Prolog
Łowy nigdy się nie kończą. Tak jak głód.
Przez cztery miliardy lat polowała nocą, nad światem, który obracał się i
zmieniał. Bogini Łowów jest blada i głodna, jej złowrogie oko czujne, zęby
gotowe kąsać. Usta aż do bólu pragną smaku życia spływającego w gardło.
Gwiazdy umykają przed nią niczym owce. W pełni swojej potęgi włada całym
mocnym niebem.
W nowiu, kiedy Bogini Łowów śpi, stada gwiazd wracają na swoje bezkresne
pastwiska, za każdym razem przekonane, że bestia odeszła. Nieprzygotowane
na jej powrót - lśniącej, jasnej i znów głodnej, polującej.
Wiecznie głodnej.
I wiecznie polującej.
Blackmoor, Anglia, rok 1891
Zatrzymał się na ścieŜce biegnącej na szczyt urwiska i przez splątane
palce bezlistnych drzew spojrzał na niebo.
Chmury były rzadkie, a nocny wiatr rozgarniał je, odsłaniając księŜyc -
olbrzymi i jasny, zimny, biały krąg dominujący nad niebem. Tylko on świecił,
wszystkie gwiazdy i planety umknęły przed jego surowym obliczem.
Ben Talbot stał na ścieŜce dłuŜszą chwilę. Trzymał latarnię, usta miał
rozdziawione. Oglądał księŜyc w stu róŜnych puszczach, na polach daleko od
miast, na pokładach statków zagubionych wśród bezmiaru mórz - ale za
kaŜdym razem, kiedy widział go w pełni, z wraŜenia nieruchomiał. Oszoło-
miony jego potęgą... i pięknem.
Zamknął oczy, starając się skupić na waŜniejszych sprawach. Nie
przyszedł tu gapić się w niebo. Ale kiedy przypomniał sobie o celu wyprawy,
poczuł ukłucie w piersi. Pełny lęku odwrócił się i ruszył ostroŜnie wzdłuŜ
wodospadu, opadającego z rykiem do niewidocznej sadzawki w dole. Szedł po
spękanej ścieŜce, aŜ znalazł się u podnóŜa urwiska. Przystanął i się obejrzał.
Potem spojrzał przed siebie, między gęste cisy. Dawno juŜ zarosły ścieŜkę -
potrzaskały kamienie korzeniami, zatrzymując się dopiero na ścianie klifu.
Były bardzo stare - niektóre zasadzili Rzymianie - a mimo to wciąŜ stały
dumnie wyprostowane, sięgając sklepienia niebios. Ben podniósł latarnię,
poświecił w jedną i w drugą stronę, aŜ odnalazł ścieŜkę - ciemny tunel
utworzony przez splątane gałęzie drzew.
Pokiwał głową. Tb musiała być właściwa droga, chociaŜ ostatnio szedł
przez te lasy tak dawno temu, Ŝe wszystko wydawało mu się nowe i nieznane.
To, jak mały chłopiec widzi puszczę, i to, jak pamięta ją dorosły męŜczyzna,
to dwie róŜne rzeczy.
Ruszył naprzód, zginając wysokie ciało prawie w pół, Ŝeby zmieścić się
w tunelu. Po kilku krokach iglaste sklepienie uniosło się łagodnie i Ben mógł
się wyprostować. Nie skończył jeszcze czterdziestu lat, był silny. Mimo to
nerwy miał napięte. Kiedy był mały, razem z bratem przychodzili tu tysiące
razy, ale nigdy w środku nocy. MoŜe to właśnie przez zmieniający percepcję
mrok wszystko wydawało się nierzeczywiste i nieznane. Niepewnym krokiem,
z mocno bijącym sercem, ruszył naprzód.
Korytarz cisów kończył się polaną. Ben znów przystanął, chcąc się upewnić,
Ŝe idzie we właściwym kierunku. Podniósł latarnię, Ŝeby lepiej widzieć...
Trzask!
Coś przebiło się za nim przez wyschnięte zarośla. Obrócił się
gwałtownie i odskoczył w bok. Serce tłukło mu się w piersi jak oszalałe. Coś
poruszało się w krzakach...
- Co, do diabła? Ben zesztywniał, gotowy walczyć lub uciekać. Wyciągnął
przed siebie latarnię - źródło światła i talizman. Drugą ręką wymacał przy
pasie Ŝeglarski nóŜ o długiej klindze, ostrej jak brzytwa. Kiedy zacisnął palce
na rękojeści, poczuł, Ŝe wraca mu pewność siebie. W ciemności wciąŜ coś się
poruszało.
Ben powoli wyciągnął nóŜ, trzymając go za sobą, tak aby w
polerowanej stali ostrza nie odbijało się światło latarni. To coś było coraz
bliŜej.
Wysunął nóŜ z pochwy i powoli ugiął kolana. Skoro musiał walczyć, to
zamierzał zrobić to, jak naleŜy. Coraz bliŜej.
- No chodź, bydlaku - mruknął, mocniej chwytając nóŜ. Zamierzał ciąć
szeroko. Pchnięcie to ruch głupców, ostrze uwięzione w ciele. Ben wiedział,
Ŝe szybkie cięcia potrafią utrzymać na dystans nawet duŜego psa czy dzika.
Nagle istota wypadła z zarośli i skoczyła prosto na niego, Ben ryknął ze
strachu i wściekłości, unosząc nóŜ. Stworzenie znalazło się w kręgu światła
latarni... MęŜczyzna cofnął się o krok, a z piersi wyrwał mu się śmiech.
To tylko baŜant. Tłusty i piękny, zupełnie zignorował potęŜnego człowieka z
wielkim noŜem. Łopocąc skrzydłami, popędził tunelem ciosów.
- Niech to diabli! - sapnął Ben i wepchnął nóŜ z powrotem do pochwy. -
Przeklęte ptaszysko - krzyknął za baŜantem. - Głupiec - powiedział sam do
siebie.
Ze smutnym uśmiechem pokręcił głową, odwrócił się i odszukał
ścieŜkę. Dziesięć kroków dalej latarnia zamigotała. Płomień przygasł na
chwilę, zanim znów się rozpalił, potrząśnięty. Ben przyjrzał się latarni.
Niedługo się wypali, pomyślał. Chwycił pierwszą latarnię, jaką znalazł, i nie
sprawdził, ile jest w niej nafty.
- Ty przeklęty głupcze - powtórzył. Nie pierwszy raz pośpiech zadziałał
przeciwko niemu.
Zawahał się i obejrzał za siebie. Spokój na powrót zawładnął cienistym
krajobrazem, a noc wydała się ciemniejsza i mniej znajoma. Cisza była jak
Ŝywa istota i Ben czuł, Ŝe mu się przygląda.
- Jesteś tam? - Chciał zawołać, ale mimowolnie zniŜył głos do szeptu.
Nikt nie odpowiedział, ale wciąŜ miał wraŜenie, Ŝe jest obserwowany, jakby
patrzyły na niego znajome oczy. Odchrząknął i podniósł głos.
- Wyjdź - wrzasnął. - Musimy porozmawiać! Nic.
Płomień latarni znów zamigotał i Ben zrozumiał, Ŝe jeśli szybko nie znajdzie
tego, kogo szuka, zgubi się w ciemnościach.
Spojrzał w górę. Przez gęste sklepienie gałęzi widać było
przypominającą szron bladość. Dotyk księŜyca na drzewach. Ben pokiwał
głową. Jeśli straci latarnię, drogę powrotną odnajdzie, wychodząc wyŜej.
KsięŜyc świecił tak jasno, Ŝe moŜna by przy nim czytać, i dopiero co zaczął
swoje łowy na niebie. Ben miał przed sobą wiele godzin jasności, a Talbot
Hall nie było wcale tak daleko.
Mimo to... Myśl o braku światła, choćby chwilowym, onieśmielała. Ben
wyprostował się i głęboko odetchnął.
Przy pierwszym kroku latarnia znów zamigotała.
- Nie gaśnij - mruknął. Płomyczek jakby się uspokoił na te słowa. Zachęcony
tym, Ben znów ruszył do przodu. Latarnia, chyba chcąc z niego zakpić,
prawie zgasła.
Talbot przygryzł wargę. Światło księŜyca pozwoli mu wrócić, ale nie
znajdzie przy nim tego, czego szuka. MoŜe lepiej dać sobie spokój i wrócić
jutro. Potrząsnął latarnią i gdy płomyk zapłonął jaśniej, dostrzegł jakieś
poruszenie po lewej -błysk księŜyca na czymś, co poruszało się wśród drzew.
- Co, u diabła?
Próbował wypatrzyć to coś w gęstwinie, ale juŜ zniknęło. Usłyszał
szmer, odwrócił się. Znów coś mu mignęło. Nagle jakiś ciemny, rozmazany
kształt ruszył na niego z ogromną szybkością. Gdy go mijał, Ben usłyszał
dziwny odgłos - jakby ktoś rozdzierał płachtę materiału.
Latarnia uderzyła o ubitą ziemię i potoczyła się w bok. Chwiejny
płomyk na chwilę rozbłysł. Siła pchnięcia obróciła Bena. Gapił się tępo w
niewłaściwą stronę, mrugając wytrzeszczonymi oczami. Świat skurczył się do
otulającej go ciemności. Talbot usłyszał cichy szelest deszczu, jedna kropla,
druga... Spojrzał w górę, zdziwiony, Ŝe nie czuje deszczu na twarzy. Niebo
nad drzewami było czyste.
Uśmiechnął się krzywo do księŜyca, nie rozumiejąc, jak w laką noc
moŜe padać. A potem popatrzył na krople rozpryskujące się dokoła. Ciemny
deszcz. Czarny w świetle księŜyca. Lśniący jak olej, pachnący świeŜo ciętą
miedzią. Ben otworzył usta, Ŝeby skomentować jakoś ten dziwny deszcz,
padający z jego własnego ciała, ale nie zdołał wydobyć głosu.
Usłyszał cichy odgłos, ktoś stąpał po mokrych liściach, A kiedy się
obejrzał, zobaczył dziwną stopę. Dziwną, bosą, powykrzywianą. Nieludzką.
Ale i nie zwierzęcą. Podniósł wzrok i ujrzał oczy tego, co stało obok niego. To
nie były oczy człowieka, którego szukał. Były wielkie i Ŝółte jak księŜyc w
porze Ŝniw. Patrzyły na niego złowrogo i Ben poczuł, Ŝe serce staje mu w
piersi.
Zrozumienie uderzyło go mocniej niŜ cios, który wytrącił mu latarnię.
Wrzasnął, a potem rzucił się do ucieczki.
Jego Ŝołądek był pełen rozpalonego Ŝelaza. Przedzierając się przez
krzaki, chwycił się obiema rękami za brzuch. Jego palce zacisnęły się na
mokrych, wylewających się trzewiach. Umysł nie chciał pogodzić się z
rzeczywistością, odrzucał to, co mu zrobiono. Pogodzić się znaczyło pozwolić
na to okropieństwo, a tego nie mógł zrobić.
Biegł. Potykał się, zataczał, zostawiając za sobą coraz szerszy,
czerwony ślad. Słyszał tylko własne rozpaczliwe sapanie i tupot stóp na
listowiu. Ale był pewien, Ŝe coś go śledzi. Nie biegnie. Czai się.
- BoŜe... - wy dyszał, ale głos mu się rwał. Zaryzykował spojrzenie za siebie.
Tylko jedno.
Nic nie zobaczył. KsięŜyc malował korytarz wśród drzew upiornym światłem,
ale nic się tam nie poruszało oprócz gałęzi, które Ben potrącił.
- Proszę - szepnął. Modlił się o szansę. Znów spojrzał przed siebie.
Stało przed nim. Uderzył w stwora i poleciał w tył.
Z przeraŜeniem zrozumiał, Ŝe to coś obeszło go dookoła. Nie ścigało... kpiło z
niego. Bawiło się nim.
Istota rzuciła się naprzód z zawrotną szybkością i Ben poczuł, Ŝe na policzku
wykwitają mu linie ognia. Gorąca krew polała się z ran, pociekła do ust i po
szyi.
Odwrócił się i pobiegł prosto przed siebie przez gęste zarośla.
Nogi miał jak z Ŝelaza, ale siłą woli zmuszał stopy do ruchu. Krzaki nagle się
przerzedziły i wybiegł na niewielką polanę u stóp urwiska. Pośród splątanej
trawy jasne kamienne stopnie prowadziły do masywnych drzwi.
Ben rozpoznał to miejsce. Znalazł się przy mauzoleum wykutym w
skale urwiska. Patrzyły na niego staroŜytne rzeźby. zapomnianych bogów i
bezimiennych królów. Olbrzymie wrota z brązu okute były grubymi,
krzyŜującymi się Ŝelaznymi listwami. Panele między okuciami pokrywały
zawiłe teksty modlitw i zaklęć tak starych, Ŝe większość została zapomniana.
W umyśle Bena zabłysła nadzieja i pobiegł w tamtą stronę. Za sobą, w lesie,
słyszał istotę przedzierającą się przez krzaki. Uniósł stopę na pierwszy
stopień - choć waŜyła tyle, co blok skalny - ale kiedy próbował podnieść
drugą, nie mógł. Z krzykiem bólu i poraŜki runął na schody.
Jednak nawet wtedy Ben Talbot się nie poddał. Pełzł dalej, zostawiając
za sobą czarno czerwony ślad jak krwawy ślimak. Wrota były blisko, otwarte.
Gdyby tylko udało mu się do nich dotrzeć, mógłby wciągnąć się do środka i
je zatrzasnąć. Te wielkie drzwi powstrzymałyby samo piekło.
Nagle usłyszał drapanie pazurów na kamiennych stopniach i
zrozumiał, Ŝe nie zdoła dotrzeć do schronienia. Drętwiejącymi palcami
sięgnął po nóŜ, ale istota wyrosła nad nim olbrzymia i straszna. Ostrze ze
szczękiem spadło na zimne kamienie.
Ben słyszał, jak umiera. Widział rozdzierające go, uderzające z
błyskawiczną prędkością pazury. Słyszał, jak pęka jego ubranie, jak
trzaskają rozrywane ciało i ścięgna, jak szpony zgrzytają na kościach. Słyszał
to wszystko jakby z oddali, nie czując bólu, który musiał wstrząsać jego
nerwami. Słyszał, ale nie czuł. Więź łącząca go z poszarpanym ciałem
stawała się coraz słabsza.
Istota pochyliła się nad nim i zobaczył te straszliwe Ŝółte ślepia. Zobaczył w
nich własne odbicie.
Nagle bestia przestała go rozszarpywać i odbiegła w noc. Ben patrzył
na nią, jakby był zaledwie widzem makabrycznego przedstawienia. To nie jest
prawda, to nie jest on. Powiew nocnego wiatru rozsunął gałęzie i nad
urwiskiem pojawiła się rozkrzyczana twarz Bogini Nocy. KsięŜyc, w całej
swojej obłąkanej chwale.
Na jego tle, na skraju urwiska, Ben zobaczył stworzenie, które na niego
polowało. Istotę, która go zabiła. Olbrzymią, zniekształconą, niesamowitą
sylwetkę na tle nieba.
- Nie... - wycharczał, kiedy to coś na urwisku odwróciło się i znikło, uciekając
w świat. - Nie.
Ale tego protestu nie usłyszał nikt oprócz niego. Ciemność, która skradała
się ze wszystkich stron, była czarna i bezkresna. Ostatnią rzeczą, jaką
usłyszał, był przeciągły, straszny skowyt bestii, który wzbił się w nocne niebo
z puszczy.
Nad światem pełny, biały księŜyc przyglądał się temu wszystkiemu w
triumfie i chwale.
Londyn, rok 1891
Wyciągnął rękę i wydobył czaszkę z grobu. Była stara i poobijana,
brakowało jej szczęki, oczodoły wpatrywały się pusto przed siebie. Starł kurz
z jej policzków i czoła i ujął ją jedną ręką, przyglądając się starym kościom.
Spojrzenie czaszki i wzrok męŜczyzny spotkały się, przez długą chwilę dzieląc
się tajemnicami wieczności, niejasnymi prawdami grobu. - Ach - mruknął
zbolałym głosem. - Biedny Yoryku! -Odwrócił się do towarzysza. - Znałem go,
mój Horacy*(Fragmenty dramatu Williama Szekspira Hamlet, królewicz duński).
W ciemności, za rzędem świec tysiące niewidzialnych dłoni zaczęło bić
brawo. Lawrence Talbot nawet nie drgnął, nie zerknął na publiczność choćby
ukradkiem. Jego spojrzenie pozostało skupione na oczodołach czaszki, choć
twarz wyraziła pół tuzina róŜnych emocji, gdy obracał ją w dłoni. Gdy patrzył
na jej czoło, marszczył własne, jakby przypominał sobie dawne rozmowy; gdy
ją odwracał, jego usta zdradzały smutek chłopca cierpiącego z powodu
zawodu sprawionego nauczycielowi; gdy odchylał ją w tył, uśmiechał się na
wspomnienie niezliczonych chwil radości. Czekał, aŜ brawa ucichną, a gdy
zgasły, powiedział cicho:
- .. .był to człowiek niewyczerpany w Ŝartach, niezrównanej fantazji, mało
tysiąc razy piastował mię na ręku, a teraz -jakŜe mię jego widok odraŜa i aŜ w
gardle ściska! Tu wisiały owe wargi, które nie wiem jak często całowałem.
GdzieŜ są teraz twoje drwinki, twoje wyskoki, twoje śpiewki, twoje koncepty,
przy których cały stół trząsł się od śmiechu? Nic Ŝe z nich nie pozostało na
wyszydzenie swych własnych, tak teraz wyszczerzonych zębów?
Lawrence nie krzyczał ani nie zawodził. Mówił do czaszki z czułością.
Wszyscy w teatrze nachylili się do przodu, Ŝeby nie uronić nic z tej prywatnej
rozmowy. Spijali słowa z jego ust, z napięciem wsłuchując się w cichy głos
księcia Danii, bo - dla widowni - to nie był Lawrence Talbot, amerykański
aktor, lecz sam Hamlet. śywy, prawdziwy, kpiną obnaŜający cierpienie swej
udręczonej duszy.
Słuchali go wszyscy oprócz jednego męŜczyzny - dobrze ubranego
bufona, dla którego Szekspir był nudziarzem, a oglądanie jego sztuki udręką.
Zanim Hamlet i Horacy weszli na cmentarz, męŜczyźnie opadła głowa i
zasnął. Teraz jego chrapanie burzyło nastrój.
Lawrence był doświadczonym aktorem i nie pozwolił temu głupcowi wybić się
z rytmu. Cisnął mu czaszkę na kolana i ciągnął kwestię, jakby ten gest był
częścią scenariusza. Czaszka wylądowała twardo na podbrzuszu tamtego i
męŜczyzna wyprostował się gwałtownie w fotelu, czerwieniejąc, kiedy
publiczność wybuchnęła śmiechem.
- IdźŜe teraz do gotowalni modnej damy i powiedz jej -ciągnął Lawrence,
ściągając energię i wszystkie spojrzenia znów na środek sceny - Ŝe chociaŜby
się na cal grubo malowała, przecieŜ się takiej fizjognomii doczeka...
Miał na sobie frak z ciemnego aksamitu i rozpiętą na piersiach koszulę z
Ŝabotem. Jego czarne jak smoła, falujące włosy okalały twarz szorstką,
zamyśloną, gniewną i przystojną. „Brutalnie przystojną", jak określił ją
recenzent z „Timesa"
Lawrence wiedział, Ŝe wszyscy obecni w teatrze czytali tę recenzję i Ŝe
połowa z nich przyszła tu właśnie z jej powodu. Kiedy zbliŜył się do świateł,
zobaczył za nimi rzędy I warzy bladych jak księŜyc, zwróconych ku górze, ku
niemu. Uwielbienie kobiet rozpalało w nim ogień, ale podobieństwo twarzy -
wszystkich tak samo pozbawionych wyrazu i nie-rozumiejących - sprawiło,
Ŝe poczuł się pusty, zimny. Wypatroszony.
Wykrzywił pełne usta w gniewnym grymasie. Wzięli to za uśmiech i
Lawrence'a zalała fala braw.
2
Karta przypięta do drzwi garderoby głosiła: „Lawrence Talbot Wybitny
amerykański tragik w roli melancholijnego Duńczyka w
sztuce Williama Szekspira Hamlet, królewicz duński"
Inspicjent ze stęknięciem pchnął drzwi. Przestąpił aksamitny frak i
koronkową szmatkę naleŜącą nie wiadomo do kogo i uchylił się przed
szalonym wymachem aktorki, która demonstrowała chwiejny piruet,
jednocześnie popijając szampana. Wyminął parę. MęŜczyznę i kobietę? Dwie
kobiety? Nie wiedział. Zignorował tuzin innych aktorów w róŜnych stadiach
negliŜu i upojenia i postawił cięŜką tacę na stole charakteryzatorskim. Zdjął z
niej sześć schłodzonych butelek i czyste kieliszki, wziął kilka monet od
Lawrence'a, starając się nie gapić na aktorkę w przezroczystej halce, ssącej
fajkę do opium i szybko wymknął się z tego domu wariatów.
Na korytarzu minął innego inspicjenta, zgiętego pod cięŜarem tacy
wyładowanej ciepłymi bochnami chleba i tuzinem serów.
- Co się stało, Tom? - spytał tamten. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.
Pierwszy inspicjent wskazał kciukiem za siebie.
- Właśnie wyszedłem z piekła, Barney. Przeklęta sodoma i gomora. - Nachylił
się bliŜej. - Niektóre z tych dam są niekompletnie ubrane.
Barney, starszy i bardziej doświadczony, uśmiechnął się szeroko.
- To nie są damy, chłopcze, jeśli wiesz, co mam na myśli. Poza tym... to tylko
zabawa.
- Nie, jeśli się tamtędy przechodzi - poskarŜył się Tom.
- Prawda, chłopcze. Ale zaczekaj do wiosny, aŜ będą wystawiać Sen nocy
letniej. Nie potrafią wtedy utrzymać zadków w portkach, czy to panowie, czy
panie.
Tom pokręcił głową.
- Mówię ci, Barney, to przez tych Amerykanów. Nieokrzesańcy.
