BRAM STOKER
DRACULA
TYTUŁ ORYGINAŁU DRACULA
PRZEKŁAD GRZEGORZ KULA
ROZDZIAŁ 1
NOTATNIK JONATHANA HARKERA
(ZAPIS STENOGRAFICZNY)
3 maja, Bystrzyca
Pierwszego maja o godz. 2030
opuściłem Monachium i wczesnym rankiem przybyłem do
Wiednia. Pociąg miał godzinne opóźnienie. Z Wiednia pojechałem do Budapesztu. Tam,
wykorzystując krótki postój, zwiedziłem okolice dworca. Wszystko, co ujrzałem, świadczyło, iŜ
posuwam się w kierunku wschodnich obrzeŜy Europy. Po przebyciu mostu nad Dunajem,
znalazłem się nagle w otoczeniu licznych śladów niedawnego zaboru tureckiego. Przed
zmrokiem nasz pociąg zatrzymał się na całonocny postój w mieście KluŜ. Postanowiłem spędzić
noc w hotelu „Royal”. Na kolację zamówiłem paprykarz z drobiu. To pyszna potrawa (muszę
zdobyć dla Miny przepis), z tym, iŜ później trudno ugasić pragnienie. Kelner pouczył mnie, Ŝe
danie ma nazwę „paprika hendl”. Tę narodową potrawę moŜna spotkać wzdłuŜ Karpat wszędzie.
Oj! jak bardzo przydawała mi się znajomość niemieckiego; mogłem się jako tako porozumiewać
z obsługą hotelu.
Jeszcze będąc w Londynie odwiedziłem Muzeum Brytyjskie, gdzie przestudiowałem
wszystkie znajdujące się tam ksiąŜki i mapy dotyczące Transylwanii; zakładałem bowiem, iŜ
podczas spotkania z tamtejszym szlachcicem przydadzą mi się chociaŜby podstawowe
wiadomości o jego ojczyźnie. Dowiedziałem się, Ŝe cel mojej podróŜy znajduje się na pograniczu
Transylwanii, Mołdawii i Bukowiny, w samym sercu Karpat — w jednym z najdzikszych i
najmniej znanych zakątków Europy. Nie natrafiłem jednakŜe na Ŝadną mapę, ani na Ŝadną
ksiąŜkę, ani w ogóle nic, co by mi pomogło bliŜej zlokalizować zamek hrabiego Draculi.
Dowiedziałem się tylko tyle, iŜ miasto Bystrzyca (w pisowni oryginalnej „Bistrica”), które hrabia
Dracula podaje jako ostatnią pocztę, znane jest szeroko i daleko.
W tym miejscu pragnę zanotować kilka uwag, które odświeŜą pamięć, gdy będę Minie
opowiadać o mojej podróŜy.
W skład mieszkańców Transylwanii wchodzą przedstawiciele czterech róŜnych narodów: na
południu Ŝyją Sasi i zmieszani z nimi Wołosi, którzy są potomkami Draków; na zachodzie
Węgrzy, a na wschodzie Sekele. Udaję się do tych ostatnich, którzy twierdzą o sobie, iŜ są
potomkami Attyli i Hunów. Myślę, Ŝe jest w tym trochę prawdy, albowiem kiedy w jedenastym
wieku ziemie te zdobyli Madziarzy — zastali tu Hunów. Czytałem gdzieś, Ŝe w tej karpackiej
podkowie przetrwały wszystkie przesądy, jakie wymyślono od początku świata. JeŜeli to prawda,
moja podróŜ zapowiada się ciekawie. (Muszę o to wszystko wypytać hrabiego.).
Pomimo wygodnego łoŜa nie wyspałem się dobrze. Miałem dziwne, męczące sny, a poza tym
pod moim oknem wyło jakieś paskudne psisko. Na dodatek miałem po paprykarzu nieustanne
pragnienie: wypiłem cały dzban wody i wciąŜ chciało mi się pić. Zasnąłem dopiero nad ranem.
Na śniadanie znów był paprykarz, jakaś kukurydziana kasza zwana „mamaliga”, bakłaŜan
faszerowany mielonym mięsem, czyli „impletata” (i na to wziąć receptę!). Musiałem się
spieszyć, poniewaŜ pociąg miał odchodzić o ósmej. Miał… Na stacji byłem juŜ o wpół do ósmej,
lecz jeszcze godzinę przesiedziałem w wagonie, zanim ruszyliśmy w dalszą drogę. Zdaje się, Ŝe
im dalej na wschód, tym gorzej z punktualnością pociągów. Jak w takim razie muszą kursować w
Chinach? Przez cały dzień oglądałem cudowne krajobrazy. Mijaliśmy miasteczka i wsie, niektóre
z nich jakby przylepione do stromych zboczy, na wysokich wzgórzach widniały zamki i pałace,
twierdze i prastare warownie, przejeŜdŜaliśmy nad rzekami i bystrymi potokami, które — sądząc
po podmytych brzegach — często wylewają. Na stacjach moŜna było obserwować grupy ludzi w
bardzo kolorowych strojach. Niektórzy wyglądali zupełnie jak nas chłopi, albo jak ci, których
widziałem we Francji i w Niemczech: mieli na sobie krótkie szuby, okrągłe kapelusze i
własnoręcznie załatane spodnie, wyglądali bardzo oryginalnie. Kobiety, z większej odległości,
mogły się nawet podobać, ale z bliska uwidaczniał się ich brak elegancji i jakaś niemrawość w
ruchach. Miały długie, białe rękawy, szerokie fartuchy z mnóstwem kolorowych wstąŜek,
fruwających na wietrze jak spódnica baleriny. Wśród tłumu wyróŜniali się Słowacy, którzy
przedstawiali się bardziej barbarzyńsko niŜ cała reszta: nosili duŜe, pasterskie kapelusze,
szerokachne, zwisające luźno i brudne jak nieszczęście spodnie, białe, lniane koszule i masywne,
na pięść szerokie pasy, nabijane mosięŜnymi ćwiekami. Na nogach wysokie buciory z
cholewami, zaś włosy i wąsy mieli długie i czarne, zawsze w okropnym nieładzie. Na scenie
moŜna by ich wziąć za bandę wschodnich zbójców, ale ja wyczuwałem, iŜ są raczej nieszkodliwi
i Ŝe brak im bojowości.
Ściemniało się, kiedy dotarliśmy do Bystrzycy, ciekawego, historycznego miasta. Bystrzyca
leŜy właściwie tuŜ nad granicą — przez przełęcz Borsza (tutaj piszą: Borsa) moŜna stąd
przedostać się bezpośrednio do Bukowiny. W mieście do dziś widać liczne ślady burzliwej
przeszłości. Przed pół wiekiem szalało tu kilka duŜych poŜarów. Na początku siedemnastego
stulecia, podczas oblęŜenia, Ŝycie straciło tu trzynaście tysięcy osób, przy czym pewna liczba
mieszkańców zginęła wskutek głodu i chorób.
Zgodnie z instrukcją hrabiego skierowałem się do zajazdu „Golden Krone”. Ku mojemu
zadowoleniu zajazd był przyzwoicie wiekowy: pragnąłem przecieŜ poznać jak najwięcej
tutejszych osobliwości. Jeśli o to chodzi, pewnie się nie zawiodę. Gdy tylko zbliŜyłem się do
wejścia, wyszła mi na spotkanie starsza kobieta, odziana w ludowy strój chłopski: białą, luźną
kieckę i długą, podwójną zapaskę, z przodu i z tyłu ciasno przylegającą do ciała.
— Czy pan raczy być Anglikiem? — zapytała, wykonując komiczną figurę, mającą być chyba
reweransem.
— Tak — odpowiedziałem — odwzajemniając ukłon. Nazywam się Jonathan Harker.
Gospodyni uśmiechnęła się do mnie, odwróciła się do stojącego w progu męŜczyzny i w
jakimś niezrozumiałym języku wydała mu krótkie polecenie. Chłopina zniknął w środku i po
chwili wrócił, wręczając mi list:
„Drogi przyjacielu!
Witam w Karpatach. Nie mogę się pana doczekać. Proszę się dobrze wyspać. Jutro o trzeciej
odchodzi dyliŜans do Bukowiny, ma pan w nim zarezerwowane miejsce. Na przełęczy Borsza
będzie na pana oczekiwał mój kocz, który przywiezie pana do mnie. Ufam, iŜ miał pan dobrą
podróŜ z Londynu i Ŝe spodoba się panu moja ojczyzna.
Z przyjacielskim pozdrowieniem
Dracula”
4 maja
Dowiedziałem się, Ŝe mąŜ gospodyni otrzymał od hrabiego list, a w nim polecenie, Ŝeby mi w
dyliŜansie zapewnił najlepsze miejsce, lecz gdy zacząłem wypytywać o szczegóły, człowiek ten
przejawiał niezrozumiałą wprost powściągliwość i udawał, iŜ wcale nie rozumie mojego
niemieckiego. Byłem zdumiony, albowiem przedtem rozumiał doskonale, poprawnie
odpowiadając na wszystkie moje pytania. Spojrzał bojaźliwie na swoją Ŝonę, ową starszą kobietę,
która mnie powitała. Wymamrotał tylko, Ŝe razem z listem otrzymał pieniądze i Ŝe niczego
więcej nie wie. Następnie zapytałem, czy zna hrabiego Draculę i czy mógłby mi opisać jego
zamek. Wtedy oboje się przeŜegnali, oświadczając, Ŝe o zamku nic im nie wiadomo i zwyczajnie
odmówili rozmowy na ten temat. Wkrótce musiałem udać się w dalszą drogę, nie miałem więc
czasu wypytać kogoś jeszcze. W kaŜdym razie zachowanie gospodarzy oddziaływało na mnie
dziwnie przygnębiająco.
Zanim wyszedłem, starsza pani wpadła do mojego pokoju, zwracając się do mnie niemal
histerycznie:
— Czy koniecznie musi pan tam jechać? Mój BoŜe, młodzieńcze, czy to naprawdę
konieczne?!
Była tak zdenerwowana, iŜ od razu plątała swój mierny niemiecki z jakimś innym,
niezrozumiałym dla mnie językiem. Chcąc wiedzieć o czym gada, musiałem jej przerywać
pytaniami. Kiedy jej wyjaśniłem, Ŝe moja wizyta w zamku ma charakter zawodowy, klasnęła w
dłonie i zapytała troskliwie:
— A czy pan wie, jaki dziś dzień?
Odpowiedziałem, Ŝe czwarty maja. Kiwnęła potakująco głową.
— Jutro będzie świętego Jerzego. Czy pan się orientuje, Ŝe dzisiejszej nocy, gdy zegar wybije
północ, świat opanują wszelkie złe moce? Czy pan w ogóle wie, dokąd jedzie i do kogo?
Bez wątpienia bardzo się o mnie martwiła. Próbowałem ją uspokoić, ale bez skutku. W końcu
padła przede mną na kolana, prosząc w imię wszystkich świętych, bym nigdzie się nie wybierał,
Ŝebym zaczekał chociaŜ dwa dni. Sytuacja była po trosze komiczna, a ja czułem się zaŜenowany.
Nie mogłem przecieŜ dopuścić, Ŝeby coś przeszkodziło w wykonaniu mojej misji. Przybrałem
powaŜną minę i oświadczyłem, Ŝe moja sprawa wymaga natychmiastowego załatwienia, i dlatego
muszę do zamku udać się bezzwłocznie. Kobieta, widząc moją zdecydowaną postawę, wstała z
podłogi, zdjęła ze swojej szyi krzyŜyk i zawiesiła mi go na piersi. Nie bardzo wiedziałem jak się
zachować, poniewaŜ, jako członek Kościoła Anglikańskiego, uwaŜałem wszystkie dewocjonalia
za bałwochwalstwo — ale nie mogłem obrazić tak szczerze przejętej moim losem kobiety,
działała w jak najlepszej wierze! Myślę, Ŝe zauwaŜyła moje wątpliwości, gdyŜ powiedziała: „Na
pamięć pańskiej matki” — i z tymi słowami wyszła.
Notuję to zdarzenie czekając na dyliŜans, który oczywiście się spóźnia. KrzyŜyk wciąŜ wisi na
mojej szyi. Nie wiem, czy tylko z powodu wyraŜonych przez starszą panią obaw, jakoś nielekki
mi na duszy. NadjeŜdŜa dyliŜans.
5 maja, w zamku
Poranna, siwa mgiełka opadła, nad horyzontem pojawiło się słońce. Nie czuję się senny, a
poniewaŜ mogę spać jak długo zechcę, będę pisał do chwili, dopóki nie zmorzy mnie sen. Muszę
zanotować wiele dziwnych rzeczy. Zacznę od mojego wyjazdu z Bystrzycy.
Po obfitym śniadaniu, na które składała się specjalność tamtejszej kuchni, potrawa zwana
„zbójecką”, a przypominającą londyńską koninę przyrządzoną specjalnie dla kotów, wsiadłem w
dyliŜans. Woźnica jeszcze przez chwilę rozmawiał z właścicielką zajazdu. Co chwila zerkali w
moją stronę, wkoło nich zebrało się kilka osób i wszyscy bez wyjątku kierowali ku mnie
litościwe spojrzenia. A zatem, z niewiadomych przyczyn, dyskutowano o mnie. Niektóre słowa
często się powtarzały, ale nie rozumiałem ich znaczenia. Sięgnąłem po zabrany z Londynu
słownik, odnalazłem angielskie odpowiedniki i dech mi zaparło. Stwierdziłem bowiem, Ŝe ludzie
ci mielą językami takie paskudztwa, jak diabeł, piekło, strzyga, wilkołak. Te dwa ostatnie
terminy oznaczają mniej więcej to samo — upiora czy wampira. (Muszę o to wypytać hrabiego.).
Kiedy wreszcie mieliśmy ruszyć, tłum przed zajazdem był juŜ dość spory. Wówczas nastąpiło
w nim dziwne poruszenie, wszyscy się Ŝegnali znakiem krzyŜa i wysuwali w moim kierunku dwa
palce. Zwróciłem się do jednego z współpasaŜerów o wyjaśnienie tego symbolu, lecz nie chciał o
tym rozmawiać. Dopiero kiedy powiedziałem, iŜ jestem Anglikiem, przełknął ślinę i bąknął
półgębkiem, Ŝe ludzie wypowiadają zaklęcie przeciwko złym duchom. Nie była to dla mnie
przyjemna informacja. PrzecieŜ udaję się do obcego kraju, gdzie mam mieć do czynienia z
nieznanym mi bliŜej człowiekiem — a wszyscy dookoła okazują mi wprost wzruszające
współczucie z oznakami sympatii. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Jeszcze raz
zerknąłem w stronę zebranych przez zajazdem postaci. Wszyscy Ŝarliwie kreślili znak KrzyŜa i
wypowiadali swoje zaklęcia.
Zajazd zniknął za zakrętem, woźnica — którego szerokie płócienne spodnie, zwane tu
gaciami, zasłaniały cały przód kozła — teraz strzelił z bata, a czterokonny zaprzęg ruszył z
kopyta, unosząc mnie ku przeznaczeniu.
Droga była wyboista, pędziliśmy z diablim pośpiechem. Widocznie woźnica chciał jak
najprędzej dotrzeć do przełęczy Borsza. Po prawej i po lewej ciągnęły się urocze pagórki, za
które powoli chowało się popołudniowe słońce. Na horyzoncie bieliły się malownicze,
zaśnieŜone szczyty. Tu i tam srebrzyły się górskie wodospady. Od czasu do czasu mijaliśmy
grupki Czechów i Słowaków. Odziani byli w barwne stroje ludowe i prawie wszyscy — co
stwierdziłem z prawdziwą przykrością — byli garbaci. WzdłuŜ drogi stało wiele krzyŜy, na
widok kaŜdego z nich pasaŜerowie Ŝegnali się z powagą. Przy kapliczkach Męki Pańskiej
klęczeli wieśniacy, tak pogrąŜeni w Ŝarliwych modlitwach, iŜ nie zwracali na nas najmniejszej
uwagi. Mijaliśmy wozy drabiniaste — zwykłe chłopskie wozy o podługowatym szkielecie.
Siedzieli na nich ludzie w barwnych koŜuchach. MęŜczyźni mieli zarzucone na plecy długie jak
lanca ciupagi. Wieczór był chłodny. W gęstniejącej szarości mgła opadała na dęby, buki, sosny.
Z jasną jeszcze zachodnią połacią nieba dziwnie kontrastowały ciemne chmury o poczwarnych
kształtach. Doliny zaczęły tonąć w ciemnościach, w Karpaty wkraczała noc. Droga stawała się
miejscami tak stroma, Ŝe konie tylko z największym wysiłkiem posuwały się do przodu.
Chciałem, zanim ściemni się na dobre, zejść z kocza, by ulŜyć zziajanym koniom i trochę
rozprostować kości, ale woźnica nie chciał o tym nawet słyszeć.
— Proszę tego nie robić — zawołał do mnie z kozła. — Pełno tu wałęsających się wściekłych
psów! — Następnie, niby Ŝartem, poniewaŜ odwrócił się od pasaŜerów, wymuszając na ich
twarzach aprobujący uśmiech, dodał: — Zanim się pan dzisiaj połoŜy, będzie miał przygód po
dziurki w nosie!
Zatrzymaliśmy się tylko raz, i to na krótko, by woźnica mógł zapalić latarnie. Po zapadnięciu
nocy wśród pasaŜerów zapanował niepokój. Nieustannie ponaglali woźnicę, który i tak wyciskał
z koni siódme poty, strzelał z bata i pokrzykiwał wściekle. Hen przed nami błysnęło jakieś
zielone światełko i prawie natychmiast zgasło. Niepokój pasaŜerów wzrastał z kaŜdą chwilą.
DyliŜans — w szalonym pędzie — kołysał się na boki niczym łódka miotana sztormem.
Musiałem mocno trzymać się uchwytu, by nie wypaść na zewnątrz. Droga przez chwilę
prowadziła równiną i wtedy wydawało się, Ŝe lecimy ponad nią. Nagle, z obu stron, wyrosły
wysokie góry. Wjechaliśmy w przełęcz Borsza. Kilku pasaŜerów zaczęło mi wręczać dziwaczne
prezenty. Robili to z taką powagą, Ŝe bez słowa przyjmowałem wszystko, co i dawali. Tym
bardziej, Ŝe obdarowywali mnie w dobrej wierze, z przyjaznym słowem i tym dwupalcowym
symbolem, jakim Ŝegnano mnie przed zajazdem w Bystrzycy. Wszyscy, razem z woźnicą,
rozglądali się bojaźliwie naokoło, jakby w tym ciemnościach moŜna było cokolwiek wypatrzyć.
Wpijali wytęŜony wzrok w czarną knieję, a kiedy ich zapytałem o źródło tego niesamowitego
zatrwoŜenia, unikali odpowiedzi.
W ponurych nastrojach wjechaliśmy w przełęcz. Gdzieś tutaj powinien na mnie czekać kocz
hrabiego Draculi. Od teraz i ja zacząłem się wpatrywać w ciemność, spodziewając się w kaŜdej
chwili zobaczyć światło lamp zapowiedzianego powozu. Czas mijał, a Ŝadnego kocza jak nie
było, tak nie było. PodróŜni odetchnęli z ulgą. Sprawiali wraŜenie, jakby cieszył ich taki właśnie
stan rzeczy i jakby mój zawód był źródłem ich radości. Woźnica spojrzał na zegarek, odwrócił
się do moich współtowarzyszy i powiedział przytłumionym głosem:
— Jesteśmy o godzinę za wcześnie — po czym zwrócił się do mnie po niemiecku: Nikt tu na
pana nie czeka, nie ma Ŝadnego powozu. Najlepiej pan zrobi, jeŜeli pojedzie z nami do Bukowiny
i wróci tu jutro, albo pojutrze. Lepiej pojutrze.
Ledwie skończył, konie niespodziewanie zadrŜały i zaczęły się płoszyć. W tej samej chwili
usłyszeliśmy zbliŜający się turkot kół. PasaŜerów ogarnęła trwoga, zaczęli kreślić znak krzyŜa i
— w tym dziwnym języku — odmawiać modlitwy, czy moŜe zaklęcia, nie wiem. Nie wiedzieć
jak dopędził nas czterokonny zaprzęg, zrównał się z nami, wyprzedził i ostro zahamował. Był to
kocz. Od razu odgadłem, Ŝe będę miał ostatnią przesiadkę na mojej trasie z Londynu. W świetle
latarń zauwaŜyłem, Ŝe konie w tamtym zaprzęgu są czarne jak węgiel. Powoził nimi wysoki
męŜczyzna z długą brodą, którego twarzy, ukrytej pod szerokim kapeluszem, nie moŜna było
dostrzec. ZauwaŜyłem tylko błysk jego oczu, które — w bladym świetle kilku lamp — miały
jakby czerwonawy odcień. Przybysz odwrócił się w stronę naszego woźnicy, wołając:
— Dzisiaj przyjechałeś grubo przed czasem, przyjacielu!
— Temu Anglikowi bardzo się śpieszy — odrzekł woźnica, wskazując mnie końcem bata.
— I dlatego chciałeś go odstawić do Bukowiny? — warknął nieznajomy. — Mnie, bracie nie
oszukasz! Wiem wszystko, a konie mam szybkie — roześmiał się i latarnie oświetliły jego usta o
grubych, jasnoczerwonych wargach, zza których na moment błysnęły ostre i białe jak kość
słoniowa zęby. Jeden z moich współpasaŜerów wyszeptał fragment z „Leonory” Bürgera:
— Tylko śmierć ściga się z wiatrem…
Nieznajomy to chyba usłyszał, bowiem podniósł wzrok na recytującego męŜczyznę i
uśmiechnął się szyderczo. PasaŜer odwrócił głowę, przeŜegnał się i podniósł w górę dwa palce.
— Podajcie mi bagaŜe tego pana — zawołał rozkazująco tajemniczy przybysz, na co wszyscy
moi towarzysze podróŜy zareagowali bardzo Ŝywo, pomagając mi ochoczo przełoŜyć walizy do
drugiego powozu. PoniewaŜ kocz niemalŜe dotykał boku naszego dyliŜansu, mógłbym bez trudu
przejść z jednego powozu do drugiego nie dotykając ziemi, lecz nieznajomy wychylił się z kozła,
złapał mnie w pół, uniósł w górę jak piórko i miękko posadził w swoim koczu. Potem potrząsnął
lejcami, konie zawróciły i skierowały się w ciemną przełęcz. Obejrzałem się za siebie:
pasaŜerowie, jeszcze widoczni w blasku latarń, wciąŜ Ŝegnali się trwoŜliwie. Woźnica strzelił z
bata i dyliŜans wyruszył w dalszą drogę do Bukowiny.
Poczułem się nagle bardzo senny. DrŜałem na całym ciele, nie mogłem się uspokoić, słowem
bałem się. Nieznajomy zarzucił mi na plecy płaszcz, na kolana połoŜył ciepły pled i czysto po
niemiecku powiedział:
— Noc jest chłodna, mein Herr, a hrabia polecił, Ŝebym pana przywiózł nie tylko całego, ale i
zdrowego. Gdyby miał pan ochotę, to pod siedzeniem jest flaszka śliwowicy.
Zrobiło mi się niedobrze. Gdybym miał jakąkolwiek inną moŜliwość, chętnie bym
zrezygnował z tej nocnej przejaŜdŜki. Kocz przez chwilę jechał na wprost, potem nawrócił i
znów popędził przed siebie. Zdawało mi się, Ŝe juŜ drugi raz przemierzamy ten sam odcinek
drogi. Kiedy minęliśmy powtórnie zapamiętany przeze mnie uprzednio charakterystyczny punkt,
byłem tego pewien. Miałem ochotę zapytać, co znaczy ten manewr, lecz bałem się otworzyć usta.
Zakładałem zresztą, Ŝe ów nieznajomy i tak moje uwagi puści mimo uszu. Przy świetle zapałki
spojrzałem na zegarek: za parę minut północ. Przeszył mnie dreszcz. Ostatnie wydarzenia nie
pozwoliły mi ani na chwilę zapomnieć o przesądach, związanych z tą nocną godziną.
Gdzieś w oddali, pewnie w jakiejś chłopskiej zagrodzie, zaszczekał pies. Zaszczekał raz
jeszcze i przeraźliwie zawył, jakby się bał. Na to odezwały się inne psy i po chwili wściekłe
ujadanie i jego tysiąckrotne echo wypełniło całą przełęcz. Konie zarŜały, szarpnęły i stanęły
dęba, ale nieznajomy szybko je uspokoił. Zaczęły biec równo, chociaŜ nieustannie strzygły
uszami i nerwowo prychały. Potem gdzieś w okolicy zawyły wilki, co w jednakowym stopniu
wystraszyło i konie, i mnie — chciałem wyskoczyć z kocza i pobiec w nieznane. Całkiem
oszalałem konie rŜały ze strachu i kaŜdy z nich szarpał w inną stronę. Nieznajomy z najwyŜszym
trudem zatrzymał powóz, zszedł z kozła, poklepywał konie po szyjach i coś do nich mówił.
