James Bowen Kot Bob i ja Jak kocur i człowiek znaleźli szczęście na ulicy Przełożył Andrzej Wajs Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA
-) -)Kot Bob i ja
Informacje o dokumencie
Rozmiar : | 1.0 MB |
Rozszerzenie: |
//= config('frontend_version') ?>
Rozmiar : | 1.0 MB |
Rozszerzenie: |
James Bowen Kot Bob i ja Jak kocur i człowiek znaleźli szczęście na ulicy Przełożył Andrzej Wajs Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA
James Bowen, londyński muzyk uliczny, w 2007 roku znalazł kota, którego nazwał Bob. Od tamtej pory James i Bob są nierozłączni.
Dla Bryna Foxa... i każdego, kto kiedyś stracił przyjaciela
Rozdział 1 Towarzysze podróży Przeczytałem gdzieś takie słynne zdanie: każdego dnia dostajemy drugą szansę. Wystarczy tylko po nią sięgnąć – ale zwykle tego nie robimy. Spora część mojego życia potwierdza tę prawdę. Szczęśliwych trafów nie brakowało, zdarzały się niemal codziennie. Długo nie potrafiłem wykorzystać żadnego z nich, aż tu nagle, wczesną wiosną 2007 roku, coś zaczęło się zmieniać. To właśnie wtedy zakumplowałem się z Bobem. Kiedy teraz o tym myślę, mam wrażenie, że on także dostał wówczas drugą szansę od losu. Spotkałem go w ponury czwartkowy wieczór. Marcowy Londyn nie otrząsnął się jeszcze z zimy i na ulicach wciąż panował lodowaty ziąb, szczególnie gdy wiało znad Tamizy. Tej nocy czuło się wręcz ostatnie ukłucia mrozu i dlatego po całym dniu muzykowania za grosze w Covent Garden trochę wcześniej niż zwykle wróciłem do mieszkania przydzielonego mi niedawno przez opiekę społeczną w Tottenham, w północnej części Londynu. Jak zawsze miałem z sobą czarny futerał z gitarą i plecak, ale tego wieczoru nie byłem sam. Towarzyszyła mi moja najlepsza przyjaciółka Belle. Przed laty byliśmy parą, potem zaś staliśmy się po prostu dobrymi kumplami. Razem wsuwaliśmy tanie curry na wynos i oglądaliśmy filmy na małym czarno-białym telewizorze, który udało mi się wyszukać w sklepie dla ubogich za rogiem. W bloku winda jak zwykle nie działała, ruszyliśmy więc z rezygnacją w stronę schodów, żeby zacząć wspinaczkę na piąte piętro. Jarzeniówka w korytarzu była rozbita i część parteru tonęła w mroku, ale po drodze nie mogłem nie zauważyć płonącej w ciemnościach pary oczu. Kiedy usłyszałem ciche miauczenie, w którym pobrzmiewała delikatna nuta skargi, od razu wiedziałem, co to takiego. Podszedłem bliżej i w półmroku zdołałem dostrzec rudego kota zwiniętego na wycieraczce jednego z mieszkań na parterze, przy samym wejściu na klatkę schodową. Dorastałem z kotami i zawsze miałem do nich słabość. Kiedy zrobiłem kilka kroków w stronę zwierzaka i uważniej mu się przyjrzałem, uznałem, że to kocur. Nawet po ciemku widać było, że jest w nim coś niezwykłego. Od razu wiedziałem, że to gość z charakterem. Nie okazywał najmniejszego zaniepokojenia, wręcz przeciwnie. Biła od niego spokojna, niezachwiana pewność siebie. Zachowywał się tak, jakby ten ciemny korytarz był jego domem, a sądząc po spojrzeniu, jakie mi posyłał – niewzruszone, zaciekawione i rozumne – to ja wtargnąłem na jego terytorium, nie odwrotnie. Spojrzał na mnie, jak gdyby pytał: „Coś ty za jeden i czego tutaj szukasz?”. Co miałem robić? Musiałem przyklęknąć i się przedstawić. – Cześć, stary. Nie widziałem cię tu przedtem. To twoja meta? – zapytałem. Obrzucił mnie tym samym badawczym, lekko wyniosłym spojrzeniem, jakby nadal się zastanawiał, czy warto mi odpowiadać. W końcu się odważyłem i pogłaskałem go po szyi – po części, by mu pokazać, że możemy być kumplami, a po części, by sprawdzić, czy nosi obróżkę albo identyfikator. Niewiele mogłem dostrzec, ale od razu się połapałem, że nic takiego nie ma i że pewnie jest włóczęgą. W Londynie roiło się od bezdomnych kotów. Pieszczoty chyba przypadły mu do gustu, bo zaczął lekko czochrać się o moje nogi.
Głaszcząc go, wyczułem, że sierść kocura jest w raczej kiepskim stanie, i odkryłem kilka wyliniałych miejsc. Było jasne, że potrzebuje porządnego posiłku. A ze sposobu, w jaki się o mnie ocierał, wywnioskowałem, że nie zawadziłaby też odrobina miłości. – Biedak. Chyba nie ma domu. Jest bez obróżki. I wychudzony jak nieszczęście – powiedziałem, przenosząc wzrok na Belle, która cierpliwie czekała przy pierwszym schodku. Wiedziała, że wymiękam, kiedy w grę wchodzą koty. – Nie, James, nie możesz go zabrać – odparła, wskazując ruchem głowy mieszkanie, przed którym przycupnął. – Nie przyszedłby ot tak sobie pod te drzwi. Musi należeć do kogoś, kto tu mieszka. Pewnie czeka, aż ten ktoś wróci i wpuści go do środka. Chcąc nie chcąc, musiałem się z nią zgodzić. Nie mogłem go po prostu podnieść i wziąć do domu, nawet jeśli wszystkie znaki wskazywały na to, że jest bezdomny. Sam dopiero się wprowadziłem i jeszcze nie całkiem byłem w nowym miejscu urządzony. A co, jeśli kocur rzeczywiście mieszka za tymi drzwiami? Jego państwo na pewno nie byliby zachwyceni, gdyby po powrocie stwierdzili, że ktoś zwinął ich zwierzaka, prawda? Zresztą branie sobie na głowę kota to ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałem. Byłem niedoszłym zawodowym muzykiem i narkomanem na odwyku, ledwo wiążącym koniec z końcem w mieszkaniu należącym do opieki społecznej. Już wzięcie odpowiedzialności za samego siebie niemalże przekraczało moje możliwości. Kiedy nazajutrz rano, w piątek, zbiegłem w dół klatki schodowej, rudzielec nadal tkwił na wycieraczce. Wyglądało na to, że przez dobre dwanaście godzin nie opuścił posterunku. Znów przyklęknąłem na jedno kolano i pogłaskałem go po grzbiecie. I znów zauważyłem, że kocur to uwielbia. Mruczał cicho, zadowolony z uwagi, jaką mu okazywałem. Nie zaufał mi jeszcze na sto procent. Ale widziałem, że mnie lubi. Dopiero w świetle dnia mogłem docenić jego urodę. Uderzały zwłaszcza przeszywające mnie na wylot zielone ślepia, choć kiedy przyjrzałem się bliżej, stwierdziłem, że musiał brać udział w jakiejś bójce albo ulec wypadkowi, bo na pyszczku i łapach odkryłem skaleczenia. Sierść rzeczywiście miał bardzo mizerną: miejscami przerzedzoną i skołtunioną, z co najmniej półtuzinem łysych placków odsłaniających nagą skórę. Było mi go teraz zwyczajnie żal, ale zaraz znów sobie powiedziałem, że i bez kota mam dosyć kłopotów: przecież dopiero wychodziłem na prostą. A zatem, bardzo niechętnie, ruszyłem na przystanek, żeby złapać autobus z Tottenham do śródmieścia i Covent Garden, gdzie jak co dzień planowałem zarobić kilka funtów, grając na chodnikach. Do domu dotarłem dosyć późno, przed dziesiątą wieczorem. Od razu podszedłem do ciemnego zakamarka, gdzie przedtem siedział rudy, ale już go nie było. Poczułem duże rozczarowanie, a jednocześnie jeszcze większą ulgę. Doszedłem do wniosku, że właściciel w końcu wpuścił go do środka, kiedy Bóg wie skąd wrócił. Podłamałem się, bo następnego dnia zobaczyłem kota w tym samym miejscu. Wydawał się jeszcze bardziej bezbronny i zaniedbany. Wyglądał na zmarzniętego i głodnego, drżał lekko na całym ciele. – Ciągle tutaj? – zapytałem, gładząc go po grzbiecie. – Nie miewamy się dziś najlepiej, co? Zdecydowałem, że nie można tego tak ciągnąć. Zapukałem do drzwi. Czułem, że muszę coś powiedzieć. Jeśli kot miał właścicieli, nie wolno im było traktować go w taki sposób. Potrzebował picia i jedzenia – i kto wie, może nawet lekarza. W drzwiach stanął jakiś facet. Był nieogolony, miał na sobie T-shirt i gacie od dresu. Wyglądał, jakbym wyrwał go ze snu, choć dawno minęło południe.