- A co to znaczy „nieokrzesańcy"?
- Nie mają klasy ani dobrego urodzenia. Barney prychnął.
- I kto to mówi? Dwaj dorośli męŜczyźni noszący tace z jedzeniem zwierzętom
w zoo. Klasa i urodzenie. Nie przesadzasz aby czasem, chłopcze?
Jakaś dziewczyna gwałtownie otworzyła drzwi i wyjrzała na korytarz. Miała
na szyi czerwoną jedwabną wstąŜkę i nic poza tym. Wstęgi dymu z opium
oplatały jej uda niczym lubieŜne palce.
- To jedzenie? Rusz tu swój sękaty zadek, cholerny stary łajdaku!
Trzasnęła drzwiami. Barney i Tom popatrzyli na siebie przeciągle.
- Nie - przyznał Barney. - Masz rację. Wziął głęboki oddech i ruszył do
garderoby Lawrence'a Talbota.
Lawrence ledwie zauwaŜał szalejącą wokół niego rozpustę. Nie była dla
niego niczym nowym, a wraz z przyzwyczajeniem przyszła pogarda dla
przesady. Zabawa była niezbędna, bo tym interesowały się gazety, a one z
kolei przyciągały publiczność. Tyle Ŝe dawno przestał go juŜ bawić fakt, Ŝe
rzędy teatralnych foteli zapełniali durnie, którzy przychodzili, by ogrzać się w
świetle chwały jego legendarnych wyskoków, a potem wracali, bo podobała
im się jego gra. Co za ironia. Kosmiczny Ŝart. Bardzo ucieszne.
Westchnął i upił wina z pucharu zdobionego klejnotami. Był to
rekwizyt, kielich, z którego Gertruda piła truciznę w scenie swojej śmierci w
ostatnim akcie. Lawrence popatrzył w lustro, szukając aktorki grającej jego
„matkę". Miała spódnicę podciągniętą do pasa i siedziała okrakiem na
młodym byczku, odtwórcy roli Rozenkranca. W tej chwili wprost kipiała
Ŝyciem. Obok splecionej pary impresario całował nad-garstek jednej z
charakteryzatorek. Z rozbawieniem skinął głową Lawrence'owi, jak Pan
Bachusowi. Lawrence odpowiedział mu skinięciem i odwrócił się z powrotem
do lustra. Był nagi od pasa w górę - koronkową, marszczoną koszulę zerwała
z niego... BoŜe, nie potrafił sobie przypomnieć imienia dziewczyny, z którą
całował się przez dwadzieścia minut po przedstawieniu. I co z tego. Całowała
się z teraz Poloniuszem. Opadł na krzesło, popijając wino, pogrąŜony w
rozwaŜaniach równie ponurych, jak rozmyślania postaci, którą grał. Ironia
tego faktu takŜe nie uszła jego uwagi. Przypływ energii Wywołany występem
minął i znów ogarniała go czarna fala depresji . Zawsze tak było. śył tylko na
scenie. Był sobą tylko wtedy, kiedy grał kogoś innego. Tutaj, gdzie wszystko
było prawdziwe, Lawrence czuł się pretensjonalny, sztuczny i obcy.
Burza jasnych loków zasłoniła mu widok lustra - to Ofelia nachyliła
się, Ŝeby go pocałować. Była bardzo pijana i niemal naga, ale w pocałunek
włoŜyła całą siebie, Bóg z nią. Lawrence opierał się przez krótką chwilę,
potem jednak dał się ponieść. To teŜ była swego rodzaju gra, a on nie lubił
sprawiać zawodu widowni. Gorące wargi Ofelii przesunęły się z jego ust na
policzki, podbródek, uszy i szyję. Lawrence poczuł mrowienie na całym ciele.
Płonące pocałunki zeszły niŜej na jego pierś...
- Niegrzeczna dziewczyna.
Kiedy z wprawą artystki uszczypnęła go zębami, garderoba zawirowała mu
przed oczami. BoŜe! Co ona mu robi... Lawrence...
Wyprostował się gwałtownie i obejrzał, szukając źródła głosu, ale za nim nie
było nikogo. Dziewczyna podniosła wzrok.
- Co się stało, kochanie? Bolało?
- Co? Nie... nie - odparł z roztargnieniem. - Wydawało mi się, Ŝe słyszałem...
Nie dokończył. To, co mu się wydawało, było... NiemoŜliwe. Choć jeszcze
przed chwilą gotów był przysiąc, Ŝe słyszał, jak jego brat Benjamin
wypowiada jego imię. Nie Ben, dorosły męŜczyzna, jakim był teraz, ale Ben
sprzed lat, chłopiec.
Nagle hałas, dym i śmiech stały się nieprzyjemnie głośne i draŜniące.
Garderoba zaczęła się rozmywać i Lawrence zamrugał. W chwili trzeźwości
to, co wokół siebie widział, zmieniło się z rzymskiej orgii - doskonałej w
kaŜdym grzesznym znaczeniu tego słowa - w coś ułomnego i złego. Nagle
poczuł obrzydzenie. Odepchnął kobietę.
- Co się stało?
Oparł się pokusie, by na nią warknąć. Przełknął słowa, które wzbierały mu w
gardle jak Ŝółć.
- Nic - powiedział - po prostu... boli mnie głowa. Dziewczyna uśmiechnęła się
i przysunęła bliŜej.
- ZałoŜę się, Ŝe dzięki mnie zapomnisz, Ŝe w ogóle masz głowę, a co dopiero,
Ŝe boli...
- Nie - odrzekł szybko. Wstał i zerwał z oparcia krzesła szlafrok. - Nie trzeba.
Muszę tylko zaczerpnąć powietrza.
Wepchnął ręce w rękawy szlafroka i otulił się jego połami, jakby mogły go
osłonić przed plugastwem. Kilkoro rozbawionych aktorów rzuciło mu
zaciekawione spojrzenia, ale Lawrence tylko pokręcił głową, przecisnął się do
drzwi, otworzył je, zbiegł po schodach i pchnął drzwi wychodzące do zaułka.
Zimne powietrze przeniknęło cienki materiał szlafroka, przyprawiając go o
gęsią skórkę, ale przynajmniej mógł tu oddychać.
Otworzył oczy. Był sam. Zawsze jest sam, niewaŜne, w jak gęstym tłumie,
niewaŜne, ile gości jest na przyjęciu.
- Ben... - powiedział na głos, ale imię jego brata odbiło się pustym echem od
ceglanych ścian zaułka i zniknęło w bezkresnej czerni nieba.
3
Lawrence podszedł nago do okna. Wiatr był chłodny i wilgotny, zasłony
poruszały się jak w zwolnionym tempie. Odkąd wyszedł z przyjęcia, wszystko
wydawało mu się nierzeczywiste, jakby znalazł się w jednej z niszowych
francuskich sztuk, które nie miały sensu nawet dla ich autorów.
Widział za zasłonami białą twarz księŜyca, olbrzymią i pełną, ale kiedy
je rozsunął, zobaczył, Ŝe to tylko tarcza Big Bena. Równie zimna, ale o wiele
mniej groźna. Oparł się o framugę okna, patrząc, jak mgła znad Tamizy wije
się jak kłębowisko węŜy na oświetlonych gazowymi latarniami ulicach. Była
to typowa gęsta londyńska mgła niczym całun przesłaniająca większą część
wieŜy zegara i praktycznie całe miasto.
Za Lawrencem rozległ się cichy pomruk. Aktor odwrócił się i popatrzył
na leŜącą w łóŜku kobietę. Była piękna i wspaniale zbudowana. Mglista
poświata malowała jej nagą skórę porcelanową bielą. Ciemne włosy okalały
śliczną twarz jak orzechowa chmura. Jej sutki były ciemne, usta rozchylone,
czarne rzęsy opadały na doskonałe policzki. Patrzył na nią, ale jej nie widział.
PogrąŜony w melancholii i znuŜeniu pozwolił, by zawładnęła nim
podświadomość. Osunął się w senne wspomnienie, kłębiące się wokół niego
jak opar, przenosząc się w inny czas i miejsce...
Dziewięcioletni Lawrence Talbot był chudym dzieckiem. Brakowało mu
jeszcze siły, brakowało muskulatury drapieŜnika, którym miał się stać -
przemierzającego sceny i aleje największych miast świata. Był blady i
zamyślony jak poeta, często pogrąŜony w marzeniach, którymi z nikim się nie
dzielił.
Z nikim oprócz matki. Solana Talbot znała wszystkie tajemnice syna.
Lawrence leŜał z głową na jej kolanach. Jego ciemne loki plątały się z
wymyślnymi haftami jej sukni, jakby wciąŜ, tyle lat po narodzinach, był z nią
złączony. Śpiewała mu hiszpańską piosenkę, wesołą wiejską balladę tak
starą, Ŝe jej znaczenie zmieniło się setki razy w ciągu tylu lat. Chłopiec leŜał z
zamkniętymi oczami, zasłuchany, pogrąŜony w marzeniach, prowadzony
melodią i obietnicą ukrytą w słowach...
Talbot leŜał w wielkim hotelowym łóŜku, przytomny, w środku długiej,
niekończącej się nocy. Kobieta powitała go z powrotem sennym mruknięciem
i przytuliła się do niego. Pozwolił jej na to, choć nie sprawiło mu to
przyjemności. Nie tutaj chciał być. Nie z nią chciał być.
Nie tym chciał być.
Noc zdawała się nie mieć końca. Statki na rzece ryczały ostrzeŜenia
stłumionymi syrenami, które brzmiały jak jęki umarłych. Przez otwarte okno,
za czarną iglicą Big Bena, Lawrence widział, jak noc rozchyla swoją szatę i
odsłania nabrzmiałą, białą pierś księŜyca.
Pragnął wyrwać się ze swojej skóry i stać się kimś innym. KaŜdym, byle nie
był dłuŜej przeklętym Lawrence'em Talbotem. Nienawidził Ŝycia w masce
człowieka, którym się stał. Zamknął oczy i spróbował zasnąć. Ale to teŜ było
kłamstwo.
Rano, kiedy kobieta wyszła, ktoś dyskretnie zapukał do drzwi.
Lawrence otworzył i zobaczył gońca w liberii, trzymającego kopertę.
- Przepraszam, Ŝe panu przeszkadzam - powiedział przybysz - ale przed
chwilą to dostarczono, a list jest oznaczony jako pilny.
Podał kopertę Lawrence'owi. Ten wymamrotał coś w podzięce i wepchnął mu
w dłoń garść monet. Potem, ignorując wdzięczny uśmiech posłańca,
zatrzasnął drzwi.
Na kopercie wypisane kobiecą ręką widniało jego nazwisko i adres
hotelu. Uniósł list pod światło i zobaczył, Ŝe rozmazany stempel pocztowy
pochodzi z Blackmoor w Northumbrii.
Dom, pomyślał. Czy raczej miejsce, które było jego domem milion lat temu.
Kto wiedział, Ŝe jest w Londynie? Ben?
Rozerwał kopertę i przeczytał pojedynczą kartkę.
- BoŜe... - sapnął.
Pięć minut później biegł po doroŜkę, która miała go zawieźć na dworzec.
Northumbria
Pociąg był stary i chociaŜ wagon pierwszej klasy odnowiono, wciąŜ
skrzypiał i trzeszczał, tocząc się przez stary most nad głęboką rozpadliną,
przecinającą zieloną dzicz Northumbrii. Kilka mil wcześniej Lawrence zdołał
wreszcie usadowić się wygodnie. Zdjął płaszcz i załoŜył nogę na nogę. Prostą,
pozbawioną ozdób laskę połoŜył obok siebie na siedzeniu, nie chcąc, by
ktokolwiek usiadł za blisko.
W dłoni trzymał dagerotyp. Przez ostatni kwadrans na przemian to
przyglądał się mu, to wyglądał przez okno na falujące wzgórza. Na zdjęciu on
i Ben stali obok matki. Świadomość, Ŝe odeszły dwie najbliŜsze mu osoby,
burzyła jego spokój. Matka zmarła wiele lat wcześniej. Teraz zaginął Ben. Co
do niego samego... Całe Ŝycie czuł się oderwany od rzeczywistości, jak duch
nawiedzający Ŝycie nieznajomego o nazwisku Lawrence Talbot.
Przesunął palcem po fałdach sukni matki na zdjęciu, a potem dotknął
Bena, nad sercem.
Gdzie jesteś, Benjaminie?
Nawet jeśli brat odnajdzie się cały i zdrowy - a tak z pewnością będzie -
stare zdjęcie było kłamstwem, kłującym Lawrence w serce jak cierń. Na
fotografii wszyscy byli szczęśliwi, stanowili rodzinę. KaŜdy, kto by na nią
spojrzał, zobaczyłby szczęście i jedność. śycie i moŜliwości. Same kłamstwa.
Obietnice złamane bezlitosnym okrucieństwem losu.
- Pańska matka?
Lawrence podniósł wzrok znad zdjęcia i zerknął na siedzącego
naprzeciwko starszego męŜczyznę, jedynego poza nim pasaŜera przedziału.
MęŜczyzna, mimo podeszłego wieku, wyglądał zdrowo. Był ubrany zgodnie z
francuską modą w wytworny, prosto skrojony strój. Widać było, Ŝe jest
bogaty. Lawrence rozpoznawał bogaczy w mgnieniu oka, ale sam ich nie
naśladował. Choć był zamoŜny, nosił się bardziej krzykliwie, jak przystało
znanemu aktorowi, choć być moŜe nieco zbyt ekstrawagancko jak na tragika.
Jego współpasaŜer ubierał się z niewymuszoną elegancją kogoś, kto ma
pieniądze od tak dawna, Ŝe stały się dla niego codziennością.
- Tak - odparł Lawrence. Starzec pokiwał głową.
- Moje najstarsze wspomnienie dotyczy matki - powiedział z prowincjonalnym
akcentem, choć widać było, Ŝe jest wykształcony. Siedział wygodnie z dłońmi
opartymi na lasce z rączką w kształcie srebrnej zwierzęcej głowy. Pies
myśliwski albo wilk, pomyślał Lawrence. Nie miał pewności.
- W takim razie coś nas łączy, monsieur.
- W moim wspomnieniu zbieramy winogrona w winnicy jej ojca. - Francuz
uśmiechnął się tęsknie. - To mój Eden.
Lawrence poczuł, Ŝe jego pancerz twardnieje. Miał teraz za duŜo na
głowie, Ŝeby bawić się we wspominki z tym starym francuskim głupcem.
Uśmiechnął się lekko, ale nie odpowiedział, nie chcąc zachęcać starca do
kontynuowania rozmowy.
Tamten, pogrąŜony we wspomnieniach, nie zwrócił na to uwagi.
- Ojcowie dają nam siłę potrzebną do przetrwania w tym okrutnym świecie,
ale to dzięki matkom warto się starać. - Pokiwał głową, zadowolony z
aforyzmu, a potem uniósł brew. -jedzie pan z wizytą do swojej?
Lawrence pomyślał, Ŝe prawda często bywa brutalna, ale nie potrafił zmienić
scenariusza, który napisało dla niego Ŝycie.
- Matka zmarła niedługo po tym, jak zrobiono to zdjęcie. Ach! - Starzec, nie
wydawał się speszony swoim faux pas.
- Mój dom rodzinny znajduje się w pobliŜu Blackmoor -ciągnął Lawrence,
zaskoczony swoją wylewnością. - Mieszkają tam brat i ojciec.
- Pański angielski... Proszę wybaczyć - zauwaŜył Francuz - ale pański
akcent...
- Długo mieszkałem w Ameryce - odparł Lawrence. - Bardzo długo.
Francuz się uśmiechnął.
- Ach... niespokojny duch?
Powiedział to swobodnym tonem, ale Lawrence wyczuł, Ŝe nie była to
przypadkowa uwaga.
- Niezupełnie - odparł zmienionym głosem.
- Och, w takim razie bratnia dusza na wygnaniu.
Z jakiegoś powodu rozbawiło to Lawrence'a. Uśmiechnął
się.
- Tak, chyba moŜna tak powiedzieć.
Francuz opadł miękko na poduszki oparcia. Koła pociągu stukały na
torach. Długimi, zręcznymi palcami starzec obrócił powoli drzewce laski, co
wyglądało tak, jakby srebrna głowa rozglądała się po całym przedziale.
Lawrence zobaczył wyraźnie, Ŝe to wilk, groźnie szczerzący kły. Laska była
piękna, ale z jakiegoś powodu równieŜ odraŜająca.
Wykonała ostatni obrót i kiedy wilczy łeb zwrócił się w jego stronę,
Lawrence poczuł - choć wydawało mu się to absurdalne - Ŝe z martwego
metalu patrzą na niego ślepia prawdziwego wilka. Z wysiłkiem oderwał oczy
od laski i przelotnie pochwycił zainteresowany wzrok Francuza, jego bystre,
przenikliwe spojrzenie i tajemniczy uśmiech. I nagle starzec był na powrót
stary i pomarszczony, a laska zmieniła się w zwykły przedmiot z drewna i
metalu.
- Na wrzosowiskach przydaje się dobra laska - powiedział z namysłem
Francuz. - Tę kupiłem w Gevaudan... och, wydaje się, Ŝe setki lat temu.
Śliczna, prawda? Dzieło mistrza, ucznia Pierre'a Germaina. Zna pan prace
Germaina? To jeden z artystów rokoka. Przepiękna sztuka, taka Ŝywa. -
Nachylił się i uśmiechnął, ciepło, zachęcająco. - Uczyniłby mi pan wielki
honor...
Chwycił wyszczerzony pysk wilka, zręcznym ruchem nadgarstka
odblokował ukrytą zapadkę i odciągnął główkę od drzewca. Nie do końca,
tylko tyle, by na szerokość dłoni odsłonić ostrą szpadę, ukrytą w sercu laski.
Lawrence wstrzymał oddech, ale Francuz tylko uśmiechnął się dobrodusznie
i z cichym szczęknięciem schował ostrze. Ujął laskę w pokryte wątrobowymi
plamami dłonie i wyciągnął ją do Lawrence'a.
- Ja... ja nie mogę - wyjąkał Talbot, wytrącony z równowagi zarówno ukrytą
zawartością daru, jak i spojrzeniem Francuza, który twierdził, Ŝe kupił
przedmiot setki lat temu. -Prawie się nie znamy. - Podniósł własną laskę,
elegancką, ale niemogącą się równać ani wykonaniem, ani wymyślnością z
laską Francuza. - Ta słuŜy mi całkiem...
Francuz przerwał mu, wybuchając śmiechem i kręcąc głową.
- Nonsens! Byłbym niezwykle rad, wiedząc, Ŝe moja stara laska jest w rękach
kulturalnego człowieka. Poza tym... jest juŜ dla mnie trochę za cięŜka.
Lawrence otworzył usta, Ŝeby ponownie odmówić, ale starzec go uprzedził.
To jeden z nielicznych przywilejów starości - powiedział - przekazywać swoje
brzemię młodym, Znów wyciągnął laskę.
Merci- rzekł Lawrence po długiej pauzie. Przyjął prezent z wdzięcznym
skinieniem głowy.
- Od wygnańca dla wygnańca - odparł cicho starzec, Laska była lekka, ale
mocna. CięŜką srebrną główkę równowaŜyła gruba, mosięŜna gałka, nosząca
ślady częstego uŜywania. Drewno było gładkie i piękne, o gęstych słojach. -
Jest pan zbyt łaskawy - mruknął Lawrence.
- SkądŜe
Lawrence wziął własną laskę i wyciągnął ją do starszego męŜczyzny, boleśnie
świadom, Ŝe nie moŜe się równać z tą, którą otrzymał.
- Nalegam, Ŝeby wziął pan moją w zamian.
Uśmiech starego Francuza był wielkoduszny, ale na jego pomarszczonej
twarzy malowało się teŜ inne uczucie. Kiedy brał laskę, musnął palcem dłoń
Lawrence'a. Był to przypadek, ale ten omal się nie wzdrygnął. Skóra
Francuza była zimna jak grobowiec i dziwnie szorstka. Starzec przymknął
powieki, opadł na oparcie i obejrzał swoją nową laskę. Na jego ustach igrał
zagadkowy uśmiech.
Pociąg zagwizdał jak upiór, pędząc między powykrzywianymi drzewami
i gęstymi pnączami Northumbrii.
5
Niedaleko Blackmoor
Wiejska droga wiła się wśród lasów starszych niŜ wszystkie ludzkie
rasy - dzikie i cywilizowane - które przez wieki je zamieszkiwały. Rosły tu
olbrzymie dęby o pniach niczym kamienne wieŜe. Wąwozy opadały w pełną
pajęczyn ciemność, a niejedna ścieŜka wiodła w serce bezdennych bagien.
Lawrence usiadł w kącie powozu, tak, Ŝeby móc oglądać krajobraz, a zarazem
mieć światło do czytania. List trzymał między kciukiem i palcem
wskazującym i studiował go raz za razem. Papier był kosztowny, pismo
staranne, pochylone, wyraźnie kobiece. Ponownie przeczytał tych kilka zdań,
chyba po raz dwudziesty od kiedy dostarczono mu je do londyńskiego hotelu.
Serce załomotało mu w piersi tak samo mocno i boleśnie jak w pierwszej
chwili.
„Drogi Panie Talbot
Błagam, by wybaczył mi Pan mą nader poufałą i rozpaczliwą prośbę.
Sądzę, Ŝe Pański brat, Benjamin, wspominał o mnie w Waszej korespondencji:
nazywam się Gwen Conliffe i jestem jego narzeczoną. Piszę, by Pana
poinformować o zaginięciu jego brata. Nikt go nie widział od trzech tygodni i
obawiamy się najgorszego.
Dowiedziałam się, Ŝe przebywa Pan w Anglii wraz ze swoją trupą teatralną.
Jak rozumiem, obowiązki kaŜą Panu niedługo wracać do Ameryki, ale
błagam, by pomógł nam Pan go odnaleźć. Proszę przyjechać do Talbot Hall.
Potrzebujemy Pana pomocy".
Z kaŜdą linijką pismo było coraz bardziej rozognione, pióro zagłębiało
się coraz rozpaczliwiej w papierze. Podpis był nieczytelny, a list przed
złoŜeniem pospiesznie osuszono. Ta kobieta naprawdę się bała, uznał
Lawrence.
