty, gdy wszyscy poszli już na górę. Iskierka nadziei w sercu Marysi zgasła.

– No dzisiaj to chyba został pobity rekord w opierniczaniu pracowników! – wyszły z budynku, więc Marzena mogła wreszcie dać upust prawdziwym emocjom. Tu nie sięgały odbiorniki słodkiej Andżeli. – Kiedyś nie wytrzymam, rzucę się na niego i przegryzę mu tętnicę. – Nie przegryziesz, dobrze wiesz. On też wie. I dlatego jest, jak jest – Tamara z ulgą przyjęła chłodne powietrze i lekki wiatr na policzkach. – Przecież to się do sądu pracy nadaje. Mobbing wprost książkowy – Marzena nakręcała się coraz bardziej. Taka już była – żywiołowa i impulsywna, więc wiele kosztowało ją trzymanie uczuć na wodzy przez dwanaście godzin na dobę. – Słuchaj, jak nie odreaguję, to dostanę kręćka! Może skoczymy na jakieś piwo? W końcu jest piątek, piąteczek, piątunio! – Marzena, chętnie, ale wiesz, że nie mogę. Muszę wracać. Marysia siedzi całe dnie sama… – To niech też gdzieś idzie, duża już jest – koleżanka puściła do Tamary oczko, ale jednocześnie pokiwała głową na znak, że wie, rozumie i nie ma pretensji. – Leć, leć. Ja wpadnę po drodze do „Czerwonego Fortepianu”, na pewno spotkam kogoś, kto nie odmówi wspólnego drinka. – W to nie wątpię – roześmiała się Tamara. Wiedziała, że Marzena ma wielu znajomych, a na brak męskiego zainteresowania też nie mogła narzekać. Popatrzyła z lekką nutką zazdrości na oddalającą się koleżankę. Kiedy ona gdzieś była? Lepiej nie myśleć… Podeszła do samochodu i zaczęła szukać w torebce kluczyków. – Pani coś zgubiła? Tamara aż podskoczyła. Tymczasem tuż za nią stał Dominik – dyrektor działu handlowego, szef trzech chłopaków, którzy zajmowali się znajdowaniem nowych klientów. Ten sam Dominik, który ostatnio coraz częściej zaprzątał jej myśli. Czego będzie próbować tym razem? Postanowiła obrać taktykę słabej kobietki: – Wystraszyłeś mnie! – Sorki, nie chciałem – uśmiechnął się uroczo. To potrafił świetnie i używał bez wahania jako argumentu, któremu ulegało wiele potencjalnych klientek. – W ramach zadośćuczynienia zapraszam cię na kolację. I z góry uprzedzam, że nie przyjmuję odmowy. – Nie czaruj, nie musisz. Nic się nie stało – Tamara nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Czyli nie bez powodu wykorzystywał każdy moment w pracy, by się do niej zbliżyć. – Kiedy ja zupełnie poważnie. Popatrzyła na niego i zawahała się. Drobny flirt jej nie przeszkadzał, ale propozycja randki? Nie miała wątpliwości, że tak trzeba nazwać zaproszenie na kolację. Nie mieli nic pilnego do obgadania, a nawet jeśli, wystarczyło to zrobić w pracy. I tak spędzają w niej całe dnie. Tamara poczuła lęk przed tym, co może oznaczać wspólny wieczór. – Dominik, dziękuję, doceniam i jest mi miło, ale muszę wracać do domu. – To wróć. Weź prysznic, zrób to, co tam kobiety robią przed wyjściem i podjadę po ciebie, powiedzmy, o dwudziestej. Dwie godziny chyba wystarczą? Już miała bardziej stanowczo odmówić, gdy przypomniała sobie Marzenę i jej radość na myśl o miłym wieczorze po tak ciężkim dniu. – Dwudziesta trzydzieści – sama nie wiedziała, jak te słowa wydostały się z jej ust. – Jasne, nie ma sprawy. Do zobaczenia zatem – kolejny czarujący uśmiech Dominika trochę pomógł w odpędzeniu wyrzutów sumienia. Rany boskie! – pomyślała. – Idę na randkę! Co ja na siebie włożę?!

Amelia: Wszystko jest bez sensu, serio. Nic mi się nie chce, nic, nawet muzyki słuchać. Kamil: Amelka, nie jest bez sensu. Zmęczona jesteś i tyle. Odpoczniesz przez weekend i będzie ok. Amelia: Nie masz pojęcia jak ja się czuję :( Kamil: Nie mam, ale nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej;) Amelia: Bardzo śmieszne. Kamil: Wiem, że nieśmieszne. Chciałem tylko, żebyś się tak nie martwiła. Amelia: Ale ja już mam dosyć tego. Kamil: Czego? Amelia: No szkoły, tych ludzi. Nie dam sobie rady. Kamil: Też mam dosyć szkoły. Każdy ma dosyć. Dlatego trzeba mieć coś, co się lubi. Amelia: Łatwo powiedzieć. Kamil: Łatwo. Ty przecież masz swój taniec. Amelia: Nie poszłam wczoraj. Kamil: Dlaczego? Amelia: Bo to nie ma sensu. Kamil: Obiecasz mi coś? Amelia: Co? Kamil: Że będziesz chodzić na zajęcia. Że będziesz tańczyć. Amelia: Nie wiem… Kamil: Obiecaj. Kamil: Amelia, jesteś tam? Kamil: ??? Amelia: Jestem, jestem. Kamil: Co się stało? Amelia: Matka znowu wyszła. Przyszła z pracy przed siódmą, a teraz poszła gdzieś ze znajomymi. Ma mnie w nosie. Jak wszyscy. Kamil: Nie wszyscy. Amelia: Wszyscy – matka, ludzie w szkole… Kamil: Ja nie. Amelia: Co: nie? Kamil: Ja cię nie mam w nosie. Amelia: Ty mnie nawet nie widziałeś. Kamil: Nie muszę cię widzieć. Znam cię. Amelia: Tak tylko mówisz. Amelia: Kamil… Kamil: ? Amelia: Naprawdę lubisz ze mną gadać? Kamil: Naprawdę. Obiecasz mi? Amelia: Co? Kamil: Wiesz co. Amelia: Dobrze, pójdę we wtorek.

