Jenoff Pam
Dziewczyna komendanta 02
Żona dyplomaty
"Jak to się stało, że przeżyłam, gdy tylu innych zginęło? Dlaczego
właśnie ja?"
Europa, 1945 rok. Cudem ocalała po koszmarze nazistowskiego
obozu Marta Nederman powoli wraca do zdrowia i równowagi
psychicznej. Poznaje amerykańskiego żołnierza Paula, którego
miłość przywraca jej wiarę w sens życia. Marta znów zaczyna
marzyć i snuć plany na przyszłość, zachodzi w ciążę. Niestety
tragiczna śmierć Paula niszczy nadzieje na szczęście. Zrozpaczona
Marta odnajduje wreszcie ukojenie w małżeństwie z brytyjskim
dyplomatą Simonem, z którym udaje jej się stworzyć wspaniały,
ciepły dom. Jednak los jeszcze raz okrutnie z niej zadrwi i wystawi ją
na ciężką próbę. Marta pragnie pomóc brytyjskiemu wywiadowi w
zdemaskowaniu komunistycznego szpiega, ale to oznacza powrót do
znienawidzonej i okrutnej przeszłości...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nie wiem, ile dni leżałam na twardej, zimnej podłodze, czekając
na śmierć. Chwilami byłam pewna, że już umarłam, skulona w
mrocznej ciszy grobu, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu.
Nagle mój bok przeszył silny ból. Zaczęły do mnie docierać słabe
bodźce: skrobanie szczurów zza ściany, kapanie kropel wody,
zbyt daleko, bym mogła je dosięgnąć. Uderzyłam głową o
twardą, lodowatą powierzchnię. A więc jeszcze żyłam, ale byłam
pewna, że więcej tortur już nie wytrzymam. Oczami wyobraźni
ujrzałam -nad sobą strażnika z uniesionym nad głowę
metalowym prętem. Poczułam skurcz w żołądku. Czy coś
mówiłam?
- Nie, ani słowa. Zdałaś egzamin.
Po chwili zrozumiałam, że nikt do mnie nie mówił, a wszystko
działo się w mojej głowie. Lecz męski głos zabrzmiał
prawdziwie, jakbym słyszała Alka albo Jakuba. Tyle że Alek
zginął, aresztowany i zastrzelony przez gestapo, Jakub też mógł
już nie żyć, wyruszył bowiem z Emmą w śmiertelnie nie-
bezpieczną wyprawę przez góry.
Wciąż czułam na policzku chłodny dotyk warg Emmy, gdy
całowała mnie na pożegnanie na moście kolejowym. Jej słowa:
„Niech cię Bóg błogosławi, Marto", nadal dźwięczały mi w
uszach. Zbyt słaba, by odpowiedzieć, skinęłam tylko głową.
Odprowadziłam ją wzrokiem, kiedy uciekała, póki nie znikła w
ciemnościach. Dopiero potem zauważyłam na śniegu
powiększającą się czerwoną plamę. To była moja albo jego krew.
Ciało hitlerowskiego komendanta leżało bez ruchu blisko mnie.
Wyglądał spokojnie, prawie niewinnie. W tamtej chwili niemalże
rozumiałam sympatię Emmy. Aleja nienawidziłam
nazistowskiego dygnitarza. Zabiłam go, lecz wcześniej zdołał
mnie postrzelić. Rana w boku paliła żywym ogniem. Gdzieś w
oddali coraz głośniej wyły syreny. Przez chwilę żałowałam, że
odrzuciłam pomoc Emmy i kazałam jej uciekać. Nic bym jednak
nie zyskała. Spowolniłabym tylko jej ucieczkę, odebrałabym
szansę na ratunek. Złapaliby nas obie. Podjęłam właściwą
decyzję. Alek byłby ze mnie dumny. Jakub też. Przez chwilę
wyobraziłam sobie, że stoi nade mną, z brązowymi włosami
potarganymi przez wiatr. Zanim wizja rozpłynęła się we mgle,
wyszeptał bezgłośnie słowa podziękowania.
Nadjechało gestapo. Leżałam z zamkniętymi oczami, czekając,
aż położą kres mojej męce. Kiedy odkryli, że zabiłam
komendanta, mogłam spodziewać się tylko natychmiastowej
śmierci. Lecz jeden z nich stwierdził, że na kogoś takiego szkoda
kuli, bo i tak zaraz zdechnę. Inny, zapewne wyższy rangą,
powiedział, że trzeba mnie przesłuchać. Dlatego na razie
darowali mi życie.
- Jeszcze pożałuje, że nie zastrzeliliśmy jej na miejscu - zadrwił
jeden z gestapowców, gdy wrzucali mnie brutalnie na tylną
platformę furgonetki.
Czas pokazał, że nie rzucał słów na wiatr. Od momentu, gdy
padły, minęło kilka miesięcy, może lat. W więzieniu straciłam
rachubę czasu wśród jednakowych, samotnych dni,
wypełnionych cierpieniem i głodem. Najbardziej doskwierała mi
samotność. Czasami kładłam się tuż przy ścianie, przykładałam
usta do szpary przy podłodze i szeptałam:
- Halo! Jest tam ktoś?
Lecz nikt mi nigdy nie odpowiedział.
Za to teraz usłyszałam kroki. Jak zwykłe sparaliżował mnie
strach. Czy to chłopiec z kuchni, który patrzył na mnie pustymi,
niewidzącymi oczami za każdym razem, kiedy stawiał przede
mną gliniasty chleb i kubek brunatnej wody, czy oprawcy? Tor-
turowali mnie w nieregularnych odstępach. Dawali odpocząć
kilka dni lub tygodni, a potem raz po raz przesłuchiwali. Wkrótce
po aresztowaniu usunięto mi kulę. Oczywiście hitlerowcy
uczynili tak nie z litości, lecz dlatego, że z trupa nie można już
wyciągnąć prawdy. Bili mnie i torturowali na najróżniejsze
sposoby, zadając w kółko te same pytania:
- Dla kogo pracowałaś? Kto wydał rozkaz zastrzelenia
komendanta Richwaldera? Wymień tylko nazwiska i
pseudonimy, podaj adresy tajnych lokali, a zakończymy
przesłuchanie.
Lecz ja milczałam uparcie, a oni maltretowali
mnie do utraty przytomności. Cucili tylko po to, by zacząć od
nowa, lecz potem następowały długie przerwy i najczęściej, jak
tamtego dnia, budziłam się w celi sama. Uśmiechnęłam się do
siebie z satysfakcją, że nie zdradziłam towarzyszy, lecz uśmiech
szybko zgasł na moich ustach. Podczas ostatniej rundy tortur
modliłam się, by oprawcy wreszcie wytłukli ze mnie resztki
życia. Wciąż jednak oddychałam. Opanował mnie paniczny lęk
przed kolejną kaźnią. Coś się we mnie załamywało, traciłam siłę
ducha, rodziła się zdradliwa myśl, by wszystko powiedzieć i
wreszcie umrzeć od hitlerowskiej kuli. Nie miałam bowiem
złudzeń, wciąż żyłam tylko dlatego, że kryłam w swojej głowie
ważne dla nazistów informacje, których wartość nawet po tak
długim czasie najpewniej nie zmalała.
W konspiracji obowiązywała zasada, że należy za wszelką cenę
wytrzymać pierwsze dwadzieścia cztery godziny po
aresztowaniu, aby pozostali na wolności koledzy zdążyli zmienić
sposób funkcjonowania tajnej siatki, przeprowadzić się do
nowych lokali i wyrobić dokumenty na nowe nazwiska, a potem,
żeby uniknąć dalszych tortur, można już było sypać, ponieważ
posiadane informacje stały się nieaktualne. Niestety zapewne
Emma uznała, że zmarłam na moście, i musiała to przekazać
dalej, więc nie było powodu, by likwidowano znane mi szlaki
komunikacyjne i tajne lokale, by zmieniano konspiracyjne
nazwiska i strukturę organizacji. Dlatego musiałam milczeć, choć
od mojego aresztowania minęło tak wiele czasu.
Musiałam milczeć, lecz coraz bardziej się bałam,
że się załamię i wszystko zdradzę moim prześladowcom. Dlatego
modliłam się o śmierć. Przerażająca samotność, ból skatowanego
ciała i coraz większy strach przed kolejnymi torturami - to była
jedyna treść mojego życia. Po co więc to ciągnąć?
Pragnęłam umrzeć, nim oprawcy wrócą. Zaczęłam krzyczeć w
panicznym strachu, dostałam dreszczy. Wreszcie straciłam
przytomność.
Obudził mnie jakiś hałas. W powietrzu wisiał odór
ekskrementów, przez zamknięte powieki dochodziło światło.
Uniosłam ręce do twarzy. Prawe oko opuchło po ostatnim biciu.
Przetarłam lewe, by usunąć zaschniętą w kąciku ropę. Uchyliłam
powiekę. Niewiele widziałam, zabrano mi bowiem okulary.
Słabe światło dnia, które docierało przez wąskie okno pod
sufitem, oświetlało małą kałużę na podłodze. Wyschnięte gardło
paliło żywym ogniem, lecz brakowało mi sił, by dosięgnąć wody.
Łoskot ucichł, zastąpił go odgłos kroków gdzieś nad moją głową,
następnie dudnienie po schodach. Nadchodzili strażnicy. Gdy
zazgrzytał klucz w zamku, zmrużyłam oczy. Wkrótce usłyszałam
męskie głosy. Zastygłam w bezruchu, udając nieprzytomną.
Mimo to podeszli bliżej. Napięłam wszystkie mięśnie w
oczekiwaniu na brutalne szarpnięcie, lecz mężczyźni przystanęli
na środku celi, nie przerywając rozmowy. Wyglądało na to, że nie
mogą dojść do porozumienia. Wytężyłam słuch.
- Za słaba - stwierdził jeden z nowo przybyłych, nie po
niemiecku, ale i nie po rosyjsku. Po angielsku! Serce zaczęło mi
mocniej bić.