ZłoŜył kartkę i schował ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Poprawił
ubranie, ale jego ręka znieruchomiała tam, gdzie spoczywał list. Nad sercem.
Ben... - mruknął, Przez większość drogi kopyta koni dudniły głucho o ubitą
ziemię. Kiedy zaczęły stukać o kamienie, Lawrence wyjrzał przez okno. Powóz
przejeŜdŜał właśnie pod wielkim kamiennym łukiem, którego Lawrence
spodziewał się juŜ nigdy nie ujrzeć. Olbrzymi portal zwieńczony był sceną
myśliwską ukazującą wyszczerzone ogary osaczające jelenia. W kamieniu
wyrzeźbiono napis „Talbot Hall", ale większość surowych, prostych liter
ginęła w gęstwinie pnączy. Przejazd powozu spłoszył stado wyleniałych
kruków, które wzbiły się w powietrze zakłócając popołudniową ciszę
skrzekliwymi protestami. Lis z bielmem na oku, skryty w cieniu głazów
odpadłych dawno temu z łuku przyglądał się przybyszom. Lawrance spojrzał
za siebie, próbując przypomnieć sobie łuk taki jakim był kiedyś, ale w jego
umyśle zaŜarzyły się jedynie węgielki wspomnienia, które dawno się juŜ
wypaliło.
Powóz toczył się przed siebie, szybko pokonując drogę niegdyś dumnie
strzeŜoną przez dwa rzędy buków. Dziczki klonów i wysokie chwasty wdarły
się w ich szeregi i teraz drzewa wyglądały jak szpaler Ŝebraków. Łąki za nimi,
kiedyś równo wykoszone, zarosły gąszczem dzikiej cebuli i podbiałem.
Chwasty dusiły klomby, a niezamiecione liście leŜały w gnijących stertach na
brukowanym podjeździe. Nawet kamienne ogary i wilki na marmurowych
postumentach otaczające dziedziniec były szare od kurzu i oplatane
pnączami.
Powóz stanął. Lawrence zawahał się, zanim nacisnął klamkę. Choć
domyślał się, Ŝe od czasu jego dzieciństwa wiele mu-siało się zmienić, nie
spodziewał się tak całkowitego rozkładu. Sam dom wyglądał na opuszczony.
Większość okien była ciemna, w kilku popękały szyby, a przez pustą framugę
na najwyŜszym piętrze wlatywały i wylatywały jedna po drugiej zięby, niosąc
w dziobach robaki i gałązki.
- Jesteśmy na miejscu, proszę pana - powiedział woźnica, zwinnie
zeskakując z kozła. Omiótł wzrokiem posiadłość, ale zachował swoje
przemyślenia dla siebie, i ściągnął z bagaŜnika drogi kufer Lawrence'a.
Zaniósł go na szczyt masywnych kamiennych schodów, postawił na boku
przy drzwiach, a potem pospiesznie wrócił do powozu. PasaŜer wciąŜ nie
wysiadał, więc woźnica rozłoŜył stopień z kutego Ŝelaza i otworzył drzwiczki.
- Talbot Hall, proszę pana.
Lawrence'owi przemknęło przez myśl, Ŝeby kazać woźnicy przynieść
kufer z powrotem i czym prędzej się stąd wynieść. Posmakował tych słów i
czuł, Ŝe gładko przeszłyby mu przez gardło, ale potem wspomnienie dawnych
czasów wkradło się w jego umysł jak złodziej. On i Ben, dwóch chłopców
bawiących się w piratów, biegnących od drzwi pod osłonę drzew. Ben z
drewnianym kordelasem, Lawrence z korzeniem w kształcie pistoletu
skałkowego.
Gdzie jesteś, Benjaminie? - pomyślał po raz tysięczny, odkąd
przeczytał rozpaczliwy list Gwen Conliffe. Wyjdź, wyjdź, gdziekolwiek się
chowasz. Westchnął, wysiadł z powozu i stanął na kamieniach, po których
biegali tysiące razy jako chłopcy. Ale to było, zanim piekło nawiedziło Talbot
Hall, zabierając wszystko co wesołe i jasne. Teraz on i brat byli dorosłymi
męŜczyznami, którzy nigdy nie stanęli ze sobą twarzą w twarz. Lawrence
zastanawiał się, czy będą jeszcze mieli okazję pospacerować razem po
posiadłości jak zwykli młodzi męŜczyźni, sącząc brandy i popalając cygara,
rozmawiając o róŜnych światach, w których Ŝyli. Bał się, Ŝe nigdy do tego nie
dojdzie, nawet jeśli Ben odnajdzie się cały i zdrowy. Posiadłość była ruiną
pozbawioną Ŝycia i radości.
Woźnica, człowiek niegłupi, wychwycił nastrój Lawrence'a.
- Mam zaczekać, proszę pana?
Lawrence patrzył na niego przez chwilę, wydymając usta.
W końcu pokręcił głową.
- Nie, dziękuję. Jesteś wolny.
Wręczył męŜczyźnie garść nieprzeliczonych monet. Woźnica się rozpromienił i
wspiął z powrotem na kozioł. Konie ruszyły Ŝwawo, jakby się cieszyły, Ŝe
opuszczają to ponure miejsce. Wkrótce nawet echo stukotu ich kopyt znikło
w dali, za łukiem i Ŝelazną bramą. Lawrence stał nieruchomo, aŜ wokół niego
zapadła cisza.
Ben...? - zawołał cicho, ale nie odpowiedziały mu nawet ptaki na
drzewach. Westchnął i zaczął się wspinać po schodach. Drzwi były
zamknięte, a Lawrence nie miał do nich klucza. Jako chłopiec go nie
potrzebował, a nigdy nie był tu jako męŜczyzna. Zastukał w grube drewno.
Chłodny powiew wiatru sypnął suchymi liśćmi po schodach, jakby nawet te
martwe pamiątki jesieni pragnęły stąd uciec Lawrence odwrócił się i
rozejrzał. Nic nie zobaczył. Zastukał ponownie.
Nikt nie odpowiedział.
Powodowany nagłym impulsem chwycił gałkę drzwi. Był zaskoczony,
gdy obróciła się w jego dłoni. CięŜki zamek szczęknął, a dębowe skrzydło
uchyliło się, pchnięte. Lawrence otworzył je z wysiłkiem i wszedł do środka,
zostawiając kufer na zewnątrz. ChociaŜ powóz odjechał, świadomość, Ŝe
bagaŜ stoi na schodach dawała mu poczucie, Ŝe wciąŜ ma moŜliwość
ucieczki.
Wszedł do środka. Po chwili oczy przyzwyczaiły się do ponurego
półmroku olbrzymiej sieni. Ściany wyłoŜone były boazerią, z zakurzonych
płócien spoglądali surowo sędziwi krewni, a w głąb domu prowadził niegdyś
cenny, teraz zaś wyjedzony przez mole turecki dywan.
Lawrence rozejrzał się, nasłuchując. Nic.
Cisza.
- Halo? - zawołał. - Ojcze? Nic.
- Ben? - krzyknął mimowolnie.
Jedynym dźwiękiem, jaki usłyszał, było miarowe tykanie starego
zegara. Był to przynajmniej jakiś znak Ŝycia, ktoś musiał go nakręcać.
Lawrence podszedł do podnóŜa podwójnych, rozchodzących się w przeciwne
strony schodów, prowadzących na piętro. Między nimi wisiał gobelin
przedstawiający dziwne stwory i bohaterów z indyjskich legend. Talbot
przyglądał się mu przez chwilę, zafascynowany tak samo jak przed laty,
kiedy jako mały chłopiec za kaŜdym razem odkrywał nowe istoty i
wojowników na tkaninie. Z roztargnieniem obrócił w palcach laskę - wilczy
łeb pogonił w powietrzu sam za sobą. Potem westchnął, wsunął laskę w
stojącą pod gobelinem pełną parasoli wazę z epoki Ming i odwrócił się, by
zawołać jeszcze raz...
Ale natychmiast znieruchomiał, słysząc groźne warczenie. Z tyłu
pędziło w jego kierunku coś wielkiego i porośniętego futrem.
Lawrence wrzasnął, zaszokowany, i odskoczył w tył, widząc olbrzymiego
irlandzkiego wilczarza - dwieście funtów mięśni - galopującego ku niemu
przez wielką sień, z potęŜnymi kłami wyszczerzonymi w czystej furii.
Cofał się, aŜ uderzył piętami o schody. Wszedł na nie i zaczął piąć się w
górę, zwrócony przodem do psa. Zwierzę wciąŜ na niego napierało. Lawrence
uniósł przedramię, osłaniając gardło, choć wiedział, Ŝe nawet gruba wełna
jego płaszcza nie ochroni go przed ostrymi jak brzytwa kłami. Wilczarz zaczął
szczekać, nisko i gardłowo, aŜ od jego ujadania zadygotała cała sień. Law-
rence podskoczył i znów krzyknął, kiedy zderzył się z czymś, co siało za nim
na schodach. Odwrócił się gwałtownie.
Ujrzał ojca.
Sir John Talbot, imponująca, wysoka postać, stał z olbrzymią strzelbą w
rękach.
- Ja... - zaczął Lawrence. Niezdarnie cofnął się o krok, uwięziony między
ujadającym wilczarzem i ojcem.
Spojrzenie sir Johna było chłodne i taksujące. Patrzył na syna, ale odezwał
się do psa. Samson! Zwierzę natychmiast ucichło.
W sieni zapadła pełna napięcia cisza. Lawrence stał na najniŜszym stopniu, z
jedną ręką na balustradzie, a drugą na wpół wyciągniętą w geście kontaktu -
dłoń miał otwartą, jakby chciał dotknąć ojca. Zamiast tego przełknął ślinę i
zrobił krok w tył, stając na podłodze. BliŜej psa, ale teŜ bliŜej laski. Nie
wiedział, jak rozwinie się sytuacja, ale czuł, Ŝe to wszystko moŜe się dla niego
zakończyć bardzo niepomyślnie.
Sir John zszedł na dół i stanął przed synem. - Lawance...- mruknął, a
w jego oczach pojawiło się zaskoczenie. I zmieszanie, jakby właśnie się
zbudził i odkrył, Ŝe postać ze snu pojawiła się razem z nim w rzeczywistym
świecie.- Lawerence?
Lawerence odchrząknął.
- Witaj ojcze. Sir John zmierzył go wzrokiem.
Patrzcie państwo- powiedział cicho. - Syn marnotrawny powrócił...
Lawrence się uśmiechnął.
Sir John zamrugał i spojrzał na wielką dwururkę Royal firmy Holland &
Holland, którą trzymał w rękach. Uśmiechnął się ze zdumieniem, jakby
zaskoczył go jej widok.
- Niewielu mam ostatnio gości - powiedział, łamiąc strzelbę i przewieszając ją
dla wygody w zgięciu łokcia. Kiedy to zrobił, napięcie powoli opadło. Ojciec i
syn stali, patrząc na siebie, pochłonięci odgadywaniem moŜliwych znaczeń
tego spotkania. Obaj czuli, jak zalewają ich fale wspomnień.
- Mam zarŜnąć tłuste cielę? - spytał sir John ze smutnym uśmiechem.
Lawrence zesztywniał.
- Nie rób sobie kłopotu.
Sir John podszedł bliŜej i jeszcze raz uwaŜnie przyjrzał się synowi. Lawrence
potrafił odczytywać wyrazy ludzkich twarzy, ale po obliczu ojca przemykało
tyle róŜnych emocji, Ŝe nie mógł ich odszyfrować. W końcu sir John wolno
pokiwał głową.
- Co? - spytał Lawrence.
- Często się zastanawiałem, jak wyglądasz.
- Wątpię.
- To szczera prawda.
Sir John miał na sobie gruby szlafrok wykończony lamparcim futrem. Jego
włosy i broda były białe jak śnieg, a niebieskie oczy wciąŜ młode i pełne
Ŝycia. Energia, którą emanował, stanowiła kompletne przeciwieństwo
rozkładu, jakiemu uległa posiadłość, za to chłodny uśmiech idealnie
współgrał z zimnym i pozbawionym wesołości domem.
- Tak - powiedział, bardziej do siebie niŜ do syna. - Często się
zastanawiałem...
Lawrence nie wiedział, co odrzec. Nawet nie próbował się odezwać.
- Dobrze wyglądasz - powiedział zamiast tego. Sir John spojrzał na niego
czujnie.
- Doprawdy? - Urwał. - Rozumiem, Ŝe przyjechałeś do
brata?
- Oczywiście.
- Oczywiście - powtórzył jak echo ojciec.
- Są jakieś wieści?
Sir John nie odpowiedział. Odwrócił się i przeszedł przez sień do swojego
gabinetu. Po chwili wahania Lawrence podąŜył za nim.
Gabinet naleŜał do prawdziwego męŜczyzny - stały tam kanapy, fotele i
regały pełne ksiąg w róŜnych językach oraz stoły - niektóre zastawione
butelkami wina i brandy, inne zawalone mapami. Na jednym leŜała otwarta
ksiąŜka o astronomii. Wysokie okna z grubego ołowiowego szkła filtrowały
światło słoneczne. Od kominka padał ciepły blask ognia. Na ścianach i w
gablotach, jakich nie powstydziłoby się muzeum, pełno było pistoletów,
mieczy i staroŜytnej broni. Był to pokój męŜczyzny, ale i drapieŜnika - głowy
dziesiątków zwierząt: nosoroŜców, lwów i niedźwiedzi, patrzyły smutno ze
ścian, zawieszone obok lamparcich i tygrysich skór oraz tablicy, na której
przymocowano pazury i zęby dziesięciu gatunków wielkich drapieŜnych
kotów.
Lawrence przystanął w drzwiach. Jego uwagę przykuło dziwne
zachowanie ojca. ZlekcewaŜył wystrój pokoju. Co prawda nie widział go od
lat, ale przypadkowe spotkanie, takie jak to przed chwilą, powinno
sprowokować go do jakiegoś ludzkiego odruchu. Zamiast tego sir John
wydawał się rozkojarzony i zamknięty w sobie, niemal obojętny na obecność
syna.
- Panna Conliffe dowiedziała się, Ŝe moja trupa zawitała
do Londynu - zaczął Lawrence. - Zamierzałem zaprosić ciebie i Bena...
- Rozumiem - odparł sir John, zatrzymując się obok
globusa i powoli przesuwając palcem po linii równoleŜnika.
- Zamierzałem do was napisać - ciągnął młodszy Talbot. -Zaprosić was na
przedstawienie. Ciebie i Bena...
Umilkł, kiedy ojciec się do niego odwrócił. Twarz starszego męŜczyzny
była dziwnie wykrzywiona, jakby fizycznie cierpiał.
- CóŜ - powiedział cicho sir John. - Wyśmienity pomysł.
0 parę lat spóźniony, ale wyśmienity.
Starał się mówić lekkim tonem, ale Lawrence widział, Ŝe coś jest nie w
porządku. Następne słowa ojca potwierdziły to podejrzenie.
- Niestety, wczoraj rano w przydroŜnym rowie znaleziono zwłoki twojego
brata.
Lawrence miał wraŜenie, Ŝe ktoś go uderzył. Zachwiał się i oparł o framugę
drzwi.
- Dobry BoŜe! Co się stało?!
Spojrzenie sir Johna stało się zimne. Górę wzięła lodowata samokontrola,
którą Lawrence pamiętał sprzed lat. Ojciec splótł dłonie za plecami i
wyprostował się, jakby połknął kij. Jeśli Ŝałował ran, jakie zadawał synowi
swoimi słowami, nie dał tego po sobie poznać.
- Zakładam, Ŝe masz się w co ubrać na pogrzeb. Lawrence oniemiał. Usłyszał
za sobą jakiś cichy dźwięk,
dyskretne odchrząknięcie. Odwrócił się i zobaczył wysokiego Sikha w
granatowym turbanie, luźnej tunice i spodniach.
- Sir Johnie, słyszałem Samsona, czy...
Sikh zamilkł, kiedy zobaczył, Ŝe męŜczyzna stojący w drzwiach nie jest
panem domu. Otworzył szeroko oczy i uśmiechnął się z zachwytem.
- Panicz Lawrence!
- Singh! - zawołał Lawrence, chwytając go za ramiona. -Mój BoŜe!
Singh patrzył na niego bardziej po ojcowsku niŜ sir John -mierzył go
wzrokiem od stóp do głów, wyraźnie uradowany widokiem wysokiego,
przystojnego męŜczyzny. Chwilę później spochmurniał.
- Tak bardzo mi przykro, Lawrence. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci. To
straszne, straszne, co się stało.
- Dziękuję ci, ja... - Lawrence nie mógł znaleźć słów. Sir John z irytacją
zakręcił globusem i przecisnął się obok niego. Jego kroki zabrzmiały
głośnym, gniewnym echem w sieni.
Lawrence i Singh patrzyli na jego wyprostowaną, oddalającą się postać.
SłuŜący spojrzał Lawrence'owi w oczy, po czym wziął od niego płaszcz i
kapelusz.
- Dobrze, Ŝe przyjechałeś.
- CzyŜby?
Singh odwiesił płaszcz i zawahał się, zanim się odwrócił.
- Tak - powiedział. - Tak.
- Narzeczona Bena... panna Conliffe?
- Jest tutaj - odparł Sikh. - Śpi na górze. Biedaczka jest w kiepskim stanie.
- Musi być zdruzgotana - zauwaŜył Lawrence, zerkając w stronę schodów.
- Jutro przyjeŜdŜa jej ojciec. Na pogrzeb. - Tak szybko? - Tak.
- To wszystko stało się tak nagle. - Lawrence pokręcił głową. - Gdzie... jest
Ben? - Zajęto się nim - odparł Singh. - Chcę to zobaczyć. Skinh pokręcił
głową. - Lepiej nie...
- Opowiedz mi o wszystkim.
6
Wioska Blackmoor
W stajniach za domem nie było juŜ Ŝadnego z koni, na których
Lawrence jeździł jako dziecko, ale znalazł tam kilka innych wierzchowców.
Osiodłał czarnego wałacha. WyjeŜdŜając z Hall Ŝałował, Ŝe koń nie moŜe
rozwinąć skrzydeł jak pegaz i odlecieć w dal. Nie z powrotem do Londynu. Nie
- Lawrence chciał wrócić do Ameryki. Dom był tam, nie tutaj. To miejsce
dawno przestało być jego domem i podejrzewał, Ŝe juŜ nigdy się nim nie
stanie.
Nawiedzało je zbyt wiele duchów.
Ben. BoŜe Wszechmogący, Ben!
śył bez niego tak długo, Ŝe powinien lepiej poradzić sobie z tą tragedią, ale z
kaŜdą chwilą nóŜ smutku wbijał się coraz głębiej w jego serce. Benjamin. To
niemoŜliwe, Ŝe nie Ŝyje.
Nie teraz. Nie kiedy Lawrence był tutaj, w domu. To takie niesprawiedliwe.
Talbot miał chęć wywrzeszczeć swój sprzeciw Bogu.
Poprowadził konia do kamiennego łuku. Tam zatrzymał się i oparł o mur.
Uszły z niego wszystkie siły. W jednej dłoni ściskał wodze, drugą zwinął w
pięść.
- Ben... - szepnął, uderzając bokiem dłoni w kamienie. -Do diabła, Ben...
Niech cię diabli!
Łzy napłynęły mu do oczu i pociekły po policzkach. Raz za razem uderzał
pięścią w kamienie, a jego ciałem wstrząsało łkanie. Koń parskał nerwowo, a
kruki krakały w gałęziach drzew niczym hałaśliwi Ŝałobnicy.
- Ben - powtórzył Lawrence cienkim i ochrypłym głosem. - Przepraszam...
Miasteczko Blackmoor było małe i sielskie. Nic się tu nie zmieniło przez
ostatnie trzydzieści lat, tak jak i zapewne przez sto poprzednich. Kryte
strzechą domy wciąŜ stały pod dziwnymi kątami do drogi, jakby ich
mieszkańcy nie chcieli pamiętać, Ŝe od sąsiadów dzieli ich zaledwie kilka
metrów. Ogródki były zadbane, otoczone niskimi kamiennymi murkami
obrośniętymi pnączami, a z kominów unosiły się smugi dymu. Jadąc drogą w
głąb osady, Lawrence zauwaŜył kilku mieszkańców miasteczka - niektórzy
stukali w ramię towarzyszy i pokazywali im nieznajomego.
Usiłował przywołać na twarz dobroduszny uśmiech, ale kaŜda próba
kończyła się ponurym grymasem. Miejscowym było wszystko jedno - rzucali
mu tylko taksujące, podejrzliwe spojrzenia.
Wjechał na plac targowy, z jednej strony zamknięty szarym masywem
prezbiteriańskiego kościoła. WitraŜe w oknach przedstawiały sceny gniewu i
surowego boskiego sądu. Był to ponury przybytek i Lawrence nie potrafił
sobie wyobrazić, by jego brat - pogodny i uśmiechnięty Ben - miał się Ŝenić w
tej świątyni potępienia i smutku. Ale czy moŜna sobie wyobrazić lepsze
miejsce na pochówek? Lawrence miał wraŜenie, Ŝe posępny wygląd kościoła
odzwierciedla jego własny nastrój.
Na drugim krańcu placu stała gospoda. Lawrence wiedział, Ŝe cieszy
się ona większą popularnością wśród stałych bywalców niŜ kościół. Minął
oba budynki i boczną uliczką pojechał do wielkiego drewnianego gmachu o
źle dobranej nazwie Czarny Lód. Chłodnia była jedynym miejscem pracy w
miasteczku. Wielu mieszkańców Blackmoor zaczynało tu dorosłe Ŝycie -
jeszcze jako chłopcy - i tu je kończyło, tak jak teraz Ben, jako ciało
ułoŜone na bryłach lodu w oczekiwaniu na pogrzeb.
Lawrence omal nie zwymiotował na tę myśl, ale szybko wziął się w
garść. Zsiadł z konia i przywiązał go do palika, Podszedł do wielkich wrót,
lekko uchylonych. Na twarzy poczuł powiew chłodnego powietrza i zrozumiał,
Ŝe wejście do środka będzie go słono kosztować.
