jewka88

  • Dokumenty542
  • Odsłony35 388
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań22 676

Marcin Mastalerz - Miasto 44

Dodano: 4 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 4 lata temu
Rozmiar :4.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

jewka88
EBooki
ebooki

Marcin Mastalerz - Miasto 44.pdf

jewka88 EBooki ebooki Marcin Mastalerz
Użytkownik jewka88 wgrał ten materiał 4 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 32 osób, 23 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 224 stron)

Marcin Mastalerz Miasto 44

Spis treści Vis Kłamstwa Żar Wola – 1 – 11 sierpnia 1944 roku Stare Miasto – 11 sierpnia – 1 września 1944 roku Śródmieście – 1 – 13 września 1944 roku Interludium – Stoimy w obliczu Zwycięstwa Czerniaków – 13 – 23 września 1944 roku Przypisy

Vis To było piękno w najczystszej postaci. Arcydzieło łączące w sobie szlachetną prostotę i śmiałe eleganckie linie. Urzeczywistnienie wizji genialnego projektanta, inżynierskie cacko. Cud techniki. Absolutna perfekcja. Najnowocześniejsza i najbardziej niezawodna broń krótka świata. Duma polskiego przemysłu zbrojeniowego. Ideał. Pistolet vis. Taki sam miał ojciec. Stefanowi wystarczył jeden rzut oka, by go rozpoznać w zawiniątku wciśniętym mu pospiesznie przez Kamilę. – Zanieś to do Aktorek na Mazowiecką. Powiedz, że dla Ariadny. Błagam – wyrzuciła z siebie zdyszanym głosem, odwróciła się nerwowo i ruszyła szybkim krokiem w stronę przejścia na sąsiednie podwórko. – Nie zatrzymuj się. Idź! – ponagliła go jeszcze, nim zniknęła za rogiem odrapanej kamienicy. Odruchowo schował broń pod marynarkę. Gdy wciskał ją za pasek, lufa wysunęła się ze szmatki. Poczuł na skórze jej zimny dotyk. Ten chłód go otrzeźwił. Zdążył zrobić ledwie kilka kroków w stronę ulicy, gdy podbiegł do niego wychodzący z oficyny dozorca kamienicy, Walendziak. Niech to szlag! Widział? Nie widział? Cholerna gówniara. W co ona mnie pakuje? – Uważaj na kobiety – zagadnął go Walendziak z głupkowatym uśmiechem, który tylko z rzadka znikał z jego twarzy. – To diabły. Jasny gwint! Widział. Musiał widzieć. Stefan odwzajemnił porozumiewawcze spojrzenie dozorcy, zrobił jakiś niedookreślony gest – ni to potakujący, ni to bezradny – i poszedł dalej. – Kierowniku, poratuj. Daj piątaczka dla warszawiaczka – przeszedł do sedna sprawy Walendziak, drepcząc u jego boku. A więc o to chodziło. W porządku. Znaczy, nie widział. Chyba. – Nie mam nic. Pusto – odparł Stefan, wkładając w głos, ile tylko zdołał zrozumienia i współczucia dla ciężkiej doli stróża niemającego za co kupić paru kropli gorzałki w ten chłodny wiosenny ranek piątego roku okupacji. Dozorca nie wyglądał na rozczarowanego. A tym bardziej zaskoczonego. Od dłuższego czasu nie zdarzyło się, by Stefan lub jego matka dali mu cokolwiek. Nie to co zaraz po przeprowadzce. Wychodząc z podwórka na Żytnią, prawie wpadł na dwóch spieszących w przeciwną stronę mężczyzn. Poczuł lodowatą kulę strachu. Tajniacy. Już po nim. W kotłowaninie rozpaczliwych myśli, które przemknęły mu w tej chwili przez głowę, jedna go rozbawiła. Czy oni wszyscy ubierają się w tym samym sklepie? Albo mają wspólnego krawca? Płaszcze, kapelusze – równie dobrze mogliby nosić mundury. A może to wcale nie strój sprawiał, że każdy warszawiak bezbłędnie odróżniał tajnych agentów od reszty przechodniów? Może tajemnica kryła się w twarzach? W butnych minach panów życia i śmierci? W sposobie chodzenia? W chytrym wzroku drapieżnika szykującego się do ataku na kolejną ofiarę – kogo by tu?