– Nie chcę ci przeszkadzać, stary, ale czy to twój kot? – rzuciłem. Przez chwilę patrzył na mnie, jakbym urwał się z choinki. – Jaki kot? – spytał, zanim spojrzał w dół i zobaczył zwiniętego w kulkę rudego. – Ten? Nie, to nie mój – powiedział, wzruszając obojętnie ramionami. – Pomyliłeś adres, człowieku. – Siedzi tu od kilku dni – oznajmiłem, znowu ściągając na siebie nieprzytomny wzrok kolesia. – Serio? Musiał zwąchać jakiś zapach z kuchni albo co. Dobra, jak powiedziałem, nie ten adres. I zatrzasnął za sobą drzwi. Nie zastanawiałem się dłużej. – Okej, kolego. Idziemy – zwróciłem się do rudzielca, sięgając do plecaka po pudełko przysmaków, którymi podczas muzykowania na ulicy częstowałem podchodzące do mnie psy i koty. Potrząsnąłem mu przed nosem pudełkiem, a on natychmiast zerwał się na równe nogi i ruszył za mną. Trochę się chwiał i lekko powłóczył jedną z tylnych łap, więc wdrapywaliśmy się na piąte piętro bardzo powoli. Ale wreszcie dotarliśmy szczęśliwie do mojego mieszkania. Było w nim dość nędznie i goło: telewizor, sofa z second-handu, materac w kącie małej sypialni, a w aneksie kuchennym nawalająca wciąż lodówka, mikrofala, czajnik i opiekacz. Nie dorobiłem się kuchenki. Poza tymi gratami miałem jeszcze książki, filmy i jakieś durnostojki. Jestem trochę jak sroka: zgarniam z ulicy wszystko jak leci. W tamtym czasie trzymałem więc w jednym kącie zepsuty parkometr, a w innym przetrąconego sklepowego manekina w kowbojskim kapeluszu. Któryś z kumpli nazwał kiedyś moją chatę kramem z osobliwościami. Jednak gdy kocisko rozeznało się jako tako w nowym otoczeniu, naprawdę je zaciekawiła jedynie kuchnia. Wyłowiłem z lodówki karton mleka, które przelałem na spodek, a potem rozcieńczyłem wodą, bo wbrew popularnej opinii koty źle reagują na laktozę. Rudy opróżnił swój spodeczek błyskawicznie. Miałem jeszcze trochę tuńczyka, więc zmieszałem go z rozkruszonymi przysmakami, robiąc coś w rodzaju pasty. Rudy rozprawił się z nią równie szybko jak z mlekiem. „Biedaczysko. Musiał umierać z głodu” – pomyślałem. Po chłodzie i ciemnościach korytarza moje mieszkanie było dla kocura luksusowym apartamentem w pięciogwiazdkowym hotelu. Zwierzak wydawał się bardzo zadowolony, a gdy już sobie podjadł, poszedł do dużego pokoju, gdzie zwinął się w kłębek na podłodze przy kaloryferze. Usiadłem obok i przyjrzałem mu się uważniej. Nie miałem już żadnych wątpliwości: coś było nie tak z jego prawą tylną łapą. Kiedy przykucnąłem i zacząłem uważnie ją oglądać, zobaczyłem ogromny ropień. Rana odpowiadała wielkości potężnego kła, więc od razu zrozumiałem, jak się jej dorobił. Zaatakował go pewnie jakiś pies lub lis, złapał za nogę, a gdy biedak próbował uciec, zacisnął zęby. Kot miał też sporo skaleczeń, jedno na pyszczku, obok oka, resztę na łapach i na grzbiecie. Zdezynfekowałem ranę najlepiej, jak umiałem: wsadziłem zwierzaka do wanny i przemyłem ranę tonikiem bezalkoholowym, a potem położyłem trochę wazeliny. Większość kotów zrobiłaby piekło i demolkę, gdybym potraktował je w ten sposób, ale rudy był uosobieniem dobrych manier. Prawie całą resztę dnia spędził zwinięty w kłębek obok kaloryfera: zaklepał sobie tę miejscówkę. Trochę też pobuszował po mieszkaniu, wskakując, na co się dało, i ostrząc
o wszystko pazury. Odkąd wyczaił stojącego w kącie manekina, ciągnął do niego jak niedźwiedź do miodu. Nie protestowałem. Mógł robić, co tylko chciał. Wiedziałem, że rude kocury są bardzo żywe, a ten nie pokazał jeszcze, co potrafi. Kiedy się pochyliłem, żeby go pogłaskać, nagle skoczył w górę i zaczął machać łapami. W pewnym momencie tak się rozochocił, że omal mnie nie smagnął pazurem. – W porządku, stary, wyluzuj – napomniałem go i postawiłem na podłodze. Wiedziałem, że młode niewykastrowane samce są wulkanami energii. Uznałem, że nie przeszedł jeszcze zabiegu kastracji i że musi być bardzo młody. Nie miałem, rzecz jasna, stuprocentowej pewności, ale nadal nie opuszczało mnie wrażenie, że trafił tu z ulicy, a nie z czyjejś kanapy. Wieczór spędziłem przed telewizorem, natomiast kot znów ułożył się przy grzejniku, najwyraźniej zadowolony z obrotu spraw. Wstał dopiero wtedy, gdy poszedłem spać. Podreptał za mną aż do sypialni, gdzie zwinął się w kłębek przy moich stopach na samym brzegu posłania. Słysząc, jak cicho mruczy w ciemności, poczułem się szczęśliwy. Pewnie chodziło o towarzystwo. Ostatnio mi go brakowało. W niedzielę wstałem trochę wcześniej, żeby rozejrzeć się po okolicy i spróbować odnaleźć właściciela rudego. Może ktoś porozwieszał ogłoszenia o zaginionym kocie? Niemal codziennie widywałem takie plakaty na latarniach, tablicach informacyjnych, nawet na przystankach. Opiekunowie błagali o zwrot swoich ulubieńców, a zagubionych zwierząt było już tak wiele, że czasem się zastanawiałem, czy w dzielnicy nie działa aby jakiś gang porywaczy. Na wypadek gdyby szybko mi się powiodło, zabrałem kota z sobą – na smyczy zrobionej ze sznurowadła. Tak było bezpieczniej. Wydawał się szczęśliwy, krocząc u mojego boku, kiedy razem schodziliśmy na parter. Na ulicy jednak zaczął mocno ciągnąć, jakby chciał się wyrwać. Zrozumiałem, że pilno mu załatwić kocią sprawę. I faktycznie pociągnął mnie od razu w stronę trawnika i krzaków pod sąsiednim blokiem, gdzie zniknął na minutę czy dwie. Zaraz potem wrócił i na szczęście bez protestów dał sobie znów założyć smycz. „Chyba naprawdę mi ufa” – zauważyłem. Poczułem, że trzeba mu za to zaufanie odpłacić i pomóc wydostać się z kłopotów. Pierwszym portem, do jakiego przybiliśmy, był próg domu pewnej pani mieszkającej po drugiej stronie ulicy. Znali ją tu wszyscy jako osobę czułą na biedę dzikich kotów, które karmiła i sterylizowała. Kiedy stanęła w drzwiach, za jej plecami zobaczyłem co najmniej pięć znajd. Jeden Bóg wie, ile ich tam było naprawdę. Wyglądało to tak, jakby wszystkie zwierzaki w promieniu wielu kilometrów waliły prosto do niej, wiedząc, że prowadzi najlepszą darmową jadłodajnię. Nie miałem pojęcia, skąd ona bierze środki na wyżywienie tylu głodomorów. Od razu polubiła mojego kocura i poczęstowała go jakimś smakołykiem. Jednak nawet ta przemiła kobieta nie wiedziała, skąd się tu wziął. Nie widziała rudzielca nigdy przedtem. – Założę się, że jest z innej dzielnicy. Nie zdziwiłabym się, gdyby ktoś go podrzucił – oznajmiła. Obiecała mieć oczy i uszy otwarte. Czułem, że się nie myli. Kot najwyraźniej pochodził z innej części Londynu, nie z Tottenham. Z czystej ciekawości zdjąłem mu smycz, żeby sprawdzić, czy wie, dokąd iść. Nie wiedział. Stało się to oczywiste, gdy tylko wyszliśmy na ulicę. Wydawał się kompletnie zagubiony. Spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Nie mam pojęcia, gdzie jestem. Chciałbym zostać z tobą”. Wałęsaliśmy się razem jeszcze kilka godzin. W pewnym momencie dał drapaka w krzaki, bo znów go przypiliło, a ja skorzystałem z okazji, by popytać o rudego przechodniów. Odpowiadali zawsze tak samo – pustym spojrzeniem i wzruszeniem ramion. Było jasne, że kot nie chce się ze mną rozstawać. A ja, kręcąc się z nim po ulicach, dalej
rozmyślałem o jego przeszłości. Co mu się właściwie przytrafiło? Co porabiał, zanim wylądował na wycieraczce? Niewykluczone, że rzeczywiście miał wcześniej jakiś dom. Był pięknym stworzeniem, więc pewnie kupiono go pod choinkę albo na czyjeś urodziny. Rude koty bywają nieco narwane, zwłaszcza gdy się ich nie wykastruje (czego doświadczyłem już na własnej skórze), a niektóre z czasem stają się bardzo dominujące. Czułem, że gdy kocur trochę się rozkręci, nie zdołam nad nim zapanować. Oczami wyobraźni zobaczyłem jego opiekunów mówiących: „Miarka się przebrała”, pakujących go na tylne siedzenie auta i wyrzucających nieszczęśnika z samochodu prosto na chodnik albo na pobocze drogi, zamiast oddać zwierzaka do schroniska czy RSPCA[1] . Koty mają wspaniały zmysł orientacji, ale tego najwyraźniej wywieziono zbyt daleko i nie dał rady wrócić. Albo zrozumiał, że tamten dom nie był domem z prawdziwego zdarzenia, i postanowił znaleźć sobie inny. Miałem też drugą teorię. Może należał do starszej osoby, która nagle zmarła? Oczywiście oba przypuszczenia mogły być fałszywe. Zwłaszcza fakt, że rudy załatwiał swoje potrzeby na dworze, przeczył założeniu, że jest kotem domowym. Ale im lepiej go znałem, tym bardziej byłem przekonany, że miał wcześniej pana lub panią. Momentalnie przywiązywał się do ludzi okazujących mu życzliwość. Tak właśnie postąpił ze mną. Najwięcej mogłaby powiedzieć jego rana, która, szczerze mówiąc, wyglądała paskudnie. Na pewno dorobił się jej w jakiejś bójce. Ze skaleczenia sączyła się ropa, czyli musiało pochodzić sprzed paru dni, może sprzed tygodnia. To podsunęło mi jeszcze inną myśl. Londyn zawsze był pełen dachowców: włóczęg szukających śmietnikowych resztek, zdanych na łaskę i niełaskę ludzi. Pięćset czy sześćset lat temu miejsca takie jak Gresham Street w City, Clerkenwell Green czy Drury Lane nazywano „kocimi ulicami”, bo rzeczywiście pękały w szwach od kotów. Te bezpańskie zwierzaki były rozbitkami na wezbranej fali miasta, dzień w dzień walczącymi o przetrwanie. Wiele z nich wyglądało jak ten rudy kocur – wynędzniały, poobijany. Może rozpoznał we mnie pokrewną duszę. [1] Royal Society for the Prevention of Cruelty to Animals – Królewskie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. (Wszystkie przypisy pochodzą od redakcji).