- Trzeba ją zabrać.
Szybko otworzyłam oczy. Ujrzałam dwóch żołnierzy w
ciemnozielonych mundurach. Anglicy? Amerykanie?
Zmrużyłam oczy, ale nie rozpoznałam naszytych na rękawach
flag. Czyżby nas wyzwolono? Niższy stał do mnie plecami.
Wyższy wskazał ponad jego ramieniem na drzwi.
- Trzeba ją zabrać - powtórzył, nie kryjąc zniecierpliwienia.
Niższy pokręcił głową. Musiałam dać znak, że żyję.
Spróbowałam usiąść, ale sparaliżował mnie ból. Odetchnęłam
głęboko, zakasłałam, uniosłam nieco rękę.
- Widzisz?! - wykrzyknął ten wyższy, podchodząc do mnie
szybkim krokiem.
Drugi żołnierz nie odpowiedział, tylko przemierzał celę w tę i z
powrotem, wciąż kręcąc głową.
Ten, który postanowił mnie ratować, ukląkł przy moim boku i
próbował nawiązać ze mną kontakt.
- Hej, słyszysz mnie? - spytał. Otworzyłam usta, ale wydobyłam z
wyschniętego
gardła jedynie ciche charczenie. Żołnierz przytknął palec do ust.
Skinęłam lekko głową. Wzdrygnęłam się, gdy dotknął mego
ramienia. Przez nieskończenie wiele czasu kontakt z drugim
człowiekiem zawsze zapowiadał tortury. Mężczyzna wskazał
flagę na swoim rękawie.
- Nie bój się. Nic ci nie grozi. Amerykanie - powiedział łagodnie,
potem ujął mnie stwardniałą dłonią za nadgarstek, żeby zbadać
puls.
Zmobilizowałam całą siłę woli, by nie wyszarpać ręki.
Zapomniałam, jak delikatny bywa dotyk ludz-
kiej dłoni. Żołnierz położył drugą na moim czole, zmarszczył
brwi. Zaczął coś szybko mówić, wodząc jasnymi oczami na
wszystkie strony. Pokręciłam lekko głową na znak, że nie
rozumiem. Przeprosił z rumieńcem na bladych policzkach. Wyjął
zza pasa metalową manierkę, nalał do zakrętki trochę płynu i
przytknął mi ją do ust. Jego rękaw pachniał ziemią, ściółką,
lasem, przywodził na myśl zapachy dzieciństwa. Z rozkoszą
łykałam wodę. Nie przeszkadzał mi jej metaliczny smak.
Wypiłam jedną porcję, potem drugą, obserwując twarz wybawcy.
Wyglądał na niewiele starszego ode mnie. Oceniłam go na
dwadzieścia trzy, najwyżej dwadzieścia cztery lata. Miał krótko
obcięte włosy, nieco dłuższe na czubku głowy, gdzie tworzyły
miękkie fale. Mimo poważnego wyrazu twarzy zmarszczki w
kącikach oczu świadczyły o skłonności do śmiechu. Wydał mi się
bardzo sympatycznym człowiekiem. Był też bardzo przystojny.
Nagle uświadomiłam sobie całą nędzę swego położenia. Zaczął
mi przeszkadzać brud na więziennym ubraniu, zlepione krwią i
potem włosy.
Gdy wypiłam ostatni łyk, głowa opadła mi ze zmęczenia.
Żołnierz delikatnie ułożył mnie na podłodze, wysunął rękę spod
mojej szyi. „Zostań" - chciałam zawołać, lecz zdobyłam się
jedynie na uśmiech wdzięczności. Jego obecność przyniosła mi
ukojenie. Pokiwał głową, patrząc na mnie ze smutkiem. Musiał
być przerażony, że można doprowadzić człowieka do tak
żałosnego stanu. Usiłował wstać, lecz nadludzkim wysiłkiem
przytrzymałam jego rękę. Ukląkł przy mnie ponownie, szepcząc
słowa pocieszenia, potem polecił koledze, by sprowadził lekarza.
Byłam już spokojniejsza, lecz wciąż kurczowo trzymałam się
swego wybawcy.
- Już dobrze, zabierzemy cię stąd - zapewnił ciepło, powoli
wymawiając słowa.
Zapiekły mnie oczy. Koszmar dobiegł końca. Nie wierzyłam
swemu szczęściu. Łza spłynęła mi po policzku. Otarł ją palcami,
potem wskazał na siebie:
- Paul - przedstawił się.
Nabrałam powietrza w płuca, niepewna, czy zdołam
wypowiedzieć swoje imię.
- Mar...ta - wysylabizowałam z trudem i ponownie zapadłam w
ciemność.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Nie śpimy, prawda? - obudził mnie żwawy, kobiecy głos.
Zaczęłam szybciej oddychać. Czyżby Niemcy wrócili? -
pomyślałam z przerażeniem. Coś się zmieniło. Powietrze już nie
cuchnęło odchodami. Pachniało spirytusem i świeżą farbą.
Skrobanie szczurów i plusk kapiącej wody zastąpił szmer
przyciszonych rozmów.
Otworzyłam oczy. Ze zdumieniem stwierdziłam, że nie leżę w
więziennej celi, lecz w przestronnej sali o żółtych ścianach. Nie
wiedziałam, gdzie jestem. Wtem dostrzegłam stojącą w nogach
łóżka kobietę. Z daleka nie rozróżniałam rysów twarzy, lecz
nosiła biały strój i czepek. Podeszła, położyła mi rękę na czole i
spytała o samopoczucie. Nie umiałam odpowiedzieć. Nadal
czułam w boku ból, lecz znacznie słabszy, jakby przytępiony.
- Mam na imię Dawa - przedstawiła się. - Wiesz, gdzie jesteś?
Rozumiałam ją, mimo że nie mówiła po polsku. Używała jidysz!
Nie słyszałam tego języka od
chwili opuszczenia getta. Bardzo przypomina niemiecki, a
pielęgniarka mówiła z dziwnym akcentem. Pewnie nie była
Żydówką, tylko nauczyła się tego języka. Musiała być z gestapo!
Na pewno hitlerowcy zastosowali podstęp, by wydobyć ze mnie
zeznania!
Musiała dostrzec moje przerażenie, bo szybko wyjaśniła:
- Przewieziono cię do prowadzonego przez aliantów obozu dla
uchodźców niedaleko Salzburga.
Struchlałam na dźwięk słowa „obóz".
- Hitlerowskiego? -" wykrztusiłam z trudem przez ściśnięte
gardło.
- Już nie istnieją. Niemcy ogłosiły kapitulację, Hitler popełnił
samobójstwo. Wojna w Europie się skończyła.
Niezachwiana pewność w głosie Dawy nieco mnie uspokoiła.
Mimo krągłej figury matrony, po twarzy sądząc, mogła mieć nie
więcej niż trzydzieści lat. Spod czepka wystawał brązowy loczek.
Zaciągnęła nad moją głową zasłonki w oknie. Moim zdaniem
niepotrzebnie, zbyt długo przebywałam w ciemnościach, ale
brakło mi sił, żeby zaprotestować. Nalała z niebieskiego dzbana
trochę wody do stojącej na nocnej szafce szklanki. Spróbowałam
usiąść, ale powstrzymała mnie ruchem ręki. Wzięła dodatkową
poduszkę z sąsiedniego, pustego łóżka, i umieściła mi za głową.
Dopiero teraz zauważyłam, że mam na sobie szpitalną koszulę z
szorstkiej, niebieskiej bawełny.
- Tylko powoli - ostrzegła Dawa, przystawiając mi naczynie do
ust. - Jesteś wyczerpana. O tak,
bardzo dobrze, Marto - pochwaliła, gdy upiłam maleńki łyczek.
Na dźwięk mojego imienia otworzyłam szeroko oczy. Skąd je
znała?
- Miałaś je wypisane na czole, gdy cię przywieźli - wyjaśniła,
jakby usłyszała zadane w myślach pytanie. - Żołnierze podczas
wyzwalania obozów spisują wszelkie dostępne dane na skórze
więźniów, na wypadek gdyby dokumenty zaginęły w drodze -
dodała na widok mojej zdziwionej miny, odstawiając szklankę na
stolik.
Przypomniałam sobie żołnierza, który napoił mnie w celi.
- Kto mnie tu przywiózł?
- Dwaj Amerykanie. Znaleźli cię w więziennej celi, kiedy
wyzwalali obóz w Dachau, niedaleko Monachium. To zaledwie
dwie godziny drogi stąd, blisko granicy. Ponad tydzień byłaś
nieprzytomna, bo w ranę wdała się infekcja i dostałaś wysokiej
gorączki. Nie wiedzieliśmy, czy przeżyjesz, ale w końcu twój
organizm zwyciężył. - Zerknęła do tyłu. - Teraz odpocznij.
Zawiadomię lekarza, że odzyskałaś świadomość.
Gdy zostawiła mnie samą, ponownie uniosłam głowę. Mimo
znacznej krótkowzroczności rozróżniłam dwa równe szeregi
wąskich łóżek stojące wzdłuż ścian długiej, prostokątnej sali. Na
każdym ktoś leżał z wyjątkiem tego obok mnie. Kilka kobiet w
białych strojach krzątało się żwawo wokół pacjentów.
Wkrótce Dawa wróciła z tacą. Przyprowadziła z sobą starszego
mężczyznę w okularach. Zbadał mi
puls, dotknął czoła, wreszcie odchylił koc. Gdy chwycił za brzeg
koszuli, żeby ją podnieść, przytrzymałam ją gwałtownie.
- Nie bój się, Marto. Doktor tylko sprawdzi, czy rana się goi -
uspokoiła mnie Dawa.
Zaprzestałam protestów. Dokładałam wszelkich starań, by
zachować spokój, gdy obce, zimne dłonie uciskały mi brzuch.
Zaskoczył mnie widok świeżych śladów skalpela.