Uspokoiły się na tyle, Ŝe mogliśmy jechać dalej, niemniej bez przerwy drŜały jak w febrze.
Pędziliśmy teraz jak z wiatrem w zawody i niedługo osiągnęliśmy przeciwną stronę przełęczy,
gdzie konie ostro skręciły w prawo, w boczną, o wiele węŜszą, leśną ścieŜkę. Pochylone nad
dróŜką drzewa łączyły się koronami, tworząc jakby długi, ciemny tunel. Z obu stron jeŜyły się
strome skały, a za nimi wyrastały wysokie szczyty. Ochłodziło się jeszcze bardziej. Wysoko nad
konarami zahuczał ostry wiatr i zaczął padać śnieg. Dochodziło nas jeszcze słabnące ujadanie
psów, za to wzmocniło się wycie wilków; wydawało mi się, Ŝe te bestie otaczają nas z
wszystkich stron. Konie — a mnie takŜe — znów ogarnął paniczny strach. Tajemniczy stangret
zdawał się być niewzruszony. Rozglądał się tylko na prawo i lewo, jakby czegoś szukał.
Nagle z lewej strony błysnął płomyczek. Stangret dostrzegł go takŜe. Ostro zatrzymał zaprzęg,
zeskoczył z kozła i wtopił się w mrok. Czułem się bezsilny, wycie wilków było coraz bliŜsze.
Zanim zdąŜyłem ocenić swoje tragiczne połoŜenie, z ciemności wynurzył się mój towarzysz,
wskoczył na kozioł i kontynuowaliśmy podróŜ. Zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie, tam, gdzie
tylko zabłysło światełko. Raz płomyczek błysnął tuŜ przy drodze, wówczas pomimo ciemności,
mogłem śledzić poczynania mojego przewodnika. Pobiegł tam, gdzie pojawił się ów płomyczek i
ułoŜył w tym miejscu z kamieni coś na kształt piramidki. Na nic się to zdało, blady płomyk hasał
nadal, co mnie wielce zdziwiło. Pędziliśmy dalej, wycie wilków dochodziło juŜ z wszystkich
stron. Wydawało mi się, iŜ kręcimy się w kółko. Kolejne światełko, i kolejny postój. Tym razem
nieznajomy zapuścił się o wiele dalej. Konie znów zaczęły rŜeć i parskać, a nawet wierzgać
kopytami. Nie rozumiałem, co je tak zaniepokoiło, gdyŜ od jakiegoś juŜ czasu nie słychać było
wilków. Nagle, zza czarnych chmur, wyszedł księŜyc, zalewając okolicę bladą poświatą. To, co
ujrzałem, ścięło mi krew w Ŝyłach. Kocz otoczony był przez sforę wilków. Szczerzyły zęby,
wywalały czerwone jęzory, a na wygiętych grzbietach jeŜyła się gęsta sierść. Na widok tego
milczącego stada omalŜe nie postradałem zmysłów.
Jak na komendę bestie zaczęły wyć do księŜyca. Oddając się wiecznemu rytuałowi, nie
zwracały uwagi ani na mnie, ani na szalejące konie. Wilków było tak duŜo, Ŝe otaczały kocz
gęstym kołem. O ucieczce nie było zatem mowy, Ŝaden desperat nie przedostałby się przez ich
oblęŜenie.
Krzycząc, wzywałem nieznanego. Potem waliłem pięścią w bok kocza, myśląc, Ŝe tym wilki
odstraszę i umoŜliwię woźnicy powrót do bryki. Wtem usłyszałem jego głos. Zobaczyłem go
stojącego na drodze i machającego długą ręką. Coś wołał, jakby wydawał rozkazy. To
niewiarygodne, ale wilki od razu się uspokoiły! W tej samej chwili księŜyc znów zasłoniły
chmury i zapanowała okropna ciemność. A gdy znów się wynurzył, stangret wdrapywał się na
kozioł, a po wilkach ani śladu! Wszystko to zrobiło na mnie tak niesamowite wraŜenie, Ŝe bałem
się odezwać, bałem się poruszyć. Strach unieruchomił mnie jak kaftan bezpieczeństwa i
zamurował mi usta. KsięŜyc znów zniknął na chmurami, a droga zdawała się nie mieć końca.
ŚcieŜka wiła się coraz to wyŜej i wyŜej. W końcu konie stanęły na drodze. Stwierdziłem, Ŝe
znaleźliśmy się na dziedzińcu duŜego, częściowo zburzonego zamku. Wszystkie okna były
ciemne, nigdzie nie zauwaŜyłem ani jednego promyka światła. Na wpół rozwalone mury obronne
ciemniały wysoko na tle jaśniejszego skrawka nieba, na kształt grzebienia z powyłamywanymi
zębami.
ROZDZIAŁ 2
NOTATNIK JONATHANA HARKERA
(CIĄG DALSZY)
5 maja
Musiałem się zdrzemnąć, bowiem wcale nie zauwaŜyłem kiedy wjechaliśmy do zamku. W
mroku podwórze wydawało mi się być o wiele większe, niŜ w rzeczywistości było. Za dnia
jeszcze go nie widziałem.
Kocz zatrzymał się, nieznajomy zeskoczył z kozła i pomógł mi wysiąść. Raz jeszcze
doznałem jego niezwykłej siły. Palce woźnicy miały uchwyt stalowego imadła, aŜ dziw, Ŝe nie
zmiaŜdŜył mi ramion. Następnie wyładował moje bagaŜe i ustawił je przed masywną, obitą
róŜnym Ŝelastwem i obsadzoną w kamiennym obramowaniu bramą. Pomimo panującego mroku
zauwaŜyłem wyciosane w kamieniu jakieś symbole, nadgryzione zębem czasu i erozją,
wywołaną zapewne surowym klimatem. Nieznajomy wrócił na miejsce woźnicy, szarpnął
lejcami, konie ruszyły i bryka zniknęła w jakimś ciemnym otworze.
Stałem przed bramą jak przykuty, nie wiedząc co robić. Nie widziałem Ŝadnego dzwonka, ani
kołatki; nawet gdybym zawołał, mój głos nie byłby w stanie przeniknąć przez ponure mury i
ciemne otwory okienne. Wydawało mi się, Ŝe stoję juŜ wieki całe i znów opadły mnie
wątpliwości i strach. GdzieŜ to się znalazłem? Do jakich ludzi przybyłem? JakaŜ przygoda stała
się moim udziałem? CzyŜby i to miało naleŜeć do zwykłych obowiązków adwokata, który
otrzymał zlecenie pośredniczenia w kupnie pewnej londyńskiej nieruchomości na rzecz
nieznajomego obcokrajowca? Adwokat! Mina nie byłaby zachwycona. Adwokat! No właśnie…
TuŜ przed wyjazdem z Londynu otrzymałem wiadomość, Ŝe mój egzamin końcowy oceniany
został pozytywnie, a zatem zostałem pełnoprawnym adwokatem!
Przecierałem oczy i szczypałem się w policzek, by ostatecznie stwierdzić, czy nie śnię.
Wszystko to wydawało mi się być senną marą i wciąŜ miałem nadzieję, Ŝe nagle obudzę się w
swoim pokoju, do którego przez okno wpadają pierwsze promienie porannego słońca. Ale ani
moje ciało, ani oczy nie kłamały. Naprawdę nie śniłem i naprawdę znajdowałem się w Karpatach.
Nie pozostało mi nic innego oprócz uzbrojenia się w cierpliwość i czekania, co ranek przyniesie.
Nagle moje myśli zostały przerwane… Zza bramy dały się słyszeć cięŜkie kroki, w szparze
zabłysło światełko, zabrzęczały łańcuchy, zazgrzytały cięŜkie zasuwy. W od dawna nie
uŜywanym zamku zaskrzypiał klucz i brama się uchyliła.
Za progiem stał wysoki starzec z długą siwą brodą, od stóp do głów odziany na czarno. W
ręku trzymał staroświecką latarnię bez Ŝadnych osłonek, tak Ŝe drgający w przeciągu otwarty
płomyk rzucał na ściany kamiennego korytarza dziwaczne cienie. Starzec eleganckim ruchem
ręki zaprosił mnie do środka, po czym poprawną, lecz nieco dziwnie akcentowaną
angielszczyzną rzekł:
— Witam pana w moim domu! Proszę dalej!
Nie wyszedł do mnie. Stał w półmroku jak posąg jakby w swoim powitalnym geście nagle
skamieniał. Ledwie przekroczyłem próg, podał mi rękę. Była trupio zimna, lodowata. Uścisk
miał tak silny, Ŝe aŜ przeszył mnie ból. Powtórzył raz jeszcze:
— Witam pana w moim domu! Proszę dalej! I proszę przynieść mi okruch szczęścia, które z
panem tu wkracza.
Jego stalowe palce przypominały mi woźnicę, którego twarzy ani razu dobrze nie widziałem.
Przez chwilę uległem wraŜeniu, Ŝe mam do czynienia z tym samym człowiekiem. Zapytałem
grzecznie:
— Czy pan hrabia Dracula?
Skinął głową na znak, Ŝe tak jest.
— Hrabia Dracula. I serdecznie witam w moim domu, panie Harker. Proszę wejść, noc mamy
chłodną, a pan pewnie głodny i zmęczony.
Odstawił latarnię na kamienną półkę, wyszedł przed bramę i zanim zdąŜyłem mu w tym
przeszkodzić, wniósł moje bagaŜe do środka. Na moje protesty odpowiedział dobrodusznie:
— O, nie mój panie. Pan raczy być moim gościem. Jest późno i nie mam pod ręką słuŜby. A
zatem proszę przyjąć moją osobistą pomoc.
Podniósł moje walizy jak gdyby nic nie waŜyły. Polecił jak gdyby nic nie waŜyły. Polecił mi
iść za sobą wzdłuŜ długiego, kamiennego korytarza. Na jego końcu otworzył cięŜkie drzwi.
Ujrzałem jasną komnatę z rozpalonym kominkiem i nakrytym stołem. Widok ten prawdziwie
mnie ucieszył. Hrabia odstawił bagaŜe, przeszedł przez całą komnatę i otworzył drugie drzwi,
prowadzące do sąsiedniego, ośmiokątnego pokoiku, chyba pozbawionego okien, oświetlonego
tylko jedną latarnią. Dał mi znak ręką, Ŝebym podszedł. Z przyjemnością stwierdziłem, Ŝe to
sypialnia, dobrze ogrzana własnym kominkiem.
Hrabia przeprosił mnie na chwilę, ale zanim zamknął za sobą drzwi, odwrócił się w moim
kierunku mówiąc:
— Proszę się rozgościć. Po tak długiej podróŜy musi się pan odświeŜyć i odpocząć. Mam
nadzieję, Ŝe znajdzie tu pan wszystko, co mu potrzeba. Wieczerza czeka obok w komnacie.
Światło, ciepło i wyszukane maniery hrabiego rozwiały uprzednie moje wątpliwości i
towarzyszący mi nieustannie strach. Kiedy juŜ otrząsnąłem się z pierwszych, mocno mieszanych
uczuć, uświadomiłem sobie jak bardzo jestem głodny. Pośpiesznie dokończyłem toaletę i
wkroczyłem do przyległej do mej sypialni komnaty.
Kolacja juŜ stała na stole. Mój gospodarz, opierając się plecami o surową obudowę okazałego
kominka, jakby od niechcenia wskazał ręką w kierunku nakrytego stołu:
— Pan łaskawie zajmie miejsce i naje się do syta. Proszę wybaczyć, nie zasiądę z panem
razem, jestem bowiem po sutym obiedzie i z zasady nie wieczerzam.
Podałem mu opieczętowany list, który mu przywiozłem od pana Hawkinsa. Złamał pieczęcie i
czytał z powagą. Kiedy skończył, uśmiechnął się do mnie zachęcająco, bym i ja zapoznał się z
treścią tego pisma. Jeden akapit połechtał mnie w sposób szczególny:
„Niestety, ale ostatnie ataki mojego chronicznego artretyzmu uniemoŜliwiają mi
podróŜowanie, lecz na szczęście mam pod ręką bardzo zdolnego zastępcę, którego wysyłam w
moim imieniu. To człowiek ze wszech miar godny zaufania. Tego młodziana rozpiera energia,
posiada ogromny talent, doskonałe maniery i umiejętność dotrzymywania danego słowa. Jest
przy tym dyskretny i kiedy trzeba potrafi milczeć jak grób — sam go wykształciłem. Na pewno
wykona wszystkie pana polecenia”.
Hrabia podszedł do stołu i zdjął pokrywę z duŜego srebrnego półmiska. Pieczone kurczęta!
Wbrew temu co zostało napisane w liście o moich manierach, rzuciłem się na jadło z zapałem
wygłodniałego wilka. Po kurczętach kosztowałem wybornego sera, pysznej sałatki, zapijając
wszystko wspaniałym, starym tokajem. Podczas gdy z przyjemnością popełniałem grzech
obŜarstwa, hrabia wypytywał mnie o szczegóły podróŜy, a ja — kawałek po kawałku —
odpowiadałem mu wszystkie swoje przygody i spostrzeŜenia.
Kiedy zaspokoiłem głód, hrabia zaprosił mnie bliŜej kominka.
Usiedliśmy w staroświeckich, lecz bardzo wygodnych fotelach. Zaproponował mi cygaro,
usprawiedliwiając się jednocześnie, Ŝe on sam nie pali. Wreszcie miałem okazję przyjrzeć mu się
bliŜej. Stwierdziłem, Ŝe hrabia ma bardzo ciekawą fizjonomię. Jego twarz jest pociągła, noc
cienki z wysoko wzniesioną nasadą i wydatnymi nozdrzami, czoło znaczne, a włosy — poza
skroniami — raczej gęste. Podobnie gęste miał i brwi, niemalŜe łączące się nad nosem. Usta — o
ile były widoczne spod bujnych wąsów — miał przewaŜnie zaciśnięte, jak u osobników
bezwzględnych; jaśniały w nich białe, anormalnie ostre zęby, ba, niektóre z nich nawet
wystawały zza warg, warg nienaturalnie czerwonych. Uszy zaś blade, spiczaste. Brodę miał
szeroką i mocną, policzki raczej chude. Najbardziej rzucała się w oczy jego niezwykła bladość.
Do tego momentu widziałem dłonie hrabiego tylko z wierzchu — tak jak trzymał je na kolanach.
W świetle kominka wydawały się białe i delikatne, ale kiedy przyjrzałem im się nieco bliŜej,
zauwaŜyłem, Ŝe w rzeczywistości są one szorstkie, szerokie, o chudych palcach. A co
najdziwniejsze — wnętrza obu dłoni miał porośnięte włosami. WraŜenie wywierały takŜe jego
długie i ostre paznokcie. Kiedy pochylał się ku mnie i dotykał mnie ręką odczuwałem odrazę,
połączoną z nieprzyjemnym mrowieniem. W dodatku ten jego niezdrowy, cuchnący chuch,
przyprawiał mnie o mdłości, czego nie potrafiłem przed nim ukryć, chociaŜ bardzo się starałem.
Hrabia w trakcie rozmowy musiał to zauwaŜyć, poniewaŜ w pewnej chwili uśmiechnął się
gorzko i wycofał się na swój fotel po drugiej stronie kominka. Przez jakiś czas w milczeniu
patrzyliśmy na płomienie. Kiedy zerknąłem w kierunku okna zobaczyłem, Ŝe juŜ świta. Otaczała
nas cisza, na dworze panował błogi spokój. Nagle, gdzieś w dolinie, odezwały się wilki. W
oczach hrabiego pojawił się błysk.
— Słyszy pan? To dzieci nocy. Co za cudowna muzyka!
ZauwaŜył moją niewyraźną minę, bo dodał:
— No tak. Wy, ludzie z miasta, nigdy nie zgłębicie duszy myśliwego.
Znów zapadła cisza. Hrabia uniósł się z fotela i rzekł:
— No, pan pewnie zmęczony. ŁóŜko przygotowane, moŜe się pan połoŜyć, kiedy tylko
zechce. Ja pojawię się dopiero po południu. śyczę przyjemnych snów! — rzucił na poŜegnanie i
uprzejmie otworzył przede mną drzwi do ośmiokątnej sypialni…
Co krok to niespodzianka, wątpliwości, obawy. Przychodzą mi do głowy przedziwne myśli,
których nie waŜę się nawet wypowiedzieć.
7 maja
To drugi juŜ ranek. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny tylko odpoczywałem. Spałem
długo, bardzo długo, aŜ obudziłem się w sposób naturalny, rześki i wspaniale wypoczęty.
Wykonawszy poranną toaletę ubrałem się i zajrzałem do sąsiedniej komnaty, w której jadłem
kolację. Z przyjemnością stwierdziłem, Ŝe śniadanie juŜ na mnie czeka. Dzbanek z kawą stał na
kominku, Ŝeby nie wystygła zanim wstanę. Na stole leŜał bilecik z następującym tekstem:
„Musiałem wyjść. Proszę na mnie nie czekać. D”.
Usiadłem do śniadania, a kiedy zaspokoiłem głód chciałem zadzwonić na słuŜbę, lecz nigdzie
nie znalazłem dzwonka. Pomyślałem, Ŝe w zamku istnieją jednak pewne mankamenty, które —
w porównaniu z ogromnym bogactwem naokoło — sprawiają wraŜenie niefortunnego błędu w
sztuce. Sztućce, wykonane ze szczerego złota, muszą przedstawiać ogromną wartość. Zasłony,
tapicerka mebli i baldachim nad moim łóŜkiem — to najdroŜsze i najpiękniejsze tkaniny, których
ceny nawet sobie nie wyobraŜam; chociaŜ liczą sobie kilka stuleci, wyglądają na nowe. Coś
podobnego widziałem kiedyś w Hampton Court, ale tam wszystko było zuŜyte, obszarpane,
przeŜarte przez nieprzeliczone generacje moli. Ani w komnacie, ani w sypialni nie było lustra.
Nie było go nawet w wyposaŜeniu stolika toaletowego, więc chcąc się golić, musiałem
wygrzebać z walizy małe, podręczne lusterko. Jak dotąd, nie dostrzegłem ani jednego lokaja, czy
innego słuŜącego, a dookoła zamku — oprócz okresowego wycia wilków — panowała
nieustanna, cmentarna cisza. Wstałem od stołu i postanowiłem rozejrzeć się za czymś do
czytania, poniewaŜ nie chciałem zwiedzać posiadłości bez uprzedniej na to zgody mojego
gospodarza. Sądziłem, Ŝe biblioteka powinna się znajdować gdzieś w rejonie głównego
korytarza, to znaczy niedaleko mojej kwatery. Wyszedłem więc z komnaty, badawczym
wzrokiem omiotłem cały korytarz i przystąpiłem do sprawdzenia, co znajduje się za
poszczególnymi drzwiami. Niczego się nie dowiedziałem, bo wszystkie były zamknięte na
głucho. Wszystkie, z wyjątkiem tych ostatnich, w samym końcu niezbyt jasnego korytarza. Te
były lekko uchylone, jakby w zapraszającym geście. Kiedy je otworzyłem szerzej ujrzałem
wspaniałe regały pełne woluminów. Trafiłem do zamkowej biblioteki. W Ŝyciu nie widziałem tak
wspaniałych zbiorów! Istny raj dla kaŜdego bibliofila. Mnie najbardziej ucieszyła duŜa kolekcja
angielskich ksiąŜek. Pośrodku sali stał duŜy stół, zawalony róŜnymi angielskimi czasopismami i
gazetami, wszystkie niestety starszej daty. LeŜało tu takŜe kilkanaście ksiąŜek dotyczących
róŜnych dziedzin — historii, geografii, polityki, ekonomii, geologii, prawa — wszystkie odnosiły
się do Anglii, Ŝycia tego kraju, jego obyczajów i tradycji. Dostrzegłem tu takŜe materiały
informacyjne, jak: ksiąŜkę adresową, wykaz szlachciców, protokoły z posiedzeń parlamentu,
Almanach Whitakera, katalogi wojskowe i morskie, ba, nawet bliski mojemu sercu Kodeks Praw.
Zanim na dobre zanurzyłem się w lekturze do sali bezszelestnie wkroczył hrabia Dracula.
Pozdrowił mnie serdecznie, po czym wyraził nadzieję, Ŝe wyspałem się dobrze.
— To dobrze, Ŝe pan tu trafił. Na pewno wiele z tych ksiąŜek pana zainteresuje. Te oto —
wskazał na kilka woluminów — to moi długoletni przyjaciele. Od czasu, kiedy zdecydowałem
się przenieść do Londynu, sprawiają mi wiele przyjemności. To właśnie za ich pośrednictwem
zapoznaję się z waszym wielkim krajem, a poznać Anglię znaczy pokochać ją. Marzę z spacerze
po ruchliwych ulicach Londynu, bardzo pragnę znaleźć się w tym wirze ludzkiej codzienności,
chcę uczestniczyć w Ŝyciu tego miasta, w jego wzlotach, upadkach, przemianach i w tym
wszystkim, co sprawia, Ŝe jest ono takie, jakie jest, lecz uwaga! Wasz język znam li tylko z tych
oto ksiąŜek. Pan, przyjacielu, musi mnie nauczyć biegłego władania waszym językiem.
— AleŜ pana angielski jest doskonały — odrzekłem.
— Dziękuję za miły komplement, przyjacielu, ale obawiam się, Ŝe jestem dopiero w połowie
drogi. Znam gramatykę i wiele słówek, lecz nie umiem się posługiwać Ŝywym językiem.
— Słowo honoru — oponowałem — Ŝe mówi pan bezbłędnie.
— AleŜ nie — sprzeciwiał się hrabia uparcie. — Gdybym w ten sposób, jak obecnie, odezwał
się w Londynie, to kaŜde dziecko pozna od razu, Ŝem obcokrajowiec. A to mnie nie zadawala.
Tutaj jestem szlachcicem, bojarem; lud mnie tu zna i wie, Ŝem ich pan, ale u was obcokrajowiec
nic nie znaczy. Nie znają go, a więc i nie szanują. Zadowolony będę wtedy, kiedy będę mówił jak
wszyscy; Ŝeby mnie nikt nie zaczepiał, Ŝebym — kiedy tylko otworzę usta — nie dostrzegł
uśmieszków i wytykania cudzoziemskiego pochodzenia. Pan przybył do mnie nie tylko jako
przedstawiciel mojego przyjaciela Petera Hawkinsa z Exeteru, nie tylko w charakterze adwokata,
który ma udzielić wyczerpujących informacji dotyczących mojej nowej posiadłości w Londynie.
Jestem przekonany, Ŝe zechce pan przez jakiś czas tu wypocząć, a ja podczas naszych rozmów
spróbuję sobie przyswoić równieŜ poprawny akcent angielski. Będę wdzięczny za zwracanie mi
uwagi na kaŜdy błąd lingwistyczny. Przykro mi z powodu mojej dzisiejszej dłuŜszej
nieobecności, ale wierzę, Ŝe stać pana na wybaczenie człowiekowi mającemu tak wiele nie
cierpiących zwłoki obowiązków.
Zapewniłem go, Ŝe moŜe na mnie liczyć i poprosiłem o zgodę na korzystanie z jego biblioteki.
— AleŜ to oczywiste — odrzekł i dodał: — Wolno się panu poruszać po całym zamku, z
wyjątkiem tych pomieszczeń, które są zamknięte. Mam ku temu waŜne powody i sądzę, Ŝe gdyby
pan rozpatrywał całą rzecz z mojego punktu widzenia, przyznałby mi pan rację.
Odpowiedziałem, Ŝe w pełni rozumiem jego polecenie, które zapewne wynika z troski o moje
bezpieczeństwo. Hrabia chrząknął i kontynuował:
— Jesteśmy w Transylwanii, a Transylwania to nie Anglia. Panują tu inne zwyczaje, zasady.
Rozumiem, Ŝe wiele rzeczy moŜe tu pana zaskoczyć, a nawet wprowadzić w zdumienie.
Dotychczasowe doświadczenia zapewne wystarczająco przekonały pana, Ŝe moŜna tu napotkać
wiele dziennych zjawisk i sytuacji.