Jeśli Ben to znosi, ja teŜ mogę. Pchnął wrota i wszedł.
Lawrence'owi nigdy jeszcze nie było tak zimno. Powietrze było duszne i
wilgotne, a latarnie świeciły słabo w przytłaczającym półmroku. Szedł
głównym przejściem, mijając puste drewniane skrzynie słuŜące jako formy do
lodu, wielkie piły tnące go na bryły i kostki, długie bloki lodu przykryte
słomą, Ŝeby wolniej się topiły, i boczne pomieszczenia, gdzie rzeźnicy
przechowywali i rozbierali mięso.
Ben Talbot leŜał na ostatniej bryle lodu na końcu rzędu, pod tylną
ścianą budynku. Ktoś przykrył go całunem i chociaŜ kolor zblakł juŜ do
ciemnego brązu, Lawrence widział, Ŝe plamy na tkaninie były wcześniej
jasnoczerwone. Cierpiał, widząc brata w takim miejscu, leŜącego na bryle
lodu jak kawał wołowiny. Bezbronnego, odartego z godności.
Samotnego.
Samego w tym zimnym i okropnym miejscu.
Wyciągnął drŜącą rękę i ściągnął całun. Z początku odkrył tylko twarz brata.
Przez długą chwilę usiłował nałoŜyć jego dziecięce rysy na twarz zmarłego.
Ben miał zamknięte oczy, i choć był to gest łaski, ujmował mu teŜ
osobowości. Lawrence z trudem rozpoznawał w martwym męŜczyźnie chłopca
- brata - którego kochał.
Twarz Bena była odwrócona, widoczny policzek - gładki. Ale kiedy Lawrence
się nachylił i przyjrzał uwaŜniej, ze zgrozą spostrzegł, Ŝe drugi policzek jest
rozorany od skroni do linii szczęki. Znaczyły go cztery długie, głębokie rany.
DrŜącymi dłońmi ściągnął całun do pasa Bena.
- Dobry BoŜe!
Krzyknął i zatoczył się w tył, zakrywając usta dłonią. Poczuł, Ŝe brakuje mu
powietrza. Całe pomieszczenie zawirowało. Chwiejnie zrobił krok do przodu,
uderzając udami o twardą lodową bryłę.
- Co... co... to zrobiło? - zapytał, ale odpowiedziało mu tylko echo.
Ben Talbot został wypatroszony jakimiś okrutnymi, dzikimi szponami. Jego
muskularny brzuch był rozcięty jakby mieczem, jednak krawędzie ran
wydawały się zbyt poszarpane, by zadało je stalowe ostrze. To były z całą
pewnością ślady pazurów. Lawrence pomyślał, Ŝe tak okropne obraŜenia
mógł zadać jedynie tygrys albo niedźwiedź. Skóra Bena, bezkrwista i biała,
zwisała jak strzępy płótna, a w ziejącej dziurze brzucha Lawrence widział
prąŜkowane mięśnie, Ŝółte krople tłuszczu, zwoje fioletowych jelit i ostre
końce strzaskanych Ŝeber.
Wyczuł za sobą ruch i się odwrócił. Zobaczył ponurego rzeźnika w
poplamionym skórzanym fartuchu. MęŜczyzna dotknął dłonią czoła.
Pan Lawrence, jak mniemam? - spytał. Jego oddech parował w zimnym
powietrzu. - Brat pana Benjamina? Lawrence pokiwał głową, niezdolny
wydobyć słowa. Rzeźnik sięgnął obok niego i naciągnął całun z powrotem na
zwłoki, zostawiając odkrytą twarz. Był to litościwy gest i Lawence kiwnął
głową w bezgłośnym podziękowaniu. Odwrócił głowę i zamrugał, tłumiąc łzy.
Oparł się o drewnianą ścianę i oddychał głęboko, dopóki nie upewnił się, Ŝe
nie zacznie płakać. Po kilku chwilach rzeźnik odchrząknął. - Wszystkim nam
bardzo przykro z powodu śmierci pana brata. Był dobrym człowiekiem.
- Doprawdy? - spytał Lawrence nieobecnym głosem. Odwrócił się i popatrzył
na Bena. Przez ułamek chwili jego brat wyglądał jakby spał. - Przegapiłem
całe jego Ŝycie... Rzeźnik zakłopotany przestąpił z nogi na nogę.
- Sir... moŜe nie powinienem... Lawrence odwrócił się do niego.
- Niech pan mówi
- CóŜ, sir... pański ojciec polecił pogrzebać osobiste rzeczy pana Benjamina
wraz z nim. - Sięgnął do obszernej kieszeni i wyciągnął z niej niewielką
skórzaną torbę. - Ale byłoby szkoda. Zwłaszcza Ŝe jest pan jego bratem i w
ogóle.
Wyciągnął torbę przed siebie w zakrwawionej ręce. Po krótkim wahaniu
Lawrence ją wziął, mamrocząc nieskładne podziękowanie. Rzeźnik skinął
głową i na powrót zniknął w półmroku chłodni. Talbot został jeszcze dziesięć
minut, wpatrując się w twarz brata i przyciskając do piersi torbę z jego
rzeczami. Czuł, jak serce tłucze mu o zaciśniętą pięść, trzymającą ostatnie
przedmioty, których Ben dotykał przed śmiercią.
Potem wyszedł chwiejnie z chłodni na światło dnia.
7
Lawrence siedział nad szklanką whisky, pogrąŜony w najczarniejszych
myślach. W gospodzie było ciemno, co świetnie pasowało do jego ponurego
nastroju. Pod czernionymi belkami sufitu unosiła się chmura dymu z fajek i
palonego torfu. Głosy pięćdziesięciu męŜczyzn i garstki kobiet zlewały się w
miarowy gwar, zagłuszający dźwięki rozstrojonego pianina i głos fałszującego
pijaka, śpiewającego do granej przez pianistę melodii. Ośmioletni chłopiec
przeszedł tyłem po sali, rozrzucając na podłodze trociny ze starego,
skórzanego, okrętowego wiadra. Portrety na ścianach przedstawiały dumne
oblicza miejscowej szlachty, hojnie wspierającej gospodę w róŜnych okresach
jej długiej historii. Nad barem wisiał dwustuletni garłacz, a barman - były
Ŝeglarz o nikczemnym obliczu, z blizną po noŜu nadającą mu wygląd pirata -
ciągnął za rzeźbione w zwierzęce łby gałki nalewaka, napełniając cynowe
kufle lokalnym ciemnym piwem.
Talbot zobaczył to wszystko, kiedy wszedł, ale niewiele
go to obeszło. Znalazł stolik w kącie i usiadł, Ŝeby przejrzeć rzeczy Bena i
napić się mocnej miejscowej whisky. Trunek
smakował podle, drapał w gardło i idealnie pasował do jego nastroju.
Popijał whisky i jednym palcem układał przedmioty w nierówny rządek na
stole. Okulary do czytania były pogięte i porysowane - widać było, Ŝe Ben
często ich uŜywał. Lawrence zastanawiał się, czy brat został uczonym. Kiedy
był mały, uwielbiał róŜne opowieści. Co czytał jako dorosły męŜna? Nie
sądził, by Ben skłaniał się ku nauce - filozofia naturalna była pasją ich ojca,
a jego brat był raczej marzycielem. MoŜe czytywał powieści? Albo poezję.
Lawrence postanowił się tego dowiedzieć. Gwen Conliffe na pewno wie coś
więcej moŜe zechce porozmawiać o rzeczach, które fascynowały
Bena. Mógł teŜ zagadnąć Singha. Nie zamierzał pytać ojca.
Wśród rzeczy Bena był kieszonkowy zegarek. Lawrence rozpoznał w
nim pamiątkę naleŜącą do ich dziadka ze strony matki. Nigdy go nie spotkali,
ale matka rozdzieliła między nich jego rzeczy. Lawrence dostał srebrną
cygarnicę, w której trzymał złapane świerszcze i inne owady. Myśl o tym
omal nie wywołała uśmiechu na jego chmurnej twarzy. Potem przypominał
sobie, Ŝe stracił tę pamiątkę po śmierci matki, wraz ze wszystkim innym, co
posiadał, i zmarszczył czoło jeszcze bardziej.
Zainteresowały go zwłaszcza dwa przedmioty i oba kilka razy brał do
ręki. Jednym był dagerotyp Gwen Conliffe. Lawrence jeszcze jej nie poznał i
oglądał zdjęcie z wielkim zainteresowaniem. Była piękną kobietą - wyjątkowo
piękną, uznał , o inteligentnych oczach, które - przynajmniej na zdjęciu -
zdradzały wielką łagodność, a moŜe równieŜ mądrość. Pomimo zwyczaju
przybierania surowych min podczas pozowania, na jej ustach igrał uśmiech
przyprawiający o szybsze bicie serca. Choć ubrana była skromnie, suknia nie
potrafiła ukryć bujnych kobiecych krągłości. Nawet ponury i wstawiony
Lawrence zachował dość przytomności umysłu, by odczuwać kpiące
rozbawienie faktem, Ŝe ta kobieta w prostej sukni pobudza jego pierwotne
instynkty silniej niŜ setki nagich ciał, które miał na skinienie przez ostatnie
kilka lat. Kiedy o tym pomyślał, na jego ustach wykwitł przelotny uśmiech.
Patrzył na zdjęcie i zastanawiał się, jaką kobietą jest Gwen. Jego matka była
zarazem mądra i smutna, zabawna i skomplikowana. Niewiele kobiet, które
Lawrence spotkał w teatrze -czy to wśród aktorek, czy rzeszy teatromanek,
gotowych odrzucić konwenanse, aby nawiązać romans z „gwiazdorem" -miało
choćby połowę jej rozumu i uroku, a Ŝadna nie miała jej wdzięku. Patrzył na
uśmiech Gwen Conliffe, na to, jak unosi brodę, na wyraz jej oczu i zdawało
mu się, Ŝe widzi w jej rysach kobietę o osobowości bardziej złoŜonej, niŜ
moŜna by przypisać narzeczonej posiadacza ziemskiego. Jeśli rzeczywiście
Ben aspirował do tego miana. SpostrzeŜenie to zakłuło Lawrence'a. Tak wielu
rzeczy nie wiedział o bracie. Skoro zdobył taką kobietę, musiał być
wyjątkowym człowiekiem. Zrobiło mu się smutno, bo nie zrobił nic, Ŝeby
poznać brata bliŜej. Długie lata jedynie do siebie pisywali. A teraz moŜliwość
ta została mu juŜ na zawsze odebrana.
OdłoŜył zdjęcie i wziął do ręki najdziwniejszy przedmiot, który odnalazł
wśród rzeczy brata. Był to medalion na srebrnym łańcuszku. Podniósł go do
światła, Ŝeby przyjrzeć się obrazkowi wybitemu na metalowym krąŜku -
mnichowi w średniowiecznym habicie otoczonemu ze wszystkich stron przez
szczerzące kły wilki. Dziwne, pomyślał. Nie potrafił powiedzieć, czy mnichowi
grozi poŜarcie, czy raczej jakaś niebiańska moc trzyma wilki w ryzach.
Odcisk był zbyt niedokładny, by oddać znaczenie tej sceny. Tak czy inaczej,
medalion sprawił, Ŝe Lawrence poczuł się nieswojo. Zagłada czy zbawienie?
Po co Ben go nosił? Co ten medalion znaczył dla brata? Rzeźnik powiedział,
Ŝe znajdował się wśród jego rzeczy, nie na szyi. Czyli było to coś, co się
przekazuje, a nie nosi.
Na wisior padł cień. Lawrence podniósł wzrok i zobaczył męŜczyznę w
średnim wieku, właściciela gospody. Karczmarz ruchem głowy wskazał pustą
szklankę obok łokcia Talbota i uniósł trzymaną butelkę whisky.
- Dolać, sir?
Przytaknął i z roztargnieniem patrzył, jak tamten nalewa trunku do pełna i
odchodzi. Przez moment wydawało mu się, Ŝe karczmarz go rozpoznał. MoŜe
po prostu dodał dwa do dwóch, pomyślał.
Grupa hałaśliwych męŜczyzn zawołała o napitek. Karczmarz i jego pomocnik
pospieszyli do nich z piwem i whisky. MęŜczyźni siedzieli w luźnym kole
wokół duŜego stołu, na którym leŜały nakrycia głowy - meloniki, czapki i
cylindry -oraz stały najróŜniejsze kufle i kieliszki. Lawrence przyjrzał się im
pobieŜnie, bo ściągali na siebie uwagę całej sali - byli to ludzie z rodzaju
tych, co uwaŜają się za dość waŜnych, by mówić głośniej i mniej oględnie niŜ
inni. Jeden z nich ubrany był na czarno, z koloratką - Lawrence uznał, Ŝe to
miejscowy pastor. Obok siedział elegancki męŜczyzna w drogim ubraniu.
Tutejszy dziedzic, zdecydował Lawrence. Następny był wyprostowany
jak strzała człowiek o gęstych, siwiejących włosach, który wyglądał na byłego
wojskowego - sądząc po patrycjuszowskich rysach, oficera. Dalej siedział
męŜczyzna o sumiastych wąsach i podejrzliwym spojrzeniu - niemal na
pewno konstabl. Rozebrał się do koszuli, ale na oparciu krzesła wisiała
słuŜbowa marynarka. Łysy męŜczyzna w okularach wyglądał na
wykształconego i Lawrence uznał, Ŝe to nauczyciel lub lekarz. Jego sąsiad,
barczysty i ogorzały, o przenikliwym spojrzeniem myśliwego, był zapewne
włościaninem lub leśniczym - a z pewnością Ŝył bliŜej natury niŜ pozostali.
Lawrence często się tak zabawiał - teraz teŜ to robił, chcąc oderwać się od
obezwładniającego Ŝalu. Jak większość zawodowych aktorów potrafił trafnie
odgadnąć czyjeś zajęcie po stroju, manierach i sposobie mówienia.
Obserwowanie prawdziwych ludzi w codziennych sytuacjach było jedną z
rzeczy, które sprawiały, Ŝe był tak dobry w tym, co robił. Wystarczyło, Ŝeby
posłuchał, o czym rozmawiają przez dziesięć minut, a mógł przekonująco
zagrać kaŜdego z nich na scenie.
MęŜczyźni mówili wszyscy naraz - kaŜdy z nich próbował zdominować
dyskusję, tak Ŝe ich głosy nakładały się i mieszały.
- Trudno będzie zastąpić młodego Tolanda - powiedział dziedzic. - Był jednym
z moich najlepszych ludzi. Teraz mam na karku wdowę z piątką dzieci. Nie
wspominając juŜ, Ŝe straciłem dwie setki w zwierzętach. Dałbym jeszcze dwie
za łeb bestii, która to zrobiła. - Pokręcił głową. - Wdowa i piątka dzieci...
- śal mi sir Johna - zahuczał konstabl. - Biedny łajdak. śeby tak stracić
syna. Oczywiście jest trochę obłąkany, jeśli chcecie znać moje zdanie. A jeśli
przez coś miałby postradać zmysły do końca, to właśnie przez to.
Dziedzic pociągnął nosem.
- Zastanawiam się, co się stanie z Talbot Hall, kiedy stary umrze.
Lawrence zacisnął dłoń na szklance whisky. Czy oni rozmawiają o mojej
rodzinie?
- A niech mnie kule biją - powiedział konstabl do dziedzica. - AleŜ z pana sęp.
- Wypraszam sobie! - zaprotestował ziemianin.
- Najpewniej jakiś dawno zapomniany krewny dostanie miły list od jego
adwokata.
Odezwał się pastor, kierując rozmowę na sprawy mniej materialne:
- Widziałem ciała na własne oczy. - Nachylił się, a jego głos nabrał
tajemniczości. - Nienaturalne rany. Zupełnie nienaturalne. Dzieło plugawej
istoty, zaprawdę. Nie zwykłego zwierzęcia - dodał, rzucając pełne dezaprobaty
spojrzenie konstablowi - jak chcieliby niektórzy.
Lawrence juŜ miał się odezwać, ale się powstrzymał. Mocno zaciskał palce na
szklance.
Wojskowy wydął usta. Jego głos pasował bardziej do placu ćwiczeń niŜ do
zatłoczonej gospody.
- A jeśli to nie była bestia, tylko sprytny morderca? Ktoś, kto źle Ŝyczył tym
ludziom?
- Co pan ma na myśli? - spytał dziedzic.
- To prosta taktyka. Chcąc zmylić władze, zabija swoje ofiary, a potem
rozszarpuje ich ciała, pozorując atak dzikiej bestii. Widywałem juŜ...
Wszyscy naraz zaprotestowali. Gwar się wzmagał, aŜ zaczęli się
przekrzykiwać.
Konstabl uderzył otwartą dłonią w stół.
- To niedorzeczne, pułkowniku! Kto zadawałby sobie tyle
trudu? I po co ryzykowałby zabijanie kogoś więcej niŜ zamierzonej ofiary?
Pułkownik rozłoŜył ręce.
- śeby ukryć prawdziwe zamiary, jak mówiłem, Przez całą kłótnię pastor
kręcił głową, a teraz podniósł rękę, jakby chciał udzielić błogosławieństwa.
- Liczne są sługi szatana - powiedział Ŝałobnym tonem. -Zły ma w zanadrzu
ciała i postaci o wiele straszliwsze niŜ zwykłych ludzi i zwierzęta. Właściciel
gospody pokręcił głową.
- A ten tańczący niedźwiedź Cyganów? To mógł być on. Pułkownik prychnął.
- To wyleniałe stworzenie miałoby zabić trzech dorosłych męŜczyzn?
Wątpliwe, Kirk, mocno wątpliwe. Karczmarz wzruszył ramionami.
- A więc co, panie pułkowniku? - Kiedy ten nie odpowiedział, Kirk zwrócił się
do duchownego. - Zgadza się pan, pastorze Fisk, prawda?
Fisk wydął usta.
- To nie musiał być niedźwiedź - powiedział z powątpiewaniem - ale stoją za
tym ci Cyganie. Zapamiętajcie moje słowa. Dotknęła nas klątwa, którą sami
na siebie ściągnęliśmy, wpuszczając tych pogan między nas.
MęŜczyzna o oczach myśliwego parsknął.
- Ci przeklęci Cyganie nie mieli z tym nic wspólnego i dobrze o tym wiecie.
Rozmowy przy stole ucichły, podobnie jak gwar w całej sali.
- Takie rzeczy zdarzały się juŜ wcześniej.
- O czym mówisz, MacQueen? - spytał pułkownik. MacQueen zapalił
kciukiem zapałkę, przytrzymał ją nad
fajką i mocno się zaciągnął. Choć ubrany był w prosty, znoszony strój,
pozostali czekali, aŜ się odezwie, najwyraźniej ciekawi jego opinii. MacQueen
wypuścił kłąb sinego dymu pod sufit i rozparł się wygodnie na krześle.
Bystrym wzrokiem zmierzył pozostałych męŜczyzn, a kiedy się odezwał, jego
głos był cichy i spokojny. Nawet Lawrence pochylił się do przodu, Ŝeby go
posłuchać.
- To było dwadzieścia pięć lat temu. Znalazł go mój tatko, w kamiennym
kręgu. Quinn Noddy. Znał pan jego i jego rodzinę, pastorze. Pan teŜ,
konstablu Nye. Noddy mieszkają w tej okolicy od dawna. Mój tatko wyjechał
wcześnie rano, tropił krwawy ślad i myślał, Ŝe to jakiś zdziczały ogar. Znalazł
Quinna Noddy'ego i jego stado rozszarpanych na kawałki, na wpół poŜartych.
Tak samo jak ci nieszczęśnicy. Mózg, flaki i Bóg wie co jeszcze leŜały
porozrzucane po wrzosowisku na ćwierć mili. A Quinn... wyraz twarzy miał
taki, jakby go coś Ŝarło Ŝywcem.
- Dobry BoŜe - mruknął męŜczyzna w okularach.
- Tak jest, doktorze Lloyd. Dobry Bóg nie ustrzegł tamtej nocy Quinna i jego
owiec. Cokolwiek to zrobiło, było wielkie, miało pazury i nie robiło sobie nic z
grubego śrutu, bo w strzelbie Quinna znaleźliśmy dwie puste gilzy. Quinn
dobrze strzelał. Razem z moim tatkiem ustrzelili niejednego baŜanta. Nigdy
nie chybiał.
- KaŜdy moŜe chybić - powiedział pułkownik, ale w jego głosie nie było
przekonania.
MacQueen spojrzał na niego z wyŜszością.
- Gdyby coś zabijało całe stado pańskich owiec, pułkowniku Montford,
chybiłby pan? Czy chybiłby pan, gdyby to coś było wystarczająco blisko, Ŝeby
rozedrzeć pana na strzępy? MoŜe któryś z pana zielonych rekrutów tak, ale
Quinn znał się na rzeczy i umiał przymierzyć. Ale nie było tam nic... ani
ścierwa, ani juchy. Cokolwiek zabiło i rozerwało na kawałki Quinna i jego
stado, nie sposób było zabić tego śrutem, ot co.
Doktor Lloyd chciał coś powiedzieć, ale zamknął usta. Konstabl Nye
odchrząknął.
- Pański ojciec wiedział, co zabiło Noddy'ego? MacQueen uśmiechnął się
tajemniczo. Nie był to przyjemny uśmiech. Possał fajkę.
- CóŜ, drogi panie, wiem tylko, Ŝe kiedy mój tatko wrócił do domu, przetopił
srebrne łyŜeczki z posagu matki na kule.
Zawsze miał taką w jednej lufie, a resztę w kieszeni, kiedy wychodził na
wrzosowiska, nawet w środku dnia. - MacQueen przerwał. W gospodzie było
cicho jak makiem zasiał. -
- A w nocy? CóŜ... Od tamtej pory tatko nie wychodził z domu
podczas pełni.
Pułkownik Montford się roześmiał, próbując umniejszyć efekt słów
MacQueena. Jego śmiech zabrzmiał głucho.
- DajŜe spokój, MacQueen. Doktor Lloyd popatrzył porozumiewawczo na
pastora Fiska.
- Pański ojciec uwaŜał, Ŝe to wilkołak? - spytał Montford. McQueen palił fajkę
i milczał,
Dziedzic poklepał go po ramieniu.