Rozdział 2 Jak się staje na nogi Już w dzieciństwie szukałem towarzystwa kotów i czułem, że dobrze je rozumiem. Przez nasz dom przewinęło się kilka syjamów, mieliśmy również piękną szylkretkę. Wspominam je wszystkie z czułością, choć najlepiej pamiętam tego, z którym wiąże się najsmutniejsza historia. Dorastałem w Anglii, a potem w Australii, gdzie przez jakiś czas mieszkaliśmy w miasteczku Craigie, w zachodniej części kontynentu. Mieliśmy wtedy ślicznego kociaka z puchatą białą sierścią. Nie pamiętam już, skąd się wziął; możliwe, że dostaliśmy go od jakiegoś farmera. Skądkolwiek do nas przyszedł, to miejsce musiało być koszmarne. A że z jakichś powodów poprzedni właściciel nie zabrał go do weterynarza, dość późno się okazało, że malec jest zjadany przez pchły. Z początku nic nie zauważyliśmy. Kociak miał gęste białe futro i pchły mogły w nim buszować zupełnie niepostrzeżenie. Pchły, oczywiście, są pasożytami. Wysysają życie z innych stworzeń, żeby przedłużyć własne. Zorientowaliśmy się w sytuacji dopiero wtedy, gdy wysączyły z niego prawie całą krew – za późno, żeby mu pomóc. Mama natychmiast zabrała go do weterynarza, ale usłyszała, że nie powinna robić sobie żadnych nadziei. Kotek cierpiał już na wszelkie możliwe infekcje. Umarł kilka tygodni po tym, jak do nas trafił. Miałem wówczas pięć czy sześć lat i byłem załamany. Moja mama również. Często o nim potem myślałem, zwłaszcza gdy na mojej drodze stawał biały kot. A to wspomnienie powróciło szczególnie silnie podczas weekendu, który spędzałem z rudzielcem. Wiecie już, że jego sierść, miejscami wyliniała, wyglądała okropnie. Miałem okropne przeczucie, że rudy podzieli los białego kociaka. Siedząc z nim w moim mieszkaniu tamtego niedzielnego wieczoru, podjąłem decyzję: nie pozwolę, żeby sytuacja się powtórzyła. Nie zamierzałem sobie wmawiać, że zapewniłem mu świetną opiekę. Niczego nie mogłem być pewien. Musiałem zabrać go do weterynarza. Wiedziałem, że pierwsza pomoc, jakiej mu udzieliłem, nie spowoduje, że rana się zagoi. A poza tym nie miałem pojęcia, co jeszcze dolega rudemu. Nie chciałem ryzykować i czekać z założonymi rękami na rozwój wypadków, toteż postanowiłem z samego rana, w poniedziałek, wziąć go do najbliższego ośrodka RSPCA, na końcu Seven Sisters Road, nieopodal parku Finsbury. Nastawiłem budzik na bardzo wczesną porę, a gdy wstałem, dałem rudemu śniadanie: miskę rozkruszonych chrupek z tuńczykiem. Był kolejny brzydki poranek, ale wiedziałem, że nie mogę szukać wymówek. Biorąc pod uwagę poharataną łapę, nie wydawało się możliwe, że rudy zdoła znieść półtoragodzinny spacer, zdecydowałem więc, że zabiorę go w zielonym pojemniku do recyklingu. Nie było to idealne rozwiązanie, ale nie miałem nic innego. Już po pierwszych krokach stało się jasne, że mój pomysł nie przypadł kotu do gustu. Rudzielec kręcił się w środku i próbował wyskoczyć. W końcu dałem za wygraną. – Wyłaź, wezmę cię na ręce – powiedziałem, wyjmując go. Natychmiast wskoczył mi na ramię, a ja, niosąc pusty pojemnik, pozwoliłem rudemu jechać na barana przez całą drogę do RSPCA. Kiedy wszedłem do ośrodka, odniosłem wrażenie, że przekroczyłem bramy piekła. W niemiłosiernym ścisku tłoczyły się zwierzęta – głównie psy w towarzystwie opiekunów, wśród
których przeważali nastoletni chłopcy ogoleni jak skinheadzi i z wyzywającymi tatuażami. Prawie trzy czwarte psów stanowiły staffordshire bulteriery. Swoje obrażenia niemal na pewno odniosły w walkach z innymi psami, prawdopodobnie podjudzane przez właścicieli. Ciągle słyszę, że Brytyjczycy to „miłośnicy zwierząt”. Nie widziałem tu za wiele tej miłości, słowo daję. Sposób, w jaki niektórzy traktują czworonogi, przyprawia mnie o mdłości. Kot siedział mi na kolanach albo na ramieniu. Wyglądał na zdenerwowanego i nie mogłem mieć mu tego za złe. Większość psów w poczekalni warczała. Jednego lub dwa ściągnięto mocno smyczą, kiedy usiłowały się do niego zbliżyć. Właścicieli wzywano po kolei do gabinetu. Ale zawsze gdy w drzwiach pojawiała się techniczka, chodziło nie o nas. W końcu, po czterech i pół godzinie oczekiwania, poproszono mnie do środka. – Pan Bowen? Proszę, pańska kolej. Wewnątrz siedział weterynarz w średnim wieku. Na jego twarzy dostrzegłem wyraz znużenia światem i zobojętnienia, charakterystyczny dla niektórych ludzi. Może udzieliła mi się agresja z poczekalni... dość, że od razu powziąłem do niego niechęć. – No więc? Jaki mamy problem? – zapytał. Wiedziałem, że facet po prostu wykonuje swoją pracę, ale korciło mnie, by odpowiedzieć: „Gdybym wiedział, tobym tu chyba nie przychodził, nie?”. Na szczęście oparłem się pokusie. Opisałem, jak znalazłem kota na klatce schodowej, i pokazałem ropień na łapie rudego. – W porządku, rzućmy na niego okiem – powiedział lekarz. Zorientował się, że kot cierpi, więc uśmierzył jego ból odrobiną diazepamu. Potem oznajmił, że przepisuje mu lek, który mam podawać przez dwa tygodnie. Była to amoksycylina. – Jeśli w ciągu dwóch tygodni nie stwierdzi pan poprawy, proszę przyjść ponownie – dodał. Pomyślałem, że przy okazji zapytam o pchły. Weterynarz przejrzał pobieżnie sierść rudego i oświadczył, że nic nie znalazł. – Ale preparat na pchły i robaki nie zawadzi. U młodego kota to czasem problem – stwierdził. Znowu ledwo się powstrzymałem, by nie powiedzieć, że sam o tym wiem. Patrzyłem, jak wypisuje drugą receptę, na środki przeciwko pchłom i robakom. Muszę mu jednak oddać sprawiedliwość: z własnej inicjatywy sprawdził, czy kot jest zaczipowany. Nie był, co znowu nasunęło mi myśl, że jednak dorastał na ulicy. – Przy najbliższej okazji powinien pan to załatwić – powiedział weterynarz. – Poza tym należy go wykastrować, i to szybko – dodał, wręczając mi broszurę informacyjną oraz druczek uprawniający do bezpłatnego zabiegu dla bezdomnych kotów. Pamiętałem, jak rudy rozrabiał w mieszkaniu, więc pokiwałem głową. – Myślę, że to dobry pomysł – odparłem z uśmiechem. Oczekiwałem, że w odpowiedzi usłyszę przynajmniej uprzejme, podtrzymujące rozmowę: „Tak?”, ale weterynarz miał to gdzieś. Pochłonęło go już wklepywanie w komputer wypisu z wizyty i drukowanie recept. Ja i kot byliśmy tylko towarem na taśmie produkcyjnej, który należało jak najszybciej zapuszkować i wypchnąć za drzwi, żeby zwolnić miejsce dla następnych. To nie wina lekarza – tak działał system. Kilka minut i po sprawie. Opuściwszy gabinet zabiegowy, skierowałem się w stronę recepcji. Siedząca za kontuarem kobieta w białym kitlu okazała się nieco sympatyczniejsza. – Ale przystojniak – powiedziała. – Moja mama miała kiedyś podobnego. To był jej najlepszy kumpel. A jaki charakterek! Siadywał u jej stóp i tylko obserwował, co się dzieje.