Tak gawędziliśmy. Kiedy juŜ stało się dla mnie oczywiste, Ŝe hrabia rozmawia ze mną z samej
tylko potrzeby konwersacji, zacząłem go wypytywać o wszystko, czego dotychczas byłem
świadkiem. Wtedy zmieniał temat, bądź umiejętnie kierował rozmowę na inne tory, niekiedy
udawał, Ŝe nie rozumie, czasem odpowiadał mniej więcej szczerze na zadane pytania. Wreszcie
odwaŜyłem się skierować rozmowę na dziwne zjawiska, jakie towarzyszyły mojej nocnej
podróŜy do zamku. Zapytałem na przykład o te blade ogniki, które tak bardzo zainteresowały
mojego przewodnika. Hrabia wyjaśnił, Ŝe według pradawnych podań raz w roku, nocą, kiedy złe
moce obejmują nie ograniczoną władzę, blade płomyki ukazują się wszędzie tam, gdzie
zakopano jakiś skarb. W okolicach, przez które przejeŜdŜaliście owej nocy — wyjaśnił ochoczo
— ukryto wiele skarbów. Kraina ta była świadkiem stuletnich walk między Wołochami, Sasami i
Turkami. Trudno było by panu znaleźć tu skrawek ziemi, który nie byłby przesiąknięty ludzką
krwią — wszystko jedno, czy miejscowych patriotów, czy teŜ najeźdźców. Kiedy wtargnęli tu
Austriacy i Węgrzy, miejscowa ludność — męŜczyźni, kobiety, starcy i dzieci — czatowała na
nich w skałach nad przełęczami, aby spuszczać na najeźdźców lawiny kamieni. Wróg — w
przypadku zwycięstwa — niewiele miał korzyści, bowiem wszystko, co przedstawiało
jakąkolwiek wartość, zostało pieczołowicie ukryte — zakopane. Płomyki zdradzają te miejsca.
Wystarczy mieć oczy otwarte — podkreślił — i wyszczerzył wystające zębiska, po czym dodał z
przekonaniem.
— Okoliczni chłopi, to w zasadzie tchórze i durnie. Ogniki ukazują się tylko raz w roku. I tej
właśnie nocy nikt nie wystawia nosa z chałupy. Nawet gdyby ten czy ów zobaczył blady płomyk
i tak by nie wiedział, co naleŜy robić. Zaś nazajutrz nikt w to samo miejsce nie trafi. Idę o zakład,
Ŝe pan nie potrafi odnaleźć miejsc, gdzie widział pan hasające płomyki.
— To prawda, panie hrabio — przyznałem szczerze. — Pojęcia nie mam, gdzie powinienem
ich szukać.
— A widzi pan — pokiwał głową hrabia, po czym zmienił temat: — MoŜe mi pan
opowiedzieć coś o Londynie i o zakupionym domu?
— AleŜ oczywiście, panie hrabio — odpowiedziałem ochoczo. — Przyniosę tylko z mojego
pokoju odpowiednie dokumenty.
Podczas, gdy kompletowałem w mojej sypialni akta, z sąsiedniej komnaty dochodził brzęk
porcelany i srebra. Gdy wróciłem stół w komnacie był juŜ uprzątnięty, a nad nim paliła się
naftowa lampa. Biblioteka została takŜe dobrze oświetlona; hrabia leŜał na kanapie i studiował
podręcznik angielskiego Bredshawa. Po moim wejściu wstał i sprzątnął se stołu wszystkie
ksiąŜki, czasopisma i gazety. Pochyliliśmy się nad planami, szkicami, umowami i kolumnami
cyfr. Hrabiego interesowały najdrobniejsze szczegóły, więc zadawał mi mnóstwo pytań.
Widocznie juŜ wcześniej przestudiował wiele spraw, wiedział bowiem o swoim nowym nabytku i
jego okolicy więcej niŜ ja. Na wyrazy mojego uznania odpowiedział rzeczowo:
— Bo tak właśnie trzeba. Kiedy juŜ znajdę się w Londynie nie będzie komu prowadzić mnie
za rękę. Mój przyjaciel Harker, przepraszam, Jonathan Harker, będzie juŜ w Exeterze, odległym
o ładne kilka mil i najprawdopodobniej mojemu kolejnemu przyjacielowi, Peterowi Hawkinsowi,
zleci zupełnie inne dokumenty prawne. Takie juŜ Ŝycie!
Omówiliśmy kolejno wszystkie problemy, wynikające z kupna domu w Purfleet. Kiedy hrabia
wreszcie podpisał umowę kupna i dołączył do niej swój osobisty list do pana Hawkinsa, zapytał
mnie, w jaki sposób udało mi się znaleźć dla niego tak odpowiedni dom. Odczytałem mu zatem
swoje notatki, sporządzone jeszcze w Londynie, i które tutaj załączam:
„W Purfleet, przy jednej z bocznych uliczek, zauwaŜyłem na ogrodzeniu pewnego domu
tabliczkę, Ŝe obiekt jest na sprzedaŜ. Dom otaczał starodawny wysoki mur, od dawna nie
naprawiany. Okucia cięŜkiej, dębowej bramy zŜarte były przez rdzę. Posiadłość ta nazywa się
Corfax, co jest niewątpliwie przekręconą wersją dawnej nazwy Quatre Face. Dom ma bowiem
cztery alkierze, zwrócone dokładnie w cztery geograficzne strony świata. Posiadłość zajmuje
teren o powierzchni ośmiu hektarów. W ogrodzie rośnie wiele drzew, które miejscami sprawiają
przygnębiające wraŜenie, a głęboki staw, czy jeziorko zasila jakiś strumyk. Sam dom jest
stosunkowo obszerny, o średniowiecznej architekturze. Jedno skrzydło — z grubo ciosanego
kamienia z zakratowanymi oknami — przypomina fragment umocnionej baszty. Przy nim
znajduje się stara kapliczka. Nie miałem kluczy, więc nie byłem w środku budowli, ale
sfotografowałem ją ze wszystkich stron. W sąsiedztwie znajduje się zaledwie kilka domów, a
największy z nich został niedawno przebudowany na prywatny szpital psychiatryczny.”
— Z pańskiej posiadłości zakład ten nie jest widoczny — dodałem na zakończenie. — Czy
pan hrabia chce o coś zapytać?
— Na razie nie — odpowiedział hrabia z nutką zadowolenia w głosie. — Cieszę się, Ŝe dom
jest wiekowy i taki duŜy. Pochodzę ze starego rodu i gdybym nie mieszkał w historycznych
murach, byłaby to moja śmierć. Rad jestem, Ŝe znajduje się tam takŜe kaplica. My, transylwańscy
szlachcice, nie godzimy się z myślą, Ŝe nasze kości mogłyby leŜeć pospołu z prochami zwykłych
śmiertelników. Nie jestem juŜ młody. Nie pociągają mnie hulanki, ani zabawy, czy inne
swawole, nie tęsknię za słońcem, nie potrzeba mi ani blasku, ani światła. A mojego serca,
któremu juŜ tęskno do krainy umarłych, juŜ nic nie jest w stanie pocieszyć. Kocham szarość,
mrok i ciemność nocy, lubię być sam, a za najodpowiedniejsze towarzystwo uznaję własne myśli.
Nagle hrabia rzekł, Ŝe musi jeszcze coś załatwić, ukłonił się i wyszedł. Postanowiłem, Ŝe
podczas jego nieobecności przejrzę niektóre z jego częstych lektur. Pierwszy wpadł mi w oko
atlas, otwarty oczywiście w tym miejscu, gdzie zamieszczona była mapa Anglii. Od razu
zauwaŜyłem naniesione ma mapę trzy kółeczka: jedno zakreślało miejsce nowej posiadłości
hrabiego Draculi na wschodnim obrzeŜu Londynu; pozostałe dwa lokalizowały Exeter i port
Whitby na wybrzeŜu yorkshirskim.
Hrabia wrócił mniej więcej po godzinie.
— Hej! — zawołał do progu. — Jeszcze pan szpera w tych ksiąŜkach? PrzecieŜ nie moŜe pan
tak bez przerwy pracować. Proszę za mną. Właśnie mi oznajmiono, Ŝe wieczerza na stole.
W znajomej jadalni znów czekały na mnie wspaniałe dania. Hrabia i tym razem wymówił się
od kolacji, powiedział, Ŝe juŜ jadł poza domem. Przysiadł się tylko do stołu i podczas gdy jadłem
zadawał mi mnóstwo pytań. Po kolacji przypalił mi cygaro, usiedliśmy przy kominku wdając się
w wielogodzinną rozmowę. Po uprzednim długim odpoczynku nie czułem się senny.
Odczuwałem tylko chłód, jaki ogarnia człowieka nad ranem. Nagle gdzieś w pobliŜu zapiał
kogut, hrabia Ŝwawo uniósł się z fotela i zawołał:
— Ojej, znów mamy ranek! Przepraszam, Ŝe nie daję panu spać! Ale pan tak ciekawie
opowiada o swoim kraju, Ŝe nawet nie zauwaŜyłem, jak czas szybko mija.
Kurtuazyjnie zapewniłem hrabiego, Ŝe cała przyjemność po mojej stronie, on zaś złoŜył mi
uprzejmy ukłon i wyszedł. Udałem się do swojej sypialni. Rozsunąłem cięŜką kotarę zasłaniającą
jedyne okno, którego poprzednio nie zauwaŜyłem. Nie zobaczyłem przez nie niczego ciekawego.
Wychodziło na podwórze. Niebo juŜ nie było takie ciemne. Lada chwila zacznie świtać.
Zaciągnąłem kotarę z powrotem i usiadłem nad swoim notatnikiem.
8 maja
Z początku miałem obawy, Ŝe opisuję wszystko zbyt rozwlekle, ale teraz doceniam notowanie
wszelkich szczegółów. Coś mi się tu nie widzi — czuję się jak nagi w pokrzywach. Najchętniej i
ja najszybciej chciałbym znajdować się daleko stąd. A moŜe wcale nie powinienem tu
przyjeŜdŜać? Skonstatowałem, Ŝe wyczerpują mnie te dziwne nocne rozmowy. Gdybym chociaŜ
mógł zmieniać partnerów… ale rozmawiać wyłącznie z hrabią? Obawiam się, Ŝe hrabia — poza
mną — jest w całym zamku jedyną Ŝywą istotą.
Spałem tylko kilka godzin. Kiedy wstałem zawiesiłem przy oknie swoje podręczne
zwierciadełko i przystąpiłem do golenia. Nagle poczułem na ramieniu rękę hrabiego i usłyszałem
jego kordialne „Dzień dobry!”. Byłem kompletnie zaskoczony, bo w lusterku, które przecieŜ
odbijało całe wnętrze pokoju za moimi plecami, nie zauwaŜyłem Draculi. Odwzajemniłem jego
pozdrowienie i szybko raz jeszcze spojrzałem w lusterko, by się upewnić co do mojego
pierwszego spostrzeŜenia. Rzeczywiście! Nie mogłem się mylić. Tym razem takŜe nie było
widać postaci hrabiego, chociaŜ stał wyprostowany tuŜ za moimi pochylonymi plecami!
Widziałem w lusterku cały pokój, ale bez hrabiego. Zdumiałem się bezgranicznie, uczułem
mdłości, jakie towarzyszyły mi zawsze, kiedy tylko hrabia Dracula znajdował się zbyt blisko.
Ręka mi zadrŜała, zaciąłem się. Cienki strumyczek krwi spływał mi po policzku, zatrzymując się
na brodzie. ZłoŜyłem brzytwę i rozglądałem się za jakimś tamponikiem. Kiedy hrabia ujrzał moją
zakrwawioną twarz, w jego oczach pojawiły się dziwne błyskawice, a jego prawa ręka
wystrzeliła w kierunku mojego gardła. Zrobiłem unik. Dłoń hrabiego natrafiła na wiszący na
mojej szyi krzyŜyk. W tym momencie nastąpiła w hrabim gwałtowna przemiana — ręka się
cofnęła, oczy złagodniały, a ja — całkowicie osłupiały — nie bardzo mogłem uwierzyć w to, co
przed chwilą zaszło.
— NiechŜe pan będzie ostroŜny — odezwał się hrabia z naciskiem. Trzeba uwaŜać, jeŜeli juŜ
się pan skaleczy. W tych stronach jest to o wiele niebezpieczniejsze, niŜ pan myśli — pouczał
mnie dalej. — A wszystko za przyczyną tego oto idiotycznego przedmiotu! Tego nędznego
wymysłu ludzkiej próŜności. Precz z nim!
Hrabia otworzył okno i jednym błyskawicznym ruchem swojej straszliwej ręki wyrzucił
lusterko. Potem wyszedł bez słowa poŜegnania. Utrata lusterka, które na kamiennym podwórzu
roztrzaskało się na tysiące kawałków, stało się dla mnie wielce przykre. Na szczęście koperta
mojego zegarka i dno miseczki do golenia wykonane są z doskonale wypolerowanego metalu. W
przeciwnym razie miałbym trudności z goleniem.
Kiedy wszedłem do jadalni śniadanie stało na stole, ale hrabiego w jadalni nie było. Jadłem
więc w samotności. Właściwie dotychczas jeszcze nie widziałem, by hrabia cokolwiek jadł lub
pił. Po posiłku udałem się na zwiedzanie zamku. Wszedłem po stromych schodach na wyŜsze
piętro, gdzie znalazłem jedną komnatę zwróconą na południe. Widok z jej okien był
przecudowny, nie mogłem się napatrzeć. Zamek stoi nad straszną przepaścią. Gdybym przez
okno wyrzucił kamień, to leciałby on w dół trzysta metrów i jeszcze by nie osiągnął dna. Gdzie
okiem sięgnąć wszędzie strzelały w niebo wierzchołki drzew, zaś tam, gdzie ich nie było,
rysowały się głębokie wąwozy o stromych zboczach. Gdzieniegdzie błyszczały wąskie nitki
bystrych górskich potoków.
Nie będę dalej opisywał uroków przyrody. Kontynuowałem penetrację wnętrz zamku. Drzwi,
drzwi same drzwi — i wszystkie pozamykane, wszystkie zaryglowane. Nie znalazłem Ŝadnego
wyjścia na zewnątrz.
Jakby zamek był więzieniem, a ja w nim więźniem!
ROZDZIAŁ 3
NOTATNIK JONATHANA HARKERA
(CIĄG DALSZY)
Kiedy stwierdziłem, Ŝe jestem więźniem, wpadłem w szał. Biegałem schodami w górę i w dół,
szarpałem się z klamkami, dobijając się do kaŜdych drzwi, wychylałem się przez kaŜde dostępne
mi okno, aŜ w końcu stwierdziłem, Ŝe jestem bezsilny. Czułem się jak szczur w pułapce. Potem
usiadłem w milczeniu, zastanawiając się, co dalej, jak powinienem postępować, co mam robić?
WciąŜ myślę o tym samym, ciągle analizując swoją nieciekawą sytuację. Jak dotąd nic
rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Wiem tylko jedno: w Ŝadnym przypadku nie mogę
zdradzić się przed hrabią ze swoimi podejrzeniami. On dobrze wie, Ŝe mnie tu uwięził i pewnie
ma ku temu sobie znane powody. Gdybym na ten temat coś mu napomknął, pewnie by mnie
próbował uspokoić nowymi bajeczkami. Na razie muszę zachować w tajemnicy swoje odkrycie,
nie zdradzać się ze swoimi obawami i mieć oczy szeroko otwarte. Albo moje podejrzenia są
fałszywe, albo znajduję się rzeczywiście w beznadziejnej sytuacji. JeŜeli prawdą jego to drugie,
będę musiał wytęŜyć wszystkie swoje siły, by w miarę cało wyjść z opresji.
Usłyszałem zgrzyt duŜej bramy i zaraz się domyśliłem, Ŝe hrabia wrócił. Nie przyszedł od
razu do biblioteki, tak więc na palcach skradałem się do mojej kwatery. Przez uchylone drzwi
zobaczyłem, jak hrabia zaściela moje łóŜko. To potwierdziło moje wcześniejsze przypuszczenia,
Ŝe w zamku nie ma Ŝadnej słuŜby. Ostatnim dowodem na to był fakt — co równieŜ teraz
spostrzegłem — Ŝe hrabia sam nakrywa do stołu. Tak jest! Wszystkie czynności porządkowe
wykonywał osobiście pan i władca tego ponurego zamczyska.
ZadrŜałem na myśl, Ŝe skoro nikogo innego tu nie ma, to koczem, którym tu przybyłem,
musiał powozić takŜe sam hrabia. Myśl ta napawa mnie zgrozą, bo znaczyło to, Ŝe Dracula
jednym gestem ręki panował nad sforą wilków! Ludzie z Bystrzycy, jak równieŜ moi towarzysze
podróŜy z dyliŜansu, przejawiali jakieś szczególne obawy o mnie. Dawali mi krzyŜyki, czosnek,
dzikie róŜe, olchowe kołki. Niechaj Bóg ma w opiece tę dobrą kobiecinę, która zawiesiła mi na
szyi krzyŜyk! Zawsze, kiedy go dotykam, czuję wewnętrzne uspokojenie i napływ nowych sił.
MoŜe dziś wieczorem uda mi się w jakiś sposób skłonić hrabiego, by mi opowiedział cokolwiek
o sobie. Muszę podejść go ostroŜnie, aby nie wzbudzić podejrzeń.
Północ
Odbyłem z hrabią długą rozmowę. Wypytywałem go o dzieje Transylwanii. Temat bardzo go
oŜywił. Kiedy opowiadał o dawnych czasach, o ludziach, a szczególnie o wojnach, sprawiał
wraŜenie bezpośredniego uczestnika tamtych wydarzeń. Wyjaśnił mi, Ŝe bojar dumę ze swojej
ojczyzny i dumę ze swojego rodu utoŜsamia z własną dumą, sławę swoich przodków z własną
sławą, ich losy z własnym losem. Gdy tylko napomknął o sobie i ojczyźnie, od razu uŜywał
liczby mnogiej, niczym król. Chciałbym zapisać jego opowieść jak najdokładniej. Niczym w
iluzjonie przewijały się przede mną obrazy z historii tutejszego regionu. Hrabiego niezwykle
poruszyła własna opowieść. Długimi krokami przemierzał komnatę wzdłuŜ i wszerz, szarpał
swoje bujne wąsy, brał w rękę róŜne przedmioty, ściskając je w mocnych dłoniach, jak gdyby
chciał je rozgnieść.
— My, Szeklerzy, mamy się czym chwalić; w naszych Ŝyłach płynie krew dzielnych narodów,
które walczyły jak lwy w imię przyszłego losu tej ziemi. To właśnie tu, do tygla narodów
europejskich, męŜny szczep wniósł walecznego ducha, danego mu do kołyski przez Thora i
Wodyna. Na terenach europejskich, azjatyckich i afrykańskich wojownicy postępowali z takim
okrucieństwem, Ŝe wszystkie narody uwaŜały ich za stada wilkołaków. A kiedy waleczny ten lud
dotarł w te strony, zastał tu Hunów. Hunowie takŜe przewalali się przez kontynent jak burza —
wymierające narody twierdziły, Ŝe w Ŝyłach Hunów płynie krew starych czarownic,
wypędzonych ze Scytii, gdzie parzyły się z diabłami. Nonsens! Który bowiem diabeł, albo która
czarownica, posiada tak potęŜną moc jak Attyla, praojciec naszego ludu!
Hrabia machnął ręką i kontynuował z zapałem:
— A zatem, czy moŜna się dziwić, Ŝe waleczność jest podstawową cechą naszej natury? Gdy
do naszych granic zbliŜali się Madziarzy, Lombardczycy, Awarowie, Bułgarzy albo Turcy,
pędziliśmy ich z powrotem. Nawet Arpad ze swoimi legionami nie przeszedł przez nasze tereny.
Pokonaliśmy wielu najeźdźców. Zwycięzcy Madziarzy przez wieki całe uznawali Szeklerów za
swoich krewnych, a nawet powierzali nam strzeŜenie granic z Turcją. Gdy tylko rozlegał się głos
trąbki polowej, jako pierwsi stawaliśmy pod królewskim sztandarem. A wtedy, kiedy i Wołosi, i
Węgrzy cofnęli się przed półksięŜycem, jeden z naszych ziomków ze swoimi oddziałami śmiało
przekroczył Dunaj, bijąc Turków na ich własnym terenie. Wódz ten nazywał się Dracula! To
właśnie Dracula ustawicznie zagrzewał rodaków do walki, a ci — równieŜ w czasach
późniejszych — wciąŜ od nowa formowali szyki, przeprawiali się przez wielką rzekę i tłukli się z
Turkiem. Ile razy Draculę stamtąd wyganiano, on uparcie wracał. Wracał i wtedy, kiedy wybito
mu wszystkich wojowników i tylko on jeden uszedł z Ŝyciem. Wracał, bo wiedział, Ŝe tylko on
moŜe odnieść zwycięstwo. Po bitwie pod Mohaczem*
wojownicy z rodu Draculów nie ulegli,
walczyli dalej, poniewaŜ nasz duch nie znosi niewoli. My, Szeklerzy, moŜemy się poszczycić tak
chwalebną historią, o jakiej ani Habsburgom, ani Romanowom, nawet się nie śni. Czasy wojenne
skończyły się. Nastąpił pokój haniebny. Krew teraz jest bardzo cenna, a sława narodów wielkich
duchów wydaje się być bajką.
Tak rozprawiał. Tymczasem zaczęło świtać. Wtedy dopiero poszliśmy się połoŜyć. (Notatnik
ten niejednemu kojarzył się będzie z „Arabskimi Nocami”; tam i tu wszystko przerywa pianie
koguta).
12 maja
Zacznę od faktów — gołych, suchych faktów. Wczoraj wieczorem hrabia Dracula wszedł do
mojej komnaty z duŜym pakietem pytań na tematy prawnicze. Musiałem więc spędzić cały dzień
nad ksiąŜkami, jak gdybym powtarzał niedawny egzamin na fakultecie. W pytaniach hrabiego
zawarty był pewien charakterystyczny rys, dlatego przedstawię dokładniej przebieg rozmowy.
Najpierw hrabia zapytał, czy w Anglii moŜna mieć dwóch albo i więcej przedstawicieli
prawnych? Odpowiedziałem, Ŝe kaŜdy moŜe wynająć chociaŜby tuzin prawników, ale Ŝe w
zupełności wystarczy, jeŜeli w sprawę zaangaŜuje się jeden adwokat. Gdyby człowiek zbyt
często zmieniał swoich przedstawicieli, działałby na własną szkodę. Hrabia zdawał się rozumieć
mój punkt widzenia i zadał następujące pytanie: czy gdyby powierzyć jednemu adwokatowi
finansowanie, a drugiemu przeprawę statkiem morskim, wynikną z tego jakieś praktyczne
problemy? Prosiłem o bliŜsze wyjaśnienie. Wtedy hrabia powiedział:
*
Słynna w historii bitwa, w toku której wojska sułtana Sulejmana II zadały druzgoczącą klęskę armii Ludwika II.
Na polu walki zginęło około dwudziestu tysięcy Węgrów. Bitwa ta przesądziła o upadku politycznym Węgier
(przyp. wydawnictwa).
— Podam panu taki przykład: nasz wspólny przyjaciel, pan Peter Hawkins, który mieszka
daleko od Londynu, w cieniu katedry exeterskiej, kupi dla mnie — za pośrednictwem pańskiej
szanownej osoby — dom w Londynie. W porządku. Pragnę jednak w tym miejscu zaznaczyć w
sposób jak najbardziej szczery, Ŝe dlatego nie obrałem sobie przedstawiciela spośród
londyńczyków, by moje Ŝyczenie nie kolidowało z jakimś lokalnym interesem; człowiek stale
mieszkający w Londynie mógłby mieć na względzie interes swój, albo swoich przyjaciół.
Dlatego zdecydowałem się na takiego adwokata, który będzie bronił mojego interesu. A teraz, na
przykład, gdybym chciał przeprawić jakiś towar powiedzmy do Newcastle, Durham, Harwich,
albo Dover — czy nie byłoby prościej, gdybym do tej sprawy wynajął adwokata bezpośrednio w
odpowiednim porcie?
Przyznałem, Ŝe tak być moŜe, lecz dodałem, Ŝe prawnicy i tak najczęściej pracują systemem
agencji i jakikolwiek adwokat, poprzez przekazanie mu odpowiednich instrukcji, spełni kaŜde
Ŝyczenie swojego klienta.
— Rozumiem — odrzekł hrabia. — Ale gdybym tam miał swojego adwokata, mógłbym mu
wydawać polecenia osobiście, prawda?
— Oczywiście — przytaknąłem. — W tej sposób często postępują handlowcy, którzy
niechętnie składają wszystkie swoje interesy na barki jednemu adwokatowi.
— Wspaniale! — zawołał hrabia i obsypał mnie pytaniami o formalności uwiązane z wysyłką
towarów i ewentualne trudności, których, których — jeśli się je przewidzi — moŜna ich uniknąć.
Wyjaśniłem mu wszystko najlepiej jak umiałem. Przy tej okazji zauwaŜyłem, Ŝe z hrabiego
byłby całkiem niezły adwokat, myślał bowiem o kaŜdym, najdrobniejszym szczególe. Jak na
człowieka, który nigdy nie był w Anglii i nie miał kontaktu z prawem, jego wiadomości były
zadziwiająco szerokie. Na zakończenie podparłem swoje wywody odpowiednią literaturą. Kiedy
skończyłem hrabia zmienił temat rozmowy.