- Pański ojciec był doskonałym leśniczym, niech spoczywa w pokoju... ale i
prostą duszą.
- Strickland ma rację - przytaknął pułkownik. - Pana ojciec rzucał sól przez
lewe ramię i odpukiwał w drewno przy kaŜdej okazji. Sam widziałem, jak to
robi.
Ziemianin pokiwał głową, ale MacQueen dalej siedział w milczeniu,
otoczony siwym dymem z fajki niczym aurą.
Ciszę przerwał pastor Fisk. ZniŜonym, niepewnym głosem powiedział:
- Być moŜe, panie Strickland... a być moŜe nie. MacQueen Ŝyje bliŜej natury
niŜ my. Tacy jak on widzą rzeczy, które nam umykają. Poza tym... Mój wuj
latami narzekał, Ŝe jego owce giną z rąk diabelskiej bestii.
Karczmarz odchrząknął.
- Moim zdaniem to robota niedźwiedzia. Przeklęci Cyganie. Nie trzeba się tu
doszukiwać działań szatana, pastorze. Ci łajdacy bez przerwy włóczą się po
okolicy, kalając wszystko swoją nikczemnością. Ledwie się pokazali, a dwa
tygodnie później zdarza się coś takiego... - Pokręcił głową. - Moim zdaniem
Jonathan Maberry WilkołakWilkołakWilkołakWilkołak
Prolog Łowy nigdy się nie kończą. Tak jak głód. Przez cztery miliardy lat polowała nocą, nad światem, który obracał się i zmieniał. Bogini Łowów jest blada i głodna, jej złowrogie oko czujne, zęby gotowe kąsać. Usta aż do bólu pragną smaku życia spływającego w gardło. Gwiazdy umykają przed nią niczym owce. W pełni swojej potęgi włada całym mocnym niebem. W nowiu, kiedy Bogini Łowów śpi, stada gwiazd wracają na swoje bezkresne pastwiska, za każdym razem przekonane, że bestia odeszła. Nieprzygotowane na jej powrót - lśniącej, jasnej i znów głodnej, polującej. Wiecznie głodnej. I wiecznie polującej. Blackmoor, Anglia, rok 1891 Zatrzymał się na ścieŜce biegnącej na szczyt urwiska i przez splątane palce bezlistnych drzew spojrzał na niebo. Chmury były rzadkie, a nocny wiatr rozgarniał je, odsłaniając księŜyc - olbrzymi i jasny, zimny, biały krąg dominujący nad niebem. Tylko on świecił, wszystkie gwiazdy i planety umknęły przed jego surowym obliczem. Ben Talbot stał na ścieŜce dłuŜszą chwilę. Trzymał latarnię, usta miał rozdziawione. Oglądał księŜyc w stu róŜnych puszczach, na polach daleko od miast, na pokładach statków zagubionych wśród bezmiaru mórz - ale za kaŜdym razem, kiedy widział go w pełni, z wraŜenia nieruchomiał. Oszoło- miony jego potęgą... i pięknem. Zamknął oczy, starając się skupić na waŜniejszych sprawach. Nie przyszedł tu gapić się w niebo. Ale kiedy przypomniał sobie o celu wyprawy, poczuł ukłucie w piersi. Pełny lęku odwrócił się i ruszył ostroŜnie wzdłuŜ wodospadu, opadającego z rykiem do niewidocznej sadzawki w dole. Szedł po spękanej ścieŜce, aŜ znalazł się u podnóŜa urwiska. Przystanął i się obejrzał. Potem spojrzał przed siebie, między gęste cisy. Dawno juŜ zarosły ścieŜkę - potrzaskały kamienie korzeniami, zatrzymując się dopiero na ścianie klifu. Były bardzo stare - niektóre zasadzili Rzymianie - a mimo to wciąŜ stały dumnie wyprostowane, sięgając sklepienia niebios. Ben podniósł latarnię, poświecił w jedną i w drugą stronę, aŜ odnalazł ścieŜkę - ciemny tunel utworzony przez splątane gałęzie drzew. Pokiwał głową. Tb musiała być właściwa droga, chociaŜ ostatnio szedł przez te lasy tak dawno temu, Ŝe wszystko wydawało mu się nowe i nieznane. To, jak mały chłopiec widzi puszczę, i to, jak pamięta ją dorosły męŜczyzna, to dwie róŜne rzeczy. Ruszył naprzód, zginając wysokie ciało prawie w pół, Ŝeby zmieścić się w tunelu. Po kilku krokach iglaste sklepienie uniosło się łagodnie i Ben mógł
się wyprostować. Nie skończył jeszcze czterdziestu lat, był silny. Mimo to nerwy miał napięte. Kiedy był mały, razem z bratem przychodzili tu tysiące razy, ale nigdy w środku nocy. MoŜe to właśnie przez zmieniający percepcję mrok wszystko wydawało się nierzeczywiste i nieznane. Niepewnym krokiem, z mocno bijącym sercem, ruszył naprzód. Korytarz cisów kończył się polaną. Ben znów przystanął, chcąc się upewnić, Ŝe idzie we właściwym kierunku. Podniósł latarnię, Ŝeby lepiej widzieć... Trzask! Coś przebiło się za nim przez wyschnięte zarośla. Obrócił się gwałtownie i odskoczył w bok. Serce tłukło mu się w piersi jak oszalałe. Coś poruszało się w krzakach... - Co, do diabła? Ben zesztywniał, gotowy walczyć lub uciekać. Wyciągnął przed siebie latarnię - źródło światła i talizman. Drugą ręką wymacał przy pasie Ŝeglarski nóŜ o długiej klindze, ostrej jak brzytwa. Kiedy zacisnął palce na rękojeści, poczuł, Ŝe wraca mu pewność siebie. W ciemności wciąŜ coś się poruszało. Ben powoli wyciągnął nóŜ, trzymając go za sobą, tak aby w polerowanej stali ostrza nie odbijało się światło latarni. To coś było coraz bliŜej. Wysunął nóŜ z pochwy i powoli ugiął kolana. Skoro musiał walczyć, to zamierzał zrobić to, jak naleŜy. Coraz bliŜej. - No chodź, bydlaku - mruknął, mocniej chwytając nóŜ. Zamierzał ciąć szeroko. Pchnięcie to ruch głupców, ostrze uwięzione w ciele. Ben wiedział, Ŝe szybkie cięcia potrafią utrzymać na dystans nawet duŜego psa czy dzika. Nagle istota wypadła z zarośli i skoczyła prosto na niego, Ben ryknął ze strachu i wściekłości, unosząc nóŜ. Stworzenie znalazło się w kręgu światła latarni... MęŜczyzna cofnął się o krok, a z piersi wyrwał mu się śmiech. To tylko baŜant. Tłusty i piękny, zupełnie zignorował potęŜnego człowieka z wielkim noŜem. Łopocąc skrzydłami, popędził tunelem ciosów. - Niech to diabli! - sapnął Ben i wepchnął nóŜ z powrotem do pochwy. - Przeklęte ptaszysko - krzyknął za baŜantem. - Głupiec - powiedział sam do siebie. Ze smutnym uśmiechem pokręcił głową, odwrócił się i odszukał ścieŜkę. Dziesięć kroków dalej latarnia zamigotała. Płomień przygasł na chwilę, zanim znów się rozpalił, potrząśnięty. Ben przyjrzał się latarni. Niedługo się wypali, pomyślał. Chwycił pierwszą latarnię, jaką znalazł, i nie sprawdził, ile jest w niej nafty. - Ty przeklęty głupcze - powtórzył. Nie pierwszy raz pośpiech zadziałał przeciwko niemu. Zawahał się i obejrzał za siebie. Spokój na powrót zawładnął cienistym krajobrazem, a noc wydała się ciemniejsza i mniej znajoma. Cisza była jak Ŝywa istota i Ben czuł, Ŝe mu się przygląda. - Jesteś tam? - Chciał zawołać, ale mimowolnie zniŜył głos do szeptu. Nikt nie odpowiedział, ale wciąŜ miał wraŜenie, Ŝe jest obserwowany, jakby patrzyły na niego znajome oczy. Odchrząknął i podniósł głos. - Wyjdź - wrzasnął. - Musimy porozmawiać! Nic.
Płomień latarni znów zamigotał i Ben zrozumiał, Ŝe jeśli szybko nie znajdzie tego, kogo szuka, zgubi się w ciemnościach. Spojrzał w górę. Przez gęste sklepienie gałęzi widać było przypominającą szron bladość. Dotyk księŜyca na drzewach. Ben pokiwał głową. Jeśli straci latarnię, drogę powrotną odnajdzie, wychodząc wyŜej. KsięŜyc świecił tak jasno, Ŝe moŜna by przy nim czytać, i dopiero co zaczął swoje łowy na niebie. Ben miał przed sobą wiele godzin jasności, a Talbot Hall nie było wcale tak daleko. Mimo to... Myśl o braku światła, choćby chwilowym, onieśmielała. Ben wyprostował się i głęboko odetchnął. Przy pierwszym kroku latarnia znów zamigotała. - Nie gaśnij - mruknął. Płomyczek jakby się uspokoił na te słowa. Zachęcony tym, Ben znów ruszył do przodu. Latarnia, chyba chcąc z niego zakpić, prawie zgasła. Talbot przygryzł wargę. Światło księŜyca pozwoli mu wrócić, ale nie znajdzie przy nim tego, czego szuka. MoŜe lepiej dać sobie spokój i wrócić jutro. Potrząsnął latarnią i gdy płomyk zapłonął jaśniej, dostrzegł jakieś poruszenie po lewej -błysk księŜyca na czymś, co poruszało się wśród drzew. - Co, u diabła? Próbował wypatrzyć to coś w gęstwinie, ale juŜ zniknęło. Usłyszał szmer, odwrócił się. Znów coś mu mignęło. Nagle jakiś ciemny, rozmazany kształt ruszył na niego z ogromną szybkością. Gdy go mijał, Ben usłyszał dziwny odgłos - jakby ktoś rozdzierał płachtę materiału. Latarnia uderzyła o ubitą ziemię i potoczyła się w bok. Chwiejny płomyk na chwilę rozbłysł. Siła pchnięcia obróciła Bena. Gapił się tępo w niewłaściwą stronę, mrugając wytrzeszczonymi oczami. Świat skurczył się do otulającej go ciemności. Talbot usłyszał cichy szelest deszczu, jedna kropla, druga... Spojrzał w górę, zdziwiony, Ŝe nie czuje deszczu na twarzy. Niebo nad drzewami było czyste. Uśmiechnął się krzywo do księŜyca, nie rozumiejąc, jak w laką noc moŜe padać. A potem popatrzył na krople rozpryskujące się dokoła. Ciemny deszcz. Czarny w świetle księŜyca. Lśniący jak olej, pachnący świeŜo ciętą miedzią. Ben otworzył usta, Ŝeby skomentować jakoś ten dziwny deszcz, padający z jego własnego ciała, ale nie zdołał wydobyć głosu. Usłyszał cichy odgłos, ktoś stąpał po mokrych liściach, A kiedy się obejrzał, zobaczył dziwną stopę. Dziwną, bosą, powykrzywianą. Nieludzką. Ale i nie zwierzęcą. Podniósł wzrok i ujrzał oczy tego, co stało obok niego. To nie były oczy człowieka, którego szukał. Były wielkie i Ŝółte jak księŜyc w porze Ŝniw. Patrzyły na niego złowrogo i Ben poczuł, Ŝe serce staje mu w piersi. Zrozumienie uderzyło go mocniej niŜ cios, który wytrącił mu latarnię. Wrzasnął, a potem rzucił się do ucieczki. Jego Ŝołądek był pełen rozpalonego Ŝelaza. Przedzierając się przez krzaki, chwycił się obiema rękami za brzuch. Jego palce zacisnęły się na mokrych, wylewających się trzewiach. Umysł nie chciał pogodzić się z
rzeczywistością, odrzucał to, co mu zrobiono. Pogodzić się znaczyło pozwolić na to okropieństwo, a tego nie mógł zrobić. Biegł. Potykał się, zataczał, zostawiając za sobą coraz szerszy, czerwony ślad. Słyszał tylko własne rozpaczliwe sapanie i tupot stóp na listowiu. Ale był pewien, Ŝe coś go śledzi. Nie biegnie. Czai się. - BoŜe... - wy dyszał, ale głos mu się rwał. Zaryzykował spojrzenie za siebie. Tylko jedno. Nic nie zobaczył. KsięŜyc malował korytarz wśród drzew upiornym światłem, ale nic się tam nie poruszało oprócz gałęzi, które Ben potrącił. - Proszę - szepnął. Modlił się o szansę. Znów spojrzał przed siebie. Stało przed nim. Uderzył w stwora i poleciał w tył. Z przeraŜeniem zrozumiał, Ŝe to coś obeszło go dookoła. Nie ścigało... kpiło z niego. Bawiło się nim. Istota rzuciła się naprzód z zawrotną szybkością i Ben poczuł, Ŝe na policzku wykwitają mu linie ognia. Gorąca krew polała się z ran, pociekła do ust i po szyi. Odwrócił się i pobiegł prosto przed siebie przez gęste zarośla. Nogi miał jak z Ŝelaza, ale siłą woli zmuszał stopy do ruchu. Krzaki nagle się przerzedziły i wybiegł na niewielką polanę u stóp urwiska. Pośród splątanej trawy jasne kamienne stopnie prowadziły do masywnych drzwi. Ben rozpoznał to miejsce. Znalazł się przy mauzoleum wykutym w skale urwiska. Patrzyły na niego staroŜytne rzeźby. zapomnianych bogów i bezimiennych królów. Olbrzymie wrota z brązu okute były grubymi, krzyŜującymi się Ŝelaznymi listwami. Panele między okuciami pokrywały zawiłe teksty modlitw i zaklęć tak starych, Ŝe większość została zapomniana. W umyśle Bena zabłysła nadzieja i pobiegł w tamtą stronę. Za sobą, w lesie, słyszał istotę przedzierającą się przez krzaki. Uniósł stopę na pierwszy stopień - choć waŜyła tyle, co blok skalny - ale kiedy próbował podnieść drugą, nie mógł. Z krzykiem bólu i poraŜki runął na schody. Jednak nawet wtedy Ben Talbot się nie poddał. Pełzł dalej, zostawiając za sobą czarno czerwony ślad jak krwawy ślimak. Wrota były blisko, otwarte. Gdyby tylko udało mu się do nich dotrzeć, mógłby wciągnąć się do środka i je zatrzasnąć. Te wielkie drzwi powstrzymałyby samo piekło. Nagle usłyszał drapanie pazurów na kamiennych stopniach i zrozumiał, Ŝe nie zdoła dotrzeć do schronienia. Drętwiejącymi palcami sięgnął po nóŜ, ale istota wyrosła nad nim olbrzymia i straszna. Ostrze ze szczękiem spadło na zimne kamienie. Ben słyszał, jak umiera. Widział rozdzierające go, uderzające z błyskawiczną prędkością pazury. Słyszał, jak pęka jego ubranie, jak trzaskają rozrywane ciało i ścięgna, jak szpony zgrzytają na kościach. Słyszał to wszystko jakby z oddali, nie czując bólu, który musiał wstrząsać jego nerwami. Słyszał, ale nie czuł. Więź łącząca go z poszarpanym ciałem stawała się coraz słabsza. Istota pochyliła się nad nim i zobaczył te straszliwe Ŝółte ślepia. Zobaczył w nich własne odbicie. Nagle bestia przestała go rozszarpywać i odbiegła w noc. Ben patrzył na nią, jakby był zaledwie widzem makabrycznego przedstawienia. To nie jest
prawda, to nie jest on. Powiew nocnego wiatru rozsunął gałęzie i nad urwiskiem pojawiła się rozkrzyczana twarz Bogini Nocy. KsięŜyc, w całej swojej obłąkanej chwale. Na jego tle, na skraju urwiska, Ben zobaczył stworzenie, które na niego polowało. Istotę, która go zabiła. Olbrzymią, zniekształconą, niesamowitą sylwetkę na tle nieba. - Nie... - wycharczał, kiedy to coś na urwisku odwróciło się i znikło, uciekając w świat. - Nie. Ale tego protestu nie usłyszał nikt oprócz niego. Ciemność, która skradała się ze wszystkich stron, była czarna i bezkresna. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był przeciągły, straszny skowyt bestii, który wzbił się w nocne niebo z puszczy. Nad światem pełny, biały księŜyc przyglądał się temu wszystkiemu w triumfie i chwale. Londyn, rok 1891 Wyciągnął rękę i wydobył czaszkę z grobu. Była stara i poobijana, brakowało jej szczęki, oczodoły wpatrywały się pusto przed siebie. Starł kurz z jej policzków i czoła i ujął ją jedną ręką, przyglądając się starym kościom. Spojrzenie czaszki i wzrok męŜczyzny spotkały się, przez długą chwilę dzieląc się tajemnicami wieczności, niejasnymi prawdami grobu. - Ach - mruknął zbolałym głosem. - Biedny Yoryku! -Odwrócił się do towarzysza. - Znałem go, mój Horacy*(Fragmenty dramatu Williama Szekspira Hamlet, królewicz duński). W ciemności, za rzędem świec tysiące niewidzialnych dłoni zaczęło bić brawo. Lawrence Talbot nawet nie drgnął, nie zerknął na publiczność choćby ukradkiem. Jego spojrzenie pozostało skupione na oczodołach czaszki, choć twarz wyraziła pół tuzina róŜnych emocji, gdy obracał ją w dłoni. Gdy patrzył na jej czoło, marszczył własne, jakby przypominał sobie dawne rozmowy; gdy ją odwracał, jego usta zdradzały smutek chłopca cierpiącego z powodu zawodu sprawionego nauczycielowi; gdy odchylał ją w tył, uśmiechał się na wspomnienie niezliczonych chwil radości. Czekał, aŜ brawa ucichną, a gdy zgasły, powiedział cicho: - .. .był to człowiek niewyczerpany w Ŝartach, niezrównanej fantazji, mało tysiąc razy piastował mię na ręku, a teraz -jakŜe mię jego widok odraŜa i aŜ w gardle ściska! Tu wisiały owe wargi, które nie wiem jak często całowałem. GdzieŜ są teraz twoje drwinki, twoje wyskoki, twoje śpiewki, twoje koncepty, przy których cały stół trząsł się od śmiechu? Nic Ŝe z nich nie pozostało na wyszydzenie swych własnych, tak teraz wyszczerzonych zębów? Lawrence nie krzyczał ani nie zawodził. Mówił do czaszki z czułością. Wszyscy w teatrze nachylili się do przodu, Ŝeby nie uronić nic z tej prywatnej rozmowy. Spijali słowa z jego ust, z napięciem wsłuchując się w cichy głos księcia Danii, bo - dla widowni - to nie był Lawrence Talbot, amerykański aktor, lecz sam Hamlet. śywy, prawdziwy, kpiną obnaŜający cierpienie swej udręczonej duszy. Słuchali go wszyscy oprócz jednego męŜczyzny - dobrze ubranego bufona, dla którego Szekspir był nudziarzem, a oglądanie jego sztuki udręką.
Zanim Hamlet i Horacy weszli na cmentarz, męŜczyźnie opadła głowa i zasnął. Teraz jego chrapanie burzyło nastrój. Lawrence był doświadczonym aktorem i nie pozwolił temu głupcowi wybić się z rytmu. Cisnął mu czaszkę na kolana i ciągnął kwestię, jakby ten gest był częścią scenariusza. Czaszka wylądowała twardo na podbrzuszu tamtego i męŜczyzna wyprostował się gwałtownie w fotelu, czerwieniejąc, kiedy publiczność wybuchnęła śmiechem. - IdźŜe teraz do gotowalni modnej damy i powiedz jej -ciągnął Lawrence, ściągając energię i wszystkie spojrzenia znów na środek sceny - Ŝe chociaŜby się na cal grubo malowała, przecieŜ się takiej fizjognomii doczeka... Miał na sobie frak z ciemnego aksamitu i rozpiętą na piersiach koszulę z Ŝabotem. Jego czarne jak smoła, falujące włosy okalały twarz szorstką, zamyśloną, gniewną i przystojną. „Brutalnie przystojną", jak określił ją recenzent z „Timesa" Lawrence wiedział, Ŝe wszyscy obecni w teatrze czytali tę recenzję i Ŝe połowa z nich przyszła tu właśnie z jej powodu. Kiedy zbliŜył się do świateł, zobaczył za nimi rzędy I warzy bladych jak księŜyc, zwróconych ku górze, ku niemu. Uwielbienie kobiet rozpalało w nim ogień, ale podobieństwo twarzy - wszystkich tak samo pozbawionych wyrazu i nie-rozumiejących - sprawiło, Ŝe poczuł się pusty, zimny. Wypatroszony. Wykrzywił pełne usta w gniewnym grymasie. Wzięli to za uśmiech i Lawrence'a zalała fala braw. 2 Karta przypięta do drzwi garderoby głosiła: „Lawrence Talbot Wybitny amerykański tragik w roli melancholijnego Duńczyka w sztuce Williama Szekspira Hamlet, królewicz duński" Inspicjent ze stęknięciem pchnął drzwi. Przestąpił aksamitny frak i koronkową szmatkę naleŜącą nie wiadomo do kogo i uchylił się przed szalonym wymachem aktorki, która demonstrowała chwiejny piruet, jednocześnie popijając szampana. Wyminął parę. MęŜczyznę i kobietę? Dwie kobiety? Nie wiedział. Zignorował tuzin innych aktorów w róŜnych stadiach negliŜu i upojenia i postawił cięŜką tacę na stole charakteryzatorskim. Zdjął z niej sześć schłodzonych butelek i czyste kieliszki, wziął kilka monet od Lawrence'a, starając się nie gapić na aktorkę w przezroczystej halce, ssącej fajkę do opium i szybko wymknął się z tego domu wariatów. Na korytarzu minął innego inspicjenta, zgiętego pod cięŜarem tacy wyładowanej ciepłymi bochnami chleba i tuzinem serów. - Co się stało, Tom? - spytał tamten. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. Pierwszy inspicjent wskazał kciukiem za siebie. - Właśnie wyszedłem z piekła, Barney. Przeklęta sodoma i gomora. - Nachylił się bliŜej. - Niektóre z tych dam są niekompletnie ubrane. Barney, starszy i bardziej doświadczony, uśmiechnął się szeroko. - To nie są damy, chłopcze, jeśli wiesz, co mam na myśli. Poza tym... to tylko zabawa. - Nie, jeśli się tamtędy przechodzi - poskarŜył się Tom.