Kamil: :) Amelia: Co będziesz robił wieczorem? Kamil: Spróbuję coś nagrać. Mam taki nowy kawałek… Amelia: A jak nagrasz, to przyślesz? Kamil: Tak. A ty co będziesz robić? Amelia: Pouczę się chyba. Kamil: To miłej nauki. Odezwij się jutro. Amelia: :) Kamil: :) Marysia wyłączyła komunikator i jeszcze przez chwilę wpatrywała się w ikonkę z napisem „Kamil”. Dobrze, że był. Nigdy go nie widziała, nie poznała, a jednak był jedyną osobą, której mogła powiedzieć o swoich problemach. Nawet widok jego imienia na monitorze sprawiał, że nie czuła się tak samotna. Dominik pół godziny przed przyjazdem przysłał SMS-a: Chyba chciałaś mnie wieczorem wystawić do wiatru, bo nie podałaś swojego adresu… Czyżby to on się wahał? Nie przesadzaj – skarciła się w myślach – czy zawsze musisz szukać jakiegoś haczyka? Tak dawno nie umówiła się z mężczyzną, że nie miała pojęcia, jak teraz wygląda randkowanie. Może właśnie tak? Odpisała: Przejrzałeś mnie. Teraz już nie mam innego wyjścia… i podała adres. Gram niedostępną – parsknęła. Stała teraz przy kuchennym oknie i patrzyła, jak wysiada z samochodu. Oczywiście nie włączyła światła, nie była taka głupia. Dominik zapalił papierosa i zerkał w stronę jej bloku, jakby chciał zgadnąć, które okna należą do jej mieszkania. Była gotowa od kwadransa, ale postanowiła, że wyjdzie kilka minut po umówionej godzinie. Czekanie przychodziło jej z trudnością, bo ta cholerna, wyuczona punktualność włączała jej w głowie syrenę alarmową. Z drugiej strony nie chciała, żeby pomyślał, że jakoś bardzo jej zależy. No i, szczerze mówiąc, czuła tremę. Czy odpowiednio się ubrała? Nie wiedziała dokąd pójdą, ale miała nadzieję, że skoro zapraszał na kolację, to będzie to jednak restauracja. Obawiała się, że pojadą do jakiegoś klubu, gdzie będzie czuła się jak dinozaur, a głośna muzyka nie pozwoli im nawet porozmawiać. Nieoczekiwanie zabłysło światło i Tamara jak oparzona odskoczyła od okna. – Myślałam, że już wyszłaś – stwierdziła ze zdziwieniem Marysia. – Mogę zrobić sobie kolację czy będziesz się tu nadal ukrywać? Matka poczuła wyrzuty sumienia. Zwykle w piątki wieczorem jadały razem. – Córciu, przepraszam. Naprawdę nie planowałam tego wyjścia. Jutro posiedzimy i pogadamy. Może tak być? Nastolatka ostentacyjnie podeszła do okna i spojrzała na parking. – To on? – Kto? – Ten nieplanowany wieczór? – w głosie córki wyczuła ironię. Rozgniewało ją to. – Nie musisz być złośliwa. Jestem twoją matką, ale nie robotem. Mam chyba prawo czasami gdzieś wyjść, spędzić miło czas? Przeszkadza ci to? – Nie – Marysia wzruszyła ramionami. – Przyzwyczaiłam się. – Do czego?

