jewka88

  • Dokumenty542
  • Odsłony37 671
  • Obserwuję53
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań23 816

Cabot Meg - 05 - Nawiedzony

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :777.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

jewka88
EBooki
ebooki

Cabot Meg - 05 - Nawiedzony.pdf

jewka88 EBooki ebooki Cabot Meg
Użytkownik jewka88 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 179 stron)

MEG CABOT NAwiedzony

Dla Benjamina Serdecznie dziękuję Jennifer Brown, Laurze Langlie, Abigail McAden i Ingrid van der Leeden

M gła. To wszystko, co widzę. Tylko mgłę, jaka co rano napływa znad zatoki, sącząc się przez okna mojej sypialni i ogarniając zimnymi mackami podłogę... Tyle że tutaj nie ma okien, ani nawet podłogi. Jestem w korytarzu z rzę- dami drzwi po bokach. Nadgłową nie mam sufitu, tylko lśniące lodowato gwiazdy na atramentowoczarnym niebie. Długi korytarz zamkniętych drzwi wydaje się ciągnąć w nieskończoność we wszystkie strony. A teraz biegnę. Biegnę korytarzem, mgła czepia się moich nóg, drzwi po bokach stają się rozmazaną płamą. Wiem, że otwieranie którychkoł- wiek z nich nie ma sensu. Nie znajdę za nimi żadnej pomocy. Muszę się wydostać z tego miejsca, ale niejestem w stanie tego zrobić, ponieważ korytarz wciąż się wydłuża w ciemności, spowity gęstą, białą mgłą... Nagle już niejestem sama we mgłe .Jest ze mną Jesse, trzyma mnie za ręke. Nie wiem, czy sprawia to ciepło jego pałców, czy serdeczny usmiech, ale strach znika ijestem pewna, że wszystko bedzie dobrze. Przynajmniej do chwili, kiedy okazuje się, że Jesse jest tak samo za- gubiony jak ja. Teraz nawet to, że moja dłoń spoczywa w jego dłoni, nie tłumi narastającej we mnie paniki. 7

Ale zaraz. Ktoś idzie w naszą stronę, wysoka postać, brodząca we mgle. Gwałtowny rytm serca -jedyny dźwięk, jaki siyszę w martwej ciszy tego tniejsca, z wyjątkiem własnego oddechu - uspokaja się nieco. Pomoc. Nareszcie pomoc. Kiedy mgła się rozstępuje i rozpoznaję twarz osoby przed nami, serce zaczyna mi bić jeszcze szybciej niż przedtem. Ponieważ wiem, że on nam nie pomoże. Wiem, że nie kiwnie dla nas palcem. Śmieje się. A potem znowujestem sama, tylko tym razem znika podłoga pode mną. Znikają drzwi, aja chwieję się nad krawędzią przepaści tak głę- bokiej, że nie widzęjej dna. Mgła wiruje wokół mnie, włewając się do przepaści, jakby usiłując pociągnąć mnie za sobą. Wymachuję rozpacz- liwie rękami, żeby nie spasć, żeby się czegoś chwycić. Ale nie ma się czego chwycić. W następnej sekundzie popycha mnie jakas niewidzialna ręka. Spadam.

1 No, no, no — odezwał się wyraźnie męski głos za moimi plecami. - Czyż to nie Susannah Simon? Dobrze, nie chcę nikogo oszukiwać. Kiedy odzywa się do mnie przystojny chłopak - a taki miły głos musiał należeć do chłopaka, na którego przyjemnie było patrzeć; wskazywała na to pewność siebie zawarta w tym „no, no, no" oraz pieszczotli- wy ton, jakim wymówił moje imię - robi to na mnie wrażenie. To silniejsze ode mnie. W końcu jestem szesnastoletnią dziew- czyną. Moje życie nie może się obracać wyłącznie wokół naj- nowszych wzorów na strojach Lilly Pulitzer oraz wynalazków Bobbi Brown w dziedzinie pomadek do ust. No więc przyznaję, mimo że mam chłopaka - chociaż może to za wiele powiedziane - spoglądając na przystojniaka, który mnie zaczepił, lekko potrząsnęłam włosami. Dlaczego nie? W końcu biorąc pod uwagę wszystkie kosmetyki, które w nie wtarłam dziś rano dla uczczenia pierwszego dnia trzeciej klasy, miałam świetną fryzurę. I nieważne, że morska mgła była przy- czyną artystycznego nieładu na mojej głowie. 9

Potrząsnęłam kasztanowymi lokami, po czym odwróciłam się, by stwierdzić, że przystojniaczek, który zawołał mnie po imieniu, nie był akurat osobą, którą miałabym ochotę zobaczyć. W gruncie rzeczy bałam się go jak własnej śmierci. Chyba wyczytał strach w moich oczach, starannie umalowa- nych za pomocą nowiutkiego cienia do powiek o nazwie Mo- cha Mist, bo uśmiech na jego przystojnej twarzy uległ lekkie- mu skrzywieniu. - Suze - odezwał się karcąco. Nawet mgła nie zdołała przy- ćmić blasku jego niesfornie pokręconych ciemnych włosów. Zęby w zestawieniu z opalenizną tenisisty lśniły bielą. - Oto ja, przestraszone dziecko pierwszy dzień w nowej szkole, a ty mi nawet nie powiesz „cześć"? To tak się traktuje starego kumpla? Gapiłam się na niego, niezdolna wykrztusić słowa. Nie da się nic powiedzieć, kiedy usta wysychają... jak budynek z wypala- nej cegły, przed którym właśnie staliśmy. Co on tutaj robił? Skąd się tu wziął? Problem w tym, że nie mogłam pójść za pierwszym odru- chem i uciec z krzykiem. Widok nienagannie ubranej dziew- czyny, takiej jakja, uciekającej z wrzaskiem przed siedemnasto- latkiem wzbudziłby niewątpliwie zainteresowanie. Tak długo udawało mi się ukrywać swój szczególny talent przed rówieśni- kami, że nie zamierzałam zdradzić go teraz, nawetjeśli byłam - a możecie mi wierzyć, że byłam - śmiertelnie przerażona. Nawet jeśli nie mogłam uciec z krzykiem, to z pewnością mogłam przejść obok niego bez słowa, dumna i blada, mając nadzieję, że nie zorientuje się, co się za tą dumą tak naprawdę kryje. Nie wiem, czy wyczuł mój strach. Nie spodobało mu sięjed- nak, że odgrywam primadonnę. Uniósł rękę, kiedy usiłowałam go minąć, i w następnej chwili jego palce trzymały moje ramię jak w imadle. 10