— Czy pan juŜ napisał list do naszego przyjaciela, Petera Hawkinsa, lub kogokolwiek innego?
— zapytał troskliwie.
Z przykrością mu wyznałem, Ŝe jeszcze nie, poniewaŜ nie widzę sposobu wysłania stąd
korespondencji.
— To niechŜe pan nie czeka, młody przyjacielu — rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu. —
Proszę napisać do pana Hawkinsa i do kogo pan tylko zechce. Proszę łaskawie zawiadomić
adresatów swoich listów, Ŝe zostaje pan u mnie jeszcze przez miesiąc.
— AŜ tak długo? — zdziwiłem się, a serce moje wypełnił niepokój.
— Takie jest moje Ŝyczenie, a pan nie moŜe mi odmówić. Jako przedstawiciel mojego
przyjaciela, a pańskiego pracodawcy, przyjął pan na siebie obowiązek spełnienia wszystkich
moich Ŝyczeń i poleceń. Z pewnością nie wymagam od pana więcej niŜ on, nieprawdaŜ?
Nie pozostawało mi nic innego, prócz biernego przytaknięcia. Istotnie, wykonywałem
przecieŜ zadanie, powierzone mi przez pana Hawkinsa. Pilnowałem zatem jego interesu, a nie
swojego. Co więcej, upiorny wzrok hrabiego Draculi i całe jego zachowanie nie pozwalały mi ani
na chwilę zapomnieć, Ŝe jestem tu w charakterze więźnia, którego zdanie zupełnie się nie liczy.
Hrabia potraktował moją uległość jako swoje zwycięstwo i kontynuował głosem nie
znoszącym sprzeciwu:
— Muszę prosić, młody przyjacielu, Ŝeby pan w swoich listach poruszał li tylko sprawy
słuŜbowe. Pańskich przyjaciół wystarczająco ucieszy ogólne zdanie, Ŝe powodzi mu się dobrze i
zapowiedź rychłego powrotu do domu.
Podał mi trzy kartki papieru listowego i trzy koperty. ZauwaŜyłem jego znaczący uśmiech,
którym dawał mi do zrozumienia, Ŝe powinienem uwaŜać na kaŜde słowo, poniewaŜ i tam moje
listy przeczyta. Postanowiłem napisać do pana Hawkinsa list czysto słuŜbowy, zaś prywatny
dopiero przy nadarzającej się po temu okazji, w tajemnicy. Wtedy spróbuję tak samo dyskretnie
napisać i do Miny, ale stenograficznie, co hrabiego z pewnością wyprowadzi z równowagi.
Zabrałem się więc do korespondencji. Po napisaniu dwu suchych listów zaczytałem się w jakiejś
ksiąŜce, czekając aŜ hrabia skończy swoje. Skreślił on kilka krótkich listów, czerpiąc do nich
dane z ksiąŜek leŜących na stole. Gdy skończył moje listy dołączył do swoich, schował przybory
do pisania i wyszedł. Nachyliłem się nad stołem, chcąc zobaczyć, do kogo hrabia pisze. Nie
odczuwałem przy tym najmniejszych wyrzutów sumienia. W zaistniałej sytuacji musiałem
ratować się w kaŜdy moŜliwy sposób.
Pierwszy list był adresowany do niejakiego Samuela F. Billingtona w Whitby, Crescent nr 7;
drugi do pana Lautnera, w Warnie; trzeci do firmy Coutts i spółka, w Londynie; czwarty
przeznaczony był dla banku Klopstock i Billrauth w Budapeszcie. Drugi i czwarty nie były
zapieczętowane. JuŜ miałem w nie zajrzeć kiedy zauwaŜyłem, Ŝe drzwi się uchylają. Szybko
przyjąłem poprzednią pozycję i udawałem, Ŝe czytam. Hrabia wszedł do biblioteki z jeszcze
jednym listem w ręku. Sięgnął po koperty, nakleił na nie znaczki i zwrócił się do mnie ze
słowami:
— Ufam, Ŝe mi pan wybaczy, jeśli się oddalę — ale dziś wieczorem mam jeszcze sporo
obowiązków. Z pewnością niczego specjalnego pan nie potrzebuje.
Stojąc juŜ w drzwiach zawahał się, po czym powiedział z naciskiem:
— Muszę pana ostrzec, i to bardzo powaŜnie, pod Ŝadnym pozorem proszę nie kłaść się do
snu w innej części zamku. Jest to prastara posiadłość, róŜne rzeczy tu się działy, mogłyby pana
prześladować, powiedzmy, złe sny, proszę pamiętać o przestrodze i mieć się na baczności! Gdy
poczuje się pan senny, proszę udać się do swojej sypialni. Tylko tam moŜe pan spokojnie i
bezpiecznie odpocząć. W przeciwnym razie, no cóŜ — wykonał gest, jakby umywał ręce.
Zrozumiałem go dobrze; czy jednak jakiś sen mógłby być straszniejszy od tych okropnych,
ponurych i tajemniczych sideł, które na mnie zastawiono, i w które — czułem to — oplatały
mnie coraz silniej.
Później
Po odejściu hrabiego udałem się do swojej sypialni. Zawiesiłem nad łóŜkiem krzyŜ — sądzę,
Ŝe uchroni mnie przed koszmarnymi snami. Po chwili wyszedłem z mojej izby i udałem się
kamiennymi schodami do okien skierowanych na południe. ChociaŜ lasy na horyzoncie były dla
mnie obecnie niedostępne, jednak ich widok stanowił dla mnie namiastkę wolności, w
porównaniu z zacienionym ponurym podwórzem. Ogromnie pragnąłem kilku łyków świeŜego
powietrza. Czułem, jak bardzo wyczerpują mnie nocne rozmowy. Działają mi an nerwy. Boję się
własnego cienia, ulegam rozmaitym urojeniom, miewam halucynacje. Mam nieodparte wraŜenie,
Ŝe znajduję się w zaklętym zamku, dosłownie i w przenośni.
Wychyliłem się z okna aŜ do pasa. Cała okolica widoczna była jak za dnia. Zauroczony
oglądałem skąpaną w poświacie księŜyca scenerię. Nagle zauwaŜyłem, piętro niŜej, z lewej
strony, gdzie prawdopodobnie ma swoje pokoje hrabia, Ŝe coś się poruszyło.
Zobaczyłem wystającą z okna głowę.
Nie widziałem twarzy, ale kształt szyi i znajome ruchy nie budziły Ŝadnych wątpliwości: to
musiał być on. Ogarnęła mnie zgroza: przez okno wypełzła cała postać i — głową w dół, w
pelerynie przypominającej wielkie, czarne skrzydła — opuszczała się po murze w głęboką
otchłań.
Z początku nie wierzyłem własnym oczom. Przez chwilę myślałem, Ŝe uległem dziwnemu
złudzeniu optycznemu, wywołanemu w bladej poświacie księŜyca grą świateł i cieni. Im dłuŜej
się jednak przypatrywałem, tym nabierałem mocniejszego przekonania, Ŝe nie mogę się mylić.
WytęŜonym wzrokiem dostrzegałem bardzo wyraźnie, jak szponiaste palce czepiają się kaŜdego
wystającego kawałka muru, jak wbijają się w liczne szpary po odpadniętym tynku.
Hrabia Dracula, niczym wielka jaszczurka, osuwał się coraz to niŜej.
Na Boga! CóŜ za człowiek, cóŜ to za stworzenie o ludzkich kształtach! Ogarnął mnie okropny
lęk; rosło potworne przeraŜenie — doznawałem paraliŜującej myśli, iŜ nie ma dla mnie ratunku.
Jestem osaczony przez zło, które boję się nawet nazwać…
15 maja
Ponownie widziałem hrabiego Draculę wychodzącego przez okno i pełzającego po
kamiennych murach zamku niby wielka jaszczurka. Opuścił się on kilkadziesiąt metrów w dół i
zniknął w jakiejś dziurze, czy oknie. Odległość od mojego punktu obserwacyjnego była zbyt
duŜa, a kąt zbyt ostry, bym mógł zobaczyć cokolwiek więcej. Widziałem natomiast, Ŝe na pewno
wyszedł z zamku i Ŝe oto nadarzyła mi się okazja na dokładniejszą niŜ do tej pory penetrację
ponurej budowli…
Wróciłem do swojej komnaty po latarnię i wyruszyłem na obchód, szarpiąc się po drodze z
kolejnymi drzwiami. Tak jak przypuszczałem, wszystkie były pozamykane, a zamki przy nich
stosunkowo nowe. Zszedłem kamiennymi schodami do głównego hallu na parterze.
Stwierdziłem, Ŝe cięŜkie łańcuchy moŜna z łatwością zdjąć, aliści brama pozostała zamknięta.
Klucz do bramy — pomyślałem — znajduje się prawdopodobnie w komnacie hrabiego; trzeba
będzie sprawdzić. Obszedłem wszystkie dostępne klatki schodowe i korytarze, mocując się z
kaŜdymi drzwiami. Wreszcie natrafiłem na jedne, które pod naporem moich barków ustąpiły. Nie
były bowiem zamknięte na klucz, nieco tylko opadły na starych zawiasach i dlatego przy
otwieraniu stawiały duŜy opór. Okna komnaty wychodziły na zachód i na południe. Za nimi, po
obu stronach, ciemniały urwiska przeraŜająco strome i głębokie niczym piekielne otchłanie.
Przez trapezowate szybki okienne przenikało miękkie światło księŜyca — oświetlało wyraźnie
zakurzone, dosyć współczesne meble. Latarnia nie była tu właściwie konieczna, ale cieszyłem
się, Ŝe ją mam, gdyŜ bałem si otaczających mnie zewsząd ciemnych czeluści. Ponura obecność
murów zamczyska wywoływała w moim mózgu tak niemiłe skojarzenia, iŜ stygło mi serce, a
nerwy odmawiały posłuszeństwa. Wyjątkowo w tej komnacie czułem się lepiej. Moją sypialnię,
bibliotekę i jadalnię przez częstą w nich bytność hrabiego, bez reszty znienawidziłem.
Usiadłem przy dębowym stoliczku, nad którym — kiedyś tam — pewnie pochylała się jakaś
piękność, w zadumaniu i z wypiekami na policzkach układając z serca płynące liściki miłosne. Ja
natomiast rozłoŜyłem się tu ze swoim notatnikiem i próbuję stenograficznie zapisać, co
wydarzyło się od chwili, kiedy otworzyłem go po raz ostatni.
Mamy dziewiętnasty wiek. Lecz — jeśli zmysły mnie nie mylą, a rozum nie zawodzi —
dawne stulecia tu i ówdzie utrzymują swoje władanie, a nasza współczesność jeszcze długo nie
będzie w stanie im go odebrać.
16 maja, rano
Niech Bóg mnie zachowa przy zdrowych zmysłach!
Moja jedyna nadzieja w tym, Ŝe mimo wszystko zdołam zachować niczym nie zmącony umysł
(jeŜeli dotąd nie jestem wariatem!) — w przeciwnym razie juŜ nic mi nie pomoŜe. Jestem
przekonany, Ŝe ze wszystkich otaczających mnie potworności, najmniej obawiam się hrabiego
Draculi. Jak to moŜliwe? OtóŜ na nim mogę jako tako polegać, dopóty, dopóki słuŜę jego
zamiarom. Mój BoŜe! Muszę za wszelką cenę kierować się rozsądkiem; innej drogi nie ma, gdyŜ
naprawdę jestem bliski szaleństwa. Wiele rzeczy, które — jak dotąd — wprowadzały mnie li
tylko w zdumienie, zaczyna mi się jawić w zupełnie innym świetle. Przekonałem się, Ŝe hrabia,
udzielając mi ostrzeŜenia, miał po stokroć rację!
Wczoraj, gdy zakończyłem notatki i z zadowoleniem chowałem do kieszeni brulion i przybory
do pisania, opanowała mnie okropna senność. Wprawdzie pamiętałem dokładnie dziwne
ostrzeŜenie hrabiego, ale postanowiłem je zlekcewaŜyć. Sama myśl o buncie sprawiała mi
przyjemność, a dokonanie — rozkosz. Dlaczego miałbym wracać do swojej sypialni, skoro
zupełnie dobrze mogę się wyspać tu, w tej komnacie, w której zapewne przesiadywały i
pośpiewywały dawne mieszkanki zamku, gdzie samotne Ŝony tęskniły do swoich męŜów,
wezwanych w pole przez bezwzględnego boga wojny.
PołoŜyłem się na zakurzonej kanapie i powoli zasypiałem. Chciałbym wierzyć, Ŝe zasnąłem na
dobre, Ŝe wszystko naleŜało do złego snu, ale mam uzasadnione obawy, Ŝe co nastąpiło działo się
na jawie i rzeczywiście miało miejsce.
Opiszę to:
W półśnie odniosłem nagle dziwne wraŜenie, Ŝe nie jestem sam, chociaŜ w komnacie niby nic
się nie zmieniło: na podłodze pokrytej grubą warstwą wieloletniego kurzu odznaczały się tylko
moje ślady, oświetlone blaskiem księŜyca. Odruchowo podniosłem wzrok nieco wyŜej i…
zobaczyłem stojące nad moją kanapą trzy młode kobiety — sądząc po strojach — szlachcianki.
W pierwszej chwili myślałem, Ŝe śnię, poniewaŜ — chociaŜ blask księŜyca był bardzo jasny —
ich ciała nie rzucały Ŝadnego cienia. Wpatrując się we mnie szeptały coś między sobą. Dwie z
nich miały długie, kruczoczarne włosy, orle nosy, jak hrabia i duŜe oczy czerwonawo
połyskujące w blasku księŜyca. Trzecia była blondynką o oczach lśniących niczym jasne szafiry.
Wszystkie trzy szczerzyły do mnie błyszczące, białe i ostre zęby. Zęby niczym perły jaśniały zza
pełnych, rubinowych warg, rozchylonych w jak gdyby namiętnym półuśmiechu. Ogarnęła mnie
śmiertelna zgroza, ale jednocześnie i dziwne pragnienie — ba, dzika Ŝądza! Chryste Panie!
PrzecieŜ ja pragnąłem, Ŝeby mnie tymi rubinowymi, poŜądliwymi ustami całowały! Wiem, Ŝe nie
powinienem tych słów zapisywać, poniewaŜ któregoś dnia mój notatnik pewnie wpadnie w ręce
Miny i to moje wyznanie sprawi jej ból — ale taka jest prawda. Kobiety znów zaczęły między
sobą coś szeptać, po czym wybuchnęły srebrzystym śmiechem, brzmiał on jednakowoŜ zimno,
trupio. Blondynka kokieteryjnie przeczyła ruchem głowy, podczas gdy pozostałe dwie niewiasty
usilnie ją do czegoś namawiały. W końcu jedna z nich zawołała zachęcająco:
— No, idź! Jesteś pierwsza, masz prawo zacząć, a my będziemy po tobie.
Druga czarnulka zachichotała:
— Jest młody i silny. Wystarczy mu całusów dla nas wszystkich.
LeŜałem bez ruchu. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu, by zapytać kim są i skąd się wzięły?
Przeszywałem je wzrokiem, czując ogarniającą mnie falę gorąca, błogiego preludium do
oczekującej mnie niepohamowanej rozkoszy. Blondynka pochyliła się nad moją twarzą, czułem
jej oddech. Bałem się szerzej otworzyć powieki, ale i bez tego widziałem wszystko. Blondyna
uklękła, wprost połykając mnie oczami. Emanujące z nich poŜądanie wzbudziły we mnie
naprzemian rozkosz i odrazę. ZbliŜyła usta do mojej twarzy, oblizując wargi niczym zwierzę. Na
ustach i na języku perliła się gęsta, spieniona ślina. Pochylała swoją twarz coraz niŜej, bliŜej…
swoich ust nie kierowała jednak ku moim, lecz zbliŜała je coraz bardziej do szyi! Poczułem jej
gorący oddech, raptem ostre zęby dotknęły mojej tętnicy szyjnej. Zacisnąłem powieki i z
walącym jak młot sercem czekałem, co będzie dalej… Ogarnęło mnie trudne do określenia
uczucie… I w tym momencie stanął nade mną hrabia. Nie posiadał się z e złości, wściekle
wykrzywiał twarz, a jego oczy miotały błyskawice. Zobaczyłem, jak jedną ręką chwycił
blondynkę za delikatny kark, drugą podniósł ją na nogi i cisnął w kąt. Potem zabrał się do obu
czarnul, odrzucając je na boki. Wykonał przy tym gest, którego uŜył odpędzając wilki. W jego
oczach pojawiły się czerwone błyski, gdy surowo karcił nieznane mi kobiety:
— Zabroniłem wam go dotykać! Zabroniłem wam nawet na niego spojrzeć! Wy jędze
przeklęte! Precz, co, jazda stąd! Ten człowiek naleŜy do mnie! Jeszcze raz was przyłapię, a
zobaczycie, co z wami zrobię, niewdzięcznice!
Blondynka uśmiechnęła się bezczelnie i zawołała:
— Tyś nigdy nie kochał! Tyś nigdy nie kochał!
Dołączyły do niej dwie pozostałe i śmiejąc się upiornie zgłaszały jakieś pretensje. Był to istny
sabat czarownic.
Wtedy hrabia Dracula złoŜył im straszną, złowróŜbną dla mnie obietnicę:
— Przyrzekam, Ŝe kiedy nim się nasycę, pozwolę wam zacałować go na śmierć. A teraz
precz! JuŜ was tu nie ma! Muszę go obudzić!
— A na dzisiejszy wieczór nic nie dostaniemy? — zapytała jedna. Wskazała na leŜący na
podłodze wór, w którym się coś poruszało. Hrabia skinął głową przyzwalająco. Kobieta jednym
susem doskoczyła do worka i zajrzała do jego wnętrza. JeŜeli słuch mnie nie mylił usłyszałem
słabe szlochanie, jakby na wpół uduszonego dziecka. Pozostałe dwie zjawy doskoczyły do tej
pierwszej i chichocząc grzebały w worku. Nagle wszystkie trzy zniknęły, a razem z nimi
tajemniczy wór. Dziwne, ale w tamtej części komnaty nie było Ŝadnych drzwi, a przecieŜ obok
mnie przechodziły! Jakby po prostu rozpłynęły się w świetle księŜyca. Moje nerwy nie
wytrzymały. Zemdlałem…
ROZDZIAŁ 4
NOTATNIK JONATHANA HARKERA
(CIĄG DALSZY)
Obudziłem się w swoim łóŜku. JeŜeli nie śniłem, to moich przenosin mógł dokonać tylko
hrabia. Szukałem dowodów tego, ale wyniki nie były jednoznaczne. Znalazłem kilka mało
istotnych faktów: inaczej niŜ zwykle ułoŜone ubranie, nie nakręcony zegarek, chociaŜ przed
snem zawsze go nakręcałem. Takie drobnostki mogły równie dobrze świadczyć o moim
roztargnieniu. Muszę zatem zaczekać na potwierdzenie prawdy o ubiegłej nocy. JeŜeli przyjąć, iŜ
przeniósł mnie tu, a następnie rozebrał do snu hrabia, całe szczęście, Ŝe nie ma on w zwyczaju
grzebać ludziom po kieszeniach. Bo gdyby znalazł mój notatnik, z pewnością by mi go
zarekwirował, a moŜe i zniszczył. Sypialnia którą zajmowałem, dotąd pełna strachu, teraz
wydawała się być bezpiecznym azylem — cóŜ bowiem moŜe być straszniejsze od zjaw, chcących
z człowieka wyssać krew.
18 maja
Poszedłem obejrzeć ową zagadkową komnatę za dnia, by ostatecznie rozszyfrować dręczącą
mnie zagadkę. Lecz nic z tego nie wyszło, gdyŜ drzwi były zamknięte na klucz. Obawiam się
jednak, Ŝe to nie był sen. Postanowiłem dostosować swoje postępowanie do zaistniałej sytuacji i
działać zgodnie z instynktem samozachowawczym.
19 maja
Jestem w klatce!
Wczoraj wieczorem hrabia poprosił mnie uprzejmie, Ŝebym napisał trzy listy: w jednym mam
zawiadomić, Ŝe swoje zadanie juŜ wykonałem i wkrótce wracam do domu; w drugim mam
podać, Ŝe juŜ opuściłem zamek i dotarłem do Bystrzycy; w trzecim mam donieść o wyjeździe z
Transylwanii w kierunku Londynu. Moja odmowa nie miałaby sensu — naraŜać się na gniew
hrabiego i wzbudzać jego podejrzenia, jakŜeŜ dla mnie niebezpieczne. PrzecieŜ hrabia Dracula
musi być świadom tego, iŜ wiem wystarczająco duŜo, by go zdemaskować — zapewne juŜ
obmyśla sposób zadania mi śmierci. Jedyną szansą jest gra na zwłokę i spokojne szukanie
moŜliwości wydostania się z opresji. A nuŜ nadarzy się okazja wydostania się z jego szponów.
Kiedy przytaknąłem skinieniem głowy, hrabia wyjaśnił mi sens swojej prośby: w okolicy
niewiele jest urzędów pocztowych, ponadto działają opieszale, tymczasem on, udzielając mi
gościny, nie moŜe dopuścić, aby z braku wieści ode mnie, moich bliskich dręczył jakikolwiek
niepokój. Dodał jeszcze, Ŝe moje listy złoŜy w Bystrzycy i zadba o to, Ŝeby odsyłano zawsze ten
aktualny.
Udawałem zrozumienie dla jego troski, zagadnąłem tylko, jak te listy datować. Hrabia
zastanowił się i rzekł:
— Pierwszy powinien nosić datę dwunastego czerwca, drugi dziewiętnastego, a trzeci
dwudziestego dziewiątego.
Dowiedziałem się zatem, ile mi Ŝycia pozostało. BoŜe! Miej mnie w swojej opiece!
28 maja
Sądziłem, Ŝe wreszcie nadarzyła mi się okazja do wysłania sekretnych listów. Do zamku
przybyła grupa Cyganów. W tej części świata Ŝyje ich wielu, na Węgrzech i w Transylwanii
kilkadziesiąt tysięcy, albo i więcej. Prawie wszyscy oni lawirują na pograniczu prawa, albo i poza
nim. Cyganie zwykle trzymają się jakiegoś bogatego szlachcica lub bojara, a niektórzy nawet
przywłaszczają sobie jego nazwisko. OdwaŜni bywają tylko w duŜej grupie. Są bezboŜni, tkwią
po uszy w przesądach, między sobą rozmawiają wyłącznie własnym językiem.
Postanowiłem skorzystać z ich wizyty i wysłać w świat prawdziwą informację o moim
połoŜeniu. Błyskawicznie napisałem dwa listy: do Miny stenograficznie, natomiast do pana
Hawkinsa normalnie, lecz tylko tyle, Ŝeby się skontaktował z Miną. Opisując Minie swoją
sytuację unikałem dramatycznych szczegółów, które by ją śmiertelnie przeraziły. Gdyby nawet
hrabia te listy przechwycił, nic z nich by nie zrozumiał!
Podszedłem do okna i próbowałem nawiązać z Cyganami bliŜszy kontakt. ZauwaŜyli mnie,
zdjęli kapelusze, kłaniali się i wykonywali w moim kierunku jakieś gesty, których znaczenia nie
rozumiałem tak samo, jak ich języka. Rzuciłem przez zakratowane okno kilka monet, w ślad za
nimi poszybowały oba listy. Rozpaczliwie gestykulując dawałem Cyganom do zrozumienia, Ŝeby
oddali listy na pocztę. Wyglądający na przywódcę zgrabnie złapał je w locie, przycisnął do serca,
wykonał ukłon, po czym schował oba listy pod czapkę.
Więcej uczynić nie mogłem. Potem udałem się do biblioteki i zająłem się czytaniem.
Po pewnym czasie pojawił się hrabia. Usiadł przy mnie, wyjął z kieszeni oba moje listy i
powiedział znacząco:
— Odebrałem Cyganom te oto listy. Nie mam pojęcia, jak weszli w ich posiadanie. Proszę
spojrzeć, jeden jest pisany przez pana, a zaadresowany do mojego przyjaciela, Petera Hawkinsa.
Ten drugi zaś — hrabia przybrał marsową minę, a gdy spoglądał na stenograficzne znaki oczy
iskrzyły mu się nienawistnym błyskiem — ten jest jakimś paskudztwem. Ufam, Ŝe ten rebus nas
nie dotyczy, inaczej trzeba by to uznać za naduŜycie przyjaźni i gościnności.
Z zimną krwią stenogram wraz z kopertą przysunął do płomienia lampy, zaczekał aŜ papier
zamienił się w popiół, a potem kontynuował:
— List do pana Hawkinsa oczywiście wyślę, poniewaŜ pańska korespondencja jest dla mnie
— tu głośno przełknął ślinę — świętą. Proszę tylko o wybaczenie, w roztargnieniu rozerwałem
kopertę. Proszę inną, czystą, niechaj pan wypisze adres.