- Przeszłaś ponowną operację, ponieważ podczas pierwszej rana
nie została prawidłowo oczyszczona. Stąd to zakażenie -
wyjaśniła Dawa. - Całe szczęście, że nie rozwinęło się w
gangrenę.
Kiwnęłam głową. W więzieniu ciągle odczuwałam ból, choć
wtedy nie rozumiałam, dlaczego utrzymuje się tak długo po
usunięciu kuli. Teraz, zaledwie kilka dni po powtórnej operacji,
znacznie zelżał. Lekarz przykrył mnie z powrotem. Zamienił po
niemiecku kilka zdań z Dawą tak szybko i z nieznanym mi
akcentem, że nie pochwyciłam ani słowa, następnie szybkim
krokiem wyszedł z sali.
- Doktor zapewnił, że szybko dojdziesz do zdrowia. Kazał mi cię
nakarmić. Zjesz zupkę? - spytała wesoło.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, wzięła z tacy miseczkę. Tym
razem nie powstrzymywała mnie, kiedy spróbowałam usiąść.
Mimo smakowitego zapachu dostałam mdłości i pot wystąpił mi
na czoło, więc Dawa odstawiła miskę. Sięgnęła po filiżankę i
cukiernicę.
- Zacznijmy od herbaty.
- Sama wypiję - zapewniłam.
Mdłości ustąpiły. Dawa podała mi naczynie. Ujęłam je oburącz.
Ciepły napój uśmierzył ból gardła. Podniosłam wzrok na
pomalowany we wzory sufit. Zmrużyłam oczy, usiłując je
zidentyfikować.
- Kiedyś tu była jadalnia - wyjaśniła Dawa. - Mieszkamy w
zamku Leopoldskron, który kiedyś należał do Habsburgów.
Hitlerowcy skonfiskowali go ostatnim właścicielom. Przejęliśmy
go po nich. Jest bardzo piękny, otoczenie również. Jak wyzdro-
wiejesz, oprowadzę cię po okolicy. - Wskazała palcem w górę. -
Spójrz na te niezwykle wzory. Odnajdziesz w nich elementy
barokowe.
- Nie... nie zobaczę ich - wyjąkałam.
- Dlaczego? Co ci zrobili? Bili cię po głowie? Upadłaś? -
dopytywała Dawa z troską.
- Nic z tych rzeczy - zaprzeczyłam gwałtownie, mimo że zadano
mi wiele ciosów w głowę. - Mam słaby wzrok, a po aresztowaniu
zabrali mi okulary.
- Mamy ich sporo w dyżurce, na pewno sobie coś wybierzesz. A
teraz spróbuj zupy.
Nie miałam odwagi zapytać, co się stało z poprzednimi
właścicielami okularów. Dawa odstawiła filiżankę, wzięła
miseczkę. Tym razem żołądek nie protestował. Ze smakiem
przełknęłam pierwszą łyżkę aromatycznego rosołu. Dawa
karmiła mnie powoli, z przerwami.
- Trzeba odczekać, sprawdzić, czy żołądek przyjmie pożywienie -
wyjaśniła łagodnie.
Ogarnęło mnie zniecierpliwienie. Najchętniej pochłonęłabym
wszystko od razu. Po raz pierwszy od miesięcy jadłam ciepły
posiłek. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale po namyśle
przyznałam jej
rację. Podczas odpoczynku wskazałam gestem sąsiednie łóżko i
spytałam:
- Skoro w całej sali panuje tłok, to czemu tutaj nikogo nie
położyliście?
- Oddzielono cię od innych, żebyś nie złapała jakiejś choroby
zakaźnej. Przywieziono ich z obozu - dodała po chwili wahania.
- Mnie też.
- Tak, ale w więzieniu pozostawałaś w izolacji. W barakach były
straszne warunki.
- Gorsze niż w celi? - spytałam z niedowierzaniem. Nie
wyobrażałam sobie nic gorszego niż głód, bicie i samotność.
Równocześnie zastanawiałam się, czy Dawa wie, z jakiego
powodu trzymano mnie osobno.
- Niekoniecznie gorsze, ale inne. Szalały tam choroby zakaźne,
szczególnie dyzenteria i tyfus.
- Straszne... - Moja mama zmarła na tyfus w krakowskim getcie.
Wciąż miałam przed oczami jej wyniszczone, obolałe ciało,
słyszałam, jak krzyczy w gorączce.
- Wkrótce dostaniesz sąsiadkę. Oczekujemy nowego transportu.
Potrzebne będzie każde łóżko. Ale dość gadania. Spróbuj jeszcze
coś przełknąć.
Podczas gdy Dawa mnie karmiła, zerkałam przez jej ramię.
Większość pacjentek leżała nieruchomo. Dopiero teraz dotarły do
mnie ciche jęki, westchnienia, sygnały wysyłane przez aparaturę
medyczną. Poczułam też słaby, metaliczny zapach krwi.
Ponownie zwróciłam wzrok na Dawę.
- Skąd jesteś? - spytałam.
- Moja rodzina pochodzi z Rosji, ale przeniosła
się do Wiednia, gdy byłam dzieckiem. Rodzice zginęli w
Buchenwaldzie.
- Jesteś Żydówką? - spytałam z niedowierzaniem. Dziwnie
mówiła w jidysz, obfite kształty wskazywały, że uniknęła obozu,
co wśród mojego narodu graniczyło z cudem.
- Tak. Wybuch wojny zastał mnie w południowej Francji, gdzie
studiowałam języki obce. Rodzina zabroniła mi wracać do domu,
zgłosiłam się więc na ochotnika jako pielęgniarka, a gdy tylko
było to możliwe, jak najszybciej wróciłam do Austrii. Ale i tak za
późno. Straciłam dom, rodziców, jednym słowem wszystko.
Wszystko - powtórzyła z goryczą po chwili milczenia.
Rozumiałam jej ból. Mnie też nic nie zostało. Zapiekły mnie
oczy, lecz Dawa szybko przybrała spokojny wyraz twarzy. Gdy
odstawiła pustą miseczkę na stolik, powróciły więzienne
wspomnienia. Wpadłam w popłoch, jak zawsze gdy skończyłam
swą rację żywnościową, niepewna, czy kiedykolwiek coś jeszcze
dostanę. Dawa widocznie przywykła do podobnych reakcji.
- Spokojnie, Czerwony Krzyż dostarcza nam wystarczającą ilość
pożywienia - uspokoiła, jakby czytała w moich myślach. - Jeśli
nie zwrócisz tego, co zjadłaś, za godzinę przyniosę ci chleba. Na
razie nie dostaniesz nic więcej, dla twojego dobra.
Z ulgą opadłam na poduszki.
- Dzięki. Tak się o mnie troszczysz... - Głos załamał mi się ze
wzruszenia.
- Marto, wiem, przez co przeszłaś - powiedziała ciepło. - Zależy
nam wszystkim, byś jak najszybciej
wróciła do zdrowia... i do normalnego życia, które teraz, gdy
wojna się skończyła, znów zacznie rozkwitać. - Zamyśliła się na
moment, posmutniała, lecz zaraz się uśmiechnęła. - A teraz
odpocznij. Muszę zajrzeć do pozostałych pacjentów. Spróbuj
zasnąć. Sen to najlepsze lekarstwo.
Wstała, zabrała tacę, lecz nie pozwoliłam jej odejść.
- Dawo, zaczekaj - poprosiłam, unosząc ponownie głowę. - Czy
znasz żołnierzy, którzy mnie tu przywieźli?
- Nie, a czemu pytasz? - Dawa uniosła brwi ze zdziwienia.
- Jeden z nich miał na imię Paul. Napoił mnie, zanim straciłam
przytomność. - Gdy wymówiłam to imię, moje serce
przyśpieszyło rytm.
- Znasz nazwisko?
Zamknęłam oczy, usiłując przypomnieć sobie identyfikator na
mundurze, ale bez skutku. Bezradnie pokręciłam głową.
- Tysiące Amerykanów wyzwala więźniów. Popytam przy
następnych transportach, ale nie obiecuj sobie zbyt wiele. A teraz
śpij. Zajrzę do ciebie po obchodzie.
Znów poczułam się samotna i opuszczona. Opadłam na poduszki,
odprowadziłam Dawę wzrokiem. I nagle, na krótką chwilę,
ogarnęła mnie nieprawdopodobna radość. Wreszcie uwierzyłam,
że nie śnię, że naprawdę mnie uratowano! Tak, byłam samotna i
opuszczona, ale przede mną całe życie. Całe długie życie! A
jeszcze tak niedawno moim jedynym marzeniem była jak
najszybsza śmierć... by
uciec przed męką i dołączyć do moich najbliższych. Zaczęłam
cicho szlochać i śmiać się na przemian. Byłam rozdarta między
tragedią mojego narodu i mojej rodziny a nadzieją, całkiem
realną nadzieją na przyszłe szczęśliwie życie. Czułam, że z tego
chaosu myśli i uczuć rodzi się nowa ja, kobieta, która nigdy nie
zapomni minionych strasznych lat, lecz zarazem będzie śmiało
kroczyć nową drogą ku słońcu...
Wreszcie zmorzył mnie sen. Gdy otworzyłam oczy, wokół
panowały ciemności, tylko blask księżyca zza okna uparcie
torował sobie drogę przez zaciągnięte zasłony za moimi plecami.
Nie potrafiłam określić, jak długo spałam. Chore sąsiadki ciężko
dyszały, inne usiłowały wyrównać oddech, żeby zasnąć. Na
jednym z dalszych łóżek ktoś cicho popłakiwał.
Zaschło mi w gardle. Sięgnęłam po szklankę z wodą. Gdy
odstawiałam ją z powrotem, dostrzegłam kilka metalowych
przedmiotów, których wcześniej nie widziałam. Okulary! Z
niecierpliwością włożyłam pierwszą parę. Były o wiele za słabe.