Mogłam, rzecz jasna, odwinąć się i go palnąć. Nie na darmo zyskałam w poprzedniej szkole, w Brooklynie, tytuł Damskie- go Łamignata. Ten rok chciałam jednak zacząć jak należy - w Mocha Mist i w nowych szortach z Klubu Monaco (w połączeniu z różowym bliźniakiem, który nabyłam za grosze w Benettonie na Pacific Grove) - a nie od bójki. Co by pomyśleli moi szkolni koledzy i koleżanki - a kręcili się wokół, rzucając od czasu do czasu „cześć, Suze" oraz komplementy na temat mojego wyszukanego stroju - gdybym rzuciła się z pięściami na nowego ucznia? Poza tym nie mogłam pozbyć się myśli, że gdybym mu doło- żyła, nie omieszkałby mi oddać. Wjakiś sposób udało mi się odzyskać głos. Miałam tylko na- dzieję, że nie zauważy jego drżenia. - Puść moją rękę - powiedziałam. - Suze - odparł. Uśmiechał się nadal, ale wyraz jego twarzy i ton głosu wskazywały na to, że domyślił się, co jest grane. - O co cho- dzi? Nie wydajesz się specjalnie uszczęśliwiona moim widokiem. - Nadal trzymasz moją rękę - przypomniałam mu. Przez je- dwabny rękaw czułam chłód jego palców, wydawał się nie tylko nienaturalnie silny, ale do tego zimnokrwisty. Odsunął rękę. - Posłuchaj - powiedział. - Naprawdę mi przykro. Z powo- du tego, jak się to wszystko potoczyło przy naszym poprzednim spotkaniu. Przy naszym poprzednim spotkaniu. W wyobraźni przenios- łam się natychmiast do długiego korytarza - tego, który tak czę- sto widywałam w snach. Z szeregiem drzwi po obu stronach - drzwi, które prowadziły donikąd - wygłądał jak część hotelu czy budynku biurowego... tyle że ten korytarz nigdy nie należał do żadnego hotelu czy biurowca, które by oglądały ludzkie oczy. W ogóle nie istniał w naszym wymiarze. 11

A Paul stał tam, zdając sobie sprawę, że oboje z Jesse'em nie mamy pojęcia, jak się stamtąd wydostać, i śmiał się. Śmiał się, jakby fakt, że jeśli nie wrócę wkrótce do swojego świata, to umrę, a Jesse zostanie na zawsze uwięziony w tym korytarzu, stanowił doskonały dowcip. Śmiech Paula nadal dźwięczał mi w uszach. Śmiał się bez przerwy... aż do chwili, kiedy Jesse zdzie- lił go pięścią w twarz. Nie mogłam uwierzyć, co się dzieje. Mieliśmy oto absolutnie zwyczajny wrześniowy poranek w Carmelu, w Kalifornii - co oznaczało, naturalnie, gruby, zakrywający wszystko płaszcz mgły, który jednak miał wkrótce zniknąć, ukazując bezchmurne błę- kitne niebo i złote słońce - a ja stałam na dziedzińcu Akademii Misyjnej imieniajunipero Serry twarzą w twarz z człowiekiem, który od tygodni nawiedzał mnie w sennych koszmarach. To jednak nie był senny koszmar. Nie śniłam. Wiedziałam, że nie śnię, ponieważ nigdy nie przyśniliby mi się w podobnej sy- tuacji moi przyjaciele Cee Cee i Adam, którzy właśnie przeszli obok, podczas gdy ja znalazłam się naprzeciw potwora z prze- szłości, pozdrawiającego mnie zwyczajnym „Cześć, Suze", jak- by to był... jakby to był po prostu pierwszy dzień szkoły po łet- nich wakacjach. - Chodzi ci o ten moment, kiedy próbowałeś mnie zabić? - wychrypiałam, kiedy Cee Cee i Adam nie mogli mnie usłyszeć. Tym razem wiedziałam, że zauważył drżenie mojego głosu. Wiedziałam, bo chyba się zmieszał, ale to może z powodu oskar- żenia. W każdym razie podniósł rękę i przeczesał włosy palcami silnej, opalonej dłoni. - Nigdy nie próbowałem cię zabić, Suze - powiedział, jakby lekko urażony. Roześmiałam się. Nie zdołałam się powstrzymać. Serce po- deszło mi do gardła, ale i tak się śmiałam. - Och - powiedziałam. - No rzeczywiście. 12