Zrobiłem, o co prosił i list mu zwróciłem. Gdy wychodził, przekręcił klucz w zamku.
Opadłem na kanapę i zasnąłem.
Po około dwóch godzinach obudziło mnie wejście hrabiego. Odnosił się do mnie bardzo
uprzejmie, ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział troskliwie:
— Zmordowany pan jest przyjacielu. Proszę iść do siebie, połoŜyć się i dobrze wyspać. Dziś
wieczorem nie będę mógł panu towarzyszyć, gdyŜ mam wiele zajęć.
Udałem się do swojej sypialni. To dziwne, ale tej nocy nic mi się nie śniło. Nawet rozpacz
trafia niekiedy na martwą falę.
31 maja
Rano, ledwie otworzyłem oczy, wpadłem na pomysł, by zawsze nosić w kieszeni kilka kopert
i papier listowy. Tak na wszelki wypadek, gdyby nadarzyła się jakaś okazja do wysłania
nielegalnej wiadomości. Czekała mnie nowa niespodzianka! Z walizy podróŜnej zniknęły
BRAM STOKER DRACULA TYTUŁ ORYGINAŁU DRACULA PRZEKŁAD GRZEGORZ KULA
ROZDZIAŁ 1 NOTATNIK JONATHANA HARKERA (ZAPIS STENOGRAFICZNY) 3 maja, Bystrzyca Pierwszego maja o godz. 2030 opuściłem Monachium i wczesnym rankiem przybyłem do Wiednia. Pociąg miał godzinne opóźnienie. Z Wiednia pojechałem do Budapesztu. Tam, wykorzystując krótki postój, zwiedziłem okolice dworca. Wszystko, co ujrzałem, świadczyło, iŜ posuwam się w kierunku wschodnich obrzeŜy Europy. Po przebyciu mostu nad Dunajem, znalazłem się nagle w otoczeniu licznych śladów niedawnego zaboru tureckiego. Przed zmrokiem nasz pociąg zatrzymał się na całonocny postój w mieście KluŜ. Postanowiłem spędzić noc w hotelu „Royal”. Na kolację zamówiłem paprykarz z drobiu. To pyszna potrawa (muszę zdobyć dla Miny przepis), z tym, iŜ później trudno ugasić pragnienie. Kelner pouczył mnie, Ŝe danie ma nazwę „paprika hendl”. Tę narodową potrawę moŜna spotkać wzdłuŜ Karpat wszędzie. Oj! jak bardzo przydawała mi się znajomość niemieckiego; mogłem się jako tako porozumiewać z obsługą hotelu. Jeszcze będąc w Londynie odwiedziłem Muzeum Brytyjskie, gdzie przestudiowałem wszystkie znajdujące się tam ksiąŜki i mapy dotyczące Transylwanii; zakładałem bowiem, iŜ podczas spotkania z tamtejszym szlachcicem przydadzą mi się chociaŜby podstawowe wiadomości o jego ojczyźnie. Dowiedziałem się, Ŝe cel mojej podróŜy znajduje się na pograniczu Transylwanii, Mołdawii i Bukowiny, w samym sercu Karpat — w jednym z najdzikszych i najmniej znanych zakątków Europy. Nie natrafiłem jednakŜe na Ŝadną mapę, ani na Ŝadną ksiąŜkę, ani w ogóle nic, co by mi pomogło bliŜej zlokalizować zamek hrabiego Draculi. Dowiedziałem się tylko tyle, iŜ miasto Bystrzyca (w pisowni oryginalnej „Bistrica”), które hrabia Dracula podaje jako ostatnią pocztę, znane jest szeroko i daleko. W tym miejscu pragnę zanotować kilka uwag, które odświeŜą pamięć, gdy będę Minie opowiadać o mojej podróŜy. W skład mieszkańców Transylwanii wchodzą przedstawiciele czterech róŜnych narodów: na południu Ŝyją Sasi i zmieszani z nimi Wołosi, którzy są potomkami Draków; na zachodzie Węgrzy, a na wschodzie Sekele. Udaję się do tych ostatnich, którzy twierdzą o sobie, iŜ są potomkami Attyli i Hunów. Myślę, Ŝe jest w tym trochę prawdy, albowiem kiedy w jedenastym wieku ziemie te zdobyli Madziarzy — zastali tu Hunów. Czytałem gdzieś, Ŝe w tej karpackiej podkowie przetrwały wszystkie przesądy, jakie wymyślono od początku świata. JeŜeli to prawda, moja podróŜ zapowiada się ciekawie. (Muszę o to wszystko wypytać hrabiego.). Pomimo wygodnego łoŜa nie wyspałem się dobrze. Miałem dziwne, męczące sny, a poza tym pod moim oknem wyło jakieś paskudne psisko. Na dodatek miałem po paprykarzu nieustanne pragnienie: wypiłem cały dzban wody i wciąŜ chciało mi się pić. Zasnąłem dopiero nad ranem. Na śniadanie znów był paprykarz, jakaś kukurydziana kasza zwana „mamaliga”, bakłaŜan faszerowany mielonym mięsem, czyli „impletata” (i na to wziąć receptę!). Musiałem się spieszyć, poniewaŜ pociąg miał odchodzić o ósmej. Miał… Na stacji byłem juŜ o wpół do ósmej, lecz jeszcze godzinę przesiedziałem w wagonie, zanim ruszyliśmy w dalszą drogę. Zdaje się, Ŝe im dalej na wschód, tym gorzej z punktualnością pociągów. Jak w takim razie muszą kursować w Chinach? Przez cały dzień oglądałem cudowne krajobrazy. Mijaliśmy miasteczka i wsie, niektóre z nich jakby przylepione do stromych zboczy, na wysokich wzgórzach widniały zamki i pałace,
twierdze i prastare warownie, przejeŜdŜaliśmy nad rzekami i bystrymi potokami, które — sądząc po podmytych brzegach — często wylewają. Na stacjach moŜna było obserwować grupy ludzi w bardzo kolorowych strojach. Niektórzy wyglądali zupełnie jak nas chłopi, albo jak ci, których widziałem we Francji i w Niemczech: mieli na sobie krótkie szuby, okrągłe kapelusze i własnoręcznie załatane spodnie, wyglądali bardzo oryginalnie. Kobiety, z większej odległości, mogły się nawet podobać, ale z bliska uwidaczniał się ich brak elegancji i jakaś niemrawość w ruchach. Miały długie, białe rękawy, szerokie fartuchy z mnóstwem kolorowych wstąŜek, fruwających na wietrze jak spódnica baleriny. Wśród tłumu wyróŜniali się Słowacy, którzy przedstawiali się bardziej barbarzyńsko niŜ cała reszta: nosili duŜe, pasterskie kapelusze, szerokachne, zwisające luźno i brudne jak nieszczęście spodnie, białe, lniane koszule i masywne, na pięść szerokie pasy, nabijane mosięŜnymi ćwiekami. Na nogach wysokie buciory z cholewami, zaś włosy i wąsy mieli długie i czarne, zawsze w okropnym nieładzie. Na scenie moŜna by ich wziąć za bandę wschodnich zbójców, ale ja wyczuwałem, iŜ są raczej nieszkodliwi i Ŝe brak im bojowości. Ściemniało się, kiedy dotarliśmy do Bystrzycy, ciekawego, historycznego miasta. Bystrzyca leŜy właściwie tuŜ nad granicą — przez przełęcz Borsza (tutaj piszą: Borsa) moŜna stąd przedostać się bezpośrednio do Bukowiny. W mieście do dziś widać liczne ślady burzliwej przeszłości. Przed pół wiekiem szalało tu kilka duŜych poŜarów. Na początku siedemnastego stulecia, podczas oblęŜenia, Ŝycie straciło tu trzynaście tysięcy osób, przy czym pewna liczba mieszkańców zginęła wskutek głodu i chorób. Zgodnie z instrukcją hrabiego skierowałem się do zajazdu „Golden Krone”. Ku mojemu zadowoleniu zajazd był przyzwoicie wiekowy: pragnąłem przecieŜ poznać jak najwięcej tutejszych osobliwości. Jeśli o to chodzi, pewnie się nie zawiodę. Gdy tylko zbliŜyłem się do wejścia, wyszła mi na spotkanie starsza kobieta, odziana w ludowy strój chłopski: białą, luźną kieckę i długą, podwójną zapaskę, z przodu i z tyłu ciasno przylegającą do ciała. — Czy pan raczy być Anglikiem? — zapytała, wykonując komiczną figurę, mającą być chyba reweransem. — Tak — odpowiedziałem — odwzajemniając ukłon. Nazywam się Jonathan Harker. Gospodyni uśmiechnęła się do mnie, odwróciła się do stojącego w progu męŜczyzny i w jakimś niezrozumiałym języku wydała mu krótkie polecenie. Chłopina zniknął w środku i po chwili wrócił, wręczając mi list: „Drogi przyjacielu! Witam w Karpatach. Nie mogę się pana doczekać. Proszę się dobrze wyspać. Jutro o trzeciej odchodzi dyliŜans do Bukowiny, ma pan w nim zarezerwowane miejsce. Na przełęczy Borsza będzie na pana oczekiwał mój kocz, który przywiezie pana do mnie. Ufam, iŜ miał pan dobrą podróŜ z Londynu i Ŝe spodoba się panu moja ojczyzna. Z przyjacielskim pozdrowieniem Dracula” 4 maja Dowiedziałem się, Ŝe mąŜ gospodyni otrzymał od hrabiego list, a w nim polecenie, Ŝeby mi w dyliŜansie zapewnił najlepsze miejsce, lecz gdy zacząłem wypytywać o szczegóły, człowiek ten przejawiał niezrozumiałą wprost powściągliwość i udawał, iŜ wcale nie rozumie mojego niemieckiego. Byłem zdumiony, albowiem przedtem rozumiał doskonale, poprawnie
odpowiadając na wszystkie moje pytania. Spojrzał bojaźliwie na swoją Ŝonę, ową starszą kobietę, która mnie powitała. Wymamrotał tylko, Ŝe razem z listem otrzymał pieniądze i Ŝe niczego więcej nie wie. Następnie zapytałem, czy zna hrabiego Draculę i czy mógłby mi opisać jego zamek. Wtedy oboje się przeŜegnali, oświadczając, Ŝe o zamku nic im nie wiadomo i zwyczajnie odmówili rozmowy na ten temat. Wkrótce musiałem udać się w dalszą drogę, nie miałem więc czasu wypytać kogoś jeszcze. W kaŜdym razie zachowanie gospodarzy oddziaływało na mnie dziwnie przygnębiająco. Zanim wyszedłem, starsza pani wpadła do mojego pokoju, zwracając się do mnie niemal histerycznie: — Czy koniecznie musi pan tam jechać? Mój BoŜe, młodzieńcze, czy to naprawdę konieczne?! Była tak zdenerwowana, iŜ od razu plątała swój mierny niemiecki z jakimś innym, niezrozumiałym dla mnie językiem. Chcąc wiedzieć o czym gada, musiałem jej przerywać pytaniami. Kiedy jej wyjaśniłem, Ŝe moja wizyta w zamku ma charakter zawodowy, klasnęła w dłonie i zapytała troskliwie: — A czy pan wie, jaki dziś dzień? Odpowiedziałem, Ŝe czwarty maja. Kiwnęła potakująco głową. — Jutro będzie świętego Jerzego. Czy pan się orientuje, Ŝe dzisiejszej nocy, gdy zegar wybije północ, świat opanują wszelkie złe moce? Czy pan w ogóle wie, dokąd jedzie i do kogo? Bez wątpienia bardzo się o mnie martwiła. Próbowałem ją uspokoić, ale bez skutku. W końcu padła przede mną na kolana, prosząc w imię wszystkich świętych, bym nigdzie się nie wybierał, Ŝebym zaczekał chociaŜ dwa dni. Sytuacja była po trosze komiczna, a ja czułem się zaŜenowany. Nie mogłem przecieŜ dopuścić, Ŝeby coś przeszkodziło w wykonaniu mojej misji. Przybrałem powaŜną minę i oświadczyłem, Ŝe moja sprawa wymaga natychmiastowego załatwienia, i dlatego muszę do zamku udać się bezzwłocznie. Kobieta, widząc moją zdecydowaną postawę, wstała z podłogi, zdjęła ze swojej szyi krzyŜyk i zawiesiła mi go na piersi. Nie bardzo wiedziałem jak się zachować, poniewaŜ, jako członek Kościoła Anglikańskiego, uwaŜałem wszystkie dewocjonalia za bałwochwalstwo — ale nie mogłem obrazić tak szczerze przejętej moim losem kobiety, działała w jak najlepszej wierze! Myślę, Ŝe zauwaŜyła moje wątpliwości, gdyŜ powiedziała: „Na pamięć pańskiej matki” — i z tymi słowami wyszła. Notuję to zdarzenie czekając na dyliŜans, który oczywiście się spóźnia. KrzyŜyk wciąŜ wisi na mojej szyi. Nie wiem, czy tylko z powodu wyraŜonych przez starszą panią obaw, jakoś nielekki mi na duszy. NadjeŜdŜa dyliŜans. 5 maja, w zamku Poranna, siwa mgiełka opadła, nad horyzontem pojawiło się słońce. Nie czuję się senny, a poniewaŜ mogę spać jak długo zechcę, będę pisał do chwili, dopóki nie zmorzy mnie sen. Muszę zanotować wiele dziwnych rzeczy. Zacznę od mojego wyjazdu z Bystrzycy. Po obfitym śniadaniu, na które składała się specjalność tamtejszej kuchni, potrawa zwana „zbójecką”, a przypominającą londyńską koninę przyrządzoną specjalnie dla kotów, wsiadłem w dyliŜans. Woźnica jeszcze przez chwilę rozmawiał z właścicielką zajazdu. Co chwila zerkali w moją stronę, wkoło nich zebrało się kilka osób i wszyscy bez wyjątku kierowali ku mnie litościwe spojrzenia. A zatem, z niewiadomych przyczyn, dyskutowano o mnie. Niektóre słowa często się powtarzały, ale nie rozumiałem ich znaczenia. Sięgnąłem po zabrany z Londynu słownik, odnalazłem angielskie odpowiedniki i dech mi zaparło. Stwierdziłem bowiem, Ŝe ludzie ci mielą językami takie paskudztwa, jak diabeł, piekło, strzyga, wilkołak. Te dwa ostatnie
terminy oznaczają mniej więcej to samo — upiora czy wampira. (Muszę o to wypytać hrabiego.). Kiedy wreszcie mieliśmy ruszyć, tłum przed zajazdem był juŜ dość spory. Wówczas nastąpiło w nim dziwne poruszenie, wszyscy się Ŝegnali znakiem krzyŜa i wysuwali w moim kierunku dwa palce. Zwróciłem się do jednego z współpasaŜerów o wyjaśnienie tego symbolu, lecz nie chciał o tym rozmawiać. Dopiero kiedy powiedziałem, iŜ jestem Anglikiem, przełknął ślinę i bąknął półgębkiem, Ŝe ludzie wypowiadają zaklęcie przeciwko złym duchom. Nie była to dla mnie przyjemna informacja. PrzecieŜ udaję się do obcego kraju, gdzie mam mieć do czynienia z nieznanym mi bliŜej człowiekiem — a wszyscy dookoła okazują mi wprost wzruszające współczucie z oznakami sympatii. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Jeszcze raz zerknąłem w stronę zebranych przez zajazdem postaci. Wszyscy Ŝarliwie kreślili znak KrzyŜa i wypowiadali swoje zaklęcia. Zajazd zniknął za zakrętem, woźnica — którego szerokie płócienne spodnie, zwane tu gaciami, zasłaniały cały przód kozła — teraz strzelił z bata, a czterokonny zaprzęg ruszył z kopyta, unosząc mnie ku przeznaczeniu. Droga była wyboista, pędziliśmy z diablim pośpiechem. Widocznie woźnica chciał jak najprędzej dotrzeć do przełęczy Borsza. Po prawej i po lewej ciągnęły się urocze pagórki, za które powoli chowało się popołudniowe słońce. Na horyzoncie bieliły się malownicze, zaśnieŜone szczyty. Tu i tam srebrzyły się górskie wodospady. Od czasu do czasu mijaliśmy grupki Czechów i Słowaków. Odziani byli w barwne stroje ludowe i prawie wszyscy — co stwierdziłem z prawdziwą przykrością — byli garbaci. WzdłuŜ drogi stało wiele krzyŜy, na widok kaŜdego z nich pasaŜerowie Ŝegnali się z powagą. Przy kapliczkach Męki Pańskiej klęczeli wieśniacy, tak pogrąŜeni w Ŝarliwych modlitwach, iŜ nie zwracali na nas najmniejszej uwagi. Mijaliśmy wozy drabiniaste — zwykłe chłopskie wozy o podługowatym szkielecie. Siedzieli na nich ludzie w barwnych koŜuchach. MęŜczyźni mieli zarzucone na plecy długie jak lanca ciupagi. Wieczór był chłodny. W gęstniejącej szarości mgła opadała na dęby, buki, sosny. Z jasną jeszcze zachodnią połacią nieba dziwnie kontrastowały ciemne chmury o poczwarnych kształtach. Doliny zaczęły tonąć w ciemnościach, w Karpaty wkraczała noc. Droga stawała się miejscami tak stroma, Ŝe konie tylko z największym wysiłkiem posuwały się do przodu. Chciałem, zanim ściemni się na dobre, zejść z kocza, by ulŜyć zziajanym koniom i trochę rozprostować kości, ale woźnica nie chciał o tym nawet słyszeć. — Proszę tego nie robić — zawołał do mnie z kozła. — Pełno tu wałęsających się wściekłych psów! — Następnie, niby Ŝartem, poniewaŜ odwrócił się od pasaŜerów, wymuszając na ich twarzach aprobujący uśmiech, dodał: — Zanim się pan dzisiaj połoŜy, będzie miał przygód po dziurki w nosie! Zatrzymaliśmy się tylko raz, i to na krótko, by woźnica mógł zapalić latarnie. Po zapadnięciu nocy wśród pasaŜerów zapanował niepokój. Nieustannie ponaglali woźnicę, który i tak wyciskał z koni siódme poty, strzelał z bata i pokrzykiwał wściekle. Hen przed nami błysnęło jakieś zielone światełko i prawie natychmiast zgasło. Niepokój pasaŜerów wzrastał z kaŜdą chwilą. DyliŜans — w szalonym pędzie — kołysał się na boki niczym łódka miotana sztormem. Musiałem mocno trzymać się uchwytu, by nie wypaść na zewnątrz. Droga przez chwilę prowadziła równiną i wtedy wydawało się, Ŝe lecimy ponad nią. Nagle, z obu stron, wyrosły wysokie góry. Wjechaliśmy w przełęcz Borsza. Kilku pasaŜerów zaczęło mi wręczać dziwaczne prezenty. Robili to z taką powagą, Ŝe bez słowa przyjmowałem wszystko, co i dawali. Tym bardziej, Ŝe obdarowywali mnie w dobrej wierze, z przyjaznym słowem i tym dwupalcowym symbolem, jakim Ŝegnano mnie przed zajazdem w Bystrzycy. Wszyscy, razem z woźnicą, rozglądali się bojaźliwie naokoło, jakby w tym ciemnościach moŜna było cokolwiek wypatrzyć. Wpijali wytęŜony wzrok w czarną knieję, a kiedy ich zapytałem o źródło tego niesamowitego
zatrwoŜenia, unikali odpowiedzi. W ponurych nastrojach wjechaliśmy w przełęcz. Gdzieś tutaj powinien na mnie czekać kocz hrabiego Draculi. Od teraz i ja zacząłem się wpatrywać w ciemność, spodziewając się w kaŜdej chwili zobaczyć światło lamp zapowiedzianego powozu. Czas mijał, a Ŝadnego kocza jak nie było, tak nie było. PodróŜni odetchnęli z ulgą. Sprawiali wraŜenie, jakby cieszył ich taki właśnie stan rzeczy i jakby mój zawód był źródłem ich radości. Woźnica spojrzał na zegarek, odwrócił się do moich współtowarzyszy i powiedział przytłumionym głosem: — Jesteśmy o godzinę za wcześnie — po czym zwrócił się do mnie po niemiecku: Nikt tu na pana nie czeka, nie ma Ŝadnego powozu. Najlepiej pan zrobi, jeŜeli pojedzie z nami do Bukowiny i wróci tu jutro, albo pojutrze. Lepiej pojutrze. Ledwie skończył, konie niespodziewanie zadrŜały i zaczęły się płoszyć. W tej samej chwili usłyszeliśmy zbliŜający się turkot kół. PasaŜerów ogarnęła trwoga, zaczęli kreślić znak krzyŜa i — w tym dziwnym języku — odmawiać modlitwy, czy moŜe zaklęcia, nie wiem. Nie wiedzieć jak dopędził nas czterokonny zaprzęg, zrównał się z nami, wyprzedził i ostro zahamował. Był to kocz. Od razu odgadłem, Ŝe będę miał ostatnią przesiadkę na mojej trasie z Londynu. W świetle latarń zauwaŜyłem, Ŝe konie w tamtym zaprzęgu są czarne jak węgiel. Powoził nimi wysoki męŜczyzna z długą brodą, którego twarzy, ukrytej pod szerokim kapeluszem, nie moŜna było dostrzec. ZauwaŜyłem tylko błysk jego oczu, które — w bladym świetle kilku lamp — miały jakby czerwonawy odcień. Przybysz odwrócił się w stronę naszego woźnicy, wołając: — Dzisiaj przyjechałeś grubo przed czasem, przyjacielu! — Temu Anglikowi bardzo się śpieszy — odrzekł woźnica, wskazując mnie końcem bata. — I dlatego chciałeś go odstawić do Bukowiny? — warknął nieznajomy. — Mnie, bracie nie oszukasz! Wiem wszystko, a konie mam szybkie — roześmiał się i latarnie oświetliły jego usta o grubych, jasnoczerwonych wargach, zza których na moment błysnęły ostre i białe jak kość słoniowa zęby. Jeden z moich współpasaŜerów wyszeptał fragment z „Leonory” Bürgera: — Tylko śmierć ściga się z wiatrem… Nieznajomy to chyba usłyszał, bowiem podniósł wzrok na recytującego męŜczyznę i uśmiechnął się szyderczo. PasaŜer odwrócił głowę, przeŜegnał się i podniósł w górę dwa palce. — Podajcie mi bagaŜe tego pana — zawołał rozkazująco tajemniczy przybysz, na co wszyscy moi towarzysze podróŜy zareagowali bardzo Ŝywo, pomagając mi ochoczo przełoŜyć walizy do drugiego powozu. PoniewaŜ kocz niemalŜe dotykał boku naszego dyliŜansu, mógłbym bez trudu przejść z jednego powozu do drugiego nie dotykając ziemi, lecz nieznajomy wychylił się z kozła, złapał mnie w pół, uniósł w górę jak piórko i miękko posadził w swoim koczu. Potem potrząsnął lejcami, konie zawróciły i skierowały się w ciemną przełęcz. Obejrzałem się za siebie: pasaŜerowie, jeszcze widoczni w blasku latarń, wciąŜ Ŝegnali się trwoŜliwie. Woźnica strzelił z bata i dyliŜans wyruszył w dalszą drogę do Bukowiny. Poczułem się nagle bardzo senny. DrŜałem na całym ciele, nie mogłem się uspokoić, słowem bałem się. Nieznajomy zarzucił mi na plecy płaszcz, na kolana połoŜył ciepły pled i czysto po niemiecku powiedział: — Noc jest chłodna, mein Herr, a hrabia polecił, Ŝebym pana przywiózł nie tylko całego, ale i zdrowego. Gdyby miał pan ochotę, to pod siedzeniem jest flaszka śliwowicy. Zrobiło mi się niedobrze. Gdybym miał jakąkolwiek inną moŜliwość, chętnie bym zrezygnował z tej nocnej przejaŜdŜki. Kocz przez chwilę jechał na wprost, potem nawrócił i znów popędził przed siebie. Zdawało mi się, Ŝe juŜ drugi raz przemierzamy ten sam odcinek drogi. Kiedy minęliśmy powtórnie zapamiętany przeze mnie uprzednio charakterystyczny punkt, byłem tego pewien. Miałem ochotę zapytać, co znaczy ten manewr, lecz bałem się otworzyć usta. Zakładałem zresztą, Ŝe ów nieznajomy i tak moje uwagi puści mimo uszu. Przy świetle zapałki
spojrzałem na zegarek: za parę minut północ. Przeszył mnie dreszcz. Ostatnie wydarzenia nie pozwoliły mi ani na chwilę zapomnieć o przesądach, związanych z tą nocną godziną. Gdzieś w oddali, pewnie w jakiejś chłopskiej zagrodzie, zaszczekał pies. Zaszczekał raz jeszcze i przeraźliwie zawył, jakby się bał. Na to odezwały się inne psy i po chwili wściekłe ujadanie i jego tysiąckrotne echo wypełniło całą przełęcz. Konie zarŜały, szarpnęły i stanęły dęba, ale nieznajomy szybko je uspokoił. Zaczęły biec równo, chociaŜ nieustannie strzygły uszami i nerwowo prychały. Potem gdzieś w okolicy zawyły wilki, co w jednakowym stopniu wystraszyło i konie, i mnie — chciałem wyskoczyć z kocza i pobiec w nieznane. Całkiem oszalałem konie rŜały ze strachu i kaŜdy z nich szarpał w inną stronę. Nieznajomy z najwyŜszym trudem zatrzymał powóz, zszedł z kozła, poklepywał konie po szyjach i coś do nich mówił. Uspokoiły się na tyle, Ŝe mogliśmy jechać dalej, niemniej bez przerwy drŜały jak w febrze. Pędziliśmy teraz jak z wiatrem w zawody i niedługo osiągnęliśmy przeciwną stronę przełęczy, gdzie konie ostro skręciły w prawo, w boczną, o wiele węŜszą, leśną ścieŜkę. Pochylone nad dróŜką drzewa łączyły się koronami, tworząc jakby długi, ciemny tunel. Z obu stron jeŜyły się strome skały, a za nimi wyrastały wysokie szczyty. Ochłodziło się jeszcze bardziej. Wysoko nad konarami zahuczał ostry wiatr i zaczął padać śnieg. Dochodziło nas jeszcze słabnące ujadanie psów, za to wzmocniło się wycie wilków; wydawało mi się, Ŝe te bestie otaczają nas z wszystkich stron. Konie — a mnie takŜe — znów ogarnął paniczny strach. Tajemniczy stangret zdawał się być niewzruszony. Rozglądał się tylko na prawo i lewo, jakby czegoś szukał. Nagle z lewej strony błysnął płomyczek. Stangret dostrzegł go takŜe. Ostro zatrzymał zaprzęg, zeskoczył z kozła i wtopił się w mrok. Czułem się bezsilny, wycie wilków było coraz bliŜsze. Zanim zdąŜyłem ocenić swoje tragiczne połoŜenie, z ciemności wynurzył się mój towarzysz, wskoczył na kozioł i kontynuowaliśmy podróŜ. Zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie, tam, gdzie tylko zabłysło światełko. Raz płomyczek błysnął tuŜ przy drodze, wówczas pomimo ciemności, mogłem śledzić poczynania mojego przewodnika. Pobiegł tam, gdzie pojawił się ów płomyczek i ułoŜył w tym miejscu z kamieni coś na kształt piramidki. Na nic się to zdało, blady płomyk hasał nadal, co mnie wielce zdziwiło. Pędziliśmy dalej, wycie wilków dochodziło juŜ z wszystkich stron. Wydawało mi się, iŜ kręcimy się w kółko. Kolejne światełko, i kolejny postój. Tym razem nieznajomy zapuścił się o wiele dalej. Konie znów zaczęły rŜeć i parskać, a nawet wierzgać kopytami. Nie rozumiałem, co je tak zaniepokoiło, gdyŜ od jakiegoś juŜ czasu nie słychać było wilków. Nagle, zza czarnych chmur, wyszedł księŜyc, zalewając okolicę bladą poświatą. To, co ujrzałem, ścięło mi krew w Ŝyłach. Kocz otoczony był przez sforę wilków. Szczerzyły zęby, wywalały czerwone jęzory, a na wygiętych grzbietach jeŜyła się gęsta sierść. Na widok tego milczącego stada omalŜe nie postradałem zmysłów. Jak na komendę bestie zaczęły wyć do księŜyca. Oddając się wiecznemu rytuałowi, nie zwracały uwagi ani na mnie, ani na szalejące konie. Wilków było tak duŜo, Ŝe otaczały kocz gęstym kołem. O ucieczce nie było zatem mowy, Ŝaden desperat nie przedostałby się przez ich oblęŜenie. Krzycząc, wzywałem nieznanego. Potem waliłem pięścią w bok kocza, myśląc, Ŝe tym wilki odstraszę i umoŜliwię woźnicy powrót do bryki. Wtem usłyszałem jego głos. Zobaczyłem go stojącego na drodze i machającego długą ręką. Coś wołał, jakby wydawał rozkazy. To niewiarygodne, ale wilki od razu się uspokoiły! W tej samej chwili księŜyc znów zasłoniły chmury i zapanowała okropna ciemność. A gdy znów się wynurzył, stangret wdrapywał się na kozioł, a po wilkach ani śladu! Wszystko to zrobiło na mnie tak niesamowite wraŜenie, Ŝe bałem się odezwać, bałem się poruszyć. Strach unieruchomił mnie jak kaftan bezpieczeństwa i zamurował mi usta. KsięŜyc znów zniknął na chmurami, a droga zdawała się nie mieć końca. ŚcieŜka wiła się coraz to wyŜej i wyŜej. W końcu konie stanęły na drodze. Stwierdziłem, Ŝe
znaleźliśmy się na dziedzińcu duŜego, częściowo zburzonego zamku. Wszystkie okna były ciemne, nigdzie nie zauwaŜyłem ani jednego promyka światła. Na wpół rozwalone mury obronne ciemniały wysoko na tle jaśniejszego skrawka nieba, na kształt grzebienia z powyłamywanymi zębami.