Drugie okazały się jeszcze słabsze, trzecie tak mocne, że gdy je
włożyłam, dostałam zawrotów głowy. Rozczarowana zerknęłam
na stolik w obawie, że nic sobie nie dopasuję. Zostały jeszcze
dwie pary. Wstrzymałam oddech, sięgając po następne... i
wszystkie sprzęty nabrały ostrości! Trafiłam na niemal idealnie
dopasowane soczewki. Ogarnęła mnie euforia. Odwróciłam
głowę ku oknu, lecz gwałtowny ruch wywołał silny ból w
operowanym boku. Gdy rozsunęłam zasłonki, zaparło mi dech
z wrażenia. Horyzont przesłaniały majestatyczne, pokryte
śniegiem góry. Strome szczyty sięgały gwiazd. Alpy odbijały się
w idealnie gładkim lustrze jeziora u podnóża. Zamrugałam. Nie
mogłam uwierzyć, że jeszcze istnieje tak nieskalane piękno.
Co ja tu robię? - pomyślałam. Czym zasłużyłam na tyle szczęścia,
by pozostać przy życiu, przebywać w tak czarownym zakątku,
gdy tylu innych zginęło? Czy powinnam dziękować Bogu?
Przestałam w niego wierzyć kilka lat temu, gdy ujrzałam ciało
ojca, którego hitlerowcy powiesili na głównym placu naszej
wioski. Zamordowali go za to, że przemycił jedzenie dla chłopca
skazanego na śmierć głodową za kradzież chleba. Powinnam była
umrzeć wtedy albo później, na moście lub w więzieniu, lecz
przeżyłam. Być może jednak jakaś wyższa siła zdecydowała
zachować mnie przy życiu?
Nim zasnęłam, w histerycznym nastroju opłakiwałam tragedię
Żydów i mojej rodziny, a zarazem euforycznie myślałam o
przyszłości. Wiedziałam, że wszystko będę musiała rozważyć,
zastanowić się, zrozumieć i to, co minęło, i to, co jest teraz, i to,
co mnie najpewniej czeka. Zrozumieć też będę musiała samą
siebie...
Zapadłam w głęboką zadumę, wodząc wzrokiem po cudownym
pejzażu. Myśli biegły swobodnym tokiem, jakby we śnie, obrazy
pojawiały się i znikały.
Ile trwała ta chwila? Nie wiem. Co z niej pamiętam? Właściwie
nic. Ale to była ważna chwila. Ulga dla zbolałej, okaleczonej
duszy...
Zanim opuściłam zasłonki, zerknęłam po raz
ostatni na góry. Już chciałam się położyć, lecz zastygłam w
bezruchu w pół drogi. Na sąsiednim łóżku spostrzegłam młodą
kobietę. Musieli ją przywieźć, gdy spałam.
- Dzień dobry! - szepnęłam. Nie odpowiedziała. Miała płytki
oddech, pewnie była nieprzytomna. W pierwszej chwili
pomyślałam, że musi być sporo starsza ode mnie, lecz
przyjrzawszy się jej uważnie, przeraziłam się. To była młoda
kobieta, lecz potwornie wyniszczona. Wystające kości
policzkowe niemal przebijały skórę. Poruszała gałkami ocznymi
pod cienkimi jak papier powiekami. Włosy ostrzyżono jej tak
krótko, że miejscami przeświecała goła skóra. Zaciskała palce na
rogach poduszki, jakby obawiała się, że ktoś ją zabierze. Koc
zsunął się z jej ramion, odsłaniając blady, wystający obojczyk.
Nakryłam ją po szyję. Poszukałam wzrokiem Dawy lub innej
pielęgniarki, by zapytać o nowo przybyłą, lecz żadnej nie
znalazłam. Dostrzegłam za to zawieszoną na poręczy kartę
informacyjną. Wzięłam ją delikatnie, żeby nie obudzić chorej.
Nie zrozumiałam ani słowa ze skomplikowanych angielskich
terminów medycznych, lecz w górnym rogu znalazłam imię.
Moja współtowarzyszka nazywała się Rose.
Po odłożeniu karty na miejsce wypowiedziałam je głośno raz i
drugi. Dziewczyna poruszyła oczami pod zamkniętymi
powiekami, wreszcie je uchyliła. Pozdrowiłam ją po polsku,
przedstawiłam się. Nie odpowiedziała. Przeszłam więc na jidysz,
lecz ona tylko patrzyła na mnie w milczeniu wielkimi,
fiołkowymi oczami o kształcie migdałów.
Przypomniałam sobie własne przebudzenie, lęki, wreszcie
sposób, w jaki Dawa uciszyła moje obawy.
- Jesteś bezpieczna - zapewniłam pośpiesznie. - Przebywasz w
obozie dla uchodźców prowadzonym przez aliantów.
Znów odpowiedziała mi cisza. Lecz zaraz potem Rose
wyciągnęła do mnie rękę. Ujęłam kościste, rozpalone gorączką
palce.
- Na pewno przeszłaś przez piekło. Ja też. Ale mamy to już za
sobą. Jesteśmy w bezpiecznym miejscu. Wszystko będzie dobrze,
obiecuję. Rozumiesz?
Rose nadal milczała. Zaniknęła oczy. Przemknęło mi przez
głowę, że niepotrzebnie ją obudziłam. Nie uspokoiłam jej.
Zwróciłam ponownie głowę ku gwiazdom za oknem. Czy
powinnam wypowiedzieć życzenie? Nie, to bluźnierstwo prosić
jeszcze o cokolwiek, gdy podarowano mi nowe życie. A jednak
zastanawiałam się, czego pragnę i co przyniesie przyszłość.
Odwróciłam się, żeby opisać Rose góry, lecz równy oddech i
spokojna twarz świadczyły o tym, że ponownie zasnęła.
Postanowiłam zaczekać do rana, żeby spytać Dawy, skąd
pochodzi moja współtowarzyszka i co jej dolega. Nadal ściskając
jej dłoń, ponownie zwróciłam oczy ku gwiazdom i zapadłam w
zadumę.
ROZDZIAŁ TRZECI
Dwa miesiące później siedziałyśmy z Dawą na tarasie na ławce,
obok nas Rose na wózku inwalidzkim czytała na głos po
angielsku powieść Louisy May Alcott „Małe kobietki":
- Ucząc te nieznośne dzieciaki po całych dniach, marzę o
domowym zaciszu.
- Ale maruda! - skomentowałam w jidysz.
- Marto! - Dawa rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie.
- Te siostrzyczki są naprawdę niewdzięczne. Pośród wojennej
zawieruchy siedzą pod własnym bezpiecznym dachem i jeszcze
narzekają!
- Tylko Meg - sprostowała Rose.
- Aha! A druga jęczy, że nudzi ją siedzenie w wielkim domu i
czytanie na głos cioci.
- To Jo. One również ucierpiały na swój sposób. Brakuje im
żywności, a ojciec walczy na froncie - tłumaczyła Rose.
- Podczas wojny secesyjnej w Ameryce cywile nie ucierpieli tak
bardzo jak my. Ta wojna uderzyła we wszystkich, dotarła do
każdego domu, zamieniła
życie wszystkich ludzi w krwawą walkę - wtrąciła Dawa, powoli
i starannie wymawiając angielskie słowa. Po ostatnim zdaniu
zacisnęła usta, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. Rose
uniosła książkę.
- Mam czytać dalej? - spytała.
- Tak. Robisz wspaniałą rzecz - zapewniła Dawa, poklepując ją
po dłoni.
Rose wróciła do przerwanej lektury, ale ja już nie byłam w stanie
skupić uwagi. Od prawie godziny słuchałam, usiłując zrozumieć
obcy tekst. Tłumaczyłam w myślach słowo po słowie, aż głowa
rozbolała od wysiłku. Przeniosłam wzrok na niebo. Był sierpień,
więc słońce powinno świecić jeszcze co najmniej przez godzinę,
lecz tego dnia zakryła je gruba warstwa szarych chmur. Stromy
szczyt Untersbergu tonął we mgle.
Wciągnęłam w nozdrza słodki zapach kapryfo-lium, dochodzący
z otaczającego taras ogrodu. Dawa zapewniła, że zdrowieję w
znacznie szybszym tempie niż przewidywali lekarze. Rana
pooperacyjna niemal się zagoiła. Odczuwałam bóle właściwie już
tylko przy zmianie pogody.
- Chciałabyś przeczytać ze dwie linijki, Marto? - wyrwał mnie z
zamyślenia głos Rose.
Po chwili wahania odmówiłam. Wcześniej spróbowałam na
prośbę Dawy, lecz angielski tekst wciąż sprawiał mi znaczne
trudności. Rose mówiła płynnie po angielsku, ponieważ jako
dziecko spędzała wakacje u cioci w Anglii, ja natomiast dopiero
tu zaczęłam naukę. Uczęszczałam codziennie wraz z innymi
mieszkańcami na lekcje w zamkowej biblio-
tece. Mówienie nie sprawiało mi kłopotów, gorzej z czytaniem.
Na razie nie wyszłam poza książeczki dla dzieci. Dawa pomagała
mi w miarę możliwości. Odziedziczyła zdolności do języków po
ojcu, który był tłumaczem. Władała angielskim, francuskim,
ojczystymrosyjskim,jidysz,aponieważ wychowała
się w Austrii - również biegle niemieckim.
Kiedy Rose wróciła do książki, popatrzyłam na zamek
Leopoldskron. Zdumiewały mnie rozmiary i przepych tej
monumentalnej, trzykondygnacyjnej budowli z dwoma
skrzydłami po bokach i olbrzymimi oknami na frontowej ścianie.
Z ogromnego holu z wielkim, kryształowym żyrandolem wiodły
na górę kręcone, marmurowe schody. Wkrótce po przyjeździe
Dawa poinformowała mnie, ze na pierwszym piętrze, w dawnej
sali balowej, utworzono oddział męski. Znajdowały się tam
również mała kaplica i biblioteka. Na drugim, niedostępnym dla
pacjentów piętrze, urzędowała administracja obozu.
Gdy Rose dotarła do końca rozdziału, Dawa kazała jej przerwać.