_ Mówię poważnie, Suze. To nie tak. Ja tylko... ja tylko nie bardzo potrafię przegrywać. Wytrzeszczyłam na niego oczy. Bez względu na to, co mówił, usiłował mnie zabić. Co gorsza, robił, co mógł, żeby usunąć Jesse'a, i to stosując chwyty poniżej pasa. A teraz twierdził, że po prostu nie wykazał się sportową postawą? - Nie rozumiem - powiedziałam, kręcąc głową. - W czym przegrałeś? W niczym nie przegrałeś. - Nie, Suze? - Wbił we mnie wzrok. Ten jego głos ciągle słyszałam w snach, jego śmiech, kiedy rozpaczliwie usiłowałam wydostać się z ciemnego, spowitego mgłą korytarza, z którego spaść można było w nieprzeniknioną, przepastną nicość. Chwiałam się nad nią niebezpiecznie, zanim się budziłam. W tym głosie coś się kryło... Nie potrafiłam jednak dojść, co takiego. Wiedziałam tylko, że ten chłopak mnie przerażał. - Suze - powiedział z uśmiechem. Z uśmiechem na twarzy, a zapewne również wtedy, gdy się krzywił ze złości, wyglądał jakjeden z prezentujących bieliznę modeli Calvina Kleina. Nie chodziło tylko o twarz. Widziałam go, ostatecznie, w spoden- kach kąpielowych. - Posłuchaj, nie zachowuj się tak - powie- dział. - Zaczął się nowy rok szkolny. Czy nie możemy zacząć wszystkiego od nowa? - Nie - odparłam, zachwycona, że tym razem głos mi nie zadrżał. - Nie możemy. W ogóle to radziłabym ci trzymać się ode mnie z daleka. To go wyraźnie rozbawiło. - Bo co? - zapytał z uśmiechem, ukazującym białe, równe zęby. Uśmiechem polityka. - Bo pożałujesz - stwierdziłam drżącym głosem. - Och - zawołał, otwierając szeroko ciemne oczy w udanym przerażeniu. - Naślesz na mnie swojego chłopaka? 13

Na jego miejscu nie dowcipkowałabym sobie na ten temat. Jesse mógł go zabić - i prawdopodobnie zrobiłby to, gdyby od- krył, że Paul wrócił. Tyle że, ściśle rzecz ujmując, nie byłam dziewczyną Jesse'a, nie musiał więc bronić mnie przed podej- rzanymi typami jak ten, który właśnie stał przede mną. Z mojej twarzy musiał wyczytać, że między mną a Jesse'em nie wszystko układało się najlepiej, bo zaśmiał się i powie- dział: - A więc to tak. Cóż, nigdy nie sądziłem tak naprawdę, że Jesse jest w twoim typie. Potrzebujesz kogoś trochę mniej... Nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ w tym momencie Cee Cee, idąca za Adamem w kierunku szafek - mimo że przy- sięgłyśmy sobie telefonicznie poprzedniego wieczoru, że nie zaczniemy nowego roku szkolnego od uganiania się za chłopa- kami - podeszła do nas ze wzrokiem utkwionym w stojącego bardzo blisko mnie Paula. - Suze - odezwała się uprzejmie. W przeciwieństwie do mnie Cee Cee spędziła lato, pracując za darmo i nie miała zbyt wiele pieniędzy, żeby przed powro- tem do szkoły odświeżyć garderobę i zadbać o makijaż. Cee Cee i tak nie wydałaby w życiu pieniędzy na coś tak niepoważnego, jak kosmetyki. Dobrze się składało, ponieważ jako albinoska musiałaje specjalnie zamawiać, zamiast, jak wszyscy inni, po- dejść do kontuaru w MAC-u, rzucając forsę na stół. - Kim jest twój znajomy? - zapytała z ciekawością. Nie miałam zamiaru bawić się w przedstawianie ich sobie. W gruncie rzeczy, zastanawiałam się poważnie nad tym, czy nie udać się do sekretariatu i nie zapytać, jakim prawem przyjęli kogoś takiego do szkoły, którą do tej pory uważałam za względnie znośną. On jednak zdążył już wyciągnąć silną, chłodną dłoń w stronę Cee Cee, mówiąc z uśmiechem, który kiedyś mnie rozbrajał, a teraz mroził do kości: 14

- Cześć. Jestem Paul. Paul Slater. Miło mi cię poznać. Paul Slater. Takie imię nie powinno budzić grozy w sercu młodej dziewczyny, co? To brzmiało całkiem niewinnie: „Cześć, jestem Paul Slater". Cee Cee w żaden sposób nie mogła domy- ślić się prawdy: Paul Slater był zły, manipulował ludźmi i miał sopel lodu zamiast serca. Nie, Cee Cee nie miała o tym pojęcia. Ponieważ oczywiście niczego jej nie powiedziałam. Nikomu nie pisnęłam ani sło- wa. Tym gorzej dla mnie. Jeśli Cee Cee zaskoczył chłód palców Paula, nie dała tego po sobie poznać. - Cee Cee Webb - powiedziała, ściskając jego rękę w typo- wym dla siebie geście bizneswoman. - Musisz być nowy, bo nigdy cię tu nie widziałam. Paul zamrugał oczami, kierując moją uwagę na swoje napraw- dę długie, jak na chłopaka, rzęsy. Wydawały się prawie równie ciężkie jak powieki, jakby uniesienie ich wymagało wysiłku. U mojego przyrodniego brata Jake'a wyglądają podobnie, tylko że on sprawia wrażenie zaspanego. Długie rzęsy u Paula wywołują skojarzenie z seksowną gwiazdą rocka. Spojrzałam zaniepokojona na Cee Cee. Należała do najwrażliwszych dziew- czyn, jakie znałam, a która z nas jest tak naprawdę odporna na typ seksownej gwiazdy rockowej? - To mój pierwszy dzień tutaj - powiedział Paul, posyłając Cee Cee kolejny uśmiech. - Szczęśliwie się złożyło, że mogłem poznać obecną tutaj pannę Simon. - Co za zrządzenie losu. - Cee Cee, która jako redaktorka- szkolnej gazety lubiła wyszukane zwroty, uniosła lekko jasne brwi. - Czy chodziliście razem do poprzedniej szkoły? - Nie - wtrąciłam pośpiesznie. - Nie. Słuchaj, musimy iść do klasy, albo będziemy miały kłopoty... 15