- Prawda, chłopcze. Ale zaczekaj do wiosny, aŜ będą wystawiać Sen nocy letniej. Nie potrafią wtedy utrzymać zadków w portkach, czy to panowie, czy panie. Tom pokręcił głową. - Mówię ci, Barney, to przez tych Amerykanów. Nieokrzesańcy. - A co to znaczy „nieokrzesańcy"? - Nie mają klasy ani dobrego urodzenia. Barney prychnął. - I kto to mówi? Dwaj dorośli męŜczyźni noszący tace z jedzeniem zwierzętom w zoo. Klasa i urodzenie. Nie przesadzasz aby czasem, chłopcze? Jakaś dziewczyna gwałtownie otworzyła drzwi i wyjrzała na korytarz. Miała na szyi czerwoną jedwabną wstąŜkę i nic poza tym. Wstęgi dymu z opium oplatały jej uda niczym lubieŜne palce. - To jedzenie? Rusz tu swój sękaty zadek, cholerny stary łajdaku! Trzasnęła drzwiami. Barney i Tom popatrzyli na siebie przeciągle. - Nie - przyznał Barney. - Masz rację. Wziął głęboki oddech i ruszył do garderoby Lawrence'a Talbota. Lawrence ledwie zauwaŜał szalejącą wokół niego rozpustę. Nie była dla niego niczym nowym, a wraz z przyzwyczajeniem przyszła pogarda dla przesady. Zabawa była niezbędna, bo tym interesowały się gazety, a one z kolei przyciągały publiczność. Tyle Ŝe dawno przestał go juŜ bawić fakt, Ŝe rzędy teatralnych foteli zapełniali durnie, którzy przychodzili, by ogrzać się w świetle chwały jego legendarnych wyskoków, a potem wracali, bo podobała im się jego gra. Co za ironia. Kosmiczny Ŝart. Bardzo ucieszne. Westchnął i upił wina z pucharu zdobionego klejnotami. Był to rekwizyt, kielich, z którego Gertruda piła truciznę w scenie swojej śmierci w ostatnim akcie. Lawrence popatrzył w lustro, szukając aktorki grającej jego „matkę". Miała spódnicę podciągniętą do pasa i siedziała okrakiem na młodym byczku, odtwórcy roli Rozenkranca. W tej chwili wprost kipiała Ŝyciem. Obok splecionej pary impresario całował nad-garstek jednej z charakteryzatorek. Z rozbawieniem skinął głową Lawrence'owi, jak Pan Bachusowi. Lawrence odpowiedział mu skinięciem i odwrócił się z powrotem do lustra. Był nagi od pasa w górę - koronkową, marszczoną koszulę zerwała z niego... BoŜe, nie potrafił sobie przypomnieć imienia dziewczyny, z którą całował się przez dwadzieścia minut po przedstawieniu. I co z tego. Całowała się z teraz Poloniuszem. Opadł na krzesło, popijając wino, pogrąŜony w rozwaŜaniach równie ponurych, jak rozmyślania postaci, którą grał. Ironia tego faktu takŜe nie uszła jego uwagi. Przypływ energii Wywołany występem minął i znów ogarniała go czarna fala depresji . Zawsze tak było. śył tylko na scenie. Był sobą tylko wtedy, kiedy grał kogoś innego. Tutaj, gdzie wszystko było prawdziwe, Lawrence czuł się pretensjonalny, sztuczny i obcy. Burza jasnych loków zasłoniła mu widok lustra - to Ofelia nachyliła się, Ŝeby go pocałować. Była bardzo pijana i niemal naga, ale w pocałunek włoŜyła całą siebie, Bóg z nią. Lawrence opierał się przez krótką chwilę, potem jednak dał się ponieść. To teŜ była swego rodzaju gra, a on nie lubił sprawiać zawodu widowni. Gorące wargi Ofelii przesunęły się z jego ust na policzki, podbródek, uszy i szyję. Lawrence poczuł mrowienie na całym ciele. Płonące pocałunki zeszły niŜej na jego pierś... - Niegrzeczna dziewczyna.
Kiedy z wprawą artystki uszczypnęła go zębami, garderoba zawirowała mu przed oczami. BoŜe! Co ona mu robi... Lawrence... Wyprostował się gwałtownie i obejrzał, szukając źródła głosu, ale za nim nie było nikogo. Dziewczyna podniosła wzrok. - Co się stało, kochanie? Bolało? - Co? Nie... nie - odparł z roztargnieniem. - Wydawało mi się, Ŝe słyszałem... Nie dokończył. To, co mu się wydawało, było... NiemoŜliwe. Choć jeszcze przed chwilą gotów był przysiąc, Ŝe słyszał, jak jego brat Benjamin wypowiada jego imię. Nie Ben, dorosły męŜczyzna, jakim był teraz, ale Ben sprzed lat, chłopiec. Nagle hałas, dym i śmiech stały się nieprzyjemnie głośne i draŜniące. Garderoba zaczęła się rozmywać i Lawrence zamrugał. W chwili trzeźwości to, co wokół siebie widział, zmieniło się z rzymskiej orgii - doskonałej w kaŜdym grzesznym znaczeniu tego słowa - w coś ułomnego i złego. Nagle poczuł obrzydzenie. Odepchnął kobietę. - Co się stało? Oparł się pokusie, by na nią warknąć. Przełknął słowa, które wzbierały mu w gardle jak Ŝółć. - Nic - powiedział - po prostu... boli mnie głowa. Dziewczyna uśmiechnęła się i przysunęła bliŜej. - ZałoŜę się, Ŝe dzięki mnie zapomnisz, Ŝe w ogóle masz głowę, a co dopiero, Ŝe boli... - Nie - odrzekł szybko. Wstał i zerwał z oparcia krzesła szlafrok. - Nie trzeba. Muszę tylko zaczerpnąć powietrza. Wepchnął ręce w rękawy szlafroka i otulił się jego połami, jakby mogły go osłonić przed plugastwem. Kilkoro rozbawionych aktorów rzuciło mu zaciekawione spojrzenia, ale Lawrence tylko pokręcił głową, przecisnął się do drzwi, otworzył je, zbiegł po schodach i pchnął drzwi wychodzące do zaułka. Zimne powietrze przeniknęło cienki materiał szlafroka, przyprawiając go o gęsią skórkę, ale przynajmniej mógł tu oddychać. Otworzył oczy. Był sam. Zawsze jest sam, niewaŜne, w jak gęstym tłumie, niewaŜne, ile gości jest na przyjęciu. - Ben... - powiedział na głos, ale imię jego brata odbiło się pustym echem od ceglanych ścian zaułka i zniknęło w bezkresnej czerni nieba. 3 Lawrence podszedł nago do okna. Wiatr był chłodny i wilgotny, zasłony poruszały się jak w zwolnionym tempie. Odkąd wyszedł z przyjęcia, wszystko wydawało mu się nierzeczywiste, jakby znalazł się w jednej z niszowych francuskich sztuk, które nie miały sensu nawet dla ich autorów. Widział za zasłonami białą twarz księŜyca, olbrzymią i pełną, ale kiedy je rozsunął, zobaczył, Ŝe to tylko tarcza Big Bena. Równie zimna, ale o wiele mniej groźna. Oparł się o framugę okna, patrząc, jak mgła znad Tamizy wije się jak kłębowisko węŜy na oświetlonych gazowymi latarniami ulicach. Była to typowa gęsta londyńska mgła niczym całun przesłaniająca większą część wieŜy zegara i praktycznie całe miasto. Za Lawrencem rozległ się cichy pomruk. Aktor odwrócił się i popatrzył na leŜącą w łóŜku kobietę. Była piękna i wspaniale zbudowana. Mglista
poświata malowała jej nagą skórę porcelanową bielą. Ciemne włosy okalały śliczną twarz jak orzechowa chmura. Jej sutki były ciemne, usta rozchylone, czarne rzęsy opadały na doskonałe policzki. Patrzył na nią, ale jej nie widział. PogrąŜony w melancholii i znuŜeniu pozwolił, by zawładnęła nim podświadomość. Osunął się w senne wspomnienie, kłębiące się wokół niego jak opar, przenosząc się w inny czas i miejsce... Dziewięcioletni Lawrence Talbot był chudym dzieckiem. Brakowało mu jeszcze siły, brakowało muskulatury drapieŜnika, którym miał się stać - przemierzającego sceny i aleje największych miast świata. Był blady i zamyślony jak poeta, często pogrąŜony w marzeniach, którymi z nikim się nie dzielił. Z nikim oprócz matki. Solana Talbot znała wszystkie tajemnice syna. Lawrence leŜał z głową na jej kolanach. Jego ciemne loki plątały się z wymyślnymi haftami jej sukni, jakby wciąŜ, tyle lat po narodzinach, był z nią złączony. Śpiewała mu hiszpańską piosenkę, wesołą wiejską balladę tak starą, Ŝe jej znaczenie zmieniło się setki razy w ciągu tylu lat. Chłopiec leŜał z zamkniętymi oczami, zasłuchany, pogrąŜony w marzeniach, prowadzony melodią i obietnicą ukrytą w słowach... Talbot leŜał w wielkim hotelowym łóŜku, przytomny, w środku długiej, niekończącej się nocy. Kobieta powitała go z powrotem sennym mruknięciem i przytuliła się do niego. Pozwolił jej na to, choć nie sprawiło mu to przyjemności. Nie tutaj chciał być. Nie z nią chciał być. Nie tym chciał być. Noc zdawała się nie mieć końca. Statki na rzece ryczały ostrzeŜenia stłumionymi syrenami, które brzmiały jak jęki umarłych. Przez otwarte okno, za czarną iglicą Big Bena, Lawrence widział, jak noc rozchyla swoją szatę i odsłania nabrzmiałą, białą pierś księŜyca. Pragnął wyrwać się ze swojej skóry i stać się kimś innym. KaŜdym, byle nie był dłuŜej przeklętym Lawrence'em Talbotem. Nienawidził Ŝycia w masce człowieka, którym się stał. Zamknął oczy i spróbował zasnąć. Ale to teŜ było kłamstwo. Rano, kiedy kobieta wyszła, ktoś dyskretnie zapukał do drzwi. Lawrence otworzył i zobaczył gońca w liberii, trzymającego kopertę. - Przepraszam, Ŝe panu przeszkadzam - powiedział przybysz - ale przed chwilą to dostarczono, a list jest oznaczony jako pilny. Podał kopertę Lawrence'owi. Ten wymamrotał coś w podzięce i wepchnął mu w dłoń garść monet. Potem, ignorując wdzięczny uśmiech posłańca, zatrzasnął drzwi. Na kopercie wypisane kobiecą ręką widniało jego nazwisko i adres hotelu. Uniósł list pod światło i zobaczył, Ŝe rozmazany stempel pocztowy pochodzi z Blackmoor w Northumbrii. Dom, pomyślał. Czy raczej miejsce, które było jego domem milion lat temu. Kto wiedział, Ŝe jest w Londynie? Ben? Rozerwał kopertę i przeczytał pojedynczą kartkę. - BoŜe... - sapnął. Pięć minut później biegł po doroŜkę, która miała go zawieźć na dworzec.
Northumbria Pociąg był stary i chociaŜ wagon pierwszej klasy odnowiono, wciąŜ skrzypiał i trzeszczał, tocząc się przez stary most nad głęboką rozpadliną, przecinającą zieloną dzicz Northumbrii. Kilka mil wcześniej Lawrence zdołał wreszcie usadowić się wygodnie. Zdjął płaszcz i załoŜył nogę na nogę. Prostą, pozbawioną ozdób laskę połoŜył obok siebie na siedzeniu, nie chcąc, by ktokolwiek usiadł za blisko. W dłoni trzymał dagerotyp. Przez ostatni kwadrans na przemian to przyglądał się mu, to wyglądał przez okno na falujące wzgórza. Na zdjęciu on i Ben stali obok matki. Świadomość, Ŝe odeszły dwie najbliŜsze mu osoby, burzyła jego spokój. Matka zmarła wiele lat wcześniej. Teraz zaginął Ben. Co do niego samego... Całe Ŝycie czuł się oderwany od rzeczywistości, jak duch nawiedzający Ŝycie nieznajomego o nazwisku Lawrence Talbot. Przesunął palcem po fałdach sukni matki na zdjęciu, a potem dotknął Bena, nad sercem. Gdzie jesteś, Benjaminie? Nawet jeśli brat odnajdzie się cały i zdrowy - a tak z pewnością będzie - stare zdjęcie było kłamstwem, kłującym Lawrence w serce jak cierń. Na fotografii wszyscy byli szczęśliwi, stanowili rodzinę. KaŜdy, kto by na nią spojrzał, zobaczyłby szczęście i jedność. śycie i moŜliwości. Same kłamstwa. Obietnice złamane bezlitosnym okrucieństwem losu. - Pańska matka? Lawrence podniósł wzrok znad zdjęcia i zerknął na siedzącego naprzeciwko starszego męŜczyznę, jedynego poza nim pasaŜera przedziału. MęŜczyzna, mimo podeszłego wieku, wyglądał zdrowo. Był ubrany zgodnie z francuską modą w wytworny, prosto skrojony strój. Widać było, Ŝe jest bogaty. Lawrence rozpoznawał bogaczy w mgnieniu oka, ale sam ich nie naśladował. Choć był zamoŜny, nosił się bardziej krzykliwie, jak przystało znanemu aktorowi, choć być moŜe nieco zbyt ekstrawagancko jak na tragika. Jego współpasaŜer ubierał się z niewymuszoną elegancją kogoś, kto ma pieniądze od tak dawna, Ŝe stały się dla niego codziennością. - Tak - odparł Lawrence. Starzec pokiwał głową. - Moje najstarsze wspomnienie dotyczy matki - powiedział z prowincjonalnym akcentem, choć widać było, Ŝe jest wykształcony. Siedział wygodnie z dłońmi opartymi na lasce z rączką w kształcie srebrnej zwierzęcej głowy. Pies myśliwski albo wilk, pomyślał Lawrence. Nie miał pewności. - W takim razie coś nas łączy, monsieur. - W moim wspomnieniu zbieramy winogrona w winnicy jej ojca. - Francuz uśmiechnął się tęsknie. - To mój Eden. Lawrence poczuł, Ŝe jego pancerz twardnieje. Miał teraz za duŜo na głowie, Ŝeby bawić się we wspominki z tym starym francuskim głupcem. Uśmiechnął się lekko, ale nie odpowiedział, nie chcąc zachęcać starca do kontynuowania rozmowy. Tamten, pogrąŜony we wspomnieniach, nie zwrócił na to uwagi. - Ojcowie dają nam siłę potrzebną do przetrwania w tym okrutnym świecie, ale to dzięki matkom warto się starać. - Pokiwał głową, zadowolony z aforyzmu, a potem uniósł brew. -jedzie pan z wizytą do swojej?
Lawrence pomyślał, Ŝe prawda często bywa brutalna, ale nie potrafił zmienić scenariusza, który napisało dla niego Ŝycie. - Matka zmarła niedługo po tym, jak zrobiono to zdjęcie. Ach! - Starzec, nie wydawał się speszony swoim faux pas. - Mój dom rodzinny znajduje się w pobliŜu Blackmoor -ciągnął Lawrence, zaskoczony swoją wylewnością. - Mieszkają tam brat i ojciec. - Pański angielski... Proszę wybaczyć - zauwaŜył Francuz - ale pański akcent... - Długo mieszkałem w Ameryce - odparł Lawrence. - Bardzo długo. Francuz się uśmiechnął. - Ach... niespokojny duch? Powiedział to swobodnym tonem, ale Lawrence wyczuł, Ŝe nie była to przypadkowa uwaga. - Niezupełnie - odparł zmienionym głosem. - Och, w takim razie bratnia dusza na wygnaniu. Z jakiegoś powodu rozbawiło to Lawrence'a. Uśmiechnął się. - Tak, chyba moŜna tak powiedzieć. Francuz opadł miękko na poduszki oparcia. Koła pociągu stukały na torach. Długimi, zręcznymi palcami starzec obrócił powoli drzewce laski, co wyglądało tak, jakby srebrna głowa rozglądała się po całym przedziale. Lawrence zobaczył wyraźnie, Ŝe to wilk, groźnie szczerzący kły. Laska była piękna, ale z jakiegoś powodu równieŜ odraŜająca. Wykonała ostatni obrót i kiedy wilczy łeb zwrócił się w jego stronę, Lawrence poczuł - choć wydawało mu się to absurdalne - Ŝe z martwego metalu patrzą na niego ślepia prawdziwego wilka. Z wysiłkiem oderwał oczy od laski i przelotnie pochwycił zainteresowany wzrok Francuza, jego bystre, przenikliwe spojrzenie i tajemniczy uśmiech. I nagle starzec był na powrót stary i pomarszczony, a laska zmieniła się w zwykły przedmiot z drewna i metalu. - Na wrzosowiskach przydaje się dobra laska - powiedział z namysłem Francuz. - Tę kupiłem w Gevaudan... och, wydaje się, Ŝe setki lat temu. Śliczna, prawda? Dzieło mistrza, ucznia Pierre'a Germaina. Zna pan prace Germaina? To jeden z artystów rokoka. Przepiękna sztuka, taka Ŝywa. - Nachylił się i uśmiechnął, ciepło, zachęcająco. - Uczyniłby mi pan wielki honor... Chwycił wyszczerzony pysk wilka, zręcznym ruchem nadgarstka odblokował ukrytą zapadkę i odciągnął główkę od drzewca. Nie do końca, tylko tyle, by na szerokość dłoni odsłonić ostrą szpadę, ukrytą w sercu laski. Lawrence wstrzymał oddech, ale Francuz tylko uśmiechnął się dobrodusznie i z cichym szczęknięciem schował ostrze. Ujął laskę w pokryte wątrobowymi plamami dłonie i wyciągnął ją do Lawrence'a. - Ja... ja nie mogę - wyjąkał Talbot, wytrącony z równowagi zarówno ukrytą zawartością daru, jak i spojrzeniem Francuza, który twierdził, Ŝe kupił przedmiot setki lat temu. -Prawie się nie znamy. - Podniósł własną laskę, elegancką, ale niemogącą się równać ani wykonaniem, ani wymyślnością z laską Francuza. - Ta słuŜy mi całkiem... Francuz przerwał mu, wybuchając śmiechem i kręcąc głową.
- Nonsens! Byłbym niezwykle rad, wiedząc, Ŝe moja stara laska jest w rękach kulturalnego człowieka. Poza tym... jest juŜ dla mnie trochę za cięŜka. Lawrence otworzył usta, Ŝeby ponownie odmówić, ale starzec go uprzedził. To jeden z nielicznych przywilejów starości - powiedział - przekazywać swoje brzemię młodym, Znów wyciągnął laskę. Merci- rzekł Lawrence po długiej pauzie. Przyjął prezent z wdzięcznym skinieniem głowy. - Od wygnańca dla wygnańca - odparł cicho starzec, Laska była lekka, ale mocna. CięŜką srebrną główkę równowaŜyła gruba, mosięŜna gałka, nosząca ślady częstego uŜywania. Drewno było gładkie i piękne, o gęstych słojach. - Jest pan zbyt łaskawy - mruknął Lawrence. - SkądŜe Lawrence wziął własną laskę i wyciągnął ją do starszego męŜczyzny, boleśnie świadom, Ŝe nie moŜe się równać z tą, którą otrzymał. - Nalegam, Ŝeby wziął pan moją w zamian. Uśmiech starego Francuza był wielkoduszny, ale na jego pomarszczonej twarzy malowało się teŜ inne uczucie. Kiedy brał laskę, musnął palcem dłoń Lawrence'a. Był to przypadek, ale ten omal się nie wzdrygnął. Skóra Francuza była zimna jak grobowiec i dziwnie szorstka. Starzec przymknął powieki, opadł na oparcie i obejrzał swoją nową laskę. Na jego ustach igrał zagadkowy uśmiech. Pociąg zagwizdał jak upiór, pędząc między powykrzywianymi drzewami i gęstymi pnączami Northumbrii. 5 Niedaleko Blackmoor Wiejska droga wiła się wśród lasów starszych niŜ wszystkie ludzkie rasy - dzikie i cywilizowane - które przez wieki je zamieszkiwały. Rosły tu olbrzymie dęby o pniach niczym kamienne wieŜe. Wąwozy opadały w pełną pajęczyn ciemność, a niejedna ścieŜka wiodła w serce bezdennych bagien. Lawrence usiadł w kącie powozu, tak, Ŝeby móc oglądać krajobraz, a zarazem mieć światło do czytania. List trzymał między kciukiem i palcem wskazującym i studiował go raz za razem. Papier był kosztowny, pismo staranne, pochylone, wyraźnie kobiece. Ponownie przeczytał tych kilka zdań, chyba po raz dwudziesty od kiedy dostarczono mu je do londyńskiego hotelu. Serce załomotało mu w piersi tak samo mocno i boleśnie jak w pierwszej chwili. „Drogi Panie Talbot Błagam, by wybaczył mi Pan mą nader poufałą i rozpaczliwą prośbę. Sądzę, Ŝe Pański brat, Benjamin, wspominał o mnie w Waszej korespondencji: nazywam się Gwen Conliffe i jestem jego narzeczoną. Piszę, by Pana poinformować o zaginięciu jego brata. Nikt go nie widział od trzech tygodni i obawiamy się najgorszego. Dowiedziałam się, Ŝe przebywa Pan w Anglii wraz ze swoją trupą teatralną. Jak rozumiem, obowiązki kaŜą Panu niedługo wracać do Ameryki, ale błagam, by pomógł nam Pan go odnaleźć. Proszę przyjechać do Talbot Hall. Potrzebujemy Pana pomocy".