Obok mogła spaść bomba, a i tak nie odstąpiłby jej na krok. Wystukała wszystkie cyfry i podała mi rachunek. – To będzie dwadzieścia pięć funtów, złociutki – zaćwierkała. Zamarłem. – Dwadzieścia pięć funtów! O rany – jęknąłem. Trochę ponad trzydzieści funtów to był w tej chwili cały mój majątek. – Niestety, złociutki – potwierdziła kobieta, a na jej twarzy współczucie mieszało się z nieprzejednaniem. Podałem jej trzydzieści funtów gotówką i odebrałem resztę. To była dla mnie kupa forsy. Cała dniówka. Ale wiedziałem, że nie mam wyjścia: nie mogłem zawieść przyjaciela. Udaliśmy się do wyjścia i ruszyliśmy w stronę domu. – Wygląda na to, że będziemy zdani na siebie przez całe dwa tygodnie – powiedziałem kotu. I rzeczywiście: musiałem mieć go na oku przez co najmniej pół miesiąca, aż skończy brać swoje lekarstwo. Kto inny przypilnowałby jego antybiotyku? A zostawienie rudego na ulicy z infekcją w ogóle nie wchodziło w grę. Sam nie wiem dlaczego, ale przyjęcie odpowiedzialności i podjęcie się opieki nad kocurem wyrwało mnie z odrętwienia. Czułem się, jakbym miał teraz nowy cel w życiu – mogłem zrobić coś dobrego nie dla siebie, lecz dla innej istoty. Tego popołudnia poszedłem do sklepu zoologicznego i kupiłem zapas kociego jedzenia. W RSPCA dali mi próbkę karmy weterynaryjnej, którą od razu poczęstowałem rudego. Tak mu podpasowała, że wziąłem tego całą paczkę. I sporo zwykłego żarcia dla kotów. Kosztowało mnie to prawie dziewięć funtów, czyli ostatnie pieniądze. Wieczorem musiałem zostawić kota samego i pojechać z gitarą do Covent Garden. Miałem teraz dwie gęby do wyżywienia. W ciągu kilku następnych dni, kiedy to robiłem za kocią pielęgniarkę, udało mi się lepiej poznać mojego podopiecznego. Wymyśliłem mu nawet imię: Bob. Wpadłem na ten pomysł, oglądając na DVD jeden z moich ulubionych seriali, Miasteczko Twin Peaks. Ważną postacią w serialu był niejaki Bob, demon żyjący w ciele zwykłego faceta. Za sprawą Boba ten gość, Leland, był kimś w rodzaju doktora Jekylla i pana Hyde’a w jednej osobie. Czasami sprawiał wrażenie zupełnie normalnego, zdrowego na umyśle, a zaraz potem zmieniał się w niebezpiecznego szaleńca. Mój kocur trochę go przypominał. Gdy tryskał szczęściem, trudno było sobie wyobrazić zwierzę spokojniejsze i milsze. Ale kiedy nachodziła go chandra, odlatywał na maksa, miotając się po całej chacie. Podzieliłem się tym odkryciem z moją przyjaciółką Belle. – On jest trochę jak Bob z Miasteczka Twin Peaks – powiedziałem, ściągając na siebie jej pytające spojrzenie. Nie wiedziała, o co mi chodzi. Ale ja się tym nie przejąłem. To po prostu był Bob. Wkrótce nabrałem większej pewności, że rudy żył na ulicy. Kiedy przychodził czas na załatwienie kocich potrzeb, stanowczo wzbraniał się przed użyciem kuwety, którą mu kupiłem. Musiałem więc z nim wychodzić i czekać, aż upora się z problemem w pobliskich ogródkach. Znikał w zaroślach, robił, co trzeba, po czym grzebał pazurami w ziemi, zasypując dowód rzeczowy. Obserwując pewnego ranka, jak wypełnia swój rytuał, zastanawiałem się, czy nie zginął jakiejś rodzinie włóczykijów. Było ich całkiem sporo w Tottenham; wiedziałem nawet o obozie,
jaki rozbili w pobliżu mojego bloku. Może Bob zamarudził gdzieś, gdy jego opiekunowie przenieśli się dalej? Z całą pewnością nie był kotem kanapowym, tyle już wiedziałem. Nie miałem też wątpliwości, że coraz bardziej mnie lubi. Podobnie jak ja jego. Z początku zachowywał się przyjacielsko, ale i ostrożnie. Z biegiem dni jednak był coraz bardziej pewny siebie i coraz bardziej wylewnie okazywał przywiązanie. Wprawdzie nadal rozrabiał, a nawet mnie drapał, ale teraz wiedziałem już, że to z powodu burzy hormonów. Musiałem go wykastrować. Nasze życie biegło zgodnie z ustalonym porządkiem. Rano zostawiałem Boba w mieszkaniu i jechałem do Covent Garden, gdzie grałem tak długo, aż uzbierałem trochę grosza. Gdy wracałem do domu, kot czekał na mnie przy drzwiach. Potem szedł za mną w kierunku sofy, na której siadaliśmy i oglądaliśmy telewizję. Powoli docierało do mnie, jaki z niego bystrzak. Rozumiał wszystko, co do niego mówiłem. Kiedy poklepywałem dłonią sofę, zachęcając go, by podszedł i usiadł obok mnie, robił to bez wahania. Wiedział też, o co chodzi, gdy mówiłem, że czas wziąć lekarstwo. Za każdym razem w spojrzeniu jego ślepi czytałem: „Naprawdę muszę?”. Ale nie opierał się, kiedy wkładałem mu tabletkę do mordki i delikatnie pocierałem jego podgardle, dopóki nie przełknął leku. Większość kotów wpadnie w szał, gdy spróbujecie im otworzyć pyszczek. Tyle że Bob miał już do mnie zaufanie. Właśnie wtedy zacząłem zauważać, że jest jedyny w swoim rodzaju. Nigdy dotąd nie spotkałem kota, który by go w czymkolwiek przypominał. Choć oczywiście nie był wcale święty. Wiedział, gdzie trzymam jedzenie, i regularnie najeżdżał kuchnię, tłukąc się między garnkami i patelniami w poszukiwaniu żarcia. Szafki i drzwi lodówki nosiły już liczne ślady jego pazurów, którymi drapał jak szalony, próbując dobrać się do czegoś smakowitego. Oddając mu jednak sprawiedliwość, muszę dodać, że rozumiał, co znaczy: „Nie”. Wystarczyło powiedzieć: „Dosyć, zmykaj stąd, Bob” i już go nie było. Udowadniał mi w ten sposób swoją inteligencję, a mnie znów opadały wątpliwości. Czy dzikus i koci ulicznik reagowałby w taki sposób na ludzką mowę? Mało prawdopodobne. Naprawdę cieszyłem się z towarzystwa Boba, wiedziałem jednak, że muszę uważać. Nie mogłem przywiązywać się za bardzo, przypuszczałem bowiem, że prędzej czy później kocur zatęskni za wolnością. Nie należał do tych, którzy długo wytrzymają pod kluczem. Był przecież dzieckiem ulicy. Przez ten krótki czas znajdował się jednak pod moją opieką, toteż postanowiłem wypełnić swoją misję jak najlepiej. Należało zrobić wszystko, żeby przygotować kota do powrotu do jego naturalnego środowiska, więc któregoś ranka wypełniłem formularz, który dał mi weterynarz z RSPCA, i zgłosiłem Boba do bezpłatnej kastracji. Wrzuciłem list do skrzynki pocztowej i ku mojemu zaskoczeniu w ciągu kilku dni przyszła odpowiedź: zaświadczenie uprawniające do darmowego zabiegu. Następnego ranka znowu wyprowadziłem Boba. Kuwety, które mu kupiłem, stały puste i nieużywane. Zwyczajnie ich nie lubił. Skierował się w stronę tego co zawsze miejsca w krzakach. Z jakichś powodów szczególnie je sobie upodobał, może w związku z potrzebą znaczenia terytorium. Czytałem o tym w jakimś artykule. Zniknął na zwyczajową minutę albo dwie, a przez kilka następnych starannie po sobie sprzątał. Czystość i higiena kotów nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Czemu to dla nich takie ważne?
Upewniwszy się, że wszystko w porządku, zbierał się właśnie do wyjścia z krzaków, kiedy nagle znieruchomiał. Wyprężył się na całym ciele, jakby coś zauważył. Już miałem podejść bliżej, żeby zobaczyć, co go tak zaniepokoiło, lecz nagle sytuacja się wyjaśniła. Ni stąd, ni zowąd Bob wykonał gwałtowny wypad w przód, a zrobił to naprawdę błyskawicznie. Zanim zdążyłem zareagować, rzucił się na coś w trawie tuż przy żywopłocie. Podszedłem bliżej i zobaczyłem maleńką szarą myszkę. Biedne maleństwo próbowało uciec, ale nie miało żadnych szans. Bob wystrzelił w stronę stworzonka z szybkością i precyzją błyskawicy i już trzymał je w zębach. Nie był to najprzyjemniejszy widok. Łapki myszy wystawały z paszczy kota, a Bob zaciskał szczęki, żeby dobić ofiarę. Nieuniknione nastąpiło w ciągu paru sekund, myszka dała za wygraną. Wtedy Bob wypuścił ją z pyska i złożył martwą na ziemi. Wiedziałem, co teraz będzie, ale nie chciałem, żeby Bob pożarł swoją zdobycz. Myszy przenoszą wiele chorób. Uklęknąłem więc, próbując odebrać mu jego łup. Nie był zachwycony moim pomysłem i wydał z siebie coś pomiędzy warkotem a syczeniem. Chcąc uprzedzić mój zamiar, z powrotem chwycił gryzonia. – Oddaj mi to, Bob – rozkazałem z determinacją. – No już, dawaj. Nie kwapił się z wykonaniem polecenia, patrząc na mnie hardo, jakby pytał: „A niby z jakiej racji?”. Poszperałem w kieszeniach płaszcza i znalazłem koci smakołyk. Zaproponowałem wymianę. – Lepiej spróbuj tego, Bob. To o wiele zdrowsze. Nadal nie wydawał się przekonany, lecz po namyśle odpuścił. Gdy tylko oddalił się od myszy, podniosłem ją za ogon i ukryłem przed kotem. Dzięki temu zdarzeniu po raz kolejny uprzytomniłem sobie, jak fascynującymi stworzeniami są koty. To urodzeni drapieżcy, choć większość ludzi niechętnie myśli o swoich milutkich kociaczkach jako o seryjnych mordercach. Tymczasem w niektórych częściach świata, na przykład w Australii, wprowadzono dla kotów coś w rodzaju godziny policyjnej, a to z powodu spustoszeń, jakich te zwierzęta dokonują wśród ptaków i gryzoni. Bob nie stanowił wyjątku. Jego zimna krew, szybkość i zręczność zabójcy budziły respekt. Wiedział dokładnie, co i jak. To znowu kazało mi pomyśleć o życiu, jakie wiódł, zanim zjawił się na mojej klatce schodowej. Co porabiał? Gdzie mieszkał i jak zdołał przetrwać przeciwności losu? Czy zdany był tylko na to, co upolował? Czy wychował się w czyimś domu, czy może zawsze był bezpańskim łazęgą? W jaki sposób stał się kotem, którego poznałem? Jestem pewien, że miałby niejedno do opowiedzenia. Wiele nas łączyło, Boba i mnie. Odkąd wylądowałem na ulicy, ludzie zawsze pytali o moją przeszłość. „W jaki sposób doprowadziłeś się do tego stanu?” – chcieli wiedzieć. Niektórzy oczywiście zadawali pytania z racji swojego zawodu. Gadałem więc z tabunami pracowników opieki społecznej, psychologów, a nawet policjantów, którzy przypierali mnie do muru, nagabując o to, dlaczego znalazłem się na bruku. Ciekawi moich przeżyć byli jednak także zwykli przechodnie. Nie wiem czemu, ale społeczeństwo wydaje się zafascynowane losami tych, którym powinęła się noga. Po części chodzi pewnie o myśl: „Mnie też mogło się to przytrafić, gdyby nie Opatrzność Boża”[2] . Dzięki komuś takiemu jak ja ludzie czują się chyba bardziej zadowoleni z własnego życia. Niejeden pewnie mówi sobie: „Zgoda, może nie powodzi mi się najlepiej, ale przecież mogło być gorzej. Mogłem się urodzić w skórze tego nieszczęśnika”. Odpowiedź na pytanie, dlaczego ktoś kończy na ulicy, zawsze jest, rzecz jasna, inna. Ale