ROZDZIAŁ 2 NOTATNIK JONATHANA HARKERA (CIĄG DALSZY) 5 maja Musiałem się zdrzemnąć, bowiem wcale nie zauwaŜyłem kiedy wjechaliśmy do zamku. W mroku podwórze wydawało mi się być o wiele większe, niŜ w rzeczywistości było. Za dnia jeszcze go nie widziałem. Kocz zatrzymał się, nieznajomy zeskoczył z kozła i pomógł mi wysiąść. Raz jeszcze doznałem jego niezwykłej siły. Palce woźnicy miały uchwyt stalowego imadła, aŜ dziw, Ŝe nie zmiaŜdŜył mi ramion. Następnie wyładował moje bagaŜe i ustawił je przed masywną, obitą róŜnym Ŝelastwem i obsadzoną w kamiennym obramowaniu bramą. Pomimo panującego mroku zauwaŜyłem wyciosane w kamieniu jakieś symbole, nadgryzione zębem czasu i erozją, wywołaną zapewne surowym klimatem. Nieznajomy wrócił na miejsce woźnicy, szarpnął lejcami, konie ruszyły i bryka zniknęła w jakimś ciemnym otworze. Stałem przed bramą jak przykuty, nie wiedząc co robić. Nie widziałem Ŝadnego dzwonka, ani kołatki; nawet gdybym zawołał, mój głos nie byłby w stanie przeniknąć przez ponure mury i ciemne otwory okienne. Wydawało mi się, Ŝe stoję juŜ wieki całe i znów opadły mnie wątpliwości i strach. GdzieŜ to się znalazłem? Do jakich ludzi przybyłem? JakaŜ przygoda stała się moim udziałem? CzyŜby i to miało naleŜeć do zwykłych obowiązków adwokata, który otrzymał zlecenie pośredniczenia w kupnie pewnej londyńskiej nieruchomości na rzecz nieznajomego obcokrajowca? Adwokat! Mina nie byłaby zachwycona. Adwokat! No właśnie… TuŜ przed wyjazdem z Londynu otrzymałem wiadomość, Ŝe mój egzamin końcowy oceniany został pozytywnie, a zatem zostałem pełnoprawnym adwokatem! Przecierałem oczy i szczypałem się w policzek, by ostatecznie stwierdzić, czy nie śnię. Wszystko to wydawało mi się być senną marą i wciąŜ miałem nadzieję, Ŝe nagle obudzę się w swoim pokoju, do którego przez okno wpadają pierwsze promienie porannego słońca. Ale ani moje ciało, ani oczy nie kłamały. Naprawdę nie śniłem i naprawdę znajdowałem się w Karpatach. Nie pozostało mi nic innego oprócz uzbrojenia się w cierpliwość i czekania, co ranek przyniesie. Nagle moje myśli zostały przerwane… Zza bramy dały się słyszeć cięŜkie kroki, w szparze zabłysło światełko, zabrzęczały łańcuchy, zazgrzytały cięŜkie zasuwy. W od dawna nie uŜywanym zamku zaskrzypiał klucz i brama się uchyliła. Za progiem stał wysoki starzec z długą siwą brodą, od stóp do głów odziany na czarno. W ręku trzymał staroświecką latarnię bez Ŝadnych osłonek, tak Ŝe drgający w przeciągu otwarty płomyk rzucał na ściany kamiennego korytarza dziwaczne cienie. Starzec eleganckim ruchem ręki zaprosił mnie do środka, po czym poprawną, lecz nieco dziwnie akcentowaną angielszczyzną rzekł: — Witam pana w moim domu! Proszę dalej! Nie wyszedł do mnie. Stał w półmroku jak posąg jakby w swoim powitalnym geście nagle skamieniał. Ledwie przekroczyłem próg, podał mi rękę. Była trupio zimna, lodowata. Uścisk miał tak silny, Ŝe aŜ przeszył mnie ból. Powtórzył raz jeszcze: — Witam pana w moim domu! Proszę dalej! I proszę przynieść mi okruch szczęścia, które z panem tu wkracza. Jego stalowe palce przypominały mi woźnicę, którego twarzy ani razu dobrze nie widziałem.
Przez chwilę uległem wraŜeniu, Ŝe mam do czynienia z tym samym człowiekiem. Zapytałem grzecznie: — Czy pan hrabia Dracula? Skinął głową na znak, Ŝe tak jest. — Hrabia Dracula. I serdecznie witam w moim domu, panie Harker. Proszę wejść, noc mamy chłodną, a pan pewnie głodny i zmęczony. Odstawił latarnię na kamienną półkę, wyszedł przed bramę i zanim zdąŜyłem mu w tym przeszkodzić, wniósł moje bagaŜe do środka. Na moje protesty odpowiedział dobrodusznie: — O, nie mój panie. Pan raczy być moim gościem. Jest późno i nie mam pod ręką słuŜby. A zatem proszę przyjąć moją osobistą pomoc. Podniósł moje walizy jak gdyby nic nie waŜyły. Polecił jak gdyby nic nie waŜyły. Polecił mi iść za sobą wzdłuŜ długiego, kamiennego korytarza. Na jego końcu otworzył cięŜkie drzwi. Ujrzałem jasną komnatę z rozpalonym kominkiem i nakrytym stołem. Widok ten prawdziwie mnie ucieszył. Hrabia odstawił bagaŜe, przeszedł przez całą komnatę i otworzył drugie drzwi, prowadzące do sąsiedniego, ośmiokątnego pokoiku, chyba pozbawionego okien, oświetlonego tylko jedną latarnią. Dał mi znak ręką, Ŝebym podszedł. Z przyjemnością stwierdziłem, Ŝe to sypialnia, dobrze ogrzana własnym kominkiem. Hrabia przeprosił mnie na chwilę, ale zanim zamknął za sobą drzwi, odwrócił się w moim kierunku mówiąc: — Proszę się rozgościć. Po tak długiej podróŜy musi się pan odświeŜyć i odpocząć. Mam nadzieję, Ŝe znajdzie tu pan wszystko, co mu potrzeba. Wieczerza czeka obok w komnacie. Światło, ciepło i wyszukane maniery hrabiego rozwiały uprzednie moje wątpliwości i towarzyszący mi nieustannie strach. Kiedy juŜ otrząsnąłem się z pierwszych, mocno mieszanych uczuć, uświadomiłem sobie jak bardzo jestem głodny. Pośpiesznie dokończyłem toaletę i wkroczyłem do przyległej do mej sypialni komnaty. Kolacja juŜ stała na stole. Mój gospodarz, opierając się plecami o surową obudowę okazałego kominka, jakby od niechcenia wskazał ręką w kierunku nakrytego stołu: — Pan łaskawie zajmie miejsce i naje się do syta. Proszę wybaczyć, nie zasiądę z panem razem, jestem bowiem po sutym obiedzie i z zasady nie wieczerzam. Podałem mu opieczętowany list, który mu przywiozłem od pana Hawkinsa. Złamał pieczęcie i czytał z powagą. Kiedy skończył, uśmiechnął się do mnie zachęcająco, bym i ja zapoznał się z treścią tego pisma. Jeden akapit połechtał mnie w sposób szczególny: „Niestety, ale ostatnie ataki mojego chronicznego artretyzmu uniemoŜliwiają mi podróŜowanie, lecz na szczęście mam pod ręką bardzo zdolnego zastępcę, którego wysyłam w moim imieniu. To człowiek ze wszech miar godny zaufania. Tego młodziana rozpiera energia, posiada ogromny talent, doskonałe maniery i umiejętność dotrzymywania danego słowa. Jest przy tym dyskretny i kiedy trzeba potrafi milczeć jak grób — sam go wykształciłem. Na pewno wykona wszystkie pana polecenia”. Hrabia podszedł do stołu i zdjął pokrywę z duŜego srebrnego półmiska. Pieczone kurczęta! Wbrew temu co zostało napisane w liście o moich manierach, rzuciłem się na jadło z zapałem wygłodniałego wilka. Po kurczętach kosztowałem wybornego sera, pysznej sałatki, zapijając wszystko wspaniałym, starym tokajem. Podczas gdy z przyjemnością popełniałem grzech obŜarstwa, hrabia wypytywał mnie o szczegóły podróŜy, a ja — kawałek po kawałku — odpowiadałem mu wszystkie swoje przygody i spostrzeŜenia. Kiedy zaspokoiłem głód, hrabia zaprosił mnie bliŜej kominka.
Usiedliśmy w staroświeckich, lecz bardzo wygodnych fotelach. Zaproponował mi cygaro, usprawiedliwiając się jednocześnie, Ŝe on sam nie pali. Wreszcie miałem okazję przyjrzeć mu się bliŜej. Stwierdziłem, Ŝe hrabia ma bardzo ciekawą fizjonomię. Jego twarz jest pociągła, noc cienki z wysoko wzniesioną nasadą i wydatnymi nozdrzami, czoło znaczne, a włosy — poza skroniami — raczej gęste. Podobnie gęste miał i brwi, niemalŜe łączące się nad nosem. Usta — o ile były widoczne spod bujnych wąsów — miał przewaŜnie zaciśnięte, jak u osobników bezwzględnych; jaśniały w nich białe, anormalnie ostre zęby, ba, niektóre z nich nawet wystawały zza warg, warg nienaturalnie czerwonych. Uszy zaś blade, spiczaste. Brodę miał szeroką i mocną, policzki raczej chude. Najbardziej rzucała się w oczy jego niezwykła bladość. Do tego momentu widziałem dłonie hrabiego tylko z wierzchu — tak jak trzymał je na kolanach. W świetle kominka wydawały się białe i delikatne, ale kiedy przyjrzałem im się nieco bliŜej, zauwaŜyłem, Ŝe w rzeczywistości są one szorstkie, szerokie, o chudych palcach. A co najdziwniejsze — wnętrza obu dłoni miał porośnięte włosami. WraŜenie wywierały takŜe jego długie i ostre paznokcie. Kiedy pochylał się ku mnie i dotykał mnie ręką odczuwałem odrazę, połączoną z nieprzyjemnym mrowieniem. W dodatku ten jego niezdrowy, cuchnący chuch, przyprawiał mnie o mdłości, czego nie potrafiłem przed nim ukryć, chociaŜ bardzo się starałem. Hrabia w trakcie rozmowy musiał to zauwaŜyć, poniewaŜ w pewnej chwili uśmiechnął się gorzko i wycofał się na swój fotel po drugiej stronie kominka. Przez jakiś czas w milczeniu patrzyliśmy na płomienie. Kiedy zerknąłem w kierunku okna zobaczyłem, Ŝe juŜ świta. Otaczała nas cisza, na dworze panował błogi spokój. Nagle, gdzieś w dolinie, odezwały się wilki. W oczach hrabiego pojawił się błysk. — Słyszy pan? To dzieci nocy. Co za cudowna muzyka! ZauwaŜył moją niewyraźną minę, bo dodał: — No tak. Wy, ludzie z miasta, nigdy nie zgłębicie duszy myśliwego. Znów zapadła cisza. Hrabia uniósł się z fotela i rzekł: — No, pan pewnie zmęczony. ŁóŜko przygotowane, moŜe się pan połoŜyć, kiedy tylko zechce. Ja pojawię się dopiero po południu. śyczę przyjemnych snów! — rzucił na poŜegnanie i uprzejmie otworzył przede mną drzwi do ośmiokątnej sypialni… Co krok to niespodzianka, wątpliwości, obawy. Przychodzą mi do głowy przedziwne myśli, których nie waŜę się nawet wypowiedzieć. 7 maja To drugi juŜ ranek. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny tylko odpoczywałem. Spałem długo, bardzo długo, aŜ obudziłem się w sposób naturalny, rześki i wspaniale wypoczęty. Wykonawszy poranną toaletę ubrałem się i zajrzałem do sąsiedniej komnaty, w której jadłem kolację. Z przyjemnością stwierdziłem, Ŝe śniadanie juŜ na mnie czeka. Dzbanek z kawą stał na kominku, Ŝeby nie wystygła zanim wstanę. Na stole leŜał bilecik z następującym tekstem: „Musiałem wyjść. Proszę na mnie nie czekać. D”. Usiadłem do śniadania, a kiedy zaspokoiłem głód chciałem zadzwonić na słuŜbę, lecz nigdzie nie znalazłem dzwonka. Pomyślałem, Ŝe w zamku istnieją jednak pewne mankamenty, które — w porównaniu z ogromnym bogactwem naokoło — sprawiają wraŜenie niefortunnego błędu w sztuce. Sztućce, wykonane ze szczerego złota, muszą przedstawiać ogromną wartość. Zasłony, tapicerka mebli i baldachim nad moim łóŜkiem — to najdroŜsze i najpiękniejsze tkaniny, których ceny nawet sobie nie wyobraŜam; chociaŜ liczą sobie kilka stuleci, wyglądają na nowe. Coś
podobnego widziałem kiedyś w Hampton Court, ale tam wszystko było zuŜyte, obszarpane, przeŜarte przez nieprzeliczone generacje moli. Ani w komnacie, ani w sypialni nie było lustra. Nie było go nawet w wyposaŜeniu stolika toaletowego, więc chcąc się golić, musiałem wygrzebać z walizy małe, podręczne lusterko. Jak dotąd, nie dostrzegłem ani jednego lokaja, czy innego słuŜącego, a dookoła zamku — oprócz okresowego wycia wilków — panowała nieustanna, cmentarna cisza. Wstałem od stołu i postanowiłem rozejrzeć się za czymś do czytania, poniewaŜ nie chciałem zwiedzać posiadłości bez uprzedniej na to zgody mojego gospodarza. Sądziłem, Ŝe biblioteka powinna się znajdować gdzieś w rejonie głównego korytarza, to znaczy niedaleko mojej kwatery. Wyszedłem więc z komnaty, badawczym wzrokiem omiotłem cały korytarz i przystąpiłem do sprawdzenia, co znajduje się za poszczególnymi drzwiami. Niczego się nie dowiedziałem, bo wszystkie były zamknięte na głucho. Wszystkie, z wyjątkiem tych ostatnich, w samym końcu niezbyt jasnego korytarza. Te były lekko uchylone, jakby w zapraszającym geście. Kiedy je otworzyłem szerzej ujrzałem wspaniałe regały pełne woluminów. Trafiłem do zamkowej biblioteki. W Ŝyciu nie widziałem tak wspaniałych zbiorów! Istny raj dla kaŜdego bibliofila. Mnie najbardziej ucieszyła duŜa kolekcja angielskich ksiąŜek. Pośrodku sali stał duŜy stół, zawalony róŜnymi angielskimi czasopismami i gazetami, wszystkie niestety starszej daty. LeŜało tu takŜe kilkanaście ksiąŜek dotyczących róŜnych dziedzin — historii, geografii, polityki, ekonomii, geologii, prawa — wszystkie odnosiły się do Anglii, Ŝycia tego kraju, jego obyczajów i tradycji. Dostrzegłem tu takŜe materiały informacyjne, jak: ksiąŜkę adresową, wykaz szlachciców, protokoły z posiedzeń parlamentu, Almanach Whitakera, katalogi wojskowe i morskie, ba, nawet bliski mojemu sercu Kodeks Praw. Zanim na dobre zanurzyłem się w lekturze do sali bezszelestnie wkroczył hrabia Dracula. Pozdrowił mnie serdecznie, po czym wyraził nadzieję, Ŝe wyspałem się dobrze. — To dobrze, Ŝe pan tu trafił. Na pewno wiele z tych ksiąŜek pana zainteresuje. Te oto — wskazał na kilka woluminów — to moi długoletni przyjaciele. Od czasu, kiedy zdecydowałem się przenieść do Londynu, sprawiają mi wiele przyjemności. To właśnie za ich pośrednictwem zapoznaję się z waszym wielkim krajem, a poznać Anglię znaczy pokochać ją. Marzę z spacerze po ruchliwych ulicach Londynu, bardzo pragnę znaleźć się w tym wirze ludzkiej codzienności, chcę uczestniczyć w Ŝyciu tego miasta, w jego wzlotach, upadkach, przemianach i w tym wszystkim, co sprawia, Ŝe jest ono takie, jakie jest, lecz uwaga! Wasz język znam li tylko z tych oto ksiąŜek. Pan, przyjacielu, musi mnie nauczyć biegłego władania waszym językiem. — AleŜ pana angielski jest doskonały — odrzekłem. — Dziękuję za miły komplement, przyjacielu, ale obawiam się, Ŝe jestem dopiero w połowie drogi. Znam gramatykę i wiele słówek, lecz nie umiem się posługiwać Ŝywym językiem. — Słowo honoru — oponowałem — Ŝe mówi pan bezbłędnie. — AleŜ nie — sprzeciwiał się hrabia uparcie. — Gdybym w ten sposób, jak obecnie, odezwał się w Londynie, to kaŜde dziecko pozna od razu, Ŝem obcokrajowiec. A to mnie nie zadawala. Tutaj jestem szlachcicem, bojarem; lud mnie tu zna i wie, Ŝem ich pan, ale u was obcokrajowiec nic nie znaczy. Nie znają go, a więc i nie szanują. Zadowolony będę wtedy, kiedy będę mówił jak wszyscy; Ŝeby mnie nikt nie zaczepiał, Ŝebym — kiedy tylko otworzę usta — nie dostrzegł uśmieszków i wytykania cudzoziemskiego pochodzenia. Pan przybył do mnie nie tylko jako przedstawiciel mojego przyjaciela Petera Hawkinsa z Exeteru, nie tylko w charakterze adwokata, który ma udzielić wyczerpujących informacji dotyczących mojej nowej posiadłości w Londynie. Jestem przekonany, Ŝe zechce pan przez jakiś czas tu wypocząć, a ja podczas naszych rozmów spróbuję sobie przyswoić równieŜ poprawny akcent angielski. Będę wdzięczny za zwracanie mi uwagi na kaŜdy błąd lingwistyczny. Przykro mi z powodu mojej dzisiejszej dłuŜszej nieobecności, ale wierzę, Ŝe stać pana na wybaczenie człowiekowi mającemu tak wiele nie
cierpiących zwłoki obowiązków. Zapewniłem go, Ŝe moŜe na mnie liczyć i poprosiłem o zgodę na korzystanie z jego biblioteki. — AleŜ to oczywiste — odrzekł i dodał: — Wolno się panu poruszać po całym zamku, z wyjątkiem tych pomieszczeń, które są zamknięte. Mam ku temu waŜne powody i sądzę, Ŝe gdyby pan rozpatrywał całą rzecz z mojego punktu widzenia, przyznałby mi pan rację. Odpowiedziałem, Ŝe w pełni rozumiem jego polecenie, które zapewne wynika z troski o moje bezpieczeństwo. Hrabia chrząknął i kontynuował: — Jesteśmy w Transylwanii, a Transylwania to nie Anglia. Panują tu inne zwyczaje, zasady. Rozumiem, Ŝe wiele rzeczy moŜe tu pana zaskoczyć, a nawet wprowadzić w zdumienie. Dotychczasowe doświadczenia zapewne wystarczająco przekonały pana, Ŝe moŜna tu napotkać wiele dziennych zjawisk i sytuacji. Tak gawędziliśmy. Kiedy juŜ stało się dla mnie oczywiste, Ŝe hrabia rozmawia ze mną z samej tylko potrzeby konwersacji, zacząłem go wypytywać o wszystko, czego dotychczas byłem świadkiem. Wtedy zmieniał temat, bądź umiejętnie kierował rozmowę na inne tory, niekiedy udawał, Ŝe nie rozumie, czasem odpowiadał mniej więcej szczerze na zadane pytania. Wreszcie odwaŜyłem się skierować rozmowę na dziwne zjawiska, jakie towarzyszyły mojej nocnej podróŜy do zamku. Zapytałem na przykład o te blade ogniki, które tak bardzo zainteresowały mojego przewodnika. Hrabia wyjaśnił, Ŝe według pradawnych podań raz w roku, nocą, kiedy złe moce obejmują nie ograniczoną władzę, blade płomyki ukazują się wszędzie tam, gdzie zakopano jakiś skarb. W okolicach, przez które przejeŜdŜaliście owej nocy — wyjaśnił ochoczo — ukryto wiele skarbów. Kraina ta była świadkiem stuletnich walk między Wołochami, Sasami i Turkami. Trudno było by panu znaleźć tu skrawek ziemi, który nie byłby przesiąknięty ludzką krwią — wszystko jedno, czy miejscowych patriotów, czy teŜ najeźdźców. Kiedy wtargnęli tu Austriacy i Węgrzy, miejscowa ludność — męŜczyźni, kobiety, starcy i dzieci — czatowała na nich w skałach nad przełęczami, aby spuszczać na najeźdźców lawiny kamieni. Wróg — w przypadku zwycięstwa — niewiele miał korzyści, bowiem wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, zostało pieczołowicie ukryte — zakopane. Płomyki zdradzają te miejsca. Wystarczy mieć oczy otwarte — podkreślił — i wyszczerzył wystające zębiska, po czym dodał z przekonaniem. — Okoliczni chłopi, to w zasadzie tchórze i durnie. Ogniki ukazują się tylko raz w roku. I tej właśnie nocy nikt nie wystawia nosa z chałupy. Nawet gdyby ten czy ów zobaczył blady płomyk i tak by nie wiedział, co naleŜy robić. Zaś nazajutrz nikt w to samo miejsce nie trafi. Idę o zakład, Ŝe pan nie potrafi odnaleźć miejsc, gdzie widział pan hasające płomyki. — To prawda, panie hrabio — przyznałem szczerze. — Pojęcia nie mam, gdzie powinienem ich szukać. — A widzi pan — pokiwał głową hrabia, po czym zmienił temat: — MoŜe mi pan opowiedzieć coś o Londynie i o zakupionym domu? — AleŜ oczywiście, panie hrabio — odpowiedziałem ochoczo. — Przyniosę tylko z mojego pokoju odpowiednie dokumenty. Podczas, gdy kompletowałem w mojej sypialni akta, z sąsiedniej komnaty dochodził brzęk porcelany i srebra. Gdy wróciłem stół w komnacie był juŜ uprzątnięty, a nad nim paliła się naftowa lampa. Biblioteka została takŜe dobrze oświetlona; hrabia leŜał na kanapie i studiował podręcznik angielskiego Bredshawa. Po moim wejściu wstał i sprzątnął se stołu wszystkie ksiąŜki, czasopisma i gazety. Pochyliliśmy się nad planami, szkicami, umowami i kolumnami cyfr. Hrabiego interesowały najdrobniejsze szczegóły, więc zadawał mi mnóstwo pytań. Widocznie juŜ wcześniej przestudiował wiele spraw, wiedział bowiem o swoim nowym nabytku i jego okolicy więcej niŜ ja. Na wyrazy mojego uznania odpowiedział rzeczowo:
— Bo tak właśnie trzeba. Kiedy juŜ znajdę się w Londynie nie będzie komu prowadzić mnie za rękę. Mój przyjaciel Harker, przepraszam, Jonathan Harker, będzie juŜ w Exeterze, odległym o ładne kilka mil i najprawdopodobniej mojemu kolejnemu przyjacielowi, Peterowi Hawkinsowi, zleci zupełnie inne dokumenty prawne. Takie juŜ Ŝycie! Omówiliśmy kolejno wszystkie problemy, wynikające z kupna domu w Purfleet. Kiedy hrabia wreszcie podpisał umowę kupna i dołączył do niej swój osobisty list do pana Hawkinsa, zapytał mnie, w jaki sposób udało mi się znaleźć dla niego tak odpowiedni dom. Odczytałem mu zatem swoje notatki, sporządzone jeszcze w Londynie, i które tutaj załączam: „W Purfleet, przy jednej z bocznych uliczek, zauwaŜyłem na ogrodzeniu pewnego domu tabliczkę, Ŝe obiekt jest na sprzedaŜ. Dom otaczał starodawny wysoki mur, od dawna nie naprawiany. Okucia cięŜkiej, dębowej bramy zŜarte były przez rdzę. Posiadłość ta nazywa się Corfax, co jest niewątpliwie przekręconą wersją dawnej nazwy Quatre Face. Dom ma bowiem cztery alkierze, zwrócone dokładnie w cztery geograficzne strony świata. Posiadłość zajmuje teren o powierzchni ośmiu hektarów. W ogrodzie rośnie wiele drzew, które miejscami sprawiają przygnębiające wraŜenie, a głęboki staw, czy jeziorko zasila jakiś strumyk. Sam dom jest stosunkowo obszerny, o średniowiecznej architekturze. Jedno skrzydło — z grubo ciosanego kamienia z zakratowanymi oknami — przypomina fragment umocnionej baszty. Przy nim znajduje się stara kapliczka. Nie miałem kluczy, więc nie byłem w środku budowli, ale sfotografowałem ją ze wszystkich stron. W sąsiedztwie znajduje się zaledwie kilka domów, a największy z nich został niedawno przebudowany na prywatny szpital psychiatryczny.” — Z pańskiej posiadłości zakład ten nie jest widoczny — dodałem na zakończenie. — Czy pan hrabia chce o coś zapytać? — Na razie nie — odpowiedział hrabia z nutką zadowolenia w głosie. — Cieszę się, Ŝe dom jest wiekowy i taki duŜy. Pochodzę ze starego rodu i gdybym nie mieszkał w historycznych murach, byłaby to moja śmierć. Rad jestem, Ŝe znajduje się tam takŜe kaplica. My, transylwańscy szlachcice, nie godzimy się z myślą, Ŝe nasze kości mogłyby leŜeć pospołu z prochami zwykłych śmiertelników. Nie jestem juŜ młody. Nie pociągają mnie hulanki, ani zabawy, czy inne swawole, nie tęsknię za słońcem, nie potrzeba mi ani blasku, ani światła. A mojego serca, któremu juŜ tęskno do krainy umarłych, juŜ nic nie jest w stanie pocieszyć. Kocham szarość, mrok i ciemność nocy, lubię być sam, a za najodpowiedniejsze towarzystwo uznaję własne myśli. Nagle hrabia rzekł, Ŝe musi jeszcze coś załatwić, ukłonił się i wyszedł. Postanowiłem, Ŝe podczas jego nieobecności przejrzę niektóre z jego częstych lektur. Pierwszy wpadł mi w oko atlas, otwarty oczywiście w tym miejscu, gdzie zamieszczona była mapa Anglii. Od razu zauwaŜyłem naniesione ma mapę trzy kółeczka: jedno zakreślało miejsce nowej posiadłości hrabiego Draculi na wschodnim obrzeŜu Londynu; pozostałe dwa lokalizowały Exeter i port Whitby na wybrzeŜu yorkshirskim. Hrabia wrócił mniej więcej po godzinie. — Hej! — zawołał do progu. — Jeszcze pan szpera w tych ksiąŜkach? PrzecieŜ nie moŜe pan tak bez przerwy pracować. Proszę za mną. Właśnie mi oznajmiono, Ŝe wieczerza na stole. W znajomej jadalni znów czekały na mnie wspaniałe dania. Hrabia i tym razem wymówił się od kolacji, powiedział, Ŝe juŜ jadł poza domem. Przysiadł się tylko do stołu i podczas gdy jadłem zadawał mi mnóstwo pytań. Po kolacji przypalił mi cygaro, usiedliśmy przy kominku wdając się w wielogodzinną rozmowę. Po uprzednim długim odpoczynku nie czułem się senny. Odczuwałem tylko chłód, jaki ogarnia człowieka nad ranem. Nagle gdzieś w pobliŜu zapiał kogut, hrabia Ŝwawo uniósł się z fotela i zawołał: — Ojej, znów mamy ranek! Przepraszam, Ŝe nie daję panu spać! Ale pan tak ciekawie opowiada o swoim kraju, Ŝe nawet nie zauwaŜyłem, jak czas szybko mija.
Kurtuazyjnie zapewniłem hrabiego, Ŝe cała przyjemność po mojej stronie, on zaś złoŜył mi uprzejmy ukłon i wyszedł. Udałem się do swojej sypialni. Rozsunąłem cięŜką kotarę zasłaniającą jedyne okno, którego poprzednio nie zauwaŜyłem. Nie zobaczyłem przez nie niczego ciekawego. Wychodziło na podwórze. Niebo juŜ nie było takie ciemne. Lada chwila zacznie świtać. Zaciągnąłem kotarę z powrotem i usiadłem nad swoim notatnikiem. 8 maja Z początku miałem obawy, Ŝe opisuję wszystko zbyt rozwlekle, ale teraz doceniam notowanie wszelkich szczegółów. Coś mi się tu nie widzi — czuję się jak nagi w pokrzywach. Najchętniej i ja najszybciej chciałbym znajdować się daleko stąd. A moŜe wcale nie powinienem tu przyjeŜdŜać? Skonstatowałem, Ŝe wyczerpują mnie te dziwne nocne rozmowy. Gdybym chociaŜ mógł zmieniać partnerów… ale rozmawiać wyłącznie z hrabią? Obawiam się, Ŝe hrabia — poza mną — jest w całym zamku jedyną Ŝywą istotą. Spałem tylko kilka godzin. Kiedy wstałem zawiesiłem przy oknie swoje podręczne zwierciadełko i przystąpiłem do golenia. Nagle poczułem na ramieniu rękę hrabiego i usłyszałem jego kordialne „Dzień dobry!”. Byłem kompletnie zaskoczony, bo w lusterku, które przecieŜ odbijało całe wnętrze pokoju za moimi plecami, nie zauwaŜyłem Draculi. Odwzajemniłem jego pozdrowienie i szybko raz jeszcze spojrzałem w lusterko, by się upewnić co do mojego pierwszego spostrzeŜenia. Rzeczywiście! Nie mogłem się mylić. Tym razem takŜe nie było widać postaci hrabiego, chociaŜ stał wyprostowany tuŜ za moimi pochylonymi plecami! Widziałem w lusterku cały pokój, ale bez hrabiego. Zdumiałem się bezgranicznie, uczułem mdłości, jakie towarzyszyły mi zawsze, kiedy tylko hrabia Dracula znajdował się zbyt blisko. Ręka mi zadrŜała, zaciąłem się. Cienki strumyczek krwi spływał mi po policzku, zatrzymując się na brodzie. ZłoŜyłem brzytwę i rozglądałem się za jakimś tamponikiem. Kiedy hrabia ujrzał moją zakrwawioną twarz, w jego oczach pojawiły się dziwne błyskawice, a jego prawa ręka wystrzeliła w kierunku mojego gardła. Zrobiłem unik. Dłoń hrabiego natrafiła na wiszący na mojej szyi krzyŜyk. W tym momencie nastąpiła w hrabim gwałtowna przemiana — ręka się cofnęła, oczy złagodniały, a ja — całkowicie osłupiały — nie bardzo mogłem uwierzyć w to, co przed chwilą zaszło. — NiechŜe pan będzie ostroŜny — odezwał się hrabia z naciskiem. Trzeba uwaŜać, jeŜeli juŜ się pan skaleczy. W tych stronach jest to o wiele niebezpieczniejsze, niŜ pan myśli — pouczał mnie dalej. — A wszystko za przyczyną tego oto idiotycznego przedmiotu! Tego nędznego wymysłu ludzkiej próŜności. Precz z nim! Hrabia otworzył okno i jednym błyskawicznym ruchem swojej straszliwej ręki wyrzucił lusterko. Potem wyszedł bez słowa poŜegnania. Utrata lusterka, które na kamiennym podwórzu roztrzaskało się na tysiące kawałków, stało się dla mnie wielce przykre. Na szczęście koperta mojego zegarka i dno miseczki do golenia wykonane są z doskonale wypolerowanego metalu. W przeciwnym razie miałbym trudności z goleniem. Kiedy wszedłem do jadalni śniadanie stało na stole, ale hrabiego w jadalni nie było. Jadłem więc w samotności. Właściwie dotychczas jeszcze nie widziałem, by hrabia cokolwiek jadł lub pił. Po posiłku udałem się na zwiedzanie zamku. Wszedłem po stromych schodach na wyŜsze piętro, gdzie znalazłem jedną komnatę zwróconą na południe. Widok z jej okien był przecudowny, nie mogłem się napatrzeć. Zamek stoi nad straszną przepaścią. Gdybym przez okno wyrzucił kamień, to leciałby on w dół trzysta metrów i jeszcze by nie osiągnął dna. Gdzie okiem sięgnąć wszędzie strzelały w niebo wierzchołki drzew, zaś tam, gdzie ich nie było, rysowały się głębokie wąwozy o stromych zboczach. Gdzieniegdzie błyszczały wąskie nitki
bystrych górskich potoków. Nie będę dalej opisywał uroków przyrody. Kontynuowałem penetrację wnętrz zamku. Drzwi, drzwi same drzwi — i wszystkie pozamykane, wszystkie zaryglowane. Nie znalazłem Ŝadnego wyjścia na zewnątrz. Jakby zamek był więzieniem, a ja w nim więźniem!
ROZDZIAŁ 3 NOTATNIK JONATHANA HARKERA (CIĄG DALSZY) Kiedy stwierdziłem, Ŝe jestem więźniem, wpadłem w szał. Biegałem schodami w górę i w dół, szarpałem się z klamkami, dobijając się do kaŜdych drzwi, wychylałem się przez kaŜde dostępne mi okno, aŜ w końcu stwierdziłem, Ŝe jestem bezsilny. Czułem się jak szczur w pułapce. Potem usiadłem w milczeniu, zastanawiając się, co dalej, jak powinienem postępować, co mam robić? WciąŜ myślę o tym samym, ciągle analizując swoją nieciekawą sytuację. Jak dotąd nic rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Wiem tylko jedno: w Ŝadnym przypadku nie mogę zdradzić się przed hrabią ze swoimi podejrzeniami. On dobrze wie, Ŝe mnie tu uwięził i pewnie ma ku temu sobie znane powody. Gdybym na ten temat coś mu napomknął, pewnie by mnie próbował uspokoić nowymi bajeczkami. Na razie muszę zachować w tajemnicy swoje odkrycie, nie zdradzać się ze swoimi obawami i mieć oczy szeroko otwarte. Albo moje podejrzenia są fałszywe, albo znajduję się rzeczywiście w beznadziejnej sytuacji. JeŜeli prawdą jego to drugie, będę musiał wytęŜyć wszystkie swoje siły, by w miarę cało wyjść z opresji. Usłyszałem zgrzyt duŜej bramy i zaraz się domyśliłem, Ŝe hrabia wrócił. Nie przyszedł od razu do biblioteki, tak więc na palcach skradałem się do mojej kwatery. Przez uchylone drzwi zobaczyłem, jak hrabia zaściela moje łóŜko. To potwierdziło moje wcześniejsze przypuszczenia, Ŝe w zamku nie ma Ŝadnej słuŜby. Ostatnim dowodem na to był fakt — co równieŜ teraz spostrzegłem — Ŝe hrabia sam nakrywa do stołu. Tak jest! Wszystkie czynności porządkowe wykonywał osobiście pan i władca tego ponurego zamczyska. ZadrŜałem na myśl, Ŝe skoro nikogo innego tu nie ma, to koczem, którym tu przybyłem, musiał powozić takŜe sam hrabia. Myśl ta napawa mnie zgrozą, bo znaczyło to, Ŝe Dracula jednym gestem ręki panował nad sforą wilków! Ludzie z Bystrzycy, jak równieŜ moi towarzysze podróŜy z dyliŜansu, przejawiali jakieś szczególne obawy o mnie. Dawali mi krzyŜyki, czosnek, dzikie róŜe, olchowe kołki. Niechaj Bóg ma w opiece tę dobrą kobiecinę, która zawiesiła mi na szyi krzyŜyk! Zawsze, kiedy go dotykam, czuję wewnętrzne uspokojenie i napływ nowych sił. MoŜe dziś wieczorem uda mi się w jakiś sposób skłonić hrabiego, by mi opowiedział cokolwiek o sobie. Muszę podejść go ostroŜnie, aby nie wzbudzić podejrzeń. Północ Odbyłem z hrabią długą rozmowę. Wypytywałem go o dzieje Transylwanii. Temat bardzo go oŜywił. Kiedy opowiadał o dawnych czasach, o ludziach, a szczególnie o wojnach, sprawiał wraŜenie bezpośredniego uczestnika tamtych wydarzeń. Wyjaśnił mi, Ŝe bojar dumę ze swojej ojczyzny i dumę ze swojego rodu utoŜsamia z własną dumą, sławę swoich przodków z własną sławą, ich losy z własnym losem. Gdy tylko napomknął o sobie i ojczyźnie, od razu uŜywał liczby mnogiej, niczym król. Chciałbym zapisać jego opowieść jak najdokładniej. Niczym w iluzjonie przewijały się przede mną obrazy z historii tutejszego regionu. Hrabiego niezwykle poruszyła własna opowieść. Długimi krokami przemierzał komnatę wzdłuŜ i wszerz, szarpał swoje bujne wąsy, brał w rękę róŜne przedmioty, ściskając je w mocnych dłoniach, jak gdyby chciał je rozgnieść. — My, Szeklerzy, mamy się czym chwalić; w naszych Ŝyłach płynie krew dzielnych narodów,
które walczyły jak lwy w imię przyszłego losu tej ziemi. To właśnie tu, do tygla narodów europejskich, męŜny szczep wniósł walecznego ducha, danego mu do kołyski przez Thora i Wodyna. Na terenach europejskich, azjatyckich i afrykańskich wojownicy postępowali z takim okrucieństwem, Ŝe wszystkie narody uwaŜały ich za stada wilkołaków. A kiedy waleczny ten lud dotarł w te strony, zastał tu Hunów. Hunowie takŜe przewalali się przez kontynent jak burza — wymierające narody twierdziły, Ŝe w Ŝyłach Hunów płynie krew starych czarownic, wypędzonych ze Scytii, gdzie parzyły się z diabłami. Nonsens! Który bowiem diabeł, albo która czarownica, posiada tak potęŜną moc jak Attyla, praojciec naszego ludu! Hrabia machnął ręką i kontynuował z zapałem: — A zatem, czy moŜna się dziwić, Ŝe waleczność jest podstawową cechą naszej natury? Gdy do naszych granic zbliŜali się Madziarzy, Lombardczycy, Awarowie, Bułgarzy albo Turcy, pędziliśmy ich z powrotem. Nawet Arpad ze swoimi legionami nie przeszedł przez nasze tereny. Pokonaliśmy wielu najeźdźców. Zwycięzcy Madziarzy przez wieki całe uznawali Szeklerów za swoich krewnych, a nawet powierzali nam strzeŜenie granic z Turcją. Gdy tylko rozlegał się głos trąbki polowej, jako pierwsi stawaliśmy pod królewskim sztandarem. A wtedy, kiedy i Wołosi, i Węgrzy cofnęli się przed półksięŜycem, jeden z naszych ziomków ze swoimi oddziałami śmiało przekroczył Dunaj, bijąc Turków na ich własnym terenie. Wódz ten nazywał się Dracula! To właśnie Dracula ustawicznie zagrzewał rodaków do walki, a ci — równieŜ w czasach późniejszych — wciąŜ od nowa formowali szyki, przeprawiali się przez wielką rzekę i tłukli się z Turkiem. Ile razy Draculę stamtąd wyganiano, on uparcie wracał. Wracał i wtedy, kiedy wybito mu wszystkich wojowników i tylko on jeden uszedł z Ŝyciem. Wracał, bo wiedział, Ŝe tylko on moŜe odnieść zwycięstwo. Po bitwie pod Mohaczem* wojownicy z rodu Draculów nie ulegli, walczyli dalej, poniewaŜ nasz duch nie znosi niewoli. My, Szeklerzy, moŜemy się poszczycić tak chwalebną historią, o jakiej ani Habsburgom, ani Romanowom, nawet się nie śni. Czasy wojenne skończyły się. Nastąpił pokój haniebny. Krew teraz jest bardzo cenna, a sława narodów wielkich duchów wydaje się być bajką. Tak rozprawiał. Tymczasem zaczęło świtać. Wtedy dopiero poszliśmy się połoŜyć. (Notatnik ten niejednemu kojarzył się będzie z „Arabskimi Nocami”; tam i tu wszystko przerywa pianie koguta). 12 maja Zacznę od faktów — gołych, suchych faktów. Wczoraj wieczorem hrabia Dracula wszedł do mojej komnaty z duŜym pakietem pytań na tematy prawnicze. Musiałem więc spędzić cały dzień nad ksiąŜkami, jak gdybym powtarzał niedawny egzamin na fakultecie. W pytaniach hrabiego zawarty był pewien charakterystyczny rys, dlatego przedstawię dokładniej przebieg rozmowy. Najpierw hrabia zapytał, czy w Anglii moŜna mieć dwóch albo i więcej przedstawicieli prawnych? Odpowiedziałem, Ŝe kaŜdy moŜe wynająć chociaŜby tuzin prawników, ale Ŝe w zupełności wystarczy, jeŜeli w sprawę zaangaŜuje się jeden adwokat. Gdyby człowiek zbyt często zmieniał swoich przedstawicieli, działałby na własną szkodę. Hrabia zdawał się rozumieć mój punkt widzenia i zadał następujące pytanie: czy gdyby powierzyć jednemu adwokatowi finansowanie, a drugiemu przeprawę statkiem morskim, wynikną z tego jakieś praktyczne problemy? Prosiłem o bliŜsze wyjaśnienie. Wtedy hrabia powiedział: * Słynna w historii bitwa, w toku której wojska sułtana Sulejmana II zadały druzgoczącą klęskę armii Ludwika II. Na polu walki zginęło około dwudziestu tysięcy Węgrów. Bitwa ta przesądziła o upadku politycznym Węgier (przyp. wydawnictwa).