– Że cię nie ma – dziewczyna odwróciła się do matki plecami. – Idź, bo się znudzi i odjedzie. Tamara spojrzała na zegarek. Była już spóźniona prawie o dziesięć minut! Chciała jeszcze coś powiedzieć córce na temat sposobu zwracania się do matki, ale machnęła ręką. Porozmawiają w weekend. – Postaram się być jak najszybciej – rzuciła w kierunku kuchni, zdejmując płaszcz z wieszaka. – Nie spiesz się. Masz przecież prawo miło spędzić czas – córka stanęła w kuchennych drzwiach z jabłkiem w ręku i patrzyła na matkę. Przez chwilę ich spojrzenia się spotkały, ale nie padło już żadne słowo. Tamara zbiegła po schodach, ale z klatki wyszła już spokojnym krokiem. – Dobry wieczór. – Dobry wieczór. Wyglądasz jeszcze piękniej niż w pracy. A wydawało mi się, że to niemożliwe – Dominik i jego czarujący uśmiech poprawił jej humor. Może kolega bywał nieco przesadny w sposobie bycia, ale akurat w tej chwili potrzebowała komplementów. Miło jest, gdy mężczyzna otwiera drzwi samochodu, czeka aż siądziesz i uważnie zamyka, pytając wcześniej, czy wygodnie siedzisz – pomyślała. Nawet nie sądziła, że brakowało jej tych drobnych dowodów troski. I chociaż wiedziała, że to zwykła grzeczność, sprawiała jej przyjemność i pozwoliła poczuć się jak prawdziwa kobieta. Ba, kobieta, którą ktoś się zainteresował, zaprosił na kolację i chce z nią spędzić wieczór. – Dokąd chciałabyś pojechać? – zapytał Dominik, wkładając kluczyk do stacyjki. – Nie zastanawiałam się nad tym. Myślałam, że coś zaplanowałeś. – Bo zaplanowałem. Ale może masz jakieś życzenia? – A co zaplanowałeś? – Zarezerwowałem stolik w hiszpańskiej, na Koziej. – Doskonale! – naprawdę się ucieszyła. – To moja ulubiona restauracja! – W takim razie trafiłem. No to jedziemy. Restauracja „Si, senior” rzeczywiście była jednym z miejsc, do których lubiła chodzić. Niewielki lokal, usytuowany w centrum, ale nie przy głównym deptaku, był kameralny, a jednocześnie urządzony ze smakiem. A przy tym wszystkim, a może przede wszystkim, jedzenie przyrządzone w tym lokalu było naprawdę wyśmienite. W piątkowy wieczór niełatwo było o wolne miejsce parkingowe, ale widać sprzyjało im szczęście, bo akurat gdy podjechali, do toyoty zaparkowanej naprzeciwko restauracji wsiadało dosyć wesołe już towarzystwo. Chwila oczekiwania, aż piszczące dziewczyny upchnęły się na tylnym siedzeniu i mogli zaparkować. – Może siądziemy w ogródku? – zaproponowała Tamara. – Wieczór jest taki ciepły… Chyba że nie ma miejsc… – pomyślała, że pewnie zarezerwował stolik wewnątrz. Rzeczywiście, koniec września w tym roku przypominał raczej lato. – Jak sobie życzysz. Zaraz to załatwię. Weszli do środka. Dominik zamienił kilka słów z kelnerką, która nie pozostała obojętna na jego popisowy uśmiech. Zostali poprowadzeni do ukrytego za ogrodzeniem ogródka i posadzeni przy stoliku pod ścianą. – Tutaj jest zacisznie i nie wieje – wyjaśniła dziewczyna, kładąc na stoliku dwie karty. – Za chwilę podejdę, żeby przyjąć zamówienie. Poproszę o państwa okrycia, zaniosę do szatni. Tamara nie musiała zaglądać do karty. Doskonale wiedziała, na co ma ochotę. Mimo że próbował tutaj już świetnych makaronów, to jej serce i podniebienie zdobyła tarta ze szpinakiem. Próbowała w domu zrobić podobną, ale nigdy nie wyszła tak pyszna. Tutaj ciasto było kruchutkie, a szpinak

doskonały. Całość po prostu rozpływała się w ustach. Dominik wybrał łososia z pieca. Zrezygnowali z wina, bo przecież on miał prowadzić, a Tamara sama nie chciała pić. Z początku była trochę spięta. Co prawda znali się przecież kilka lat i od jakiegoś czasu coś wyraźnie między nimi iskrzyło, ale ich rozmowy zawsze dotyczyły pracy – klientów, zleceń, realizacji zamówień. Nie raz się pokłócili, bo interesy handlowców i pomysły klientów nie zawsze pokrywały się z możliwościami grafików i reszty zespołu. O czym będą rozmawiać na gruncie prywatnym? Czy znajdą wspólne tematy? Czy nie będzie nudno? – zastanawiała się. Przecież nie będą cały wieczór ukradkowo zerkać na siebie! Okazało się, że jej obawy były zupełnie bezzasadne. Zapomniała, że Dominik miał przecież opinię jednego z najbardziej towarzyskich mężczyzn w ich pracy. I nie była to opinia bezpodstawna, o czym miała okazję się przekonać. Sama nie wiedziała, jak to się stało, ale półtorej godziny minęło zupełnie niepostrzeżenie. Opowiadała o Marysi, sporo o tym, jak żyje, rozmawiali o ulubionych filmach, miejscach, potrawach. Z radością stwierdziła, że w większości przypadków ich gusta się pokrywały. – Jesteś naprawdę niesamowita – powiedział Dominik. – Zawsze uważałem cię za świetnego marketingowca, oczywiście bardzo ładnego – puścił do Tamary oczko – ale dzisiaj przekonałem się, że wiele tracę, widując cię tylko w pracy. – Nie czaruj – roześmiała się. – Wcale nie czaruję, jestem poważny jak nigdy w życiu – odparł i położył rękę na jej dłoni. Poczuła się jak nastolatka na pierwszej randce. Nie wiedziała, co zrobić. Z jednej strony chciała cofnąć dłoń, z drugiej – równie bardzo pozostawić ją tak, jak jest. Wybrała drugą opcję. Raz się żyje – pomyślała. – Przecież nie robię nic złego. Mam prawo do chwili szczęścia. Od dłoni Dominika biło przyjemne ciepło. Rozgrzewało ją całą, razem z sercem. Miała ochotę śmiać się na cały głos. Oto ona, czterdziestolatka, w piątkowy wieczór siedziała w miłej restauracji, a przystojny mężczyzna trzymał ją za rękę. Czy to nie cud?! Chwilo, trwaj! Niestety, młoda kelnerka nie wyczuła ważności tego momentu. Pewnie sama miała wiele okazji do trzymania męskiej dłoni. – Czy życzą sobie państwo coś jeszcze? Może deser? Tamara, spłoszona, schowała rękę pod stolik. – Ja dziękuję – rzuciła chłodno. Dominik spojrzał zdziwiony. – Nie chcesz nic słodkiego? – Nie. – W takim razie poprosimy o rachunek. Tamara była zła, że ktoś popsuł jej tę chwilę szczęścia, gdy czuła się młoda i wolna od obowiązków. Znowu musiała wrócić do świata, w którym jest pracownikiem, matką i odpowiada za wszystko. Bez słowa czekała aż Dominik zapłaci i poda jej płaszcz. W milczeniu wyszli z restauracji. – Coś się stało? – zapytał mężczyzna. – Uraziłem cię? Coś źle powiedziałem? – Nie, wszystko w porządku. – A wydaje mi się, że straciłaś humor… – Sama nie wiem, co się stało… – jak miała mu wytłumaczyć, że przez moment żyła w bajce, która nagle się skończyła i to wcale nie szczęśliwie? – może po prostu jestem zmęczona? Miałam ciężki dzień. – Tak, wiem, sam byłem dziś na przesłuchaniu – Dominik najwyraźniej ucieszył się, że to nie on jest przyczyną zmiany jej nastroju. – Czyli nie masz siły na wieczorny spacer? – A wiesz, że to mogłoby mi dobrze zrobić – chciała mu jakoś zrekompensować swoje zachowanie.

W końcu bardzo się starał, temu nie mogła zaprzeczyć. – To przejdźmy się po rynku, a potem odwiozę cię do domu. Co ty na to? – Zgoda! Obeszli rynek kilkakrotnie, bo naprawdę dobrze im się rozmawiało. Dominik opowiadał o swoich podróżach, a zwiedził chyba cały świat. Umiał dzielić się swoją pasją, nie zanudzał – przeciwnie – słuchając jego opowieści, Tamara miała ochotę wyruszyć w podróż dookoła świata. Pozwoliła się objąć. Na początku czuła, że jest sztywna, nie umie odnaleźć się w tej sytuacji, ale po chwili ciało rozluźniło się i dobry nastrój powrócił. Jednak kiedy po raz kolejny roześmiała się głośno, poczuła nagły lęk. Mam nadzieję, że nikt znajomy mnie nie zobaczy – pomyślała. – Zachowuję się jak nastolatka. Wreszcie nocny chłód zaczął dawać się we znaki. Mimo słonecznych dni, które można byłoby uznać za letnie, noce wyraźnie pokazywały, że prawdziwie ciepły czas odchodzi i ustępuje miejsca jesiennym chłodom. – Chyba już zmarzłaś – Dominik zauważył, że zadrżała. – Jeszcze się przeziębisz. Dam ci moją kurtkę. – Nie ma potrzeby, naprawdę – kolejny objaw troski wystarczył, żeby przestała odczuwać chłód. – Ale rzeczywiście już późno i chyba pora wracać. W głębi duszy żałowała, że wieczór szybko minął. Dawno tak miło nie spędziła czasu. Kiedy podjechali pod jej dom, szczerze podziękowała swojemu towarzyszowi. – To dobrze, że jesteś zadowolona – odpowiedział. – Bo daje mi to nadzieję, że zgodzisz się na kolejne spotkanie. Zaskoczył ją, więc nie odpowiedziała. Najwyraźniej wziął jej milczenie za dobrą monetę, bo pochylił się w jej stronę, objął ręką jej ramiona i próbował pocałować. Odsunęła się i pokręciła odmownie głową. Nie była gotowa. Nagle zaschło jej w gardle i spociły się dłonie. Na szczęście nie nalegał. – Może następnym razem – powiedział i odsunął się. Wysiadł z samochodu i otworzył jej drzwi. – Dobranoc. – Dobranoc – odpowiedziała i odruchowo zerknęła do góry. W oknie zobaczyła nieruchomą postać córki. Sobotni czas płynął leniwie. Matka i córka spały długo. Spotkały się w kuchni bardziej w porze wczesnego obiadu niż śniadania. Tamara właśnie zalewała wrzątkiem kubek z kawą, gdy zobaczyła wychodzącą ze swojego pokoju Marysię. – Zrobić ci kakao? – zapytała, z rozczuleniem patrząc na potargane włosy córki. W takich chwilach zawsze się wzruszała. – Maamoo, jakie kakao? Nie jestem już dzieckiem – dziewczyna ziewnęła i przetarła oczy. Dla mnie zawsze będziesz – pomyślała kobieta, ale nie powiedziała tego głośno. Nie chciała psuć atmosfery poranka. Zamiast tego zaproponowała: – Cappuccino? – Poproszę – nastolatka opadła na krzesło. W błękitnej koszulce wyglądała bardzo młodo, świeżo i niewinnie. Po prostu jest słodka – podsumowała w myślach matka. – Moja mała córeczka. Po chwili siedziały naprzeciwko siebie z kubkami parujących napojów.