Paul jednak nie przejmował się ewentualnymi kłopotami. Może dlatego, że zwykle tó on je powodował. - Suze i ja przeżyłiśmy coś razem zeszłego lata - poinformo- wał Cee Cee, której fiołkowe oczy zaokrągliły się za szkłami okularów. - Coś? - powtórzyła. - Nic między nami nie zaszło - zapewniłam natychmiast. - Wierz mi. Nic w ogóle. Oczy Cee Cee zaokrągliły się jeszcze bardziej. Byłojasne, że mi nie wierzy. Ale dlaczego miałoby być inaczej? To prawda, by- łam jej najlepszą przyjaciółką. Ale czy choć raz byłam z nią całko- wicie szczera? Nie. A ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę. - Ach, a więc zerwaliście ze sobą? - zapytała z naciskiem. - Nie, nie zerwaliśmy - odparł Paul z tym swoim tajemni- czym, dwuznacznym uśmieszkiem. Ponieważ nigdy nie chodziliśmy ze sobą, miałam ochotę wrzasnąć. Myślisz, że mogłabym z nim chodzić? Nie jest taki, jak ci się wydaje, Cee Cee. Wygląda na człowieka, ałe za tą atrak- cyjną fasadą kryje się... Cóż, w gruncie rzeczy nie wiedziałam, kim jest Paul. Alejakie to miało dla mnie znaczenie? Paul i ja mieliśmy więcej wspólnego, niż miałam ochotę przyznać, nawet sama przed sobą. Nawet gdybym zdobyła się na odwagę, żeby mu powiedzieć coś w tym stylu, i tak nie miałabym okazji tego zrobić, ponie- waż nagle rozległo się surowe: - Panno Simon! Panno Webb! Czy nie macie przypadkiem lekcji, na którą powinnyście się udać? Siostra Ernestyna o ogromnym biuście ozdobionym równie wielkim krzyżem - której trzymiesięczna nieobecność w moim życiu nie uwolniła mnie od strachu przed nią - pruła wprost na nas. Obszerne rękawy czarnego habitu powiewały za nią jak skrzydła. 16

/ - No dalej - burknęła, cmokając niecierpliwie i machając rę- kami w stronę szafek wbudowanych w gliniane ściany pięknie utrzymanego wewnętrznego dziedzińca misji. - Spóźnicie się na pierwszą lekcję. Więc ruszyłyśmy się... niestety Paul podążył tuż za nami. - Znamy się z Suze od dawna - wyjaśnił Cee Cee w drodze do szafek. - Spotkaliśmy się w hotelu i kompleksie golfowym Pebble Beach. Gapiłam się na niego bezsilnie, wstukując kod mojej szafki. Nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Po- ważnie. Co Paul tu robił? Jak on mógł zapisać się do mojej szko- ły, zamieniając mój świat - z którego, jak sądziłam, udało mi się go pozbyć na zawsze - w najprawdziwszy koszmar? Nie chciałam tego wiedzieć. Bez względu na to, co nim kie- rowało, nie chciałam wiedzieć. Chciałamjedynie odejść od nie- go, pójść na lekcjc, dokądkolwiek, gdziekołwiek w ogóle... ...byle dalej od niego. - Cóż - odezwałam się, zatrzaskując drzwiczki szafki. Led- wie zdawałam sobie sprawę z tego, co robię. Złapałam pierwsze książki, które mi wpadły w ręce. - Muszę iść. Mam godzinę wychowawczą. Popatrzył na książki, które ściskałam w ramionach niemal jak tarczę, jakby mialy mnie chronić przed tym czymś, co dla mnie szykował, co szykował dla nas - a nie miałam wątpliwości, że to coś nastąpi. - Nie znajdziesz ich tam - stwierdził Paul, kiwając zagadko- wo głową w kierunku książek, które dźwigałam. Nie zrozumiałam, o co mu chodzi. Nie chciałam zrozumieć. Wiedziałam tylko, że chcę się stąd wydostać, i to szybko. Cee Cee wciąż stała obok, przenosząc zdumiony wzrok ze mnie na Paula. Zdawałam sobie sprawę, że lada moment zacznie zada- wać pytania, pytania, na które nie śmiałabym odpowiedzieć... 2 - Nawiedzony 17

A jednak, mimo że nie chciałam, usłyszałam własne słowa, jakby mi je siłą wyrwano z ust: - Nie znajdę czego? - Odpowiedzi, których szukasz. - Spojrzenie niebieskich oczu Paula zintensywniało. - Dlaczego właśnie ciebie wybra- no, ze wszystkich ludzi. I kim jesteś. Tym razem nie musiałam pytać, co ma na myśli. Wiedziałam. Wiedziałam równie dobrze, jakby powiedział to wprost. Mówił o darze, jaki posiadaliśmy oboje, nad którym on, wydawało się, miał znacznie większą kontrolę ode mnie i o którym najwyraź- niej o wiele więcej wiedział. Podczas gdy Cee Cee przyglądała się nam, jakbyśmy przeszli na obcy język, Paul spokojnie ciągnął dalej: - Kiedy będziesz gotowa, żeby usłyszeć prawdę o tym, kim naprawdę jesteś, będziesz wiedziała, gdzie mnie znaleźć. Będę tutaj. Po czym oddalił się, jak sądzę absolutnie nieświadomy ko- biecych westchnień, jakie jego widok wywoływał u moich szkolnych koleżanek, kiedy z wdziękiem pantery przemierzał dziedziniec. Cee Cee spojrzała na mnie ciekawie zza szkieł okularów swy- mi fiołkowymi oczami, nadal okrągłymi jak spodki. - O czym ten chłopak mówił? - zapytała. - I kto to taki ten Jesse? 2 Oczywiście nie mogłam jej powiedzieć. Nikomu nie mog- łam powiedzieć o Jessie, no bo kto by mi uwierzył? Zna- 18