zwykle da się zauważyć podobieństwa. Na przykład prochy i alkohol. Zasmucająco często jednak ulica to stacja końcowa drogi, która zaczyna się w dzieciństwie i w relacjach z rodziną. Tak w każdym razie było ze mną. Wychowywałem się w pewnym sensie bez korzeni, głównie dlatego, że spędziłem dzieciństwo, podróżując pomiędzy Wielką Brytanią i Australią. Urodziłem się w Surrey, ale jako trzylatek wyjechałem z mamą do Melbourne, gdy moi rodzice się rozstali. Ojciec został w Surrey, matka zaś, chcąc uciec od zmartwień, znalazła sobie pracę na innym kontynencie jako handlowiec firmy Rank Xerox, tej od kopiarek. Była naprawdę dobra, została jedną z najlepszych agentek sprzedaży. Mama nigdy nie potrafiła jednak usiedzieć w jednym miejscu i po dwóch latach przenieśliśmy się z Melbourne do Australii Zachodniej. Mieszkaliśmy tam przez trzy albo cztery lata, aż do ukończenia przeze mnie mniej więcej dziewiątego roku. W Australii wiodło nam się znakomicie. Zajmowaliśmy jeden z podmiejskich szeregowców z rozległym ogrodem od tyłu. Miałem przestrzeń do zabawy i do poznawania świata, kochałem też krajobraz tamtych stron. Jedyny problem polegał na tym, że nie nawiązywałem żadnych przyjaźni. W szkole nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca, głównie dlatego że zbyt często zmienialiśmy adres. A szanse na to, żebym wreszcie zadomowił się w Australii, wzięły w łeb, kiedy z powrotem zagnało nas do Wielkiej Brytanii, do miasteczka niedaleko Horsham, w hrabstwie Sussex. Cieszyłem się, że znów jestem w Anglii, i do dziś mam z tamtego okresu wiele dobrych wspomnień. Już zacząłem przyzwyczajać się do życia na północnej półkuli, kiedy ponownie trzeba było ruszać w drogę – z powrotem do Australii Zachodniej. Miałem wtedy około dwunastu lat. Miejsce, do którego trafiliśmy, nazywało się Quinns Rocks. Myślę, że tam właśnie zaczęła się większość moich problemów. Ze względu na przeprowadzki nigdy nie spędziliśmy więcej niż kilka lat w jednym domu. Mama bez przerwy kupowała je i sprzedawała, przemierzając kraj wzdłuż i wszerz. Nie miałem więc ani domu, ani miasta rodzinnego. Żyliśmy dosłownie jak Cyganie. Nie jestem psychologiem, choć przez te wszystkie lata naoglądałem się ich co niemiara. Nie wątpię jednak, że stanowczo zbyt często się przeprowadzaliśmy i że dla dorastającego dziecka to nie było dobre. Nie potrafiłem się przystosować. W szkole nie umiałem znaleźć sobie przyjaciół. Zawsze za bardzo się starałem. Zbyt zależało mi na tym, by imponować, co nie jest mądre u dzieciaka. Zawsze kończyło się na opak: w każdej ze szkół obrywałem bęcki. A w Quinns Rocks było chyba najgorzej. Pewnie zwracałem na siebie uwagę brytyjskim akcentem i tym, że starałem się przypodobać kolegom. Sam jak głupi wystawiałem się na cel, więc pewnego dnia postanowili mnie ukamienować. Dosłownie. To miasteczko nie bez powodu nosiło nazwę Quinns Rocks[3] i tutejsze chłopaki zrobiły użytek z walających się wszędzie kawałków wapienia. Po tym, jak zostałem obrzucony kamieniami w drodze ze szkoły do domu, doznałem wstrząśnienia mózgu. Kłopoty pogłębiał fakt, że nie dogadywałem się z Nickiem, moim ojczymem. Uważałem go za kutasa. Tak go też nazywałem – Nickiem Kutasikiem. Mama poznała tego gościa po naszym powrocie do Anglii, kiedy zaczęła pracować dla policji w Horsham. Potem Nick przyjechał z nami do Australii. Nadal wiedliśmy życie koczowników. Nic dziwnego, skoro moja matka ciągle rozkręcała jakiś biznes. Była kobietą sukcesu. Pamiętam, jak wystartowała z wideokursami telemarketingu. Przez jakiś czas szło jej całkiem nieźle. Potem założyła pismo dla kobiet o nazwie „City Woman”, ale ten interes nie szedł już tak dobrze. Niekiedy mieliśmy forsy jak lodu, zdarzało się jednak, że byliśmy całkowicie spłukani. Ale to nigdy nie trwało zbyt długo, bo mama znała się na
rzeczy. Jako kilkunastolatek dałem sobie spokój z dalszą edukacją. Rzuciłem szkołę. Nie mogłem już znieść terroru i zastraszania. Z Nickiem też nie dawałem rady. Byłem bardzo zbuntowany. Tak oto dorobiłem się reputacji narwańca, dzikusa, który do późna się włóczy, robi na złość matce i jest na bakier z każdą władzą. Miałem talent do pakowania się w kłopoty. I ten dar właściwie nigdy mnie nie opuścił. Oczywiście popadłem w nałóg narkotykowy. Z początku, zapewne po to, by oderwać się od rzeczywistości, wąchałem klej. Nie uzależniłem się – zresztą spróbowałem tego zaledwie kilka razy, małpując jakiegoś innego dzieciaka. Ale wtedy wszystko się zaczęło. Wkrótce zacząłem palić trawę i wąchać metylobenzen, rozpuszczalnik przemysłowy, który łatwo znaleźć w lakierze do paznokci i rozmaitych klejach. To było błędne koło: każdy eksperyment wynikał z poprzedniego. Ogarniała mnie wściekłość. Czułem się przegrany. „Pokażcie mi siedmiolatka, a powiem wam, kim będzie jako dorosły” – słyszy się czasem. Nie jestem pewien, czy odgadlibyście moją przyszłość, ujrzawszy mnie w wieku siedmiu lat. Ale niewątpliwie przewidzielibyście ją, gdybyście poznali mnie jako siedemnastolatka. Bo już wtedy zmierzałem do samozagłady. Mama robiła wszystko, żebym nie ćpał. Widziała spustoszenie, jakie siałem wokół siebie, i niebezpieczeństwo, jakie mi groziło, gdybym nie porzucił nałogu. Nie zaniedbała niczego, co zwykle robią matki. Przeszukiwała mi kieszenie, żeby znaleźć narkotyki, a kilka razy nawet zatrzasnęła mnie w moim pokoju. Ale zamki w naszym domu nie były skomplikowane i szybko nauczyłem się je otwierać spinką od włosów. Drzwi puszczały i byłem wolny. Nie dawałem się więzić – nikomu, nawet własnej matce. To jeszcze zaogniało nasze sprzeczki i sprawy nieuchronnie szły ku gorszemu. W pewnym momencie mama kazała mi iść do psychiatry. Zdiagnozowali u mnie wszystko, od schizofrenii poprzez depresję maniakalną po ADHD, czyli zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi. Uznałem to oczywiście za naukowy szajs i brednie. Byłem niepogodzonym z samym sobą nastolatkiem, który uważał, że wie lepiej niż inni, co i jak. Kiedy wracam do tamtych lat, rozumiem już, że mama musiała zamartwiać się na śmierć. Pewnie czuła się bezradna i przerażona nieciekawą przyszłością, jaka mnie czekała. Ale wówczas niewiele robiłem sobie z tego, co czują inni. Miałem ich gdzieś i nikogo nie słuchałem. W pewnym momencie nasze stosunki pogorszyły się na tyle, że na krótko przeniosłem się do mieszkania chrześcijańskiej organizacji dobroczynnej. Próżnowałem, zabijając czas ćpaniem i graniem na gitarze. Choć niekoniecznie w tej kolejności. W okolicach osiemnastych urodzin oznajmiłem, że wracam do Londynu, aby zamieszkać u przyrodniej siostry, córki mojego ojca z pierwszego małżeństwa. Wtedy zaczęła się równia pochyła. Na pozór nic nie zapowiadało wielkich zmian: wyglądałem jak normalny nastolatek, który wyrusza w świat. Mama podrzuciła mnie na lotnisko swoim samochodem. Kiedy zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle tuż przed terminalem, wyskoczyłem z auta, cmokając ją w policzek i machając na pożegnanie. Oboje myśleliśmy, że wyjeżdżam na jakieś sześć miesięcy, nie więcej. Miałem spędzić w Londynie pół roku, pomieszkać u siostry i ziścić swój sen o zawodzie muzyka. Taki był plan. Ale sprawy potoczyły się inaczej. Dom siostry znajdował się w południowej części Londynu. Szwagier nie przywitał mnie z otwartymi ramionami. Byłem zbuntowanym, ubierającym się jak got nastolatkiem i z pewnością prawdziwym utrapieniem dla obojga gospodarzy, zwłaszcza że nie dorzucałem się do rachunków. W Australii pracowałem w branży IT i sprzedawałem telefony komórkowe, ale po