– Co będziemy dzisiaj robić? Może spacer? A może nie będziemy się ubierać przez cały dzień, obejrzymy jakąś komedię i pogadamy? – wiedziała, że córka bardzo lubi ich „piżamowe weekendy”. – Raczej nie. Muszę się uczyć. – Będziesz się uczyła całą sobotę? – Tak. I całą niedzielę – twardy głos zupełnie nie pasował do obrazu, który Tamara widziała przed sobą. Drobna dziewczynka z kubeczkiem w kwiatki odpowiadała jej tonem ostrym jak nóż. – Czy ty przypadkiem nie przesadzasz z tą szkołą? – jeszcze starała się rozładować napięcie. – Nic się nie stanie, jak zrobisz sobie dziś wolne. – Ja przesadzam? – Marysia odstawiła kubek i wstała. – Tak, ja przesadzam. To ja wymyśliłam sobie córkę w Oxfordzie. – Marysiu, przecież wiesz… – Daj spokój. Nie ma o czym gadać. Idę do łazienki. Co miała zrobić? Zatrzymać córkę siłą? I co jej powiedzieć? Czuła się bezradna. Nie rozumiała, dlaczego Marysia nie chce z nią rozmawiać. Czuła, że dziewczyna ma do niej pretensje, ale z drugiej strony z czego miała się tłumaczyć nastolatce? Z tego, że musi dużo pracować, żeby miały z czego żyć? A może z wczorajszego wyjścia? Bez przesady. Marysia jest już na tyle duża, że powinna rozumieć takie rzeczy. Ma dużo nauki? Trudno. Na sukces trzeba zapracować. Kiedyś jej za to podziękuje. Kiedyś doceni… A może to ten wiek, kiedy dzieci się buntują? Czyżby jej córeczka dorastała? Może nie potrzebuje już matki tak bardzo jak kiedyś i woli towarzystwo rówieśników? Tak czy inaczej, cała sytuacja zepsuła Tamarze humor. Poza tym nie bardzo wiedziała, co będzie robić przez cały dzień. Przypomniała sobie, że powinna zastanowić się, co dalej począć z kampanią Kamińskiego. Westchnęła ciężko, bo jakoś nie miała ochoty na pracę, ale i też nie było nic, czym mogłaby usprawiedliwić odłożenie jej na później. Trudno, niech będzie kampania wyborcza – stwierdziła w myślach. – A później ugotuję coś dobrego. Może Marysi przejdą fochy. Niestety, Marysi fochy nie przeszły. Była uprzejma, ale chłodna. Całe sobotnie popołudnie i wieczór spędziła w swoim pokoju. Tamara zajrzała do niej kilka razy, pod różnymi pretekstami, ale córka nie wykazywała chęci na dłuższą rozmowę. Wyglądało na to, że naprawdę się uczy, bo na biurku i tapczanie leżały porozkładane podręczniki i zeszyty. Niedziela zapowiadała się podobnie. Co prawda dziewczyna przyszła do kuchni na obiad i nawet uśmiechnęła się na widok ulubionej pomidorowej, ale na propozycję matki: – Może się przejedziemy gdzieś za miasto? Do lasu? Zobacz, jaka piękna pogoda. Odpowiedziała krótko: – Przecież mówiłam już wczoraj, że nie mam czasu. – Jak chcesz. W takim razie pojadę sama. Dotlenię się, odpocznę… – Może zabierz Niespodziewany Wieczór? W pierwszej chwili nie zrozumiała. Po sekundzie jednak już wiedziała o czym, a właściwie o kim mówi Marysia. – On ma na imię Dominik. – Niech będzie Dominik. Mnie to obojętne. – Wolałabym jechać z tobą.