I łam tylko jednego czlowieka - w każdym razie jednego żywe- go człowieka - który znał całą prawdę o ludziach takich jakja i Paul, i to tylko dlatego, że był jednym z nas. Siedząc nieco później przy jego mahoniowym biurku, nie mogłam powstrzy- maćjęku. - Jak mogło do tego dojść? Ojciec Dominik, dyrektor Akademii Misyjnej im. Junipero Serry, siedział po drugiej stronie ogromnego biurka. Na twarzy miał wyraz cierpliwości. Było mu z nim dobrze; mówiono o nim, że z każdym rokiem dobry ojciec staje się przystojniej- szy W wieku blisko sześćdziesięciu pięciu lat był siwowłosym adonisem okularnikiem. Wydawał się też bardzo skruszony. - Susannah, tak mi przykro. Byłem tak zajęty przygotowa- niami do nowego roku szkolnego - nie wspomnę już o święcie ojca Serry w najbliższy weekend - że nie oglądałem papierów dotyczących rekrutacji. - Pokręcił starannie przystrzyżoną siwą głową. - Bardzo, bardzo mi przykro. Skrzywiłam się. Było mu przykro. Jemu było przykro? A co ze mną? To nie on musiał chodzić na lekcje z Paulem Slaterem. Ściśle mówiąc, na dwie lekcje: wychowawczą i historii Stanów Zjednoczonych. Całe dwie godziny dziennie miałam siedzieć w klasie i gapić się na człowieka, który próbował usunąć moje- go chlopaka, a mnie skazać na śmierć. A do tego dochodząjesz- cze apel poranny i przerwa na lunch. Czyli kolejna godzina, pro- szę bardzo! - Chociaż, tak uczciwie, to nie wiem, co mógłbym zrobić, żeby go nie przyjęto - powiedział ojciec Dominik, przeglądając dokumenty Paula. - Wyniki testów, stopnie, opinie nauczycie- li... są znakomite. Z przykrością stwierdzam, że na papierze Paul Slater wydaje się o wiele lepszym uczniem, niż ty byłaś w mo- tnencie, kiedy starałaś się o przyjęcie do szkoły. 19

- Niewiele można powiedzieć - zauważyłam - o czyjejś mo- ralności na podstawie paru testów. - Do tego tematu podcho- dzę ostrożnie w związku z tym, że moje własne wyniki były na tyle mierne, że Akademia Misyjna z pewnym trudem przyjęła moje podanie osiem miesięcy temu, kiedy moja mama oznaj- miła, że przeprowadzamy się do Kalifornii, aby mogła poślubić Andy'ego Ackermana, mężczyznę swojego życia, mojego obec- nego ojczyma. - Niewiele - przyznał ojciec Dominik, zdejmując powolnym ruchem okulary i wycierając je o czarną sutannę. Miał, jak stwierdziłam, fioletowe cienie pod oczami. - Niewiele można powiedzieć - dodał z westchnieniem, umieszczając z powro- tem okulary w drucianej oprawie na nienagannie zarysowanym orlim nosie. - Susannah, czy jesteś pewna, że jego motywy nie są szlachetne? Może Paul pragnie, aby nim pokierowano? Moż- liwe, że przy właściwej opiece, zrozumie swoje błędy... - Taak, ojcze Dominiku - odparłam sarkastycznym tonem. - A mnie w tym roku wybiorą królową Balu Absolwentów. Ojciec Dominik przybrał minę pełną dezaprobaty. W przeci- wieństwie do mnie zawsze miał jak najlepszą opinię o ludziach, przynajmniej do momentu, kiedy ich zachowanie nie dowiod- ło błędności założenia, że są dobrzy. Wydawałoby się, że w przy- padku Paula Slatera zobaczył dość, żeby wyrobić sobie zdanie na jego temat, ale widocznie nie. - Przyjmuję - powiedział ojciec D - dopóki nie przekonamy się naocznie, że jest inaczej, że Paul przybył do Akademii Mi- syjnej, żeby się uczyć. I to nie tylko normalnego programu je- denastej klasy, Susannah, ale również tego, czego my oboje moglibyśmy go nauczyć. Miejmy nadzieję, że Paul żałuje swo- ich przeszłych postępków i szczerze pragnie się poprawić. Wie- rzę, że Paul zjawił się u nas, żeby rozpocząć wszystko od nowa, podobnie jak ty wzeszłym roku jeśli sobie przypominasz. A na- 20

szą powinnością, jako zdolnych do wybaczania istot ludzkich, jest mu w tym pomóc. Dopóki nie okaże się, że jest inaczej, powinniśmy w przypadku Paula rozstrzygnąć wątpliwości na jego korzyść. To był chyba najgorszy plan, o jakim slyszałam w życiu. Nie mogłam jednak zaprzeczyć, że nie miałam żadnych dowodów na to, że Paul chciał nam sprawić kłopoty. W każdym razie, jak dotąd. - A teraz... - powiedział ojciec D, zamykając teczkę Paula i odchylając się do tyłu na fotelu. - Nie widziałem cię przez parę tygodni. Jak się masz, Susannah? I jak się ma Jesse? Poczułam, że policzki mi płoną. Źle ze mną, skoro sama wzmianka o Jessie powodowała, że się czerwieniłam, ale tak to było. - Hm - mruknęłam, mając nadzieję, że ojciec D nie zauwa- ży rumieńca. - W porządku. - Dobrze - odparł ojciec Dominik, przesuwając wyżej okula- ry na nosie i spoglądając w roztargnieniu na półkę z książkami. - Wspominał, że chciałby pożyczyć jedną książkę. Och, tak, oto ona. - Umieścił ogromne, oprawne w skórę tomiszcze, ważyło chyba z pięć kilogramów, w moich rękach. - Teoria krytyczna od czasów Platona - powiedział z uśmiechem. - To mu się spodoba. Wcale w to nie wątpiłam. Jesse'owi podobało się parę naj- nudniejszych książek na świecie. Możliwe, że to dlatego mu nie odpowiadałam. To znaczy, nie w ten sposób, jakiego bym sobie życzyła. Bo nie byłam dostatecznie nudna. - Bardzo dobrze - powiedział ojciec D, wyraźnie myśląc o czymś innym. Wizyty arcybiskupa zawsze wprawiały go w stan najwyższego niepokoju, a ta szczególna wizyta, z okazji święta ojca Serry, któ- rego szereg instytucji usiłowało bezskutecznie wypromować na świętego, obciążałajego system nerwowy wyjątkowo. 21