- Potrzebujesz odpoczynku - zadecydowała. Rzeczywiście
dziewczyna źle wyglądała z ziemistą cerą i ciemnymi
obwódkami wokół oczu. Nie dochodziła do siebie tak szybko jak
ja. Dawa powiedziała mi, że Rose ma dziewiętnaście lat. Przed
wojną mieszkała w Amsterdamie. Mimo ze była tylko półkrwi
Żydówką, przeszła przez kilka obozów koncentracyjnych.
Przywieziono ją tu z Terezina w Czechosłowacji. Gdy
stwierdziłam, ze musiała tam przejść przez piekło, Dawa
wyjaśniła,
Jenoff Pam Dziewczyna komendanta 02 Żona dyplomaty "Jak to się stało, że przeżyłam, gdy tylu innych zginęło? Dlaczego właśnie ja?" Europa, 1945 rok. Cudem ocalała po koszmarze nazistowskiego obozu Marta Nederman powoli wraca do zdrowia i równowagi psychicznej. Poznaje amerykańskiego żołnierza Paula, którego miłość przywraca jej wiarę w sens życia. Marta znów zaczyna marzyć i snuć plany na przyszłość, zachodzi w ciążę. Niestety tragiczna śmierć Paula niszczy nadzieje na szczęście. Zrozpaczona Marta odnajduje wreszcie ukojenie w małżeństwie z brytyjskim dyplomatą Simonem, z którym udaje jej się stworzyć wspaniały, ciepły dom. Jednak los jeszcze raz okrutnie z niej zadrwi i wystawi ją na ciężką próbę. Marta pragnie pomóc brytyjskiemu wywiadowi w zdemaskowaniu komunistycznego szpiega, ale to oznacza powrót do znienawidzonej i okrutnej przeszłości...
ROZDZIAŁ PIERWSZY Nie wiem, ile dni leżałam na twardej, zimnej podłodze, czekając na śmierć. Chwilami byłam pewna, że już umarłam, skulona w mrocznej ciszy grobu, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Nagle mój bok przeszył silny ból. Zaczęły do mnie docierać słabe bodźce: skrobanie szczurów zza ściany, kapanie kropel wody, zbyt daleko, bym mogła je dosięgnąć. Uderzyłam głową o twardą, lodowatą powierzchnię. A więc jeszcze żyłam, ale byłam pewna, że więcej tortur już nie wytrzymam. Oczami wyobraźni ujrzałam -nad sobą strażnika z uniesionym nad głowę metalowym prętem. Poczułam skurcz w żołądku. Czy coś mówiłam? - Nie, ani słowa. Zdałaś egzamin. Po chwili zrozumiałam, że nikt do mnie nie mówił, a wszystko działo się w mojej głowie. Lecz męski głos zabrzmiał prawdziwie, jakbym słyszała Alka albo Jakuba. Tyle że Alek zginął, aresztowany i zastrzelony przez gestapo, Jakub też mógł już nie żyć, wyruszył bowiem z Emmą w śmiertelnie nie- bezpieczną wyprawę przez góry.
Wciąż czułam na policzku chłodny dotyk warg Emmy, gdy całowała mnie na pożegnanie na moście kolejowym. Jej słowa: „Niech cię Bóg błogosławi, Marto", nadal dźwięczały mi w uszach. Zbyt słaba, by odpowiedzieć, skinęłam tylko głową. Odprowadziłam ją wzrokiem, kiedy uciekała, póki nie znikła w ciemnościach. Dopiero potem zauważyłam na śniegu powiększającą się czerwoną plamę. To była moja albo jego krew. Ciało hitlerowskiego komendanta leżało bez ruchu blisko mnie. Wyglądał spokojnie, prawie niewinnie. W tamtej chwili niemalże rozumiałam sympatię Emmy. Aleja nienawidziłam nazistowskiego dygnitarza. Zabiłam go, lecz wcześniej zdołał mnie postrzelić. Rana w boku paliła żywym ogniem. Gdzieś w oddali coraz głośniej wyły syreny. Przez chwilę żałowałam, że odrzuciłam pomoc Emmy i kazałam jej uciekać. Nic bym jednak nie zyskała. Spowolniłabym tylko jej ucieczkę, odebrałabym szansę na ratunek. Złapaliby nas obie. Podjęłam właściwą decyzję. Alek byłby ze mnie dumny. Jakub też. Przez chwilę wyobraziłam sobie, że stoi nade mną, z brązowymi włosami potarganymi przez wiatr. Zanim wizja rozpłynęła się we mgle, wyszeptał bezgłośnie słowa podziękowania. Nadjechało gestapo. Leżałam z zamkniętymi oczami, czekając, aż położą kres mojej męce. Kiedy odkryli, że zabiłam komendanta, mogłam spodziewać się tylko natychmiastowej śmierci. Lecz jeden z nich stwierdził, że na kogoś takiego szkoda kuli, bo i tak zaraz zdechnę. Inny, zapewne wyższy rangą, powiedział, że trzeba mnie przesłuchać. Dlatego na razie darowali mi życie. - Jeszcze pożałuje, że nie zastrzeliliśmy jej na miejscu - zadrwił jeden z gestapowców, gdy wrzucali mnie brutalnie na tylną platformę furgonetki.
Czas pokazał, że nie rzucał słów na wiatr. Od momentu, gdy padły, minęło kilka miesięcy, może lat. W więzieniu straciłam rachubę czasu wśród jednakowych, samotnych dni, wypełnionych cierpieniem i głodem. Najbardziej doskwierała mi samotność. Czasami kładłam się tuż przy ścianie, przykładałam usta do szpary przy podłodze i szeptałam: - Halo! Jest tam ktoś? Lecz nikt mi nigdy nie odpowiedział. Za to teraz usłyszałam kroki. Jak zwykłe sparaliżował mnie strach. Czy to chłopiec z kuchni, który patrzył na mnie pustymi, niewidzącymi oczami za każdym razem, kiedy stawiał przede mną gliniasty chleb i kubek brunatnej wody, czy oprawcy? Tor- turowali mnie w nieregularnych odstępach. Dawali odpocząć kilka dni lub tygodni, a potem raz po raz przesłuchiwali. Wkrótce po aresztowaniu usunięto mi kulę. Oczywiście hitlerowcy uczynili tak nie z litości, lecz dlatego, że z trupa nie można już wyciągnąć prawdy. Bili mnie i torturowali na najróżniejsze sposoby, zadając w kółko te same pytania: - Dla kogo pracowałaś? Kto wydał rozkaz zastrzelenia komendanta Richwaldera? Wymień tylko nazwiska i pseudonimy, podaj adresy tajnych lokali, a zakończymy przesłuchanie. Lecz ja milczałam uparcie, a oni maltretowali
mnie do utraty przytomności. Cucili tylko po to, by zacząć od nowa, lecz potem następowały długie przerwy i najczęściej, jak tamtego dnia, budziłam się w celi sama. Uśmiechnęłam się do siebie z satysfakcją, że nie zdradziłam towarzyszy, lecz uśmiech szybko zgasł na moich ustach. Podczas ostatniej rundy tortur modliłam się, by oprawcy wreszcie wytłukli ze mnie resztki życia. Wciąż jednak oddychałam. Opanował mnie paniczny lęk przed kolejną kaźnią. Coś się we mnie załamywało, traciłam siłę ducha, rodziła się zdradliwa myśl, by wszystko powiedzieć i wreszcie umrzeć od hitlerowskiej kuli. Nie miałam bowiem złudzeń, wciąż żyłam tylko dlatego, że kryłam w swojej głowie ważne dla nazistów informacje, których wartość nawet po tak długim czasie najpewniej nie zmalała. W konspiracji obowiązywała zasada, że należy za wszelką cenę wytrzymać pierwsze dwadzieścia cztery godziny po aresztowaniu, aby pozostali na wolności koledzy zdążyli zmienić sposób funkcjonowania tajnej siatki, przeprowadzić się do nowych lokali i wyrobić dokumenty na nowe nazwiska, a potem, żeby uniknąć dalszych tortur, można już było sypać, ponieważ posiadane informacje stały się nieaktualne. Niestety zapewne Emma uznała, że zmarłam na moście, i musiała to przekazać dalej, więc nie było powodu, by likwidowano znane mi szlaki komunikacyjne i tajne lokale, by zmieniano konspiracyjne nazwiska i strukturę organizacji. Dlatego musiałam milczeć, choć od mojego aresztowania minęło tak wiele czasu. Musiałam milczeć, lecz coraz bardziej się bałam,
że się załamię i wszystko zdradzę moim prześladowcom. Dlatego modliłam się o śmierć. Przerażająca samotność, ból skatowanego ciała i coraz większy strach przed kolejnymi torturami - to była jedyna treść mojego życia. Po co więc to ciągnąć? Pragnęłam umrzeć, nim oprawcy wrócą. Zaczęłam krzyczeć w panicznym strachu, dostałam dreszczy. Wreszcie straciłam przytomność. Obudził mnie jakiś hałas. W powietrzu wisiał odór ekskrementów, przez zamknięte powieki dochodziło światło. Uniosłam ręce do twarzy. Prawe oko opuchło po ostatnim biciu. Przetarłam lewe, by usunąć zaschniętą w kąciku ropę. Uchyliłam powiekę. Niewiele widziałam, zabrano mi bowiem okulary. Słabe światło dnia, które docierało przez wąskie okno pod sufitem, oświetlało małą kałużę na podłodze. Wyschnięte gardło paliło żywym ogniem, lecz brakowało mi sił, by dosięgnąć wody. Łoskot ucichł, zastąpił go odgłos kroków gdzieś nad moją głową, następnie dudnienie po schodach. Nadchodzili strażnicy. Gdy zazgrzytał klucz w zamku, zmrużyłam oczy. Wkrótce usłyszałam męskie głosy. Zastygłam w bezruchu, udając nieprzytomną. Mimo to podeszli bliżej. Napięłam wszystkie mięśnie w oczekiwaniu na brutalne szarpnięcie, lecz mężczyźni przystanęli na środku celi, nie przerywając rozmowy. Wyglądało na to, że nie mogą dojść do porozumienia. Wytężyłam słuch. - Za słaba - stwierdził jeden z nowo przybyłych, nie po niemiecku, ale i nie po rosyjsku. Po angielsku! Serce zaczęło mi mocniej bić.