– Ja też wolałabym mieć więcej wolnego czasu. Ale nie mam. Za to mam jutro fizykę z Wolską. Podeszła do córki i chciała ją przytulić, ale dziewczyna się odsunęła. – Nie trzeba. Naprawdę pojedź z tym Dominikiem. Ja sobie poradzę. Tamara nie wiedziała, co o tym myśleć i jak traktować słowa córki. Czy naprawdę nie miała nic przeciwko temu, że matka się z kimś spotyka, czy też próbowała być złośliwa? Przestawała rozumieć własne dziecko. Kiedy córka poszła do siebie, usiadła z kubkiem herbaty przed telewizorem. W perspektywie miała kolejne samotne popołudnie, gapienie się w ekran albo pracę. Ogarnął ją smutek. Tak miałoby wyglądać jej życie? Ma pretensje do córki, że nie chce z nią spędzać czasu, ale przecież dziewczyna niedługo dorośnie i zacznie własne życie. Nie może być damą do towarzystwa dla swojej matki. Może zadzwonić do Dominika? Albo wysłać SMS-a? E, bez sensu, na pewno ma co robić w taki piękny dzień. Zresztą jedno zaproszenie na kolację nic nie znaczy. Znając kolegę, to już wczoraj bawił się z kolejną koleżanką. Nie będzie się narzucać. Jeszcze nie jest ze mną aż tak źle, żebym miała prosić faceta o spotkanie. Już wolę oglądać durne filmy. Zrezygnowana, bez powodzenia próbowała zaangażować się w losy idealnej amerykańskiej rodziny, której zła sąsiadka próbowała uprzykrzyć życie. Kamil: Co robisz? Amelia: Nic. Nudzę się. Kamil: W taką pogodę? Amelia: A ty co niby? Też widzę, że jesteś w domu. Kamil: Ale zaraz wychodzę. Idę pojeździć na rowerze. Masz rower? Przestraszyła się, że zechce się spotkać. Amelia: Nie mam. Kamil: Szkoda :( Znowu jesteś sama? Amelia: Nie. Matka dzisiaj w domu. Nawet chciała jechać za miasto. Kamil: To jedź. Amelia: Nie chcę. Kamil: Chcesz. Jedź. Szkoda dnia. Co on tam wie! Wcale nie chce. Widziała, że matce zależy. Ale ona nie pojedzie. Pewnie, córka dobra, jak nie ma nic innego. Niedoczekanie! Kamil: Jesteś? Amelia: Tak. Kamil: Muszę lecieć. Chłopaki już dzwonią. Do wieczora! :) Amelia: Cześć. – To gdzie pojedziemy? Głos córki wyrwał Tamarę z drzemki. Przysnęła na kanapie, z książką w ręce. Spojrzała nieco nieprzytomnie na dziewczynę. – Chciałaś jechać za miasto, prawda? Już nie mam siły się uczyć, chyba masz rację, że powinnam

zrobić sobie przerwę. Ale niedługą. To co? Zbieramy się? – Dobrze, tylko daj mi kwadrans. Muszę dojść do siebie. Nie zapytała, skąd ta nagła zmiana decyzji. Przez moment miała ochotę zrobić dziewczynie na złość, pokazać kto tu rządzi i odmówić, ale doszła do wniosku, że lepiej nie prowokować kolejnych nieporozumień. Miała szansę spędzić choć trochę czasu z córką, a przecież jeszcze godzinę temu nic na to nie wskazywało. Za nastolatkami to jednak nie sposób nadążyć – pomyślała. Po dwudziestu minutach siedziały w srebrnej „yarisce” Tamary. Marysia spojrzała pytająco na matkę: – To dokąd jedziemy? – Do Jagodna – wyrwało się Tamarze. – To tam, gdzie ten twój wójt? Będziesz pracować? – córka wyglądała na zawiedzioną. – Nie wójt, tylko kandydat – poprawiła. – I nie, nie zamierzam pracować. Słyszałam, że to piękna okolica, podobno jest nawet zalew. Pomyślałam, że możemy to sprawdzić. Nie służbowo, tylko rodzinnie. – OK – rozpogodziła się Marysia. – To dajesz, jedziemy do Jagodna. Droga minęła szybko, a nastolatka wyglądała na zachwyconą widokiem jesiennego lasu. Tamara nie wiedziała, o co ją zapytać. Nie chciała poruszać tematu szkoły – w końcu to od niej miała odpocząć Marysia. Może taniec? Od dzieciństwa był pasją córki. Miała nadzieję, że dobrze wybrała. – Dawno nie mówiłaś mi o zespole. Coś nowego przygotowujecie? Trafiła. Marysia zaczęła opowiadać o instruktorce, o nowych układach, problemach z ich wykonaniem i planach związanych z wyjazdem na festiwal. – Co prawda ostatnio mam trochę do nadrobienia, przez te nieobecności, ale pani Elżbieta powiedziała, że jak będę dobrze pracować, to mam szansę nawet na małe solo. – Nie chodziłaś na zajęcia? – Tamara nic o tym nie wiedziała. Nie kontrolowała córki w tej kwestii, przekonana, że ta nie zaniedbuje swojej pasji. – Opuściłam kilka razy, wiesz, szkoła… ale kolega mi doradził, żeby nie odpuszczać. Marysia po tych słowach odwróciła twarz w stronę okna. Miała nadzieję, że matka nie zacznie wypytywać o kolegę. Kurczę, ja to zawsze wypalę, zanim pomyślę – była zła na siebie za zbytnią szczerość. Nie chciała tłumaczyć się z internetowej znajomości. Tamara wyczuła nastrój córki i nie zadawała pytań. Skoro wspomniany kolega namawiał do sensownych rzeczy, to nie ma co drążyć tematu. Widać, że to rozsądny chłopak. Marysia powie więcej, gdy sama będzie tego chciała. Na razie najwyraźniej nie czuje takiej potrzeby, więc nie ma co naciskać, bo gotowa znowu zamilknąć i zniknąć w swoim pokoju. Wjechały do Jagodna. Minęły budynki dawnej bazy transportowej tartaku i niedawno zbudowany plac zabaw dla dzieci. Tamarę już przy pierwszym pobycie w Jagodnie zdziwiło, że żadne urządzenia – drabinki, domki, zjeżdżalnie – nie są zniszczone. W mieście, gdy tylko powstawały podobne miejsca, szybko były dewastowane przez osiedlowych nastolatków. Tutaj było inaczej. Może dlatego, że wszyscy się znali i nikt nie był tak anonimowy, a co za tym idzie bezkarny jak w miejskich blokowiskach? Chwilę czekały na przejeździe kolejowym, potem minęły budynek urzędu gminy i technikum leśne, którego teren ogrodzono malowniczym drewnianym płotem. Tamara odruchowo skręciła w prawo, w stronę szkoły, gdzie odbywało się spotkanie przedwyborcze i właściwie nie wiedziała, jak jechać dalej. Zatrzymała się więc, widząc idącą chodnikiem kobietę. Odsunęła szybę po stronie córki. – Przepraszam, jak dojechać nad zalew? – Prosto. I zaraz tam, nawet już widać znak, trzeba skręcić w lewo. To droga prosto nad zalew, nie zgubi się pani. – Dziękuję. Przejechała kilkaset metrów i zobaczyła zielony drogowskaz z napisem „Borowa 1,5 km”. Borowa.