- Po prostu miejmy na oku naszego młodego przyjaciela, pana Slatera - ciągnął ojciec D - i obserwujmy, jak się rzeczy mają. On może, Susannah, ustatkować się w zorganizowanym środowisku o tak solidnym pedagogicznym zapleczu, jakie ofe- rujemy tutaj, w Akademii. Parsknęłam. Nie mogłam się powstrzymać. Ojciec D napraw- dę nie miał pojęcia, z czym miał się zmierzyć. - Ajeśli nie? - zapytałam. - Cóż - odparł ojciec Dominik. - Przejdziemy przez most, kiedy do niego dojdziemy. A teraz biegnij. Nie chcesz przecież spędzić całej przerwy obiadowej w moim towarzystwie. Niechętnie opuściłam gabinet dyrektora, taszcząc zakurzone książczydło, które mi powierzył. Poranna mgła rozproszyła się, jak zwykle, i w górze niebo lśniło błękitem. Na dziedzińcu kolibry uwijały się pracowicie nad krzewem hibiskusa. Hałaśliwie bulgo- tała woda w fontannie, otoczonej kilkoma turystami odzianymi w bermudy - w misji mieściła się szkoła, ale stanowiła także zaby- tek historyczny, z bazyliką i sklepem z pamiątkami, obowiązkowy- mi punktami w programie każdej wycieczki autokarowej. Ciem- nozielone korony palm chwiały się leniwie w lekkim wietrzyku od morza. Był to kolejny cudowny dzień w Carmełu Nadmorskim. Więc skąd u mnie takie parszywe samopoczucie? Usiłowałam sobie wmówić, że przesadzam. Że ojciec Domi- nik ma rację - nie wiemy, czym kierował się Paul, przychodząc tutaj. Może faktycznie rozpoczął nowy rozdział. Dlaczego więc nie mogłam się pozbyć z moich myśli tego obrazu z sennego koszmaru? Długi ciemny korytarz, a w nim ja - biegnę, rozglądając się za jakimś wyjściem i natykając się jedy- nie na mgłę. Ten sen, po którym nieodmiennie budziłam się zlana potem, powtarzał się niemal każdej nocy. Prawdę mówiąc, nie mogłam się zdecydować, co mnie prze- rażało bardziej: nocne koszmary czy też to, co działo się teraz, 22

na jawie. Co Paul tutaj robił? I co jeszcze bardziej niepokojące, jak to się stało, że Paul wydawał się tak dużo wiedzieć na temat daru, jaki oboje posiadaliśmy? Nie ma żadnej gazetki. Nie od- bywają się konferencje ani seminaria. Kiedy wprowadza się ha- sło „pośrednik" do wyszukiwarki, otrzymuje się tylko informa- cje o prawnikach i doradcach rodzinnych. Obecnie jestem praktycznie tak samo ciemna, jak wtedy, kiedy byłam mała i wiedziałam tylko, żejakoś... cóż, różnię się od dzieci z sąsiedz- twa. Natomiast Paul zdaje się, uważa, że potrafi odpowiedzieć na różne pytania. Ale co on może wiedzieć? Nawet ojciec Dominik nie twier- dzi, że wie dokładnie, kim my, pośrednicy - z braku lepszego określenia - jesteśmy i skąd się wzięliśmy oraz jakie są, dokład- nie, granice naszego talentu... a jest starszy od nas obojga razem wziętych! Pewnie, możemy widzieć i mówić do - nawet cało- wać i grzmocić pięścią - zmarłych... albo raczej duchów tych, którzy odchodząc, zostawili po sobie bałagan, o czym dowie- działam się w wieku sześciu lat, kiedy mój tata, zmarły na atak serca, wrócił na małą popogrzebową pogawędkę. Ale czy na tym koniec? Czy pośrednicy potrafią tylko tyle? Zdaniem Paula nie. Wbrew zapewnieniom ojca Dominika, że Paul prawdopodob- nie żywi jak najlepsze intencje, nie mogłam się pozbyć wątpli- wości. Tacy ludzie jak Paul nie robili niczego bez istotnego po- wodu. No więc co on robił w Carmelu? Czy możliwe, żeby, skoro odkrył ojca Dominika i mnie, po prostu zapragnął ciąg- nąć tę znajomość z tęsknoty za istotami podobnymi do sie- bie? Możliwe. Oczywiście, tak samo możliwe jest to, że Jesse na- prawdę mnie kocha, udając, że tak nie jest, ponieważ nasz zwią- zek nie byłby taki czysty... 23