— Podam panu taki przykład: nasz wspólny przyjaciel, pan Peter Hawkins, który mieszka daleko od Londynu, w cieniu katedry exeterskiej, kupi dla mnie — za pośrednictwem pańskiej szanownej osoby — dom w Londynie. W porządku. Pragnę jednak w tym miejscu zaznaczyć w sposób jak najbardziej szczery, Ŝe dlatego nie obrałem sobie przedstawiciela spośród londyńczyków, by moje Ŝyczenie nie kolidowało z jakimś lokalnym interesem; człowiek stale mieszkający w Londynie mógłby mieć na względzie interes swój, albo swoich przyjaciół. Dlatego zdecydowałem się na takiego adwokata, który będzie bronił mojego interesu. A teraz, na przykład, gdybym chciał przeprawić jakiś towar powiedzmy do Newcastle, Durham, Harwich, albo Dover — czy nie byłoby prościej, gdybym do tej sprawy wynajął adwokata bezpośrednio w odpowiednim porcie? Przyznałem, Ŝe tak być moŜe, lecz dodałem, Ŝe prawnicy i tak najczęściej pracują systemem agencji i jakikolwiek adwokat, poprzez przekazanie mu odpowiednich instrukcji, spełni kaŜde Ŝyczenie swojego klienta. — Rozumiem — odrzekł hrabia. — Ale gdybym tam miał swojego adwokata, mógłbym mu wydawać polecenia osobiście, prawda? — Oczywiście — przytaknąłem. — W tej sposób często postępują handlowcy, którzy niechętnie składają wszystkie swoje interesy na barki jednemu adwokatowi. — Wspaniale! — zawołał hrabia i obsypał mnie pytaniami o formalności uwiązane z wysyłką towarów i ewentualne trudności, których, których — jeśli się je przewidzi — moŜna ich uniknąć. Wyjaśniłem mu wszystko najlepiej jak umiałem. Przy tej okazji zauwaŜyłem, Ŝe z hrabiego byłby całkiem niezły adwokat, myślał bowiem o kaŜdym, najdrobniejszym szczególe. Jak na człowieka, który nigdy nie był w Anglii i nie miał kontaktu z prawem, jego wiadomości były zadziwiająco szerokie. Na zakończenie podparłem swoje wywody odpowiednią literaturą. Kiedy skończyłem hrabia zmienił temat rozmowy. — Czy pan juŜ napisał list do naszego przyjaciela, Petera Hawkinsa, lub kogokolwiek innego? — zapytał troskliwie. Z przykrością mu wyznałem, Ŝe jeszcze nie, poniewaŜ nie widzę sposobu wysłania stąd korespondencji. — To niechŜe pan nie czeka, młody przyjacielu — rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu. — Proszę napisać do pana Hawkinsa i do kogo pan tylko zechce. Proszę łaskawie zawiadomić adresatów swoich listów, Ŝe zostaje pan u mnie jeszcze przez miesiąc. — AŜ tak długo? — zdziwiłem się, a serce moje wypełnił niepokój. — Takie jest moje Ŝyczenie, a pan nie moŜe mi odmówić. Jako przedstawiciel mojego przyjaciela, a pańskiego pracodawcy, przyjął pan na siebie obowiązek spełnienia wszystkich moich Ŝyczeń i poleceń. Z pewnością nie wymagam od pana więcej niŜ on, nieprawdaŜ? Nie pozostawało mi nic innego, prócz biernego przytaknięcia. Istotnie, wykonywałem przecieŜ zadanie, powierzone mi przez pana Hawkinsa. Pilnowałem zatem jego interesu, a nie swojego. Co więcej, upiorny wzrok hrabiego Draculi i całe jego zachowanie nie pozwalały mi ani na chwilę zapomnieć, Ŝe jestem tu w charakterze więźnia, którego zdanie zupełnie się nie liczy. Hrabia potraktował moją uległość jako swoje zwycięstwo i kontynuował głosem nie znoszącym sprzeciwu: — Muszę prosić, młody przyjacielu, Ŝeby pan w swoich listach poruszał li tylko sprawy słuŜbowe. Pańskich przyjaciół wystarczająco ucieszy ogólne zdanie, Ŝe powodzi mu się dobrze i zapowiedź rychłego powrotu do domu. Podał mi trzy kartki papieru listowego i trzy koperty. ZauwaŜyłem jego znaczący uśmiech, którym dawał mi do zrozumienia, Ŝe powinienem uwaŜać na kaŜde słowo, poniewaŜ i tam moje listy przeczyta. Postanowiłem napisać do pana Hawkinsa list czysto słuŜbowy, zaś prywatny
dopiero przy nadarzającej się po temu okazji, w tajemnicy. Wtedy spróbuję tak samo dyskretnie napisać i do Miny, ale stenograficznie, co hrabiego z pewnością wyprowadzi z równowagi. Zabrałem się więc do korespondencji. Po napisaniu dwu suchych listów zaczytałem się w jakiejś ksiąŜce, czekając aŜ hrabia skończy swoje. Skreślił on kilka krótkich listów, czerpiąc do nich dane z ksiąŜek leŜących na stole. Gdy skończył moje listy dołączył do swoich, schował przybory do pisania i wyszedł. Nachyliłem się nad stołem, chcąc zobaczyć, do kogo hrabia pisze. Nie odczuwałem przy tym najmniejszych wyrzutów sumienia. W zaistniałej sytuacji musiałem ratować się w kaŜdy moŜliwy sposób. Pierwszy list był adresowany do niejakiego Samuela F. Billingtona w Whitby, Crescent nr 7; drugi do pana Lautnera, w Warnie; trzeci do firmy Coutts i spółka, w Londynie; czwarty przeznaczony był dla banku Klopstock i Billrauth w Budapeszcie. Drugi i czwarty nie były zapieczętowane. JuŜ miałem w nie zajrzeć kiedy zauwaŜyłem, Ŝe drzwi się uchylają. Szybko przyjąłem poprzednią pozycję i udawałem, Ŝe czytam. Hrabia wszedł do biblioteki z jeszcze jednym listem w ręku. Sięgnął po koperty, nakleił na nie znaczki i zwrócił się do mnie ze słowami: — Ufam, Ŝe mi pan wybaczy, jeśli się oddalę — ale dziś wieczorem mam jeszcze sporo obowiązków. Z pewnością niczego specjalnego pan nie potrzebuje. Stojąc juŜ w drzwiach zawahał się, po czym powiedział z naciskiem: — Muszę pana ostrzec, i to bardzo powaŜnie, pod Ŝadnym pozorem proszę nie kłaść się do snu w innej części zamku. Jest to prastara posiadłość, róŜne rzeczy tu się działy, mogłyby pana prześladować, powiedzmy, złe sny, proszę pamiętać o przestrodze i mieć się na baczności! Gdy poczuje się pan senny, proszę udać się do swojej sypialni. Tylko tam moŜe pan spokojnie i bezpiecznie odpocząć. W przeciwnym razie, no cóŜ — wykonał gest, jakby umywał ręce. Zrozumiałem go dobrze; czy jednak jakiś sen mógłby być straszniejszy od tych okropnych, ponurych i tajemniczych sideł, które na mnie zastawiono, i w które — czułem to — oplatały mnie coraz silniej. Później Po odejściu hrabiego udałem się do swojej sypialni. Zawiesiłem nad łóŜkiem krzyŜ — sądzę, Ŝe uchroni mnie przed koszmarnymi snami. Po chwili wyszedłem z mojej izby i udałem się kamiennymi schodami do okien skierowanych na południe. ChociaŜ lasy na horyzoncie były dla mnie obecnie niedostępne, jednak ich widok stanowił dla mnie namiastkę wolności, w porównaniu z zacienionym ponurym podwórzem. Ogromnie pragnąłem kilku łyków świeŜego powietrza. Czułem, jak bardzo wyczerpują mnie nocne rozmowy. Działają mi an nerwy. Boję się własnego cienia, ulegam rozmaitym urojeniom, miewam halucynacje. Mam nieodparte wraŜenie, Ŝe znajduję się w zaklętym zamku, dosłownie i w przenośni. Wychyliłem się z okna aŜ do pasa. Cała okolica widoczna była jak za dnia. Zauroczony oglądałem skąpaną w poświacie księŜyca scenerię. Nagle zauwaŜyłem, piętro niŜej, z lewej strony, gdzie prawdopodobnie ma swoje pokoje hrabia, Ŝe coś się poruszyło. Zobaczyłem wystającą z okna głowę. Nie widziałem twarzy, ale kształt szyi i znajome ruchy nie budziły Ŝadnych wątpliwości: to musiał być on. Ogarnęła mnie zgroza: przez okno wypełzła cała postać i — głową w dół, w pelerynie przypominającej wielkie, czarne skrzydła — opuszczała się po murze w głęboką otchłań. Z początku nie wierzyłem własnym oczom. Przez chwilę myślałem, Ŝe uległem dziwnemu złudzeniu optycznemu, wywołanemu w bladej poświacie księŜyca grą świateł i cieni. Im dłuŜej
się jednak przypatrywałem, tym nabierałem mocniejszego przekonania, Ŝe nie mogę się mylić. WytęŜonym wzrokiem dostrzegałem bardzo wyraźnie, jak szponiaste palce czepiają się kaŜdego wystającego kawałka muru, jak wbijają się w liczne szpary po odpadniętym tynku. Hrabia Dracula, niczym wielka jaszczurka, osuwał się coraz to niŜej. Na Boga! CóŜ za człowiek, cóŜ to za stworzenie o ludzkich kształtach! Ogarnął mnie okropny lęk; rosło potworne przeraŜenie — doznawałem paraliŜującej myśli, iŜ nie ma dla mnie ratunku. Jestem osaczony przez zło, które boję się nawet nazwać… 15 maja Ponownie widziałem hrabiego Draculę wychodzącego przez okno i pełzającego po kamiennych murach zamku niby wielka jaszczurka. Opuścił się on kilkadziesiąt metrów w dół i zniknął w jakiejś dziurze, czy oknie. Odległość od mojego punktu obserwacyjnego była zbyt duŜa, a kąt zbyt ostry, bym mógł zobaczyć cokolwiek więcej. Widziałem natomiast, Ŝe na pewno wyszedł z zamku i Ŝe oto nadarzyła mi się okazja na dokładniejszą niŜ do tej pory penetrację ponurej budowli… Wróciłem do swojej komnaty po latarnię i wyruszyłem na obchód, szarpiąc się po drodze z kolejnymi drzwiami. Tak jak przypuszczałem, wszystkie były pozamykane, a zamki przy nich stosunkowo nowe. Zszedłem kamiennymi schodami do głównego hallu na parterze. Stwierdziłem, Ŝe cięŜkie łańcuchy moŜna z łatwością zdjąć, aliści brama pozostała zamknięta. Klucz do bramy — pomyślałem — znajduje się prawdopodobnie w komnacie hrabiego; trzeba będzie sprawdzić. Obszedłem wszystkie dostępne klatki schodowe i korytarze, mocując się z kaŜdymi drzwiami. Wreszcie natrafiłem na jedne, które pod naporem moich barków ustąpiły. Nie były bowiem zamknięte na klucz, nieco tylko opadły na starych zawiasach i dlatego przy otwieraniu stawiały duŜy opór. Okna komnaty wychodziły na zachód i na południe. Za nimi, po obu stronach, ciemniały urwiska przeraŜająco strome i głębokie niczym piekielne otchłanie. Przez trapezowate szybki okienne przenikało miękkie światło księŜyca — oświetlało wyraźnie zakurzone, dosyć współczesne meble. Latarnia nie była tu właściwie konieczna, ale cieszyłem się, Ŝe ją mam, gdyŜ bałem si otaczających mnie zewsząd ciemnych czeluści. Ponura obecność murów zamczyska wywoływała w moim mózgu tak niemiłe skojarzenia, iŜ stygło mi serce, a nerwy odmawiały posłuszeństwa. Wyjątkowo w tej komnacie czułem się lepiej. Moją sypialnię, bibliotekę i jadalnię przez częstą w nich bytność hrabiego, bez reszty znienawidziłem. Usiadłem przy dębowym stoliczku, nad którym — kiedyś tam — pewnie pochylała się jakaś piękność, w zadumaniu i z wypiekami na policzkach układając z serca płynące liściki miłosne. Ja natomiast rozłoŜyłem się tu ze swoim notatnikiem i próbuję stenograficznie zapisać, co wydarzyło się od chwili, kiedy otworzyłem go po raz ostatni. Mamy dziewiętnasty wiek. Lecz — jeśli zmysły mnie nie mylą, a rozum nie zawodzi — dawne stulecia tu i ówdzie utrzymują swoje władanie, a nasza współczesność jeszcze długo nie będzie w stanie im go odebrać. 16 maja, rano Niech Bóg mnie zachowa przy zdrowych zmysłach! Moja jedyna nadzieja w tym, Ŝe mimo wszystko zdołam zachować niczym nie zmącony umysł (jeŜeli dotąd nie jestem wariatem!) — w przeciwnym razie juŜ nic mi nie pomoŜe. Jestem przekonany, Ŝe ze wszystkich otaczających mnie potworności, najmniej obawiam się hrabiego
Draculi. Jak to moŜliwe? OtóŜ na nim mogę jako tako polegać, dopóty, dopóki słuŜę jego zamiarom. Mój BoŜe! Muszę za wszelką cenę kierować się rozsądkiem; innej drogi nie ma, gdyŜ naprawdę jestem bliski szaleństwa. Wiele rzeczy, które — jak dotąd — wprowadzały mnie li tylko w zdumienie, zaczyna mi się jawić w zupełnie innym świetle. Przekonałem się, Ŝe hrabia, udzielając mi ostrzeŜenia, miał po stokroć rację! Wczoraj, gdy zakończyłem notatki i z zadowoleniem chowałem do kieszeni brulion i przybory do pisania, opanowała mnie okropna senność. Wprawdzie pamiętałem dokładnie dziwne ostrzeŜenie hrabiego, ale postanowiłem je zlekcewaŜyć. Sama myśl o buncie sprawiała mi przyjemność, a dokonanie — rozkosz. Dlaczego miałbym wracać do swojej sypialni, skoro zupełnie dobrze mogę się wyspać tu, w tej komnacie, w której zapewne przesiadywały i pośpiewywały dawne mieszkanki zamku, gdzie samotne Ŝony tęskniły do swoich męŜów, wezwanych w pole przez bezwzględnego boga wojny. PołoŜyłem się na zakurzonej kanapie i powoli zasypiałem. Chciałbym wierzyć, Ŝe zasnąłem na dobre, Ŝe wszystko naleŜało do złego snu, ale mam uzasadnione obawy, Ŝe co nastąpiło działo się na jawie i rzeczywiście miało miejsce. Opiszę to: W półśnie odniosłem nagle dziwne wraŜenie, Ŝe nie jestem sam, chociaŜ w komnacie niby nic się nie zmieniło: na podłodze pokrytej grubą warstwą wieloletniego kurzu odznaczały się tylko moje ślady, oświetlone blaskiem księŜyca. Odruchowo podniosłem wzrok nieco wyŜej i… zobaczyłem stojące nad moją kanapą trzy młode kobiety — sądząc po strojach — szlachcianki. W pierwszej chwili myślałem, Ŝe śnię, poniewaŜ — chociaŜ blask księŜyca był bardzo jasny — ich ciała nie rzucały Ŝadnego cienia. Wpatrując się we mnie szeptały coś między sobą. Dwie z nich miały długie, kruczoczarne włosy, orle nosy, jak hrabia i duŜe oczy czerwonawo połyskujące w blasku księŜyca. Trzecia była blondynką o oczach lśniących niczym jasne szafiry. Wszystkie trzy szczerzyły do mnie błyszczące, białe i ostre zęby. Zęby niczym perły jaśniały zza pełnych, rubinowych warg, rozchylonych w jak gdyby namiętnym półuśmiechu. Ogarnęła mnie śmiertelna zgroza, ale jednocześnie i dziwne pragnienie — ba, dzika Ŝądza! Chryste Panie! PrzecieŜ ja pragnąłem, Ŝeby mnie tymi rubinowymi, poŜądliwymi ustami całowały! Wiem, Ŝe nie powinienem tych słów zapisywać, poniewaŜ któregoś dnia mój notatnik pewnie wpadnie w ręce Miny i to moje wyznanie sprawi jej ból — ale taka jest prawda. Kobiety znów zaczęły między sobą coś szeptać, po czym wybuchnęły srebrzystym śmiechem, brzmiał on jednakowoŜ zimno, trupio. Blondynka kokieteryjnie przeczyła ruchem głowy, podczas gdy pozostałe dwie niewiasty usilnie ją do czegoś namawiały. W końcu jedna z nich zawołała zachęcająco: — No, idź! Jesteś pierwsza, masz prawo zacząć, a my będziemy po tobie. Druga czarnulka zachichotała: — Jest młody i silny. Wystarczy mu całusów dla nas wszystkich. LeŜałem bez ruchu. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu, by zapytać kim są i skąd się wzięły? Przeszywałem je wzrokiem, czując ogarniającą mnie falę gorąca, błogiego preludium do oczekującej mnie niepohamowanej rozkoszy. Blondynka pochyliła się nad moją twarzą, czułem jej oddech. Bałem się szerzej otworzyć powieki, ale i bez tego widziałem wszystko. Blondyna uklękła, wprost połykając mnie oczami. Emanujące z nich poŜądanie wzbudziły we mnie naprzemian rozkosz i odrazę. ZbliŜyła usta do mojej twarzy, oblizując wargi niczym zwierzę. Na ustach i na języku perliła się gęsta, spieniona ślina. Pochylała swoją twarz coraz niŜej, bliŜej… swoich ust nie kierowała jednak ku moim, lecz zbliŜała je coraz bardziej do szyi! Poczułem jej gorący oddech, raptem ostre zęby dotknęły mojej tętnicy szyjnej. Zacisnąłem powieki i z walącym jak młot sercem czekałem, co będzie dalej… Ogarnęło mnie trudne do określenia uczucie… I w tym momencie stanął nade mną hrabia. Nie posiadał się z e złości, wściekle
wykrzywiał twarz, a jego oczy miotały błyskawice. Zobaczyłem, jak jedną ręką chwycił blondynkę za delikatny kark, drugą podniósł ją na nogi i cisnął w kąt. Potem zabrał się do obu czarnul, odrzucając je na boki. Wykonał przy tym gest, którego uŜył odpędzając wilki. W jego oczach pojawiły się czerwone błyski, gdy surowo karcił nieznane mi kobiety: — Zabroniłem wam go dotykać! Zabroniłem wam nawet na niego spojrzeć! Wy jędze przeklęte! Precz, co, jazda stąd! Ten człowiek naleŜy do mnie! Jeszcze raz was przyłapię, a zobaczycie, co z wami zrobię, niewdzięcznice! Blondynka uśmiechnęła się bezczelnie i zawołała: — Tyś nigdy nie kochał! Tyś nigdy nie kochał! Dołączyły do niej dwie pozostałe i śmiejąc się upiornie zgłaszały jakieś pretensje. Był to istny sabat czarownic. Wtedy hrabia Dracula złoŜył im straszną, złowróŜbną dla mnie obietnicę: — Przyrzekam, Ŝe kiedy nim się nasycę, pozwolę wam zacałować go na śmierć. A teraz precz! JuŜ was tu nie ma! Muszę go obudzić! — A na dzisiejszy wieczór nic nie dostaniemy? — zapytała jedna. Wskazała na leŜący na podłodze wór, w którym się coś poruszało. Hrabia skinął głową przyzwalająco. Kobieta jednym susem doskoczyła do worka i zajrzała do jego wnętrza. JeŜeli słuch mnie nie mylił usłyszałem słabe szlochanie, jakby na wpół uduszonego dziecka. Pozostałe dwie zjawy doskoczyły do tej pierwszej i chichocząc grzebały w worku. Nagle wszystkie trzy zniknęły, a razem z nimi tajemniczy wór. Dziwne, ale w tamtej części komnaty nie było Ŝadnych drzwi, a przecieŜ obok mnie przechodziły! Jakby po prostu rozpłynęły się w świetle księŜyca. Moje nerwy nie wytrzymały. Zemdlałem…
ROZDZIAŁ 4 NOTATNIK JONATHANA HARKERA (CIĄG DALSZY) Obudziłem się w swoim łóŜku. JeŜeli nie śniłem, to moich przenosin mógł dokonać tylko hrabia. Szukałem dowodów tego, ale wyniki nie były jednoznaczne. Znalazłem kilka mało istotnych faktów: inaczej niŜ zwykle ułoŜone ubranie, nie nakręcony zegarek, chociaŜ przed snem zawsze go nakręcałem. Takie drobnostki mogły równie dobrze świadczyć o moim roztargnieniu. Muszę zatem zaczekać na potwierdzenie prawdy o ubiegłej nocy. JeŜeli przyjąć, iŜ przeniósł mnie tu, a następnie rozebrał do snu hrabia, całe szczęście, Ŝe nie ma on w zwyczaju grzebać ludziom po kieszeniach. Bo gdyby znalazł mój notatnik, z pewnością by mi go zarekwirował, a moŜe i zniszczył. Sypialnia którą zajmowałem, dotąd pełna strachu, teraz wydawała się być bezpiecznym azylem — cóŜ bowiem moŜe być straszniejsze od zjaw, chcących z człowieka wyssać krew. 18 maja Poszedłem obejrzeć ową zagadkową komnatę za dnia, by ostatecznie rozszyfrować dręczącą mnie zagadkę. Lecz nic z tego nie wyszło, gdyŜ drzwi były zamknięte na klucz. Obawiam się jednak, Ŝe to nie był sen. Postanowiłem dostosować swoje postępowanie do zaistniałej sytuacji i działać zgodnie z instynktem samozachowawczym. 19 maja Jestem w klatce! Wczoraj wieczorem hrabia poprosił mnie uprzejmie, Ŝebym napisał trzy listy: w jednym mam zawiadomić, Ŝe swoje zadanie juŜ wykonałem i wkrótce wracam do domu; w drugim mam podać, Ŝe juŜ opuściłem zamek i dotarłem do Bystrzycy; w trzecim mam donieść o wyjeździe z Transylwanii w kierunku Londynu. Moja odmowa nie miałaby sensu — naraŜać się na gniew hrabiego i wzbudzać jego podejrzenia, jakŜeŜ dla mnie niebezpieczne. PrzecieŜ hrabia Dracula musi być świadom tego, iŜ wiem wystarczająco duŜo, by go zdemaskować — zapewne juŜ obmyśla sposób zadania mi śmierci. Jedyną szansą jest gra na zwłokę i spokojne szukanie moŜliwości wydostania się z opresji. A nuŜ nadarzy się okazja wydostania się z jego szponów. Kiedy przytaknąłem skinieniem głowy, hrabia wyjaśnił mi sens swojej prośby: w okolicy niewiele jest urzędów pocztowych, ponadto działają opieszale, tymczasem on, udzielając mi gościny, nie moŜe dopuścić, aby z braku wieści ode mnie, moich bliskich dręczył jakikolwiek niepokój. Dodał jeszcze, Ŝe moje listy złoŜy w Bystrzycy i zadba o to, Ŝeby odsyłano zawsze ten aktualny. Udawałem zrozumienie dla jego troski, zagadnąłem tylko, jak te listy datować. Hrabia zastanowił się i rzekł: — Pierwszy powinien nosić datę dwunastego czerwca, drugi dziewiętnastego, a trzeci dwudziestego dziewiątego. Dowiedziałem się zatem, ile mi Ŝycia pozostało. BoŜe! Miej mnie w swojej opiece!
28 maja Sądziłem, Ŝe wreszcie nadarzyła mi się okazja do wysłania sekretnych listów. Do zamku przybyła grupa Cyganów. W tej części świata Ŝyje ich wielu, na Węgrzech i w Transylwanii kilkadziesiąt tysięcy, albo i więcej. Prawie wszyscy oni lawirują na pograniczu prawa, albo i poza nim. Cyganie zwykle trzymają się jakiegoś bogatego szlachcica lub bojara, a niektórzy nawet przywłaszczają sobie jego nazwisko. OdwaŜni bywają tylko w duŜej grupie. Są bezboŜni, tkwią po uszy w przesądach, między sobą rozmawiają wyłącznie własnym językiem. Postanowiłem skorzystać z ich wizyty i wysłać w świat prawdziwą informację o moim połoŜeniu. Błyskawicznie napisałem dwa listy: do Miny stenograficznie, natomiast do pana Hawkinsa normalnie, lecz tylko tyle, Ŝeby się skontaktował z Miną. Opisując Minie swoją sytuację unikałem dramatycznych szczegółów, które by ją śmiertelnie przeraziły. Gdyby nawet hrabia te listy przechwycił, nic z nich by nie zrozumiał! Podszedłem do okna i próbowałem nawiązać z Cyganami bliŜszy kontakt. ZauwaŜyli mnie, zdjęli kapelusze, kłaniali się i wykonywali w moim kierunku jakieś gesty, których znaczenia nie rozumiałem tak samo, jak ich języka. Rzuciłem przez zakratowane okno kilka monet, w ślad za nimi poszybowały oba listy. Rozpaczliwie gestykulując dawałem Cyganom do zrozumienia, Ŝeby oddali listy na pocztę. Wyglądający na przywódcę zgrabnie złapał je w locie, przycisnął do serca, wykonał ukłon, po czym schował oba listy pod czapkę. Więcej uczynić nie mogłem. Potem udałem się do biblioteki i zająłem się czytaniem. Po pewnym czasie pojawił się hrabia. Usiadł przy mnie, wyjął z kieszeni oba moje listy i powiedział znacząco: — Odebrałem Cyganom te oto listy. Nie mam pojęcia, jak weszli w ich posiadanie. Proszę spojrzeć, jeden jest pisany przez pana, a zaadresowany do mojego przyjaciela, Petera Hawkinsa. Ten drugi zaś — hrabia przybrał marsową minę, a gdy spoglądał na stenograficzne znaki oczy iskrzyły mu się nienawistnym błyskiem — ten jest jakimś paskudztwem. Ufam, Ŝe ten rebus nas nie dotyczy, inaczej trzeba by to uznać za naduŜycie przyjaźni i gościnności. Z zimną krwią stenogram wraz z kopertą przysunął do płomienia lampy, zaczekał aŜ papier zamienił się w popiół, a potem kontynuował: — List do pana Hawkinsa oczywiście wyślę, poniewaŜ pańska korespondencja jest dla mnie — tu głośno przełknął ślinę — świętą. Proszę tylko o wybaczenie, w roztargnieniu rozerwałem kopertę. Proszę inną, czystą, niechaj pan wypisze adres. Zrobiłem, o co prosił i list mu zwróciłem. Gdy wychodził, przekręcił klucz w zamku. Opadłem na kanapę i zasnąłem. Po około dwóch godzinach obudziło mnie wejście hrabiego. Odnosił się do mnie bardzo uprzejmie, ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział troskliwie: — Zmordowany pan jest przyjacielu. Proszę iść do siebie, połoŜyć się i dobrze wyspać. Dziś wieczorem nie będę mógł panu towarzyszyć, gdyŜ mam wiele zajęć. Udałem się do swojej sypialni. To dziwne, ale tej nocy nic mi się nie śniło. Nawet rozpacz trafia niekiedy na martwą falę. 31 maja Rano, ledwie otworzyłem oczy, wpadłem na pomysł, by zawsze nosić w kieszeni kilka kopert i papier listowy. Tak na wszelki wypadek, gdyby nadarzyła się jakaś okazja do wysłania nielegalnej wiadomości. Czekała mnie nowa niespodzianka! Z walizy podróŜnej zniknęły