Tu mieszka stara Marciszowa – pomyślała. – Na końcu wsi. Droga prowadziła przez sosnowy las. Była dość wąska, ale dwa osobowe samochody mogły minąć się bez problemu. W odchodzących od drogi leśnych duktach stały zaparkowane auta, których właściciele zapewne szukali grzybów. W taki pogodny dzień grzybobranie to prawdziwa przyjemność, nawet jeżeli nie znajdzie się nic. Sam spacer po lesie mógł wynagrodzić brak zbiorów. Tafla zalewu odbijała słoneczne promienie. Z daleka wyglądało to tak, jakby ktoś rozrzucił między drzewami kawałki lusterka. Tamara zastanawiała się, czy uda się dojechać nad sam brzeg. Minęła dwa pierwsze domki i zobaczyła, że droga rozgałęzia się. Jedna asfaltowa nitka prowadziła w górę, w kierunku wsi, druga wiodła w dół, wyraźnie w stronę zbiornika. Wiedziała, że powinna skręcić, ale coś pchało ją w górę. – Mamo, powinnaś zjechać na dół – Marysia także to zauważyła, ale uznała wybór matki za pomyłkę lub brak spostrzegawczości. – Chyba masz rację. Zaraz zawrócimy. A skoro tu już jesteśmy, to przejedziemy przez wieś, zobaczymy, jak tu ludzie żyją. – Czyli jednak praca? – powiedziała z przekąsem córka – No, może odrobinkę – nie chciała tłumaczyć córce, dlaczego chce jechać na koniec wsi. Zresztą sama do końca nie rozumiała, co pchało ją w tamtą stronę. Przejechały Borową aż do końca. Nie różniła się niczym od wielu innych wsi, które widywała podczas wyjazdów służbowych czy prywatnych. Nowo wybudowane domy przeplatały się z pamiętającymi lata siedemdziesiąte murowanymi klocami. Gdzieniegdzie, jakby wstydliwie kryjąc się w kątach nowych podwórek i kutych ogrodzeń, przycupnęły stare drewniane chałupki, w których dożywali swoich dni najstarsi mieszkańcy. Życie tutaj toczyło się utartym trybem, każdy znał swoje miejsce w społeczności. Młodzi pracowali w mieście, najstarsi pilnowali gospodarstwa, przesiadując na ławeczkach przy ulicy. I choć wyglądali jak pogrążeni we śnie, nic nie umknęło ich czujnym oczom. Zapewne zauważyli także obcy samochód i już zastanawiali się, kto i do kogo przyjechał. Tamara dojechała do końca wsi i nie zauważyła żadnego domu, który pasowałby do jej wyobrażeń na temat miejsca zamieszkania starej Marciszowej. Już miała zawracać, gdy zobaczyła nieduży domek, stojący nieco w głębi podwórka. Był murowany, pomalowany na biało. W oknach stały doniczki z kwiatami i wisiały śnieżnobiałe firanki. Obok domku stały zabudowania gospodarcze – jakaś komórka, dalej stodoła. Nie dostrzegła żadnego samochodu. Pod drewnianym płotem dostojnie przechadzał się kogut – niewielki, ale barwnie upierzony. Przy ogrodzeniu słoneczniki wyciągały żółte głowy do ostatnich promieni słońca. Kobieta zahamowała. Tak, to tutaj – usłyszała jakiś wewnętrzny głos. – Tutaj mieszka stara Marciszowa. Nie miała pojęcia, skąd to wie, ale miała pewność, że trafiła. Szukała w najdalszych zakamarkach pamięci i nie znajdowała żadnych wspomnień, które potwierdzałyby, że mogła kiedykolwiek wcześniej tutaj być. A jednak czuła, że w jakiś dziwny sposób zna to miejsce. – Mamo, zawiesiłaś się? Miałyśmy jechać nad zalew, a nie wpatrywać się w wiejskie chałupy. – Jasne. Przepraszam, zamyśliłam się. Ostatni raz spojrzała na biały domek. Nic, zero wspomnień. A jednak serce biło niespokojnie. Co za bzdura – skarciła się w myślach i odpaliła samochód. Zjechały nad zalew. Rzeczywiście, opisy nie kłamały, miejsce było urokliwe. Szczególnie od strony Borowej. Dzikie i urwiste brzegi nie zachęcały pewnie plażowiczów, więc pozostało tu wiele uroku nieokiełznanej natury – stare pnie, kamieniste dno i wąski pasek piasku pozwalający na przejście od