Taak. A mnie może naprawdę obwołają królową Balu Absol­ wentów, o czym tak marzyłam... Starałam się o tym nie myśleć podczas lunchu - o Paulu, nie o Balu Absolwentów - kiedy, ściśnięta pomiędzy Adamem i Cee Cee, otworzyłam puszkę z niskokaloryczną colą, krztusząc się niemal przy pierwszym łyku, gdy z ust Cee Cee padło: - No, gadaj. Kim jest ten Jesse? Tym razem zechciej, proszę, odpowiedzieć. Cola prysnęła na wszystkie strony, głównie z mojego nosa. Zmoczyła również mój sweterek z Benettona. Cee Cee nie okazała śladu współczucia. - Dietetyczna - stwierdziła - nie zostawi plam. No więc, jak to jest, że go dotąd nie poznaliśmy? - Właśnie - odezwał się Adam, opanowawszy wybuch śmie­ chu na widok coli tryskającej mi z nosa. - I jak to jest, że ten cały Paul go zna, a my nie? Wycierając się chusteczką, zerknęłam w stronę Paula. Siedział na ławce niedaleko, w otoczeniu śmietanki naszej klasy z Kelly Prescott na czele. Wszyscy ryczeli ze śmiechu z historyjki, którą im właśnie opowiedział. - Jesse to taki chłopak - odparłam, czując, że nie zdołam się wywinąć od ich pytań. Nie tym razem. - Taki chłopak - powtórzyła Cee Cee. - Taki chłopak, z któ­ rym ty chodzisz, jak twierdzi ten tam Paul. - Cóż - odparłam niechętnie. - Taak, chyba tak. Coś w tym rodzaju. To znaczy... to dość skomplikowane. Skomplikowane? Wobec moich układów z Jesse'em Teoria krytyczna od czasów Platona wydawała się równie ezoteryczna jak Rogaś z Doliny Roztoki. - Więc - powiedziała Cee Cee, krzyżując nogi i gryząc z upodobaniem młode marcheweczki, które trzymała w torbie na kolanach. - Mów. Gdzie się spotkaliście? 24

Nie mogłam uwierzyć, że siedzę tu i rozmawiam z przyja­ ciółmi o Jessie. Przyjaciółmi, których tak bardzo starałam się trzymać w nieświadomości co do jego istnienia. - Mieszka, hm, w sąsiedztwie - powiedziałam. Nie było sen­ su mówić im całej prawdy - Chodzi do RLS? - zapytał Adam, mając na myśli Liceum im. Roberta Louisa Stevensona. Sięgnął po marchewkę z torby Cee Cee. - Hm, niezupełnie - odparłam. - Nie mów, że on chodzi do Liceum Carmelu. - Oczy Cee Cee rozszerzyły się. - Nie chodzi już do szkoły średniej - powiedziałam, ponie­ waż znając naturę Cee Cee, można się było domyślać, że nie spocznie, dopóki nie dowie się wszystkiego. - Już, hm, ją skoń­ czył. - Oho - zawołała Cee Cee. - Poważny mężczyzna. Cóż, nic dziwnego, że trzymasz to w tajemnicy. No więc, co on robi? Jest w college'u? - Właściwie nie - powiedziałam. - Zrobił sobie przerwę. Żeby... żeby się odnaleźć. - Hm. - Adam oparł się wygodnie na ławce, zamykając oczy i wystawiając twarz na pieszczotę silnego, znajdującego się w ze­ nicie, słońca. - Pasożyt. Możesz znaleźć coś lepszego, Suze. Potrzebujesz faceta, który wyznaje solidną etykę pracy. Faceta takiego, jak... Hej, wiem. Jak ja! Cee Cee, która miała na Adama oko, odkąd ich poznałam, puściła jego uwagę mimo uszu. - Od jak dawna chodzicie ze sobą? - zapytała. - Nie wiem - odparłam, okropnie w tej chwili nieszczęśli­ wa. - To jest dość nowe. To znaczy, znam go od pewnego czasu, ale co do chodzenia ze sobą... to jest nowe. I to nie jest tak na­ prawdę... Cóż, naprawdę nie lubię o tym mówić. 25

- Mówić o czym? - Jakiś cień zamajaczył przy naszej ławce. Zerknęłam z ukosa i zobaczyłam najmłodszego z moich przy­ rodnich braci, Davida, którego rude włosy płonęły w słońcu jak aureola. - O niczym - powiedziałam szybko. Ze wszystkich członków mojej rodziny - owszem, teraz już uznawałam Ackermanów, ojczyma i jego synów, za część swojej najbliższej rodziny, do której po śmierci ojca zaliczałam tylko siebie i mamę - trzynastoletni David wie na mój temat najwię­ cej. To znaczy, że nie jestem jedynie trochę zwichrowaną nasto­ latką, otóż to. Poza tym David wiedział o Jessie. Wiedział i nie wiedział. Z jednej strony, jak reszta rodziny zwrócił uwagę na huśtawkę moich nastrojów i tajemnicze unikanie wspólnego pokoju wie­ czorami, z drugiej jednak, nie miał nawet bladego pojęcia, co się za tym kryło. Stał przed naszą ławką - śmiałe posunięcie, jako że starsi uczniowie nie traktowali życzliwie ósmoklasistów pojawiają­ cych się w tej części podwórza, którą uważali za swoją - starając się wyglądać, jakby znalazł się na właściwym miejscu, co wziąw­ szy pod uwagę jego wątłe ciało, aparat na zębach i odstające uszy, kompletnie mu się nie udało. - Widziałaś to? - zapytał, podsuwając mi pod nos jakiś papier. Wzięłam ten papier do ręki. Okazało się, że to zaproszenie na party w łaźni przy ulicy Sosnowe Wzgórze 99 na najbliższy pią­ tek. Gości zachęcano do przyniesienia kostiumów kąpielowych, jeśli mieli ochotę na „gorącą i pienistą" rozrywkę. Gdyby zaś zdecydowali się wystąpić bez kostiumów, to również będzie mile widziane, zwłaszcza w wypadku gości płci żeńskiej. Na zaproszeniu zamieszczono głupi obrazek przedstawiający wstawioną dziewczynę z wielkimi piersiami, wychylającą pusz­ kę piwa. 26