- Trzeba ją zabrać. Szybko otworzyłam oczy. Ujrzałam dwóch żołnierzy w ciemnozielonych mundurach. Anglicy? Amerykanie? Zmrużyłam oczy, ale nie rozpoznałam naszytych na rękawach flag. Czyżby nas wyzwolono? Niższy stał do mnie plecami. Wyższy wskazał ponad jego ramieniem na drzwi. - Trzeba ją zabrać - powtórzył, nie kryjąc zniecierpliwienia. Niższy pokręcił głową. Musiałam dać znak, że żyję. Spróbowałam usiąść, ale sparaliżował mnie ból. Odetchnęłam głęboko, zakasłałam, uniosłam nieco rękę. - Widzisz?! - wykrzyknął ten wyższy, podchodząc do mnie szybkim krokiem. Drugi żołnierz nie odpowiedział, tylko przemierzał celę w tę i z powrotem, wciąż kręcąc głową. Ten, który postanowił mnie ratować, ukląkł przy moim boku i próbował nawiązać ze mną kontakt. - Hej, słyszysz mnie? - spytał. Otworzyłam usta, ale wydobyłam z wyschniętego gardła jedynie ciche charczenie. Żołnierz przytknął palec do ust. Skinęłam lekko głową. Wzdrygnęłam się, gdy dotknął mego ramienia. Przez nieskończenie wiele czasu kontakt z drugim człowiekiem zawsze zapowiadał tortury. Mężczyzna wskazał flagę na swoim rękawie. - Nie bój się. Nic ci nie grozi. Amerykanie - powiedział łagodnie, potem ujął mnie stwardniałą dłonią za nadgarstek, żeby zbadać puls. Zmobilizowałam całą siłę woli, by nie wyszarpać ręki. Zapomniałam, jak delikatny bywa dotyk ludz-
kiej dłoni. Żołnierz położył drugą na moim czole, zmarszczył brwi. Zaczął coś szybko mówić, wodząc jasnymi oczami na wszystkie strony. Pokręciłam lekko głową na znak, że nie rozumiem. Przeprosił z rumieńcem na bladych policzkach. Wyjął zza pasa metalową manierkę, nalał do zakrętki trochę płynu i przytknął mi ją do ust. Jego rękaw pachniał ziemią, ściółką, lasem, przywodził na myśl zapachy dzieciństwa. Z rozkoszą łykałam wodę. Nie przeszkadzał mi jej metaliczny smak. Wypiłam jedną porcję, potem drugą, obserwując twarz wybawcy. Wyglądał na niewiele starszego ode mnie. Oceniłam go na dwadzieścia trzy, najwyżej dwadzieścia cztery lata. Miał krótko obcięte włosy, nieco dłuższe na czubku głowy, gdzie tworzyły miękkie fale. Mimo poważnego wyrazu twarzy zmarszczki w kącikach oczu świadczyły o skłonności do śmiechu. Wydał mi się bardzo sympatycznym człowiekiem. Był też bardzo przystojny. Nagle uświadomiłam sobie całą nędzę swego położenia. Zaczął mi przeszkadzać brud na więziennym ubraniu, zlepione krwią i potem włosy. Gdy wypiłam ostatni łyk, głowa opadła mi ze zmęczenia. Żołnierz delikatnie ułożył mnie na podłodze, wysunął rękę spod mojej szyi. „Zostań" - chciałam zawołać, lecz zdobyłam się jedynie na uśmiech wdzięczności. Jego obecność przyniosła mi ukojenie. Pokiwał głową, patrząc na mnie ze smutkiem. Musiał być przerażony, że można doprowadzić człowieka do tak żałosnego stanu. Usiłował wstać, lecz nadludzkim wysiłkiem przytrzymałam jego rękę. Ukląkł przy mnie ponownie, szepcząc
słowa pocieszenia, potem polecił koledze, by sprowadził lekarza. Byłam już spokojniejsza, lecz wciąż kurczowo trzymałam się swego wybawcy. - Już dobrze, zabierzemy cię stąd - zapewnił ciepło, powoli wymawiając słowa. Zapiekły mnie oczy. Koszmar dobiegł końca. Nie wierzyłam swemu szczęściu. Łza spłynęła mi po policzku. Otarł ją palcami, potem wskazał na siebie: - Paul - przedstawił się. Nabrałam powietrza w płuca, niepewna, czy zdołam wypowiedzieć swoje imię. - Mar...ta - wysylabizowałam z trudem i ponownie zapadłam w ciemność.
ROZDZIAŁ DRUGI - Nie śpimy, prawda? - obudził mnie żwawy, kobiecy głos. Zaczęłam szybciej oddychać. Czyżby Niemcy wrócili? - pomyślałam z przerażeniem. Coś się zmieniło. Powietrze już nie cuchnęło odchodami. Pachniało spirytusem i świeżą farbą. Skrobanie szczurów i plusk kapiącej wody zastąpił szmer przyciszonych rozmów. Otworzyłam oczy. Ze zdumieniem stwierdziłam, że nie leżę w więziennej celi, lecz w przestronnej sali o żółtych ścianach. Nie wiedziałam, gdzie jestem. Wtem dostrzegłam stojącą w nogach łóżka kobietę. Z daleka nie rozróżniałam rysów twarzy, lecz nosiła biały strój i czepek. Podeszła, położyła mi rękę na czole i spytała o samopoczucie. Nie umiałam odpowiedzieć. Nadal czułam w boku ból, lecz znacznie słabszy, jakby przytępiony. - Mam na imię Dawa - przedstawiła się. - Wiesz, gdzie jesteś? Rozumiałam ją, mimo że nie mówiła po polsku. Używała jidysz! Nie słyszałam tego języka od
chwili opuszczenia getta. Bardzo przypomina niemiecki, a pielęgniarka mówiła z dziwnym akcentem. Pewnie nie była Żydówką, tylko nauczyła się tego języka. Musiała być z gestapo! Na pewno hitlerowcy zastosowali podstęp, by wydobyć ze mnie zeznania! Musiała dostrzec moje przerażenie, bo szybko wyjaśniła: - Przewieziono cię do prowadzonego przez aliantów obozu dla uchodźców niedaleko Salzburga. Struchlałam na dźwięk słowa „obóz". - Hitlerowskiego? -" wykrztusiłam z trudem przez ściśnięte gardło. - Już nie istnieją. Niemcy ogłosiły kapitulację, Hitler popełnił samobójstwo. Wojna w Europie się skończyła. Niezachwiana pewność w głosie Dawy nieco mnie uspokoiła. Mimo krągłej figury matrony, po twarzy sądząc, mogła mieć nie więcej niż trzydzieści lat. Spod czepka wystawał brązowy loczek. Zaciągnęła nad moją głową zasłonki w oknie. Moim zdaniem niepotrzebnie, zbyt długo przebywałam w ciemnościach, ale brakło mi sił, żeby zaprotestować. Nalała z niebieskiego dzbana trochę wody do stojącej na nocnej szafce szklanki. Spróbowałam usiąść, ale powstrzymała mnie ruchem ręki. Wzięła dodatkową poduszkę z sąsiedniego, pustego łóżka, i umieściła mi za głową. Dopiero teraz zauważyłam, że mam na sobie szpitalną koszulę z szorstkiej, niebieskiej bawełny. - Tylko powoli - ostrzegła Dawa, przystawiając mi naczynie do ust. - Jesteś wyczerpana. O tak,
bardzo dobrze, Marto - pochwaliła, gdy upiłam maleńki łyczek. Na dźwięk mojego imienia otworzyłam szeroko oczy. Skąd je znała? - Miałaś je wypisane na czole, gdy cię przywieźli - wyjaśniła, jakby usłyszała zadane w myślach pytanie. - Żołnierze podczas wyzwalania obozów spisują wszelkie dostępne dane na skórze więźniów, na wypadek gdyby dokumenty zaginęły w drodze - dodała na widok mojej zdziwionej miny, odstawiając szklankę na stolik. Przypomniałam sobie żołnierza, który napoił mnie w celi. - Kto mnie tu przywiózł? - Dwaj Amerykanie. Znaleźli cię w więziennej celi, kiedy wyzwalali obóz w Dachau, niedaleko Monachium. To zaledwie dwie godziny drogi stąd, blisko granicy. Ponad tydzień byłaś nieprzytomna, bo w ranę wdała się infekcja i dostałaś wysokiej gorączki. Nie wiedzieliśmy, czy przeżyjesz, ale w końcu twój organizm zwyciężył. - Zerknęła do tyłu. - Teraz odpocznij. Zawiadomię lekarza, że odzyskałaś świadomość. Gdy zostawiła mnie samą, ponownie uniosłam głowę. Mimo znacznej krótkowzroczności rozróżniłam dwa równe szeregi wąskich łóżek stojące wzdłuż ścian długiej, prostokątnej sali. Na każdym ktoś leżał z wyjątkiem tego obok mnie. Kilka kobiet w białych strojach krzątało się żwawo wokół pacjentów. Wkrótce Dawa wróciła z tacą. Przyprowadziła z sobą starszego mężczyznę w okularach. Zbadał mi
puls, dotknął czoła, wreszcie odchylił koc. Gdy chwycił za brzeg koszuli, żeby ją podnieść, przytrzymałam ją gwałtownie. - Nie bój się, Marto. Doktor tylko sprawdzi, czy rana się goi - uspokoiła mnie Dawa. Zaprzestałam protestów. Dokładałam wszelkich starań, by zachować spokój, gdy obce, zimne dłonie uciskały mi brzuch. Zaskoczył mnie widok świeżych śladów skalpela. - Przeszłaś ponowną operację, ponieważ podczas pierwszej rana nie została prawidłowo oczyszczona. Stąd to zakażenie - wyjaśniła Dawa. - Całe szczęście, że nie rozwinęło się w gangrenę. Kiwnęłam głową. W więzieniu ciągle odczuwałam ból, choć wtedy nie rozumiałam, dlaczego utrzymuje się tak długo po usunięciu kuli. Teraz, zaledwie kilka dni po powtórnej operacji, znacznie zelżał. Lekarz przykrył mnie z powrotem. Zamienił po niemiecku kilka zdań z Dawą tak szybko i z nieznanym mi akcentem, że nie pochwyciłam ani słowa, następnie szybkim krokiem wyszedł z sali. - Doktor zapewnił, że szybko dojdziesz do zdrowia. Kazał mi cię nakarmić. Zjesz zupkę? - spytała wesoło. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, wzięła z tacy miseczkę. Tym razem nie powstrzymywała mnie, kiedy spróbowałam usiąść. Mimo smakowitego zapachu dostałam mdłości i pot wystąpił mi na czoło, więc Dawa odstawiła miskę. Sięgnęła po filiżankę i cukiernicę. - Zacznijmy od herbaty. - Sama wypiję - zapewniłam.