jednego zakola do drugiego. Drugi brzeg prezentował się o wiele bardziej, nazwijmy to, turystycznie. Szeroka plaża wysypana żółtym piaskiem zachęcała do spędzenia tu letnich dni. Tuż przy plaży znalazło się miejsce na kilka budek, które o tej porze roku były zamknięte, ale w sezonie zapewne można było tu kupić jedzenie. Nieco z boku zbudowano coś na kształt miniamfiteatru ze sceną i miejscami do siedzenia. Dobry pomysł, szczególnie jeżeli odbywały się tu plenerowe koncerty czy imprezy. Ciekawe, czy nie przeszkadza to mieszkańcom? – zastanawiała się Tamara, oceniając wzrokiem odległość od najbliższych zabudowań. Przeszły dzikim brzegiem, potem przez betonową tamę i dotarły do plaży. Tam okazało się, że wzdłuż drogi ciągnie się nowiuteńki chodnik z kostki brukowej. Wyglądało to jak nadmorski deptak albo trasa spacerowa. – Mnie się bardziej podoba po tamtej stronie – stwierdziła Marysia. Tamara podzielała jej zdanie. Ta okiełznana przez człowieka część zalewu z pewnością była wygodniejsza w użytkowaniu, ale jak na jej gust zbyt ucywilizowana. Odpoczywać wolała blisko natury niż w betonie, którego dość miała w mieście. Wspólny spacer dobrze zrobił zarówno matce, jak i córce. Wracały do domu w doskonałych humorach. Nawet wspólnie zaśpiewały „Hej, sokoły”. To była taka ich tradycja. Kiedy Marysia była mała, szybko nudziła się jazdą i zaczynała marudzić. Żeby jakoś uatrakcyjnić podróż, Tamara zachęcała ją do wspólnego śpiewania. A że akurat tego talentu los jej poskąpił – najlepiej wychodziły im proste piosenki. I w ten sposób „Sokoły” stały się ich sztandarowym utworem. Dzisiejsze wykonanie też nie dałoby się zaliczyć do światowej klasyki, ale za to, przerywane wybuchami śmiechu i głośnym przekrzykiwaniem, sprawiło im obu wiele radości. Energii starczyło im jeszcze na wspólne przyrządzenie kolacji, ale nie stać ich było na żadne kulinarne fantazje. Zadowoliły się jajecznicą i sałatką z pomidorów. Tamara, kończąc swoją porcję, zerkała znad talerza na córkę. Wyglądała znacznie lepiej niż rano – policzki miała zaróżowione, oczy błyszczące. Świeże powietrze dobrze jej zrobiło. Marysia przełknęła ostatni kęs bułki i spojrzała na zegarek – Jak późno! Jejku, mamo, nie gniewaj się, ale naprawdę muszę jeszcze trochę powtórzyć przed fizyką… – Jasne, rozumiem. Najadłaś się? No to leć do siebie – posłała córce uśmiech. Podczas zmywania przypomniała sobie o białym domku. W myślach analizowała jeszcze każdy zapamiętany szczegół. Nadal nie znajdowała nic, co przypominałoby jej dzieciństwo. Dlaczego więc coś ją tam ciągnęło? Czyżby aż tak zasugerowała się słowami tego nasłanego przez konkurencję mężczyzny? Co takiego uruchomiło w niej wspomnienie zupełnie nieznanej „starej Marciszowej”? I wreszcie: jak to się stało, że tam pojechała? Przysiadła na kuchennym blacie, paląc papierosa. Starała się rzucić palenie, ale jak na razie bezskutecznie. W ramach walki z nałogiem paliła wyłącznie w kuchni. Teraz zamierzała podelektować się ulubionym slimem, ale wieczorny rytuał przerwał dźwięk SMS-a. Nie mogę przestać myśleć o wczorajszym wieczorze… Mam nadzieję, że tęskniłaś. Uśmiechnęła się do ekranu, bo ucieszyła się, że jednak mężczyzna się odezwał. Co prawda nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, czy ma potraktować treść poważnie, czy raczej żartobliwie, więc odpisała nieco przekornie: Spędziłam dziś miły dzień w doskonałym towarzystwie. Nad tęsknotami będę się zastanawiać dopiero w łóżku… Zgasiła papierosa i podśpiewując pod nosem, poszła do łazienki. Kąpiel z pianą wydała jej się doskonałym ukoronowaniem miłej niedzieli. Spędziła czas z córką, mężczyzna za nią tęskni – czego chcieć więcej? Szybko odsunęła od siebie wspomnienie białego domku i słoneczników za płotem. Wolała pomyśleć o waniliowym balsamie do ciała i wieczornej lekturze.