Z kaŜdą linijką pismo było coraz bardziej rozognione, pióro zagłębiało się coraz rozpaczliwiej w papierze. Podpis był nieczytelny, a list przed złoŜeniem pospiesznie osuszono. Ta kobieta naprawdę się bała, uznał Lawrence. ZłoŜył kartkę i schował ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Poprawił ubranie, ale jego ręka znieruchomiała tam, gdzie spoczywał list. Nad sercem. Ben... - mruknął, Przez większość drogi kopyta koni dudniły głucho o ubitą ziemię. Kiedy zaczęły stukać o kamienie, Lawrence wyjrzał przez okno. Powóz przejeŜdŜał właśnie pod wielkim kamiennym łukiem, którego Lawrence spodziewał się juŜ nigdy nie ujrzeć. Olbrzymi portal zwieńczony był sceną myśliwską ukazującą wyszczerzone ogary osaczające jelenia. W kamieniu wyrzeźbiono napis „Talbot Hall", ale większość surowych, prostych liter ginęła w gęstwinie pnączy. Przejazd powozu spłoszył stado wyleniałych kruków, które wzbiły się w powietrze zakłócając popołudniową ciszę skrzekliwymi protestami. Lis z bielmem na oku, skryty w cieniu głazów odpadłych dawno temu z łuku przyglądał się przybyszom. Lawrance spojrzał za siebie, próbując przypomnieć sobie łuk taki jakim był kiedyś, ale w jego umyśle zaŜarzyły się jedynie węgielki wspomnienia, które dawno się juŜ wypaliło. Powóz toczył się przed siebie, szybko pokonując drogę niegdyś dumnie strzeŜoną przez dwa rzędy buków. Dziczki klonów i wysokie chwasty wdarły się w ich szeregi i teraz drzewa wyglądały jak szpaler Ŝebraków. Łąki za nimi, kiedyś równo wykoszone, zarosły gąszczem dzikiej cebuli i podbiałem. Chwasty dusiły klomby, a niezamiecione liście leŜały w gnijących stertach na brukowanym podjeździe. Nawet kamienne ogary i wilki na marmurowych postumentach otaczające dziedziniec były szare od kurzu i oplatane pnączami. Powóz stanął. Lawrence zawahał się, zanim nacisnął klamkę. Choć domyślał się, Ŝe od czasu jego dzieciństwa wiele mu-siało się zmienić, nie spodziewał się tak całkowitego rozkładu. Sam dom wyglądał na opuszczony. Większość okien była ciemna, w kilku popękały szyby, a przez pustą framugę na najwyŜszym piętrze wlatywały i wylatywały jedna po drugiej zięby, niosąc w dziobach robaki i gałązki. - Jesteśmy na miejscu, proszę pana - powiedział woźnica, zwinnie zeskakując z kozła. Omiótł wzrokiem posiadłość, ale zachował swoje przemyślenia dla siebie, i ściągnął z bagaŜnika drogi kufer Lawrence'a. Zaniósł go na szczyt masywnych kamiennych schodów, postawił na boku przy drzwiach, a potem pospiesznie wrócił do powozu. PasaŜer wciąŜ nie wysiadał, więc woźnica rozłoŜył stopień z kutego Ŝelaza i otworzył drzwiczki. - Talbot Hall, proszę pana. Lawrence'owi przemknęło przez myśl, Ŝeby kazać woźnicy przynieść kufer z powrotem i czym prędzej się stąd wynieść. Posmakował tych słów i czuł, Ŝe gładko przeszłyby mu przez gardło, ale potem wspomnienie dawnych czasów wkradło się w jego umysł jak złodziej. On i Ben, dwóch chłopców bawiących się w piratów, biegnących od drzwi pod osłonę drzew. Ben z drewnianym kordelasem, Lawrence z korzeniem w kształcie pistoletu skałkowego. Gdzie jesteś, Benjaminie? - pomyślał po raz tysięczny, odkąd przeczytał rozpaczliwy list Gwen Conliffe. Wyjdź, wyjdź, gdziekolwiek się
chowasz. Westchnął, wysiadł z powozu i stanął na kamieniach, po których biegali tysiące razy jako chłopcy. Ale to było, zanim piekło nawiedziło Talbot Hall, zabierając wszystko co wesołe i jasne. Teraz on i brat byli dorosłymi męŜczyznami, którzy nigdy nie stanęli ze sobą twarzą w twarz. Lawrence zastanawiał się, czy będą jeszcze mieli okazję pospacerować razem po posiadłości jak zwykli młodzi męŜczyźni, sącząc brandy i popalając cygara, rozmawiając o róŜnych światach, w których Ŝyli. Bał się, Ŝe nigdy do tego nie dojdzie, nawet jeśli Ben odnajdzie się cały i zdrowy. Posiadłość była ruiną pozbawioną Ŝycia i radości. Woźnica, człowiek niegłupi, wychwycił nastrój Lawrence'a. - Mam zaczekać, proszę pana? Lawrence patrzył na niego przez chwilę, wydymając usta. W końcu pokręcił głową. - Nie, dziękuję. Jesteś wolny. Wręczył męŜczyźnie garść nieprzeliczonych monet. Woźnica się rozpromienił i wspiął z powrotem na kozioł. Konie ruszyły Ŝwawo, jakby się cieszyły, Ŝe opuszczają to ponure miejsce. Wkrótce nawet echo stukotu ich kopyt znikło w dali, za łukiem i Ŝelazną bramą. Lawrence stał nieruchomo, aŜ wokół niego zapadła cisza. Ben...? - zawołał cicho, ale nie odpowiedziały mu nawet ptaki na drzewach. Westchnął i zaczął się wspinać po schodach. Drzwi były zamknięte, a Lawrence nie miał do nich klucza. Jako chłopiec go nie potrzebował, a nigdy nie był tu jako męŜczyzna. Zastukał w grube drewno. Chłodny powiew wiatru sypnął suchymi liśćmi po schodach, jakby nawet te martwe pamiątki jesieni pragnęły stąd uciec Lawrence odwrócił się i rozejrzał. Nic nie zobaczył. Zastukał ponownie. Nikt nie odpowiedział. Powodowany nagłym impulsem chwycił gałkę drzwi. Był zaskoczony, gdy obróciła się w jego dłoni. CięŜki zamek szczęknął, a dębowe skrzydło uchyliło się, pchnięte. Lawrence otworzył je z wysiłkiem i wszedł do środka, zostawiając kufer na zewnątrz. ChociaŜ powóz odjechał, świadomość, Ŝe bagaŜ stoi na schodach dawała mu poczucie, Ŝe wciąŜ ma moŜliwość ucieczki. Wszedł do środka. Po chwili oczy przyzwyczaiły się do ponurego półmroku olbrzymiej sieni. Ściany wyłoŜone były boazerią, z zakurzonych płócien spoglądali surowo sędziwi krewni, a w głąb domu prowadził niegdyś cenny, teraz zaś wyjedzony przez mole turecki dywan. Lawrence rozejrzał się, nasłuchując. Nic. Cisza. - Halo? - zawołał. - Ojcze? Nic. - Ben? - krzyknął mimowolnie. Jedynym dźwiękiem, jaki usłyszał, było miarowe tykanie starego zegara. Był to przynajmniej jakiś znak Ŝycia, ktoś musiał go nakręcać. Lawrence podszedł do podnóŜa podwójnych, rozchodzących się w przeciwne strony schodów, prowadzących na piętro. Między nimi wisiał gobelin przedstawiający dziwne stwory i bohaterów z indyjskich legend. Talbot przyglądał się mu przez chwilę, zafascynowany tak samo jak przed laty, kiedy jako mały chłopiec za kaŜdym razem odkrywał nowe istoty i wojowników na tkaninie. Z roztargnieniem obrócił w palcach laskę - wilczy
łeb pogonił w powietrzu sam za sobą. Potem westchnął, wsunął laskę w stojącą pod gobelinem pełną parasoli wazę z epoki Ming i odwrócił się, by zawołać jeszcze raz... Ale natychmiast znieruchomiał, słysząc groźne warczenie. Z tyłu pędziło w jego kierunku coś wielkiego i porośniętego futrem. Lawrence wrzasnął, zaszokowany, i odskoczył w tył, widząc olbrzymiego irlandzkiego wilczarza - dwieście funtów mięśni - galopującego ku niemu przez wielką sień, z potęŜnymi kłami wyszczerzonymi w czystej furii. Cofał się, aŜ uderzył piętami o schody. Wszedł na nie i zaczął piąć się w górę, zwrócony przodem do psa. Zwierzę wciąŜ na niego napierało. Lawrence uniósł przedramię, osłaniając gardło, choć wiedział, Ŝe nawet gruba wełna jego płaszcza nie ochroni go przed ostrymi jak brzytwa kłami. Wilczarz zaczął szczekać, nisko i gardłowo, aŜ od jego ujadania zadygotała cała sień. Law- rence podskoczył i znów krzyknął, kiedy zderzył się z czymś, co siało za nim na schodach. Odwrócił się gwałtownie. Ujrzał ojca. Sir John Talbot, imponująca, wysoka postać, stał z olbrzymią strzelbą w rękach. - Ja... - zaczął Lawrence. Niezdarnie cofnął się o krok, uwięziony między ujadającym wilczarzem i ojcem. Spojrzenie sir Johna było chłodne i taksujące. Patrzył na syna, ale odezwał się do psa. Samson! Zwierzę natychmiast ucichło. W sieni zapadła pełna napięcia cisza. Lawrence stał na najniŜszym stopniu, z jedną ręką na balustradzie, a drugą na wpół wyciągniętą w geście kontaktu - dłoń miał otwartą, jakby chciał dotknąć ojca. Zamiast tego przełknął ślinę i zrobił krok w tył, stając na podłodze. BliŜej psa, ale teŜ bliŜej laski. Nie wiedział, jak rozwinie się sytuacja, ale czuł, Ŝe to wszystko moŜe się dla niego zakończyć bardzo niepomyślnie. Sir John zszedł na dół i stanął przed synem. - Lawance...- mruknął, a w jego oczach pojawiło się zaskoczenie. I zmieszanie, jakby właśnie się zbudził i odkrył, Ŝe postać ze snu pojawiła się razem z nim w rzeczywistym świecie.- Lawerence? Lawerence odchrząknął. - Witaj ojcze. Sir John zmierzył go wzrokiem. Patrzcie państwo- powiedział cicho. - Syn marnotrawny powrócił... Lawrence się uśmiechnął. Sir John zamrugał i spojrzał na wielką dwururkę Royal firmy Holland & Holland, którą trzymał w rękach. Uśmiechnął się ze zdumieniem, jakby zaskoczył go jej widok. - Niewielu mam ostatnio gości - powiedział, łamiąc strzelbę i przewieszając ją dla wygody w zgięciu łokcia. Kiedy to zrobił, napięcie powoli opadło. Ojciec i syn stali, patrząc na siebie, pochłonięci odgadywaniem moŜliwych znaczeń tego spotkania. Obaj czuli, jak zalewają ich fale wspomnień. - Mam zarŜnąć tłuste cielę? - spytał sir John ze smutnym uśmiechem. Lawrence zesztywniał. - Nie rób sobie kłopotu. Sir John podszedł bliŜej i jeszcze raz uwaŜnie przyjrzał się synowi. Lawrence potrafił odczytywać wyrazy ludzkich twarzy, ale po obliczu ojca przemykało
tyle róŜnych emocji, Ŝe nie mógł ich odszyfrować. W końcu sir John wolno pokiwał głową. - Co? - spytał Lawrence. - Często się zastanawiałem, jak wyglądasz. - Wątpię. - To szczera prawda. Sir John miał na sobie gruby szlafrok wykończony lamparcim futrem. Jego włosy i broda były białe jak śnieg, a niebieskie oczy wciąŜ młode i pełne Ŝycia. Energia, którą emanował, stanowiła kompletne przeciwieństwo rozkładu, jakiemu uległa posiadłość, za to chłodny uśmiech idealnie współgrał z zimnym i pozbawionym wesołości domem. - Tak - powiedział, bardziej do siebie niŜ do syna. - Często się zastanawiałem... Lawrence nie wiedział, co odrzec. Nawet nie próbował się odezwać. - Dobrze wyglądasz - powiedział zamiast tego. Sir John spojrzał na niego czujnie. - Doprawdy? - Urwał. - Rozumiem, Ŝe przyjechałeś do brata? - Oczywiście. - Oczywiście - powtórzył jak echo ojciec. - Są jakieś wieści? Sir John nie odpowiedział. Odwrócił się i przeszedł przez sień do swojego gabinetu. Po chwili wahania Lawrence podąŜył za nim. Gabinet naleŜał do prawdziwego męŜczyzny - stały tam kanapy, fotele i regały pełne ksiąg w róŜnych językach oraz stoły - niektóre zastawione butelkami wina i brandy, inne zawalone mapami. Na jednym leŜała otwarta ksiąŜka o astronomii. Wysokie okna z grubego ołowiowego szkła filtrowały światło słoneczne. Od kominka padał ciepły blask ognia. Na ścianach i w gablotach, jakich nie powstydziłoby się muzeum, pełno było pistoletów, mieczy i staroŜytnej broni. Był to pokój męŜczyzny, ale i drapieŜnika - głowy dziesiątków zwierząt: nosoroŜców, lwów i niedźwiedzi, patrzyły smutno ze ścian, zawieszone obok lamparcich i tygrysich skór oraz tablicy, na której przymocowano pazury i zęby dziesięciu gatunków wielkich drapieŜnych kotów. Lawrence przystanął w drzwiach. Jego uwagę przykuło dziwne zachowanie ojca. ZlekcewaŜył wystrój pokoju. Co prawda nie widział go od lat, ale przypadkowe spotkanie, takie jak to przed chwilą, powinno sprowokować go do jakiegoś ludzkiego odruchu. Zamiast tego sir John wydawał się rozkojarzony i zamknięty w sobie, niemal obojętny na obecność syna. - Panna Conliffe dowiedziała się, Ŝe moja trupa zawitała do Londynu - zaczął Lawrence. - Zamierzałem zaprosić ciebie i Bena... - Rozumiem - odparł sir John, zatrzymując się obok globusa i powoli przesuwając palcem po linii równoleŜnika. - Zamierzałem do was napisać - ciągnął młodszy Talbot. -Zaprosić was na przedstawienie. Ciebie i Bena... Umilkł, kiedy ojciec się do niego odwrócił. Twarz starszego męŜczyzny była dziwnie wykrzywiona, jakby fizycznie cierpiał. - CóŜ - powiedział cicho sir John. - Wyśmienity pomysł.
0 parę lat spóźniony, ale wyśmienity. Starał się mówić lekkim tonem, ale Lawrence widział, Ŝe coś jest nie w porządku. Następne słowa ojca potwierdziły to podejrzenie. - Niestety, wczoraj rano w przydroŜnym rowie znaleziono zwłoki twojego brata. Lawrence miał wraŜenie, Ŝe ktoś go uderzył. Zachwiał się i oparł o framugę drzwi. - Dobry BoŜe! Co się stało?! Spojrzenie sir Johna stało się zimne. Górę wzięła lodowata samokontrola, którą Lawrence pamiętał sprzed lat. Ojciec splótł dłonie za plecami i wyprostował się, jakby połknął kij. Jeśli Ŝałował ran, jakie zadawał synowi swoimi słowami, nie dał tego po sobie poznać. - Zakładam, Ŝe masz się w co ubrać na pogrzeb. Lawrence oniemiał. Usłyszał za sobą jakiś cichy dźwięk, dyskretne odchrząknięcie. Odwrócił się i zobaczył wysokiego Sikha w granatowym turbanie, luźnej tunice i spodniach. - Sir Johnie, słyszałem Samsona, czy... Sikh zamilkł, kiedy zobaczył, Ŝe męŜczyzna stojący w drzwiach nie jest panem domu. Otworzył szeroko oczy i uśmiechnął się z zachwytem. - Panicz Lawrence! - Singh! - zawołał Lawrence, chwytając go za ramiona. -Mój BoŜe! Singh patrzył na niego bardziej po ojcowsku niŜ sir John -mierzył go wzrokiem od stóp do głów, wyraźnie uradowany widokiem wysokiego, przystojnego męŜczyzny. Chwilę później spochmurniał. - Tak bardzo mi przykro, Lawrence. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci. To straszne, straszne, co się stało. - Dziękuję ci, ja... - Lawrence nie mógł znaleźć słów. Sir John z irytacją zakręcił globusem i przecisnął się obok niego. Jego kroki zabrzmiały głośnym, gniewnym echem w sieni. Lawrence i Singh patrzyli na jego wyprostowaną, oddalającą się postać. SłuŜący spojrzał Lawrence'owi w oczy, po czym wziął od niego płaszcz i kapelusz. - Dobrze, Ŝe przyjechałeś. - CzyŜby? Singh odwiesił płaszcz i zawahał się, zanim się odwrócił. - Tak - powiedział. - Tak. - Narzeczona Bena... panna Conliffe? - Jest tutaj - odparł Sikh. - Śpi na górze. Biedaczka jest w kiepskim stanie. - Musi być zdruzgotana - zauwaŜył Lawrence, zerkając w stronę schodów. - Jutro przyjeŜdŜa jej ojciec. Na pogrzeb. - Tak szybko? - Tak. - To wszystko stało się tak nagle. - Lawrence pokręcił głową. - Gdzie... jest Ben? - Zajęto się nim - odparł Singh. - Chcę to zobaczyć. Skinh pokręcił głową. - Lepiej nie... - Opowiedz mi o wszystkim.