Mdłości ustąpiły. Dawa podała mi naczynie. Ujęłam je oburącz. Ciepły napój uśmierzył ból gardła. Podniosłam wzrok na pomalowany we wzory sufit. Zmrużyłam oczy, usiłując je zidentyfikować. - Kiedyś tu była jadalnia - wyjaśniła Dawa. - Mieszkamy w zamku Leopoldskron, który kiedyś należał do Habsburgów. Hitlerowcy skonfiskowali go ostatnim właścicielom. Przejęliśmy go po nich. Jest bardzo piękny, otoczenie również. Jak wyzdro- wiejesz, oprowadzę cię po okolicy. - Wskazała palcem w górę. - Spójrz na te niezwykle wzory. Odnajdziesz w nich elementy barokowe. - Nie... nie zobaczę ich - wyjąkałam. - Dlaczego? Co ci zrobili? Bili cię po głowie? Upadłaś? - dopytywała Dawa z troską. - Nic z tych rzeczy - zaprzeczyłam gwałtownie, mimo że zadano mi wiele ciosów w głowę. - Mam słaby wzrok, a po aresztowaniu zabrali mi okulary. - Mamy ich sporo w dyżurce, na pewno sobie coś wybierzesz. A teraz spróbuj zupy. Nie miałam odwagi zapytać, co się stało z poprzednimi właścicielami okularów. Dawa odstawiła filiżankę, wzięła miseczkę. Tym razem żołądek nie protestował. Ze smakiem przełknęłam pierwszą łyżkę aromatycznego rosołu. Dawa karmiła mnie powoli, z przerwami. - Trzeba odczekać, sprawdzić, czy żołądek przyjmie pożywienie - wyjaśniła łagodnie. Ogarnęło mnie zniecierpliwienie. Najchętniej pochłonęłabym wszystko od razu. Po raz pierwszy od miesięcy jadłam ciepły posiłek. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale po namyśle przyznałam jej
rację. Podczas odpoczynku wskazałam gestem sąsiednie łóżko i spytałam: - Skoro w całej sali panuje tłok, to czemu tutaj nikogo nie położyliście? - Oddzielono cię od innych, żebyś nie złapała jakiejś choroby zakaźnej. Przywieziono ich z obozu - dodała po chwili wahania. - Mnie też. - Tak, ale w więzieniu pozostawałaś w izolacji. W barakach były straszne warunki. - Gorsze niż w celi? - spytałam z niedowierzaniem. Nie wyobrażałam sobie nic gorszego niż głód, bicie i samotność. Równocześnie zastanawiałam się, czy Dawa wie, z jakiego powodu trzymano mnie osobno. - Niekoniecznie gorsze, ale inne. Szalały tam choroby zakaźne, szczególnie dyzenteria i tyfus. - Straszne... - Moja mama zmarła na tyfus w krakowskim getcie. Wciąż miałam przed oczami jej wyniszczone, obolałe ciało, słyszałam, jak krzyczy w gorączce. - Wkrótce dostaniesz sąsiadkę. Oczekujemy nowego transportu. Potrzebne będzie każde łóżko. Ale dość gadania. Spróbuj jeszcze coś przełknąć. Podczas gdy Dawa mnie karmiła, zerkałam przez jej ramię. Większość pacjentek leżała nieruchomo. Dopiero teraz dotarły do mnie ciche jęki, westchnienia, sygnały wysyłane przez aparaturę medyczną. Poczułam też słaby, metaliczny zapach krwi. Ponownie zwróciłam wzrok na Dawę. - Skąd jesteś? - spytałam. - Moja rodzina pochodzi z Rosji, ale przeniosła
się do Wiednia, gdy byłam dzieckiem. Rodzice zginęli w Buchenwaldzie. - Jesteś Żydówką? - spytałam z niedowierzaniem. Dziwnie mówiła w jidysz, obfite kształty wskazywały, że uniknęła obozu, co wśród mojego narodu graniczyło z cudem. - Tak. Wybuch wojny zastał mnie w południowej Francji, gdzie studiowałam języki obce. Rodzina zabroniła mi wracać do domu, zgłosiłam się więc na ochotnika jako pielęgniarka, a gdy tylko było to możliwe, jak najszybciej wróciłam do Austrii. Ale i tak za późno. Straciłam dom, rodziców, jednym słowem wszystko. Wszystko - powtórzyła z goryczą po chwili milczenia. Rozumiałam jej ból. Mnie też nic nie zostało. Zapiekły mnie oczy, lecz Dawa szybko przybrała spokojny wyraz twarzy. Gdy odstawiła pustą miseczkę na stolik, powróciły więzienne wspomnienia. Wpadłam w popłoch, jak zawsze gdy skończyłam swą rację żywnościową, niepewna, czy kiedykolwiek coś jeszcze dostanę. Dawa widocznie przywykła do podobnych reakcji. - Spokojnie, Czerwony Krzyż dostarcza nam wystarczającą ilość pożywienia - uspokoiła, jakby czytała w moich myślach. - Jeśli nie zwrócisz tego, co zjadłaś, za godzinę przyniosę ci chleba. Na razie nie dostaniesz nic więcej, dla twojego dobra. Z ulgą opadłam na poduszki. - Dzięki. Tak się o mnie troszczysz... - Głos załamał mi się ze wzruszenia. - Marto, wiem, przez co przeszłaś - powiedziała ciepło. - Zależy nam wszystkim, byś jak najszybciej
wróciła do zdrowia... i do normalnego życia, które teraz, gdy wojna się skończyła, znów zacznie rozkwitać. - Zamyśliła się na moment, posmutniała, lecz zaraz się uśmiechnęła. - A teraz odpocznij. Muszę zajrzeć do pozostałych pacjentów. Spróbuj zasnąć. Sen to najlepsze lekarstwo. Wstała, zabrała tacę, lecz nie pozwoliłam jej odejść. - Dawo, zaczekaj - poprosiłam, unosząc ponownie głowę. - Czy znasz żołnierzy, którzy mnie tu przywieźli? - Nie, a czemu pytasz? - Dawa uniosła brwi ze zdziwienia. - Jeden z nich miał na imię Paul. Napoił mnie, zanim straciłam przytomność. - Gdy wymówiłam to imię, moje serce przyśpieszyło rytm. - Znasz nazwisko? Zamknęłam oczy, usiłując przypomnieć sobie identyfikator na mundurze, ale bez skutku. Bezradnie pokręciłam głową. - Tysiące Amerykanów wyzwala więźniów. Popytam przy następnych transportach, ale nie obiecuj sobie zbyt wiele. A teraz śpij. Zajrzę do ciebie po obchodzie. Znów poczułam się samotna i opuszczona. Opadłam na poduszki, odprowadziłam Dawę wzrokiem. I nagle, na krótką chwilę, ogarnęła mnie nieprawdopodobna radość. Wreszcie uwierzyłam, że nie śnię, że naprawdę mnie uratowano! Tak, byłam samotna i opuszczona, ale przede mną całe życie. Całe długie życie! A jeszcze tak niedawno moim jedynym marzeniem była jak najszybsza śmierć... by
uciec przed męką i dołączyć do moich najbliższych. Zaczęłam cicho szlochać i śmiać się na przemian. Byłam rozdarta między tragedią mojego narodu i mojej rodziny a nadzieją, całkiem realną nadzieją na przyszłe szczęśliwie życie. Czułam, że z tego chaosu myśli i uczuć rodzi się nowa ja, kobieta, która nigdy nie zapomni minionych strasznych lat, lecz zarazem będzie śmiało kroczyć nową drogą ku słońcu... Wreszcie zmorzył mnie sen. Gdy otworzyłam oczy, wokół panowały ciemności, tylko blask księżyca zza okna uparcie torował sobie drogę przez zaciągnięte zasłony za moimi plecami. Nie potrafiłam określić, jak długo spałam. Chore sąsiadki ciężko dyszały, inne usiłowały wyrównać oddech, żeby zasnąć. Na jednym z dalszych łóżek ktoś cicho popłakiwał. Zaschło mi w gardle. Sięgnęłam po szklankę z wodą. Gdy odstawiałam ją z powrotem, dostrzegłam kilka metalowych przedmiotów, których wcześniej nie widziałam. Okulary! Z niecierpliwością włożyłam pierwszą parę. Były o wiele za słabe. Drugie okazały się jeszcze słabsze, trzecie tak mocne, że gdy je włożyłam, dostałam zawrotów głowy. Rozczarowana zerknęłam na stolik w obawie, że nic sobie nie dopasuję. Zostały jeszcze dwie pary. Wstrzymałam oddech, sięgając po następne... i wszystkie sprzęty nabrały ostrości! Trafiłam na niemal idealnie dopasowane soczewki. Ogarnęła mnie euforia. Odwróciłam głowę ku oknu, lecz gwałtowny ruch wywołał silny ból w operowanym boku. Gdy rozsunęłam zasłonki, zaparło mi dech