powrocie do Anglii nie potrafiłem znaleźć sobie porządnego zajęcia. Myślałem, że na chwilę załapię się jako barman, ale moja twarz komuś nie podpasowała i wylali mnie, gdy ci, których zastępowałem podczas Bożego Narodzenia 1997 roku, wrócili do roboty. Na domiar złego wysmażyli jakiś wredny list do urzędu dla bezrobotnych, że niby samowolnie opuściłem pracę, co oznaczało, że nie mogłem już korzystać z zasiłku przysługującego mi jako osobie urodzonej na terytorium Wielkiej Brytanii. To jeszcze bardziej ochłodziło atmosferę w domu szwagra. W końcu wykopali mnie na ulicę, on i siostra. Skontaktowałem się z ojcem i kilka razy się z nim spotkałem, od początku było jednak jasne, że pod jednym dachem nigdy nie wytrzymamy. Ledwo się znaliśmy, więc wspólne życie nie wchodziło w grę. Zacząłem nocować kątem u znajomych, czasem na kanapie, czasem na podłodze. Wkrótce stałem się koczownikiem wszędzie wlokącym z sobą śpiwór. Rozkładałem go po różnych mieszkaniach i squatach w całym Londynie. A kiedy zabrakło podłóg, przeniosłem się na ulicę. Od tej pory było już tylko coraz gorzej. Życie na londyńskich ulicach odziera z godności i odbiera tożsamość – pozbawia cię wszystkiego, naprawdę. Najgorsze jest to, że stajesz się nikim w oczach innych. Jeśli mieszkasz na ulicy, właściwie nie istniejesz. Ludzie nie chcą mieć z tobą nic wspólnego. I niebawem spostrzegasz, że nie masz już ani jednego przyjaciela. Kiedy wylądowałem pod mostem, znalazłem robotę w jakiejś jadłodajni jako kuchcik. Ale wylali mnie, gdy odkryli prawdę, choć nie zrobiłem nic złego. Bezdomny nie ma na tym świecie prawie żadnych szans. Mógł mnie uratować jedynie wyjazd do Australii. Miałem bilet powrotny, ale na dwa tygodnie przed terminem lotu zgubiłem paszport. Byłem bez papierów, a bez pieniędzy nie mogłem wyrobić sobie nowego dokumentu. W ten sposób nadzieję, że wrócę do rodziny, diabli wzięli. I mnie, w pewnym sensie, też. Następny okres mojego życia utonął w oparach narkotyków i alkoholu. Do tego doszły drobne przestępstwa i, no cóż, bezradność i beznadzieja. Co gorsza, wciągnąłem się w heroinę. Spróbowałem hery po prostu po to, żeby zasnąć na ulicy. Znieczuliła mnie na zimno i samotność. Zabrała w jakieś inne, odległe miejsce. Niestety, zabrała też moją duszę. W 1998 roku byłem już całkowicie uzależniony. Pewnie nie raz i nie dwa otarłem się o śmierć. Choć, szczerze mówiąc, czasem byłem na takim haju, że niewiele zapamiętałem. Nie przyszło mi do głowy, żeby skontaktować się z kimś z rodziny. Zniknąłem z powierzchni ziemi, wyparowałem – i guzik mnie to obchodziło. Miałem inne problemy: walczyłem o przetrwanie. Dziś mogę tylko sobie wyobrażać, jakie piekło przeżywali moi bliscy. Domyślam się, jak rozpaczali podczas tego roku, który upłynął od dnia, gdy przybyłem do Londynu, i podczas dziewięciu miesięcy, które spędziłem na ulicy. Choć po przylocie skontaktowałem się z ojcem, potem długo nie odzywałem się do niego. Gdzieś w okolicach Bożego Narodzenia zdecydowałem się zadzwonić. Telefon odebrała moja macocha. Nie chciał podejść do aparatu, kazał mi czekać, taki był na mnie wściekły. – Gdzie się do cholery podziewałeś? Umieraliśmy tu wszyscy z niepokoju! – ryknął wreszcie w słuchawkę, kiedy wziął się w garść na tyle, żeby przemówić. Zacząłem się głupio usprawiedliwiać, ale nie słuchał, tylko wrzeszczał. Oznajmił, że mama wciąż do niego wydzwania, za wszelką cenę próbując dowiedzieć się, gdzie jestem. O jej rozpaczy świadczył fakt, że od wielu lat w ogóle nie rozmawiała z byłym mężem. Ojciec wydzierał się na mnie przez okrągłe pięć minut. Teraz rozumiem, że przemawiała przez niego wściekłość zmieszana z ulgą. Myślał pewnie, że jestem trupem... którym w pewnym sensie byłem. To trwało jakiś rok. W końcu ludzie z organizacji dobroczynnej ściągnęli mnie z ulicy.
Tułałem się potem po różnych schroniskach i noclegowniach. Jednym z nich był ośrodek resocjalizacji i pomocy ubogim przy St. Martin’s Lane. Sypiałem wtedy na rynku, prawie pod ich drzwiami. Wylądowałem na liście osób, które ludzie od opieki społecznej nazywają „przypadkami w szczególnie trudnej sytuacji mieszkaniowej”. Dzięki temu dostałem lokal w przyspieszonym trybie. Problem w tym, że przez większość następnych dziesięciu lat lądowałem w strasznych miejscach: okropnych motelach, tanich pensjonatach i mieszkaniach, gdzie dzieliłem pokoje z ludźmi uzależnionymi od heroiny i cracku. Ci goście kradli wszystko, czego nie przybito gwoździem. Podobnie było ze mną. Cały mój dobytek pochodził z kradzieży. Musiałem spać z najcenniejszymi rzeczami ukrytymi pod ubraniem. W tamtym czasie potrafiłem myśleć jedynie o przetrwaniu. Mój nałóg pogłębiał się praktycznie z dnia na dzień. Dobiegając trzydziestki, ćpałem już tak ostro, że w końcu wzięli mnie na odwyk. Przez kilka miesięcy próbowałem dojść z sobą do ładu – zostałem objęty specjalnym programem. Codzienne wyprawy do apteki i wycieczki autobusem do ośrodka odwykowego w Camden raz na dwa tygodnie stały się głównymi punktami w moim rozkładzie zajęć. Weszły mi w krew. Wstawałem i robiłem to albo tamto na autopilocie, jakbym był zamroczony. I, prawdę mówiąc, często byłem. Korzystałem także z pomocy psychologa. Godzinami rozprawiałem o moim nałogu. Jak to się zaczęło i jak zamierzam z tym skończyć. Łatwo znaleźć wymówki uzasadniające uzależnienie, ale ja naprawdę wiedziałem, na czym polega problem. Samotność – tylko tyle i aż tyle. Heroina czyniła ją znośną, znieczulała na fakt, że nie miałem przy sobie rodziny ani przyjaciół. Byłem sam – a heroina była moim jedynym przyjacielem, choć wiem, jak dziwne i niepojęte może się to wydać większości ludzi. W głębi serca wiedziałem jednak, że mnie zabija – dosłownie. A zatem przerzuciłem się na metadon, syntetyczny opiat, substytut narkotyku, który zamiast morfiny i heroiny podaje się podczas leczenia nałogowcom. Na wiosnę 2007 roku miałem zamiar odstawić metadon i całkowicie wyzwolić się z nałogu. Najważniejszym punktem tego planu była przeprowadzka do mieszkania w Tottenham. Mieściło się ono w zwyczajnym bloku, w którym żyły zwyczajne rodziny. Wiedziałem, że mam szansę na powrót do normalności. Żeby zarobić na czynsz, zacząłem grać na ulicach Covent Garden. Zarobek nie był duży, ale jako tako starczał na jedzenie, gaz i elektryczność. I pomagał mi odzyskać wewnętrzną równowagę. Rozumiałem, że dostałem szansę. I że tym razem nie wolno mi jej zmarnować. Gdybym był kotem, to byłoby moje dziewiąte życie. [2] Nawiązanie do słynnych słów prebendarza Johna Bradforda (1510–1555), często powtarzanych przez Anglików. [3] Rock (ang.) – skała, kamień.
Rozdział 3 Cięcie Pod koniec drugiego tygodnia kuracji Bob wyglądał znacznie lepiej. Rana na łapie ładnie się goiła, a nieregularne wyliniałe placki zaczęły znikać. W ich miejscu pojawiła się gęstsza sierść. Kocia mordka częściej się uśmiechała, ślepia zalśniły nowym blaskiem. Pojawiły się w nich piękne zielone i żółte iskierki, których przedtem nie widziałem. Nie miałem wątpliwości, że Bob zdrowieje, a to, jak roznosił całe mieszkanie, potwierdzało moje przypuszczenia. Od początku zachowywał się niczym derwisz wirujący w ekstatycznym tańcu, ale teraz przypominał pocisk. Nie wierzyłem własnym oczom. Zdarzało się, że skakał i biegał jak jakiś maniak. Drapał wszystko, co stawało mu na drodze, nie wyłączając mnie. Na każdej drewnianej powierzchni zostawiał ślad pazurów. Nie oszczędzał też moich dłoni ani ramion. Wiedziałem, że nie robi tego złośliwie, więc nie byłem na niego zły. On chciał się tylko bawić. Stał się też śmiertelnym zagrożeniem dla mojej kuchni: żadna z szafek ani drzwi lodówki nie były bezpieczne. Tak zawzięcie próbował dostać się do jedzenia, że musiałem kupić tanie plastikowe zatrzaski – takie, jakie rodzice montują ze względu na dzieci. Nauczyłem się uważać na rzeczy zostawiane na wierzchu, bo zdaniem Boba wszystko nadawało się do zabawy. Para butów, dowolna część ubrania – cokolwiek to było, w ciągu kilku minut mogło zostać podrapane. Wszystkie te zachowania uświadamiały mi, że czas działać. Zbyt wiele kotów znałem, by lekceważyć oznaki. Bob był młodym samcem, w którego ciele szalał testosteron. Bez wątpienia należało zaplanować kastrację. Na kilka dni przed zakończeniem leczenia postanowiłem więc, że zadzwonię do pobliskiej kliniki weterynaryjnej, Abbey Clinic przy Dalston Lane. Zdawałem sobie sprawę ze wszystkich za i przeciw. Argumenty za operacją zdecydowanie przeważały. „Jeśli go nie wykastruję – mówiłem sobie – z czasem hormony całkowicie przejmą nad nim kontrolę i ciężko będzie mu powstrzymać się od ucieczek i biegania po ulicach za kotkami”. To zaś oznaczało, że znikałby na wiele dni, może nawet tygodni, i wdawał się w bójki z innymi kocurami. Z takich właśnie awantur najpewniej wyniósł swoje rany. Kocury są przeczulone na punkcie obrony własnego terytorium i znaczenia go moczem. Bob mógł zawędrować na obcy teren i słono za to zapłacić. Wiedziałem, że mam na tym punkcie lekką paranoję, ale bałem się też, że złapie w wyniku ucieczki którąś z nieuleczalnych chorób zakaźnych, na przykład FeLV albo FIV, czyli koci odpowiednik HIV[4] . To wszystko przemawiało za sterylizacją. A poza tym dzięki kastracji z czasem by się nieco uspokoił. Skończyłyby się jego zwariowane wyczyny. Lista argumentów przeciwko była z kolei bardzo krótka. Kot uniknąłby drobnego zabiegu chirurgicznego i to wszystko. Nie było się nad czym zastanawiać. Zadzwoniłem do kliniki; odebrała techniczka. Wyjaśniłem moją sytuację i spytałem, czy Bob ma prawo do darmowej operacji. Powiedziała, że tak, pod warunkiem że przedstawię zaświadczenie od weterynarza. Dostałem je, jak pamiętacie, po pierwszej wizycie. Jedynym moim zmartwieniem był lek, który Bob nadal przyjmował. Powiedziałem, że