6 Wioska Blackmoor W stajniach za domem nie było juŜ Ŝadnego z koni, na których Lawrence jeździł jako dziecko, ale znalazł tam kilka innych wierzchowców. Osiodłał czarnego wałacha. WyjeŜdŜając z Hall Ŝałował, Ŝe koń nie moŜe rozwinąć skrzydeł jak pegaz i odlecieć w dal. Nie z powrotem do Londynu. Nie - Lawrence chciał wrócić do Ameryki. Dom był tam, nie tutaj. To miejsce dawno przestało być jego domem i podejrzewał, Ŝe juŜ nigdy się nim nie stanie. Nawiedzało je zbyt wiele duchów. Ben. BoŜe Wszechmogący, Ben! śył bez niego tak długo, Ŝe powinien lepiej poradzić sobie z tą tragedią, ale z kaŜdą chwilą nóŜ smutku wbijał się coraz głębiej w jego serce. Benjamin. To niemoŜliwe, Ŝe nie Ŝyje. Nie teraz. Nie kiedy Lawrence był tutaj, w domu. To takie niesprawiedliwe. Talbot miał chęć wywrzeszczeć swój sprzeciw Bogu. Poprowadził konia do kamiennego łuku. Tam zatrzymał się i oparł o mur. Uszły z niego wszystkie siły. W jednej dłoni ściskał wodze, drugą zwinął w pięść. - Ben... - szepnął, uderzając bokiem dłoni w kamienie. -Do diabła, Ben... Niech cię diabli! Łzy napłynęły mu do oczu i pociekły po policzkach. Raz za razem uderzał pięścią w kamienie, a jego ciałem wstrząsało łkanie. Koń parskał nerwowo, a kruki krakały w gałęziach drzew niczym hałaśliwi Ŝałobnicy. - Ben - powtórzył Lawrence cienkim i ochrypłym głosem. - Przepraszam... Miasteczko Blackmoor było małe i sielskie. Nic się tu nie zmieniło przez ostatnie trzydzieści lat, tak jak i zapewne przez sto poprzednich. Kryte strzechą domy wciąŜ stały pod dziwnymi kątami do drogi, jakby ich mieszkańcy nie chcieli pamiętać, Ŝe od sąsiadów dzieli ich zaledwie kilka metrów. Ogródki były zadbane, otoczone niskimi kamiennymi murkami obrośniętymi pnączami, a z kominów unosiły się smugi dymu. Jadąc drogą w głąb osady, Lawrence zauwaŜył kilku mieszkańców miasteczka - niektórzy stukali w ramię towarzyszy i pokazywali im nieznajomego. Usiłował przywołać na twarz dobroduszny uśmiech, ale kaŜda próba kończyła się ponurym grymasem. Miejscowym było wszystko jedno - rzucali mu tylko taksujące, podejrzliwe spojrzenia. Wjechał na plac targowy, z jednej strony zamknięty szarym masywem prezbiteriańskiego kościoła. WitraŜe w oknach przedstawiały sceny gniewu i surowego boskiego sądu. Był to ponury przybytek i Lawrence nie potrafił sobie wyobrazić, by jego brat - pogodny i uśmiechnięty Ben - miał się Ŝenić w tej świątyni potępienia i smutku. Ale czy moŜna sobie wyobrazić lepsze miejsce na pochówek? Lawrence miał wraŜenie, Ŝe posępny wygląd kościoła odzwierciedla jego własny nastrój. Na drugim krańcu placu stała gospoda. Lawrence wiedział, Ŝe cieszy się ona większą popularnością wśród stałych bywalców niŜ kościół. Minął oba budynki i boczną uliczką pojechał do wielkiego drewnianego gmachu o źle dobranej nazwie Czarny Lód. Chłodnia była jedynym miejscem pracy w
miasteczku. Wielu mieszkańców Blackmoor zaczynało tu dorosłe Ŝycie - jeszcze jako chłopcy - i tu je kończyło, tak jak teraz Ben, jako ciało ułoŜone na bryłach lodu w oczekiwaniu na pogrzeb. Lawrence omal nie zwymiotował na tę myśl, ale szybko wziął się w garść. Zsiadł z konia i przywiązał go do palika, Podszedł do wielkich wrót, lekko uchylonych. Na twarzy poczuł powiew chłodnego powietrza i zrozumiał, Ŝe wejście do środka będzie go słono kosztować. Jeśli Ben to znosi, ja teŜ mogę. Pchnął wrota i wszedł. Lawrence'owi nigdy jeszcze nie było tak zimno. Powietrze było duszne i wilgotne, a latarnie świeciły słabo w przytłaczającym półmroku. Szedł głównym przejściem, mijając puste drewniane skrzynie słuŜące jako formy do lodu, wielkie piły tnące go na bryły i kostki, długie bloki lodu przykryte słomą, Ŝeby wolniej się topiły, i boczne pomieszczenia, gdzie rzeźnicy przechowywali i rozbierali mięso. Ben Talbot leŜał na ostatniej bryle lodu na końcu rzędu, pod tylną ścianą budynku. Ktoś przykrył go całunem i chociaŜ kolor zblakł juŜ do ciemnego brązu, Lawrence widział, Ŝe plamy na tkaninie były wcześniej jasnoczerwone. Cierpiał, widząc brata w takim miejscu, leŜącego na bryle lodu jak kawał wołowiny. Bezbronnego, odartego z godności. Samotnego. Samego w tym zimnym i okropnym miejscu. Wyciągnął drŜącą rękę i ściągnął całun. Z początku odkrył tylko twarz brata. Przez długą chwilę usiłował nałoŜyć jego dziecięce rysy na twarz zmarłego. Ben miał zamknięte oczy, i choć był to gest łaski, ujmował mu teŜ osobowości. Lawrence z trudem rozpoznawał w martwym męŜczyźnie chłopca - brata - którego kochał. Twarz Bena była odwrócona, widoczny policzek - gładki. Ale kiedy Lawrence się nachylił i przyjrzał uwaŜniej, ze zgrozą spostrzegł, Ŝe drugi policzek jest rozorany od skroni do linii szczęki. Znaczyły go cztery długie, głębokie rany. DrŜącymi dłońmi ściągnął całun do pasa Bena. - Dobry BoŜe! Krzyknął i zatoczył się w tył, zakrywając usta dłonią. Poczuł, Ŝe brakuje mu powietrza. Całe pomieszczenie zawirowało. Chwiejnie zrobił krok do przodu, uderzając udami o twardą lodową bryłę. - Co... co... to zrobiło? - zapytał, ale odpowiedziało mu tylko echo. Ben Talbot został wypatroszony jakimiś okrutnymi, dzikimi szponami. Jego muskularny brzuch był rozcięty jakby mieczem, jednak krawędzie ran wydawały się zbyt poszarpane, by zadało je stalowe ostrze. To były z całą pewnością ślady pazurów. Lawrence pomyślał, Ŝe tak okropne obraŜenia mógł zadać jedynie tygrys albo niedźwiedź. Skóra Bena, bezkrwista i biała, zwisała jak strzępy płótna, a w ziejącej dziurze brzucha Lawrence widział prąŜkowane mięśnie, Ŝółte krople tłuszczu, zwoje fioletowych jelit i ostre końce strzaskanych Ŝeber. Wyczuł za sobą ruch i się odwrócił. Zobaczył ponurego rzeźnika w poplamionym skórzanym fartuchu. MęŜczyzna dotknął dłonią czoła. Pan Lawrence, jak mniemam? - spytał. Jego oddech parował w zimnym powietrzu. - Brat pana Benjamina? Lawrence pokiwał głową, niezdolny wydobyć słowa. Rzeźnik sięgnął obok niego i naciągnął całun z powrotem na zwłoki, zostawiając odkrytą twarz. Był to litościwy gest i Lawence kiwnął
głową w bezgłośnym podziękowaniu. Odwrócił głowę i zamrugał, tłumiąc łzy. Oparł się o drewnianą ścianę i oddychał głęboko, dopóki nie upewnił się, Ŝe nie zacznie płakać. Po kilku chwilach rzeźnik odchrząknął. - Wszystkim nam bardzo przykro z powodu śmierci pana brata. Był dobrym człowiekiem. - Doprawdy? - spytał Lawrence nieobecnym głosem. Odwrócił się i popatrzył na Bena. Przez ułamek chwili jego brat wyglądał jakby spał. - Przegapiłem całe jego Ŝycie... Rzeźnik zakłopotany przestąpił z nogi na nogę. - Sir... moŜe nie powinienem... Lawrence odwrócił się do niego. - Niech pan mówi - CóŜ, sir... pański ojciec polecił pogrzebać osobiste rzeczy pana Benjamina wraz z nim. - Sięgnął do obszernej kieszeni i wyciągnął z niej niewielką skórzaną torbę. - Ale byłoby szkoda. Zwłaszcza Ŝe jest pan jego bratem i w ogóle. Wyciągnął torbę przed siebie w zakrwawionej ręce. Po krótkim wahaniu Lawrence ją wziął, mamrocząc nieskładne podziękowanie. Rzeźnik skinął głową i na powrót zniknął w półmroku chłodni. Talbot został jeszcze dziesięć minut, wpatrując się w twarz brata i przyciskając do piersi torbę z jego rzeczami. Czuł, jak serce tłucze mu o zaciśniętą pięść, trzymającą ostatnie przedmioty, których Ben dotykał przed śmiercią. Potem wyszedł chwiejnie z chłodni na światło dnia. 7 Lawrence siedział nad szklanką whisky, pogrąŜony w najczarniejszych myślach. W gospodzie było ciemno, co świetnie pasowało do jego ponurego nastroju. Pod czernionymi belkami sufitu unosiła się chmura dymu z fajek i palonego torfu. Głosy pięćdziesięciu męŜczyzn i garstki kobiet zlewały się w miarowy gwar, zagłuszający dźwięki rozstrojonego pianina i głos fałszującego pijaka, śpiewającego do granej przez pianistę melodii. Ośmioletni chłopiec przeszedł tyłem po sali, rozrzucając na podłodze trociny ze starego, skórzanego, okrętowego wiadra. Portrety na ścianach przedstawiały dumne oblicza miejscowej szlachty, hojnie wspierającej gospodę w róŜnych okresach jej długiej historii. Nad barem wisiał dwustuletni garłacz, a barman - były Ŝeglarz o nikczemnym obliczu, z blizną po noŜu nadającą mu wygląd pirata - ciągnął za rzeźbione w zwierzęce łby gałki nalewaka, napełniając cynowe kufle lokalnym ciemnym piwem. Talbot zobaczył to wszystko, kiedy wszedł, ale niewiele go to obeszło. Znalazł stolik w kącie i usiadł, Ŝeby przejrzeć rzeczy Bena i napić się mocnej miejscowej whisky. Trunek smakował podle, drapał w gardło i idealnie pasował do jego nastroju. Popijał whisky i jednym palcem układał przedmioty w nierówny rządek na stole. Okulary do czytania były pogięte i porysowane - widać było, Ŝe Ben często ich uŜywał. Lawrence zastanawiał się, czy brat został uczonym. Kiedy był mały, uwielbiał róŜne opowieści. Co czytał jako dorosły męŜna? Nie sądził, by Ben skłaniał się ku nauce - filozofia naturalna była pasją ich ojca, a jego brat był raczej marzycielem. MoŜe czytywał powieści? Albo poezję. Lawrence postanowił się tego dowiedzieć. Gwen Conliffe na pewno wie coś więcej moŜe zechce porozmawiać o rzeczach, które fascynowały Bena. Mógł teŜ zagadnąć Singha. Nie zamierzał pytać ojca.
Wśród rzeczy Bena był kieszonkowy zegarek. Lawrence rozpoznał w nim pamiątkę naleŜącą do ich dziadka ze strony matki. Nigdy go nie spotkali, ale matka rozdzieliła między nich jego rzeczy. Lawrence dostał srebrną cygarnicę, w której trzymał złapane świerszcze i inne owady. Myśl o tym omal nie wywołała uśmiechu na jego chmurnej twarzy. Potem przypominał sobie, Ŝe stracił tę pamiątkę po śmierci matki, wraz ze wszystkim innym, co posiadał, i zmarszczył czoło jeszcze bardziej. Zainteresowały go zwłaszcza dwa przedmioty i oba kilka razy brał do ręki. Jednym był dagerotyp Gwen Conliffe. Lawrence jeszcze jej nie poznał i oglądał zdjęcie z wielkim zainteresowaniem. Była piękną kobietą - wyjątkowo piękną, uznał , o inteligentnych oczach, które - przynajmniej na zdjęciu - zdradzały wielką łagodność, a moŜe równieŜ mądrość. Pomimo zwyczaju przybierania surowych min podczas pozowania, na jej ustach igrał uśmiech przyprawiający o szybsze bicie serca. Choć ubrana była skromnie, suknia nie potrafiła ukryć bujnych kobiecych krągłości. Nawet ponury i wstawiony Lawrence zachował dość przytomności umysłu, by odczuwać kpiące rozbawienie faktem, Ŝe ta kobieta w prostej sukni pobudza jego pierwotne instynkty silniej niŜ setki nagich ciał, które miał na skinienie przez ostatnie kilka lat. Kiedy o tym pomyślał, na jego ustach wykwitł przelotny uśmiech. Patrzył na zdjęcie i zastanawiał się, jaką kobietą jest Gwen. Jego matka była zarazem mądra i smutna, zabawna i skomplikowana. Niewiele kobiet, które Lawrence spotkał w teatrze -czy to wśród aktorek, czy rzeszy teatromanek, gotowych odrzucić konwenanse, aby nawiązać romans z „gwiazdorem" -miało choćby połowę jej rozumu i uroku, a Ŝadna nie miała jej wdzięku. Patrzył na uśmiech Gwen Conliffe, na to, jak unosi brodę, na wyraz jej oczu i zdawało mu się, Ŝe widzi w jej rysach kobietę o osobowości bardziej złoŜonej, niŜ moŜna by przypisać narzeczonej posiadacza ziemskiego. Jeśli rzeczywiście Ben aspirował do tego miana. SpostrzeŜenie to zakłuło Lawrence'a. Tak wielu rzeczy nie wiedział o bracie. Skoro zdobył taką kobietę, musiał być wyjątkowym człowiekiem. Zrobiło mu się smutno, bo nie zrobił nic, Ŝeby poznać brata bliŜej. Długie lata jedynie do siebie pisywali. A teraz moŜliwość ta została mu juŜ na zawsze odebrana. OdłoŜył zdjęcie i wziął do ręki najdziwniejszy przedmiot, który odnalazł wśród rzeczy brata. Był to medalion na srebrnym łańcuszku. Podniósł go do światła, Ŝeby przyjrzeć się obrazkowi wybitemu na metalowym krąŜku - mnichowi w średniowiecznym habicie otoczonemu ze wszystkich stron przez szczerzące kły wilki. Dziwne, pomyślał. Nie potrafił powiedzieć, czy mnichowi grozi poŜarcie, czy raczej jakaś niebiańska moc trzyma wilki w ryzach. Odcisk był zbyt niedokładny, by oddać znaczenie tej sceny. Tak czy inaczej, medalion sprawił, Ŝe Lawrence poczuł się nieswojo. Zagłada czy zbawienie? Po co Ben go nosił? Co ten medalion znaczył dla brata? Rzeźnik powiedział, Ŝe znajdował się wśród jego rzeczy, nie na szyi. Czyli było to coś, co się przekazuje, a nie nosi. Na wisior padł cień. Lawrence podniósł wzrok i zobaczył męŜczyznę w średnim wieku, właściciela gospody. Karczmarz ruchem głowy wskazał pustą szklankę obok łokcia Talbota i uniósł trzymaną butelkę whisky. - Dolać, sir?
Przytaknął i z roztargnieniem patrzył, jak tamten nalewa trunku do pełna i odchodzi. Przez moment wydawało mu się, Ŝe karczmarz go rozpoznał. MoŜe po prostu dodał dwa do dwóch, pomyślał. Grupa hałaśliwych męŜczyzn zawołała o napitek. Karczmarz i jego pomocnik pospieszyli do nich z piwem i whisky. MęŜczyźni siedzieli w luźnym kole wokół duŜego stołu, na którym leŜały nakrycia głowy - meloniki, czapki i cylindry -oraz stały najróŜniejsze kufle i kieliszki. Lawrence przyjrzał się im pobieŜnie, bo ściągali na siebie uwagę całej sali - byli to ludzie z rodzaju tych, co uwaŜają się za dość waŜnych, by mówić głośniej i mniej oględnie niŜ inni. Jeden z nich ubrany był na czarno, z koloratką - Lawrence uznał, Ŝe to miejscowy pastor. Obok siedział elegancki męŜczyzna w drogim ubraniu. Tutejszy dziedzic, zdecydował Lawrence. Następny był wyprostowany jak strzała człowiek o gęstych, siwiejących włosach, który wyglądał na byłego wojskowego - sądząc po patrycjuszowskich rysach, oficera. Dalej siedział męŜczyzna o sumiastych wąsach i podejrzliwym spojrzeniu - niemal na pewno konstabl. Rozebrał się do koszuli, ale na oparciu krzesła wisiała słuŜbowa marynarka. Łysy męŜczyzna w okularach wyglądał na wykształconego i Lawrence uznał, Ŝe to nauczyciel lub lekarz. Jego sąsiad, barczysty i ogorzały, o przenikliwym spojrzeniem myśliwego, był zapewne włościaninem lub leśniczym - a z pewnością Ŝył bliŜej natury niŜ pozostali. Lawrence często się tak zabawiał - teraz teŜ to robił, chcąc oderwać się od obezwładniającego Ŝalu. Jak większość zawodowych aktorów potrafił trafnie odgadnąć czyjeś zajęcie po stroju, manierach i sposobie mówienia. Obserwowanie prawdziwych ludzi w codziennych sytuacjach było jedną z rzeczy, które sprawiały, Ŝe był tak dobry w tym, co robił. Wystarczyło, Ŝeby posłuchał, o czym rozmawiają przez dziesięć minut, a mógł przekonująco zagrać kaŜdego z nich na scenie. MęŜczyźni mówili wszyscy naraz - kaŜdy z nich próbował zdominować dyskusję, tak Ŝe ich głosy nakładały się i mieszały. - Trudno będzie zastąpić młodego Tolanda - powiedział dziedzic. - Był jednym z moich najlepszych ludzi. Teraz mam na karku wdowę z piątką dzieci. Nie wspominając juŜ, Ŝe straciłem dwie setki w zwierzętach. Dałbym jeszcze dwie za łeb bestii, która to zrobiła. - Pokręcił głową. - Wdowa i piątka dzieci... - śal mi sir Johna - zahuczał konstabl. - Biedny łajdak. śeby tak stracić syna. Oczywiście jest trochę obłąkany, jeśli chcecie znać moje zdanie. A jeśli przez coś miałby postradać zmysły do końca, to właśnie przez to. Dziedzic pociągnął nosem. - Zastanawiam się, co się stanie z Talbot Hall, kiedy stary umrze. Lawrence zacisnął dłoń na szklance whisky. Czy oni rozmawiają o mojej rodzinie? - A niech mnie kule biją - powiedział konstabl do dziedzica. - AleŜ z pana sęp. - Wypraszam sobie! - zaprotestował ziemianin. - Najpewniej jakiś dawno zapomniany krewny dostanie miły list od jego adwokata. Odezwał się pastor, kierując rozmowę na sprawy mniej materialne: - Widziałem ciała na własne oczy. - Nachylił się, a jego głos nabrał tajemniczości. - Nienaturalne rany. Zupełnie nienaturalne. Dzieło plugawej istoty, zaprawdę. Nie zwykłego zwierzęcia - dodał, rzucając pełne dezaprobaty spojrzenie konstablowi - jak chcieliby niektórzy.
Lawrence juŜ miał się odezwać, ale się powstrzymał. Mocno zaciskał palce na szklance. Wojskowy wydął usta. Jego głos pasował bardziej do placu ćwiczeń niŜ do zatłoczonej gospody. - A jeśli to nie była bestia, tylko sprytny morderca? Ktoś, kto źle Ŝyczył tym ludziom? - Co pan ma na myśli? - spytał dziedzic. - To prosta taktyka. Chcąc zmylić władze, zabija swoje ofiary, a potem rozszarpuje ich ciała, pozorując atak dzikiej bestii. Widywałem juŜ... Wszyscy naraz zaprotestowali. Gwar się wzmagał, aŜ zaczęli się przekrzykiwać. Konstabl uderzył otwartą dłonią w stół. - To niedorzeczne, pułkowniku! Kto zadawałby sobie tyle trudu? I po co ryzykowałby zabijanie kogoś więcej niŜ zamierzonej ofiary? Pułkownik rozłoŜył ręce. - śeby ukryć prawdziwe zamiary, jak mówiłem, Przez całą kłótnię pastor kręcił głową, a teraz podniósł rękę, jakby chciał udzielić błogosławieństwa. - Liczne są sługi szatana - powiedział Ŝałobnym tonem. -Zły ma w zanadrzu ciała i postaci o wiele straszliwsze niŜ zwykłych ludzi i zwierzęta. Właściciel gospody pokręcił głową. - A ten tańczący niedźwiedź Cyganów? To mógł być on. Pułkownik prychnął. - To wyleniałe stworzenie miałoby zabić trzech dorosłych męŜczyzn? Wątpliwe, Kirk, mocno wątpliwe. Karczmarz wzruszył ramionami. - A więc co, panie pułkowniku? - Kiedy ten nie odpowiedział, Kirk zwrócił się do duchownego. - Zgadza się pan, pastorze Fisk, prawda? Fisk wydął usta. - To nie musiał być niedźwiedź - powiedział z powątpiewaniem - ale stoją za tym ci Cyganie. Zapamiętajcie moje słowa. Dotknęła nas klątwa, którą sami na siebie ściągnęliśmy, wpuszczając tych pogan między nas. MęŜczyzna o oczach myśliwego parsknął. - Ci przeklęci Cyganie nie mieli z tym nic wspólnego i dobrze o tym wiecie. Rozmowy przy stole ucichły, podobnie jak gwar w całej sali. - Takie rzeczy zdarzały się juŜ wcześniej. - O czym mówisz, MacQueen? - spytał pułkownik. MacQueen zapalił kciukiem zapałkę, przytrzymał ją nad fajką i mocno się zaciągnął. Choć ubrany był w prosty, znoszony strój, pozostali czekali, aŜ się odezwie, najwyraźniej ciekawi jego opinii. MacQueen wypuścił kłąb sinego dymu pod sufit i rozparł się wygodnie na krześle. Bystrym wzrokiem zmierzył pozostałych męŜczyzn, a kiedy się odezwał, jego głos był cichy i spokojny. Nawet Lawrence pochylił się do przodu, Ŝeby go posłuchać. - To było dwadzieścia pięć lat temu. Znalazł go mój tatko, w kamiennym kręgu. Quinn Noddy. Znał pan jego i jego rodzinę, pastorze. Pan teŜ, konstablu Nye. Noddy mieszkają w tej okolicy od dawna. Mój tatko wyjechał wcześnie rano, tropił krwawy ślad i myślał, Ŝe to jakiś zdziczały ogar. Znalazł Quinna Noddy'ego i jego stado rozszarpanych na kawałki, na wpół poŜartych. Tak samo jak ci nieszczęśnicy. Mózg, flaki i Bóg wie co jeszcze leŜały porozrzucane po wrzosowisku na ćwierć mili. A Quinn... wyraz twarzy miał taki, jakby go coś Ŝarło Ŝywcem.
- Dobry BoŜe - mruknął męŜczyzna w okularach. - Tak jest, doktorze Lloyd. Dobry Bóg nie ustrzegł tamtej nocy Quinna i jego owiec. Cokolwiek to zrobiło, było wielkie, miało pazury i nie robiło sobie nic z grubego śrutu, bo w strzelbie Quinna znaleźliśmy dwie puste gilzy. Quinn dobrze strzelał. Razem z moim tatkiem ustrzelili niejednego baŜanta. Nigdy nie chybiał. - KaŜdy moŜe chybić - powiedział pułkownik, ale w jego głosie nie było przekonania. MacQueen spojrzał na niego z wyŜszością. - Gdyby coś zabijało całe stado pańskich owiec, pułkowniku Montford, chybiłby pan? Czy chybiłby pan, gdyby to coś było wystarczająco blisko, Ŝeby rozedrzeć pana na strzępy? MoŜe któryś z pana zielonych rekrutów tak, ale Quinn znał się na rzeczy i umiał przymierzyć. Ale nie było tam nic... ani ścierwa, ani juchy. Cokolwiek zabiło i rozerwało na kawałki Quinna i jego stado, nie sposób było zabić tego śrutem, ot co. Doktor Lloyd chciał coś powiedzieć, ale zamknął usta. Konstabl Nye odchrząknął. - Pański ojciec wiedział, co zabiło Noddy'ego? MacQueen uśmiechnął się tajemniczo. Nie był to przyjemny uśmiech. Possał fajkę. - CóŜ, drogi panie, wiem tylko, Ŝe kiedy mój tatko wrócił do domu, przetopił srebrne łyŜeczki z posagu matki na kule. Zawsze miał taką w jednej lufie, a resztę w kieszeni, kiedy wychodził na wrzosowiska, nawet w środku dnia. - MacQueen przerwał. W gospodzie było cicho jak makiem zasiał. - - A w nocy? CóŜ... Od tamtej pory tatko nie wychodził z domu podczas pełni. Pułkownik Montford się roześmiał, próbując umniejszyć efekt słów MacQueena. Jego śmiech zabrzmiał głucho. - DajŜe spokój, MacQueen. Doktor Lloyd popatrzył porozumiewawczo na pastora Fiska. - Pański ojciec uwaŜał, Ŝe to wilkołak? - spytał Montford. McQueen palił fajkę i milczał, Dziedzic poklepał go po ramieniu. - Pański ojciec był doskonałym leśniczym, niech spoczywa w pokoju... ale i prostą duszą. - Strickland ma rację - przytaknął pułkownik. - Pana ojciec rzucał sól przez lewe ramię i odpukiwał w drewno przy kaŜdej okazji. Sam widziałem, jak to robi. Ziemianin pokiwał głową, ale MacQueen dalej siedział w milczeniu, otoczony siwym dymem z fajki niczym aurą. Ciszę przerwał pastor Fisk. ZniŜonym, niepewnym głosem powiedział: - Być moŜe, panie Strickland... a być moŜe nie. MacQueen Ŝyje bliŜej natury niŜ my. Tacy jak on widzą rzeczy, które nam umykają. Poza tym... Mój wuj latami narzekał, Ŝe jego owce giną z rąk diabelskiej bestii. Karczmarz odchrząknął. - Moim zdaniem to robota niedźwiedzia. Przeklęci Cyganie. Nie trzeba się tu doszukiwać działań szatana, pastorze. Ci łajdacy bez przerwy włóczą się po okolicy, kalając wszystko swoją nikczemnością. Ledwie się pokazali, a dwa tygodnie później zdarza się coś takiego... - Pokręcił głową. - Moim zdaniem