- Nie, nie możesz pójść - powiedziałam z pogardą w głosie, oddając Davidowi zaproszenie. - Jesteś za mały. Swoją drogą, ktoś powinien to pokazać szkolnemu psychologowi. Ucznio­ wie ósmej klasy nie powinni urządzać takich imprez. Cee Cee, która odebrała Davidowi kartkę, mruknęła w tym momencie: - Hm, Suze. - Poważnie - ciągnęłam. - Zaskakujesz mnie, Davidzie. My­ ślałam, że jesteś mądrzejszy. Z takich imprez nigdy nic dobrego nie wynika. Pewnie, parę osób będzie się świetnie bawić. Ale pewne, jak w banku, że komuś zrobi się niedobrze albo ktoś się utopi, rozbije sobie głowę, albo jeszcze coś. Zawsze jest zabaw­ nie, dopóki komuś nie stanie się krzywda. - Suze. - Cee Cee trzymała zaproszenie tuż przed moim nosem. - Ulica Sosnowe Wzgórze 99. To twój dom, prawda? Wyrwałam jej kartkę, sapiąc ze zdumienia. - Davidzie! Co ty sobie wyobrażasz? - To nie ja - krzyknął David. Jego cienki głosik wzniósł się jeszcze o dwie czy trzy oktawy. - Brad je rozdaje. Nawet parę dzieciaków z siódmej klasy je dostało... Spojrzałam zmrużonymi oczami w kierunku mojego przy­ rodniego brata Brada. Stał oparty niedbale o słup do koszyków­ ki, usiłując wyglądać intrygująco, dość trudne zadania dla face­ ta, którego korę mózgową, według moich spostrzeżeń, okrywała dodatkowo taśma izolacyjna. - Przepraszam - powiedziałam, podnosząc się z miejsca. - Muszę iść popełnić morderstwo. - Następnie przemierzyłam boisko do koszykówki z jaskrawopomarańczową kartką w rę­ ce. Brad widział, że się zbliżam. Zauważyłam wyraz dzikiej pa­ niki, który pojawił się przelotnie na jego twarzy, kiedy jego spojrzenie padło na to, co miałam w dłoni. Wyprostował się 27

i próbował ratować ucieczką, ale byłam szybsza od niego. Osa­ czyłam go przy fontannie, podnosząc zaproszenie do góry, żeby je dobrze widział. - Czy ty naprawdę sądzisz - zapytałam spokojnie - że mama i Andy pozwolą ci urządzić to... to... cokolwiek to jest? Na przerażonej twarzy Brada pojawił się wyzywający grymas. Wysunął brodę do przodu, mówiąc: - Taak, cóż, czego się nie dowiedzą, to ich nie zaboli. - Brad - powiedziałam. Czasami mi go żal. Naprawdę. To taki przygłup. - Wydaje ci się, że niczego się nie domyśla, kiedy wyglądając przez okno sypialni, zobaczą gromadę nagich dziew­ czyn w nowej łaźni? - Nie - odparł Brad. - Nie będzie ich w domu w piątek wie­ czorem. Tata ma gościnny wykład w San Francisco, a twoja mama z nim jedzie, zapomniałaś o tym? Owszem, zapomniałam. W gruncie rzeczy, nie jestem pew­ na, czy ktoś mi w ogóle o tym powiedział. Ostatnio spędzałam dużo czasu w swoim pokoju, to prawda, ale czy aż tyle, żeby nie dotarło do mnie coś tak istotnego, jak wyjazd rodziców na całą noc? Nie sądzę... - Lepiej, żebyś im nic nie mówiła - powiedział Brad z nie­ spodziewaną zjadliwością - albo pożałujesz. Spojrzałam na niego, jakby mu odbiło. - Ja pożałuję? - zaśmiałam się. - Hm, wybacz Brad, ale jeśli twój ojciec dowie się, że planujesz taką imprezę, to ty będziesz uziemiony w domu do końca życia, nie ja. - No, no - powiedział Brad. Wyzywający wyraz jego twarzy zmienił się teraz na jeszcze mniej przyjemny wyraz śmiertelnej złości. - Bo jeśli chociaż pomyślisz, żeby mu coś pisnąć na ten temat, powiem im o facecie, którego co noc przemycasz do swo­ jego pokoju. 28

3 Odsiadka. To jest to, co się dostaje, kiedy znokautujesz przyrodnie­ go brata na terenie Akademii Misyjnej im. Junipero Serry i jakiś nauczyciel przypadkiem to zauważy. - Nie rozumiem, co cię naszło, Suze - powiedziała pani El- kins, do której obowiązków należało, poza nauczaniem biologii na poziomie dziewiątej i dziesiątej klasy, zostawanie po lekcjach z młodocianymi przestępcami takimi jak ja. - W dodatku pierw­ szego dnia szkoły. Czy tak właśnie chcesz rozpoczynać nowy rok? Pani Elkins niczego jednak nie rozumiała. A ja niewiele mog­ łam jej powiedzieć. To znaczy, jak mogłam jej wyjaśnić, że nagle to wszystko przekroczyło granice mojej wytrzymałości? Odkry­ cie, że mój przyrodni brat wiedział o czymś, co od miesięcy usi­ łowałam ukryć przed rodziną - w połączeniu z faktem, że po­ twór z moich snów włóczył się obecnie korytarzami mojej własnej szkoły w przebraniu przystojniaka w ciuchach firmy Abercrombie i Fitch - spowodowało, że rozmiękłam wewnętrz­ nie jak szminka Maybelline zostawiona na słońcu. Nie mogłam jej tego powiedzieć. Przyjęłam karę w milcze­ niu, obserwując na zegarze upływające nieznośnie wolno mi­ nuty. Ani ja, ani żaden z pozostałych więźniów nie miał odzy­ skać wolności przed godziną szesnastą. - Mam nadzieję, Suze - oznajmiła pani Elkins, kiedy ta go­ dzina nareszcie nadeszła - że dostałaś nauczkę. Nie sądzisz, że urządzanie bijatyk na szkolnym boisku to nie jest dobry przy­ kład dla młodszych dzieci? Co? Ja nie dawałam dobrego przykładu? A co z Bradem? To właśnie Brad zamierzał urządzić swoje prywatne Oktoberfest 29