jego kuracja antybiotykowa jeszcze nie dobiegła końca, ale techniczka uspokoiła mnie, że to żaden problem. Zasugerowała termin zabiegu, prosząc, żebym przyszedł z kotem za dwa dni. – Niech go pan przyniesie z rana i zostawi z nami. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie do odebrania po południu. Wstałem bardzo wcześnie, bo musiałem być na miejscu przed dziesiątą. To była nasza druga wspólna eskapada po RSPCA. Nie wychodziłem z nim dotąd na dłużej, bo nadal brał antybiotyk. Puszczałem go tylko na kilka chwil, by załatwił swoje sprawy w krzakach. Wsadziłem teraz kocura do tego samego zielonego plastikowego pojemnika, w którym zaczął swoją podróż do RSPCA dwa tygodnie wcześniej, i ruszyliśmy. Pogoda była kiepska, więc zabrałem też pokrywkę i położyłem ją luźno na górze pudła. Bob nie czuł się w nim dużo lepiej niż poprzednim razem. Nieustannie wystawiał głowę na zewnątrz, uważnie przyglądając się światu. Abbey Clinic to niepozorna przychodnia wciśnięta pomiędzy kiosk z gazetami a centrum medyczne na usianej sklepami Dalston Lane. Dotarliśmy tam grubo przed czasem i zastaliśmy straszliwy tłok. Jak wszędzie w takich miejscach, i tu panowały chaos i rozgardiasz – psy szarpały się na ściąganych mocno smyczach, warcząc na koty ukryte w eleganckich transporterkach. Bob nie pasował do tej mozaiki w swoim prowizorycznym nosidełku, stał się więc od razu obiektem nieprzyjaznego zainteresowania. Również w tej poczekalni było kilka staffordshire bulterierów w towarzystwie opiekunów-neandertalczyków. Niektóre koty by nawiały, bez dwóch zdań. Ale Bob miał psy w nosie. Najwyraźniej ufał mi bezgranicznie. Wywołano moje nazwisko i z gabinetu wyszła młoda techniczka. Miała z sobą jakieś formularze i po wprowadzeniu nas do pokoju zadała mi kilka rutynowych pytań. – Wie pan oczywiście, że następstwa tej operacji są nieodwracalne. Czy na pewno nie chce pan, żeby w przyszłości Bob miał potomstwo? – zapytała. Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową. – Nie, jestem pewny, że nie – odpowiedziałem, głaszcząc Boba po głowie. Ale już następne pytanie wprawiło mnie w zakłopotanie. – W jakim właściwie jest wieku? – zagadnęła z uśmiechem. – O rany, szczerze mówiąc, to nie wiem – odparłem i w dwóch słowach streściłem naszą historię. – Cóż, zobaczmy... – mruknęła i dodała, że fakt, iż nie został wykastrowany, stanowi pewną wskazówkę. – Koty i kotki osiągają dojrzałość seksualną mniej więcej w szóstym miesiącu życia. Jeśli po tym okresie nie podda się ich sterylizacji, przechodzą przez szereg zmian fizycznych. U kocurów zaokrągla się pyszczek, szczególnie na policzkach. Skóra na ich ciele twardnieje i na ogół stają się potężniejsze, z pewnością dużo większe od tych wykastrowanych. Ten nie jest jeszcze taki duży – ciągnęła – więc może mieć dziewięć albo dziesięć miesięcy. Podając mi formularz, w którym miałem wyrazić zgodę na dokonanie zabiegu, zapewniła mnie, że ryzyko komplikacji prawie nie istnieje, choć zawsze trzeba brać je pod uwagę. – Zbadamy go dokładnie, może nawet pobierzemy mu krew, zanim przystąpimy do operacji. Jeśli pojawi się jakiś problem, damy panu znać. – Okej – odpowiedziałem niepewnie, z nietęgą miną. Moja komórka od dawna była wyłączona, więc z pewnością nie byłoby im łatwo się ze mną skontaktować. Potem techniczka wprowadziła mnie w szczegóły samej operacji. – Zabiegu dokonujemy w znieczuleniu ogólnym i zwykle jest on bardzo prosty. To będą tylko dwa niewielkie cięcia w obrębie moszny. – Auć, Bob – mruknąłem, żartobliwie mierzwiąc kotu sierść.
– Jeśli wszystko pójdzie gładko, będzie pan mógł odebrać Boba za sześć godzin – poinformowała mnie kobieta, spoglądając na zegarek. – Więc gdzieś około wpół do piątej. Pasuje panu? – Tak, świetnie. – Skinąłem głową. – To do zobaczenia. Przytuliwszy Boba ostatni raz, skierowałem się do drzwi, a potem na ulicę. Było pochmurnie i znowu zanosiło się na deszcz. Nie miałem dość czasu, żeby jechać aż do centrum. Akurat dość, żeby rozłożyć się gdzieś na chodniku i odśpiewać parę kawałków, a zaraz potem wracać do kliniki. Postanowiłem więc spróbować w okolicy najbliższej stacji kolejowej, Dalston Kingsland. Nie wyglądało to na kopalnię złota, ale miałem nadzieję zarobić parę groszy i zabić jakoś czas do ponownego spotkania z Bobem. W pobliżu znajdował się też warsztat pewnego sympatycznego szewca, u którego mogłem znaleźć schronienie przed nadciągającym deszczem. Grając, starałem się nie myśleć o kocie. Wolałem nie wyobrażać sobie Boba na sali operacyjnej. Prawdopodobnie całe swoje krótkie życie spędził na ulicy i tam też mogło go spotkać wszystko, co najgorsze. Słyszałem jednak straszne historie o kotach i psach, które, choć zabieg wydawał się błahy, nigdy już nie wychodziły spod noża chirurga. Na próżno próbowałem odpędzić złe myśli. Dosłownie i w przenośni zbierały się nade mną wielkie czarne chmury. Czas wlókł się niemiłosiernie. Nie wiem, jak doczekałem czwartej piętnaście. Zacząłem się pakować. Ostatnie kilkaset metrów do kliniki prawie przebiegłem. Techniczkę, z którą wcześniej rozmawiałem, spotkałem w recepcji, zajętą rozmową z koleżanką. Przywitała mnie ciepłym uśmiechem. – Jak on się czuje? Wszystko poszło jak należy? – wyrzuciłem z siebie, dysząc ciężko po wysiłku. – Jest cały i zdrów. Spokojnie – odpowiedziała. – Proszę trochę odsapnąć. Zaraz pana do niego zaprowadzę. Dziwne. Od lat się tak bardzo o nikogo – ani o nic – nie martwiłem. Wszedłem do gabinetu chirurgicznego i zobaczyłem Boba leżącego w przytulnej ciepłej klatce. – Cześć, brachu. Jak się miewasz? – zapytałem. Nadal był nieco oszołomiony i nie do końca wybudzony, więc przez chwilę mnie nie poznawał, ale kiedy w końcu dotarło do niego, kim jestem, usiadł wyprostowany i zaczął szarpać pazurami drzwiczki klatki, jakby chciał powiedzieć: „Co ja robię w tym pudle? Wypuśćcie mnie!”. Techniczka dała mi do podpisania wypis z kliniki, po czym raz jeszcze rzuciła okiem na Boba, aby sprawdzić, czy nadaje się do wyjścia. Była naprawdę urocza i pomocna, co po moim ostatnim doświadczeniu z weterynarzem stanowiło miłą odmianę. Pokazała mi miejsca, w których dokonano cięć. – Będzie trochę puchło i bolało przez kilka dni, ale to normalne – zapewniła. – Proszę tylko od czasu do czasu zerknąć, czy nie ma żadnej wydzieliny lub czegoś w tym rodzaju. W razie wątpliwości niech pan zadzwoni albo przyniesie go na kontrolę. Ale na pewno wszystko pójdzie gładko. – Jak długo będzie otumaniony? – zapytałem. – Minie pewnie kilka dni, zanim odzyska normalny wigor – odparła. – Różnie to wygląda u kotów. Niektóre stają na nogi błyskawicznie, inne przez jakiś czas są trochę zdołowane. Ale na ogół po czterdziestu ośmiu godzinach czują się już świetnie. Dziś i jutro prawdopodobnie nie będzie miał apetytu, potem jednak zacznie wymiatać jak odkurzacz – ciągnęła. – Jeśli zauważy pan, że jest ospały, proszę dzwonić. Wtedy trzeba będzie go przebadać. To nie zdarza się zbyt
często, ale czasem kot może złapać infekcję pooperacyjną. Ciągle miałem z sobą pojemnik do recyklingu, gdy jednak zamierzałem podnieść Boba, by go w nim ulokować, poprosiła, żebym poczekał. – Chwileczkę – powiedziała. – Myślę, że znajdziemy dla niego coś wygodniejszego. Zniknęła na kilka minut, a gdy wróciła, postawiła przede mną śliczny błękitny transporterek. – Ale przecież to nie mój – zaprotestowałem. – Nie szkodzi. Mamy ich tutaj sporo. Proszę go na razie zatrzymać. Zwróci nam pan kiedyś, przy okazji. – Naprawdę? Do kogo należał transporterek? Do jakiegoś zapominalskiego? Czy do człowieka, który przyniósł na zabieg swojego kota, a potem dowiedział się, że klatka nie będzie mu już potrzebna? Wolałem nie snuć domysłów. Po operacji Bob był wykończony. W drodze do domu cały czas leżał w transporterku, przysypiając. Gdy wniosłem go do mieszkania, podreptał wolno do swojego ulubionego miejsca przy kaloryferze i położył się na boku. Przespał tam całą noc. Następnego dnia zrobiłem sobie wolne, żeby przypilnować Boba. Poszedłem za radą techniczki, która zaleciła, aby mieć go na oku przez dwie doby i sprawdzać, czy nie pojawiają się jakieś efekty uboczne. Nadchodził weekend i kończyła mi się forsa, ale nigdy nie wybaczyłbym sobie, gdybym coś zaniedbał. Zostałem więc w domu i niestrudzenie obserwowałem kocura. Na szczęście szybko doszedł do dawnej formy. Następnego ranka był już bardziej dziarski i nawet coś przekąsił. Jak przewidywała techniczka, nie okazywał jeszcze oznak nadmiernego apetytu, zjadł jednak pół porcji swojego ulubionego jedzenia, co podniosło mnie na duchu. Połaził nawet trochę po mieszkaniu, choć nie robił tego w zwykły dla siebie energiczny sposób. Po dwóch dniach zaczął już przypominać starego dobrego Boba. Po trzech – wymiatał z miski wszystko aż do dna. Widziałem, że nadal odczuwa niewielki ból. Na jego pyszczku pojawiał się od czasu do czasu jakiś grymas i niekiedy przystawał nagle, jakby ważył siły, ale tak miało chyba być. Choć wiedziałem, że nawet jako kastrat zawsze będzie trochę zwariowany, cieszyłem się z podjętej decyzji. [4] Najlepszą ochroną przed FeLV i FIV jest szczepienie oraz sterylizowanie kotów wychodzących, a także niewypuszczanie zwierząt na dwór. Obie choroby, choć nieuleczalne, mają charakter przewlekły – zwierzę zarażone może przeżyć wiele lat.