z wrażenia. Horyzont przesłaniały majestatyczne, pokryte śniegiem góry. Strome szczyty sięgały gwiazd. Alpy odbijały się w idealnie gładkim lustrze jeziora u podnóża. Zamrugałam. Nie mogłam uwierzyć, że jeszcze istnieje tak nieskalane piękno. Co ja tu robię? - pomyślałam. Czym zasłużyłam na tyle szczęścia, by pozostać przy życiu, przebywać w tak czarownym zakątku, gdy tylu innych zginęło? Czy powinnam dziękować Bogu? Przestałam w niego wierzyć kilka lat temu, gdy ujrzałam ciało ojca, którego hitlerowcy powiesili na głównym placu naszej wioski. Zamordowali go za to, że przemycił jedzenie dla chłopca skazanego na śmierć głodową za kradzież chleba. Powinnam była umrzeć wtedy albo później, na moście lub w więzieniu, lecz przeżyłam. Być może jednak jakaś wyższa siła zdecydowała zachować mnie przy życiu? Nim zasnęłam, w histerycznym nastroju opłakiwałam tragedię Żydów i mojej rodziny, a zarazem euforycznie myślałam o przyszłości. Wiedziałam, że wszystko będę musiała rozważyć, zastanowić się, zrozumieć i to, co minęło, i to, co jest teraz, i to, co mnie najpewniej czeka. Zrozumieć też będę musiała samą siebie... Zapadłam w głęboką zadumę, wodząc wzrokiem po cudownym pejzażu. Myśli biegły swobodnym tokiem, jakby we śnie, obrazy pojawiały się i znikały. Ile trwała ta chwila? Nie wiem. Co z niej pamiętam? Właściwie nic. Ale to była ważna chwila. Ulga dla zbolałej, okaleczonej duszy... Zanim opuściłam zasłonki, zerknęłam po raz
ostatni na góry. Już chciałam się położyć, lecz zastygłam w bezruchu w pół drogi. Na sąsiednim łóżku spostrzegłam młodą kobietę. Musieli ją przywieźć, gdy spałam. - Dzień dobry! - szepnęłam. Nie odpowiedziała. Miała płytki oddech, pewnie była nieprzytomna. W pierwszej chwili pomyślałam, że musi być sporo starsza ode mnie, lecz przyjrzawszy się jej uważnie, przeraziłam się. To była młoda kobieta, lecz potwornie wyniszczona. Wystające kości policzkowe niemal przebijały skórę. Poruszała gałkami ocznymi pod cienkimi jak papier powiekami. Włosy ostrzyżono jej tak krótko, że miejscami przeświecała goła skóra. Zaciskała palce na rogach poduszki, jakby obawiała się, że ktoś ją zabierze. Koc zsunął się z jej ramion, odsłaniając blady, wystający obojczyk. Nakryłam ją po szyję. Poszukałam wzrokiem Dawy lub innej pielęgniarki, by zapytać o nowo przybyłą, lecz żadnej nie znalazłam. Dostrzegłam za to zawieszoną na poręczy kartę informacyjną. Wzięłam ją delikatnie, żeby nie obudzić chorej. Nie zrozumiałam ani słowa ze skomplikowanych angielskich terminów medycznych, lecz w górnym rogu znalazłam imię. Moja współtowarzyszka nazywała się Rose. Po odłożeniu karty na miejsce wypowiedziałam je głośno raz i drugi. Dziewczyna poruszyła oczami pod zamkniętymi powiekami, wreszcie je uchyliła. Pozdrowiłam ją po polsku, przedstawiłam się. Nie odpowiedziała. Przeszłam więc na jidysz, lecz ona tylko patrzyła na mnie w milczeniu wielkimi, fiołkowymi oczami o kształcie migdałów.
Przypomniałam sobie własne przebudzenie, lęki, wreszcie sposób, w jaki Dawa uciszyła moje obawy. - Jesteś bezpieczna - zapewniłam pośpiesznie. - Przebywasz w obozie dla uchodźców prowadzonym przez aliantów. Znów odpowiedziała mi cisza. Lecz zaraz potem Rose wyciągnęła do mnie rękę. Ujęłam kościste, rozpalone gorączką palce. - Na pewno przeszłaś przez piekło. Ja też. Ale mamy to już za sobą. Jesteśmy w bezpiecznym miejscu. Wszystko będzie dobrze, obiecuję. Rozumiesz? Rose nadal milczała. Zaniknęła oczy. Przemknęło mi przez głowę, że niepotrzebnie ją obudziłam. Nie uspokoiłam jej. Zwróciłam ponownie głowę ku gwiazdom za oknem. Czy powinnam wypowiedzieć życzenie? Nie, to bluźnierstwo prosić jeszcze o cokolwiek, gdy podarowano mi nowe życie. A jednak zastanawiałam się, czego pragnę i co przyniesie przyszłość. Odwróciłam się, żeby opisać Rose góry, lecz równy oddech i spokojna twarz świadczyły o tym, że ponownie zasnęła. Postanowiłam zaczekać do rana, żeby spytać Dawy, skąd pochodzi moja współtowarzyszka i co jej dolega. Nadal ściskając jej dłoń, ponownie zwróciłam oczy ku gwiazdom i zapadłam w zadumę.
ROZDZIAŁ TRZECI Dwa miesiące później siedziałyśmy z Dawą na tarasie na ławce, obok nas Rose na wózku inwalidzkim czytała na głos po angielsku powieść Louisy May Alcott „Małe kobietki": - Ucząc te nieznośne dzieciaki po całych dniach, marzę o domowym zaciszu. - Ale maruda! - skomentowałam w jidysz. - Marto! - Dawa rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie. - Te siostrzyczki są naprawdę niewdzięczne. Pośród wojennej zawieruchy siedzą pod własnym bezpiecznym dachem i jeszcze narzekają! - Tylko Meg - sprostowała Rose. - Aha! A druga jęczy, że nudzi ją siedzenie w wielkim domu i czytanie na głos cioci. - To Jo. One również ucierpiały na swój sposób. Brakuje im żywności, a ojciec walczy na froncie - tłumaczyła Rose. - Podczas wojny secesyjnej w Ameryce cywile nie ucierpieli tak bardzo jak my. Ta wojna uderzyła we wszystkich, dotarła do każdego domu, zamieniła
życie wszystkich ludzi w krwawą walkę - wtrąciła Dawa, powoli i starannie wymawiając angielskie słowa. Po ostatnim zdaniu zacisnęła usta, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. Rose uniosła książkę. - Mam czytać dalej? - spytała. - Tak. Robisz wspaniałą rzecz - zapewniła Dawa, poklepując ją po dłoni. Rose wróciła do przerwanej lektury, ale ja już nie byłam w stanie skupić uwagi. Od prawie godziny słuchałam, usiłując zrozumieć obcy tekst. Tłumaczyłam w myślach słowo po słowie, aż głowa rozbolała od wysiłku. Przeniosłam wzrok na niebo. Był sierpień, więc słońce powinno świecić jeszcze co najmniej przez godzinę, lecz tego dnia zakryła je gruba warstwa szarych chmur. Stromy szczyt Untersbergu tonął we mgle. Wciągnęłam w nozdrza słodki zapach kapryfo-lium, dochodzący z otaczającego taras ogrodu. Dawa zapewniła, że zdrowieję w znacznie szybszym tempie niż przewidywali lekarze. Rana pooperacyjna niemal się zagoiła. Odczuwałam bóle właściwie już tylko przy zmianie pogody. - Chciałabyś przeczytać ze dwie linijki, Marto? - wyrwał mnie z zamyślenia głos Rose. Po chwili wahania odmówiłam. Wcześniej spróbowałam na prośbę Dawy, lecz angielski tekst wciąż sprawiał mi znaczne trudności. Rose mówiła płynnie po angielsku, ponieważ jako dziecko spędzała wakacje u cioci w Anglii, ja natomiast dopiero tu zaczęłam naukę. Uczęszczałam codziennie wraz z innymi mieszkańcami na lekcje w zamkowej biblio-
tece. Mówienie nie sprawiało mi kłopotów, gorzej z czytaniem. Na razie nie wyszłam poza książeczki dla dzieci. Dawa pomagała mi w miarę możliwości. Odziedziczyła zdolności do języków po ojcu, który był tłumaczem. Władała angielskim, francuskim, ojczystymrosyjskim,jidysz,aponieważ wychowała się w Austrii - również biegle niemieckim. Kiedy Rose wróciła do książki, popatrzyłam na zamek Leopoldskron. Zdumiewały mnie rozmiary i przepych tej monumentalnej, trzykondygnacyjnej budowli z dwoma skrzydłami po bokach i olbrzymimi oknami na frontowej ścianie. Z ogromnego holu z wielkim, kryształowym żyrandolem wiodły na górę kręcone, marmurowe schody. Wkrótce po przyjeździe Dawa poinformowała mnie, ze na pierwszym piętrze, w dawnej sali balowej, utworzono oddział męski. Znajdowały się tam również mała kaplica i biblioteka. Na drugim, niedostępnym dla pacjentów piętrze, urzędowała administracja obozu. Gdy Rose dotarła do końca rozdziału, Dawa kazała jej przerwać. - Potrzebujesz odpoczynku - zadecydowała. Rzeczywiście dziewczyna źle wyglądała z ziemistą cerą i ciemnymi obwódkami wokół oczu. Nie dochodziła do siebie tak szybko jak ja. Dawa powiedziała mi, że Rose ma dziewiętnaście lat. Przed wojną mieszkała w Amsterdamie. Mimo ze była tylko półkrwi Żydówką, przeszła przez kilka obozów koncentracyjnych. Przywieziono ją tu z Terezina w Czechosłowacji. Gdy stwierdziłam, ze musiała tam przejść przez piekło, Dawa wyjaśniła,