Rozdział 4 Bilet na drogę Pod koniec drugiego tygodnia zdałem sobie sprawę, że powinienem poważnie rozważyć wypuszczenie Boba na wolność. Jego prawdziwym domem była ulica. Stamtąd przecież przyszedł i miałem wszelkie powody myśleć, że tam też chciałby powrócić. Zdrowiał w oczach i nie przypominał już kupki nieszczęścia, którą znalazłem na wycieraczce. Trochę się zaokrąglił. Dzień czy dwa po tym, jak przestał brać lekarstwa i w pełni doszedł do sił, zabrałem Boba na dół. Zaprowadziłem go pod drzwi klatki i otworzywszy je na oścież, pokazałem mu ulicę. Przystanął w miejscu jak zamurowany, patrząc na mnie ze zdziwieniem. Zupełnie jakby chciał zapytać: „I co według ciebie mam teraz zrobić?”. – Idź, idź, no już – ponagliłem go, robiąc zamaszyste ruchy rękami. Nie zareagował. Przez chwilę stałem w bramie, walcząc z nim na spojrzenia. Ale wtedy Bob nagle odwrócił się na pięcie i wolno ruszył, choć nie w kierunku ulicy, lecz ku miejscu na trawniku, gdzie zazwyczaj załatwiał swoje potrzeby. Wykopał dołek, po wszystkim przysypał go ziemią i pomaszerował z powrotem w moją stronę. Tym razem wyraz jego pyszczka mówił: „Okej. O to ci chodziło, prawda? I co dalej?”. Wtedy po raz pierwszy zaczęła się krystalizować w mojej głowie pewna myśl. – Nie miałbyś ochoty trochę się przespacerować? – zapytałem cicho. Część mnie cieszyła się z jego niezdecydowania. Lubiłem towarzystwo Boba, no i był z niego oryginał. Ale wiedziałem, że nie mogę zabrnąć za daleko. Nadal miałem dość kłopotów z sobą samym. Wciąż byłem objęty programem odwykowym, który miał jeszcze potrwać. Jak, na Boga, mógłbym opiekować się kotem, nawet tak rozsądnym i niezależnym? To nie byłoby uczciwe rozwiązanie – dla żadnego z nas. Z ciężkim sercem postanowiłem więc, że zacznę go powoli odzwyczajać od życia w domu. Chciałem, by podczas mojej pracy spędzał czas na dworze. Pomyślałem, że może zostawać w ogródkach w sąsiedztwie. „Miłość to nie bułka z masłem” – powiedziałem sobie w duchu. Cóż, mój plan wcale mu się nie spodobał. Za pierwszym razem, kiedy próbowałem go spławić, posłał mi tylko spojrzenie, w którym wyczytałem: „Zdrajca!”. Gdy z gitarą na ramieniu ruszyłem przed siebie, podreptał za mną, cicho stąpając moim śladem, robiąc na chodniku zygzaki i przemykając się ukradkiem jak szpieg. Ale niełatwo było mu się ukryć, bo falujące rude futro jaskrawo odcinało się od otoczenia. Namierzywszy go, zatrzymywałem się i machałem rękami, odpędzając kota wymownym gestem. Zamierał na chwilę z wahaniem, omiatając mnie pełnym wyrzutu wzrokiem. W końcu zrozumiał, czego od niego chcę, i na dobre zniknął. Gdy po jakichś sześciu godzinach znalazłem się przed domem, czekał na mnie przy wejściu. Miotały mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony chciałem go odgonić, z drugiej nie mogłem oprzeć się pokusie, by zaprosić go do środka i pozwolić mu się zwinąć w kłębek u moich stóp. Ta druga chęć zwyciężyła. W następnych dniach wypracowaliśmy pewien schemat. Codziennie zostawiałem Boba na dworze. Pod wieczór, gdy wracałem z muzykowania,
zastawałem go czekającego przed domem albo, jeśli ktoś wpuścił go do środka, na wycieraczce. Nie zamierzał się wyprowadzać, to było jasne. Wreszcie postanowiłem uciec się do ostatecznego kroku i zostawić go na ulicy na noc. Za pierwszym razem, kiedy to zrobiłem, poleciał pod śmietnik. Błyskawicznie cofnąłem się w głąb nieoświetlonej klatki schodowej, łudząc się, że nie zdąży. To nie było mądre. Jak każdy kot, w jednym wąsie miał więcej radarów niż ja w całym ciele. Gdy tylko otworzyłem drzwi, on był już w środku. Tej nocy zostawiłem go na korytarzu, ale rano spokojnie czekał na mnie na wycieraczce. Ten sam scenariusz miał się powtórzyć jeszcze parokrotnie. Każdego ranka to samo. Albo spacerował po korytarzu, albo czekał cierpliwie na zewnątrz. Noc w noc znajdował jakiś sposób, żeby dostać się na klatkę. W końcu postanowił rozstrzygnąć ten dziwaczny pojedynek na swoją korzyść i zadać decydujący cios. I tak oto musiałem się zmierzyć z kolejnym problemem: pewnego dnia Bob podążył za mną główną ulicą. Za pierwszym razem dotarł aż do skrzyżowania, ale zawrócił w kierunku bloku, gdy go odgoniłem. Następnego dnia zawędrował za mną jakieś sto metrów w stronę Tottenham High Road, gdzie wsiadałem w autobus do Covent Garden. Podziwiałem, lecz także przeklinałem jego wytrwałość i nieustępliwość. Nie miałem pojęcia, jak go spławić. Z dnia na dzień zapuszczał się za mną coraz dalej – i był coraz śmielszy. Zastanawiałem się, czy któregoś dnia nie pójdzie po prostu w swoją stronę po tym, jak go zostawię. Ale co noc na mnie czekał. Wiedziałem, że w końcu coś się wydarzy. I miałem rację. Pewnego ranka jak zwykle zbierałem się do wyjścia. Spakowałem do futerału swoją dużą gitarę akustyczną, czarną z czerwonym brzegiem, zarzuciłem ją na ramię razem z plecakiem i zbiegłem na dół. Przed blokiem zobaczyłem Boba i skinąłem mu głową na dzień dobry. Kiedy ruszył moim śladem, jak zwykle odgoniłem go i przyspieszyłem kroku. – Zostań tutaj – rzuciłem. – Nie możesz iść ze mną. Tym razem najwyraźniej pojął i natychmiast się wycofał. Idąc ulicą, obejrzałem się za siebie kilka razy, ale go nie zobaczyłem. „Może w końcu zrozumiał” – pomyślałem. Żeby dostać się do przystanku, z którego miałem autobus do Covent Garden, musiałem przejść na drugą stronę Tottenham High Road, jednej z najruchliwszych, najbardziej niebezpiecznych ulic w północnym Londynie. Tego ranka, jak co dzień, samochody, ciężarówki i motocykle przebijały się w niemiłosiernym ścisku przez korek. Przystanąwszy na chodniku, wypatrywałem okazji, kiedy będę mógł przedostać się przez jezdnię. Autobus nadjeżdżał właśnie zza zakrętu i był jakieś sto metrów dalej. Nagle poczułem, że coś ociera się o moją nogę. Odruchowo spojrzałem w dół i zobaczyłem znajomą postać. Z przerażeniem stwierdziłem, że Bob zamierza zrobić to co ja. Czekał na sposobność, żeby przemknąć na drugą stronę. – Co ty najlepszego wyprawiasz?! – spytałem. Spojrzał na mnie jak na idiotę, po czym znowu skupił uwagę na jezdni, robiąc krok w stronę krawężnika i spinając się do skoku. Nie mogłem ryzykować. To byłoby samobójstwo. Zgarnąłem go z chodnika i posadziłem na ramieniu. Wiedziałem, że lubi na nim przesiadywać. Przylgnął do mojej szyi i tak oto razem przeszliśmy na przystanek. – Dobra, Bob. Wystarczy – powiedziałem, stawiając go na chodniku i znowu odganiając. Czmychnął w tłum ludzi i straciłem go z oczu. „Kto wie, może to był ten ostatni raz, kiedy go widziałem” – przemknęło mi przez myśl. Do domu miał teraz naprawdę kawał drogi.
Kilka chwil później autobus wyhamował na przystanku. staroświecki czerwony piętrus, do którego można było wskakiwać z tyłu. Zająłem ławkę, położyłem futerał z gitarą w schowku na bagaże niedaleko miejsca, gdzie stała konduktorka, kiedy nagle, tuż za sobą, kątem oka dostrzegłem błysk rudego futra przecinającego przestrzeń. Nim zdążyłem zareagować, Bob wskoczył przez otwarte drzwi autobusu i hycnął na siedzenie obok. Zamurowało mnie. Zrozumiałem – w końcu – że nigdy nie uda mi się uciec od tego kota. Ale zrozumiałem też coś jeszcze. Zaprosiłem go na kolana, z czego skorzystał w okamgnieniu. Po chwili zjawiła się przy nas konduktorka, pogodna Karaibka. Uśmiechnęła się do Boba, a potem do mnie. – Należy do pana? – zapytała, gładząc go po grzbiecie. – Na to wygląda.
Gość • 18 miesiące temu
Czytałam tę książkę w wersji papierowej, teraz czytam kolejną o kocie Bobie (w papierze. Wersja w pdf będzie dla mojej mamy.