Wyćwiczonym ruchem, powtarzanym w setkach podobnych sytuacji, szpicel wyciągnął rękę, by złapać Stefana za ramię. Z pewnym zdziwieniem chłopak zauważył, że we wpatrujących się w niego oczach nie było – jak się spodziewał – żądzy mordu ani wściekłości. Zasnuwała je tylko jakaś mgła, spod której przebijała mroczna pustka. Zadrżał. – Zostaw go, bo tamta ucieknie – burknął po niemiecku drugi z tajniaków i nerwowo potruchtał w głąb podwórka. Po ułamku sekundy, który wydał się Stefanowi wiecznością, jego kompan pospieszył za nim. Stefanowi zakręciło się w głowie jak po długim nurkowaniu. Szczęściarz. Po prostu szczęściarz. Oto ten, któremu wszystko się udaje! Stefan Zawadzki – król farciarzy! Człowiek, którego przebudzenie w piekle komentuje się trwożnym szeptem; „Oho, uwaga, ferajna! Wstał!”. Nic dziwnego, że warszawskie kasyno oficerskie umieszczono w dzielnicy niemieckiej, inaczej dawno poszłoby z torbami. Stefan uśmiechnął się do swoich myśli i przebiegł przez pustą ulicę na chodnik pod murem cmentarza ewangelickiego. Tu przystanął i tanecznym ruchem podpatrzonym w kinie u Charliego Chaplina obrócił się na pięcie, po czym spojrzał prosto w widoczne w głębi podwórza okno na pierwszym piętrze. Byli tam. Jak zawsze rano. Mama i Jaś. Czekali na przedstawienie. Panie i panowie! Nadeszła wreszcie ta chwila. Czas na spektakl! Oto przed państwem przybyły prosto ze słonecznego Hollywood – gdzie ananasy plewią się na trawnikach jak chwasty, a cytryny i pomarańcze są większe od arbuzów – Charlieeeeeee! Chaplin! Stefan zrobił śmieszną minę i zaczął stepować – co jakiś czas podpierając się na niby niewidzialną laseczką, kręcąc nią i wymachując na boki. To był ich codzienny rytuał. Ani śnieg, ani deszcz, ani upał, ani mróz, grad czy wichura nie mogły go zakłócić. Zimą, gdy Stefan wychodził do pracy przed wschodem słońca, tańczył pod cmentarnym murem, trzymając w ręku blaszaną latarkę Elektrodynu. Baterie zdobywał na Kercelaku, a gdy ten podupadł po łapankach i sowieckich bombardowaniach z jesieni 1942 roku, na Bazarze Janasza, pod Halami Mirowskimi, a nawet na placu Szembeka za cukierki i czekoladki wynoszone pod podszewką kurtki

z fabryki Wedla, gdzie pracował. To był ich codzienny rytuał. Hanna Zawadzka uwielbiała go chyba nawet bardziej niż jej młodszy syn, sześcioletni Jaś. Miała wrażenie, jakby te nieco niezdarne wygłupy Stefka na tle cmentarnego muru stanowiły coś w rodzaju szamańskiego tańca odganiającego od ich trójki całe zło. Nigdy nie była przesądna i sama sobie powtarzała, że to śmieszne, a jednak tak właśnie czuła. Po śmierci męża, zabitego wczesną wiosną 1940 roku na Pawiaku, jedyne, czego jeszcze się bała, to nadejścia tego dnia, gdy Stefek, wychodząc z domu, nie odwróci się naprzeciw kuchennego okna i nie zatańczy dla niej i dla Jasia niczym Charlie Chaplin. Ale ten dzień nigdy nie nadejdzie. Zresztą wojna już wkrótce się skończy, a po wojnie żadne zaklęcia nie będą potrzebne. Przetrwali już tyle. Wytrzymają jeszcze te kilka miesięcy. A potem… Wszystko się wreszcie ułoży. Stefek wróci do szkoły. Zdolny jest, szybko nadgoni te kilka lat. Jaś pójdzie do pierwszej klasy, a ona… Ona znowu będzie grać. Przecież tego się nie zapomina. Desdemona, Fedra, Antygona, Ofelia, a niechby i jedna z makbetowskich wiedźm. I niech ten durny Jucewicz znów o niej pisze, co tylko mu jadowita ślina na język przyniesie. Co ten zakurzony gryzipiórek wie o teatrze? O tych chwilach za kulisami, gdy słychać rosnący powoli gwar na widowni, najpierw ledwie słyszalny szum, potem pierwsze skrzypnięcia i trzaski foteli, coraz głośniejsze rozmowy, szurania, wreszcie pierwszy dzwonek, potem drugi… No i rzecz jasna film. Przede wszystkim film. Tak… Otrząsnęła się z zamyślenia. Z każdym dniem przychodziło jej to coraz trudniej. Jaś bazgrał coś ołówkiem na kartce, siedząc przy kuchennym stole. – Chodź synku, poczytamy troszeczkę. – Robinsona czy Tajemniczą wyspę? – A może dzisiaj Przygody Sindbada dla odmiany? Po zakończonym występie dla matki i Jasia Stefan ruszył, jak zwykle, w stronę przystanku tramwajowego na Okopowej. Miał tu ósemkę lub dziesiątkę pod Dworzec Główny u zbiegu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, skąd dwadzieścia cztery lub dwadzieścia pięć wiozło go na Kamionek do Wedla. Dworzec Główny – uwielbiał ten

budynek. Mógłby przed nim stać bez końca, podziwiając grę świateł i cieni na jego fasadzie i elewacji od strony Alej. To była mistrzowska architektura – nowoczesna, śmiała, prosta, proporcjonalna. Bez idiotycznych ozdóbek i zbędnych detali. Arcydzieło. Jak lukstorpeda. Jak co piękniejsze wille projektowane przez Pniewskiego lub Korngolda na Mokotowie i Żoliborzu. Jak kamienica Wedla na Puławskiej, w której zamieszkali dwa lata przed wybuchem wojny. Jak strzelisty gmach Prudentialu. Jak vis. Stefan szybko zawrócił w stronę Młynarskiej. Z pistoletem pod marynarką lepiej nie pojawiać się pod Dworcem Głównym, gdzie roi się od żołnierzy na przepustkach i dbających o ich bezpieczeństwo patroli policji, żandarmerii i Bóg jeden wie, ilu innych mundurowych i tajniaków. Swoją drogą chyba tylko pedantyczny do szaleństwa niemiecki umysł mógł wpaść na to, by do ścigania każdego rodzaju prawdziwych i domniemanych przestępstw powołać odrębną służbę i każdej dać inny strój. Czasem Stefan miał wrażenie, że Niemcy urządzili na ulicach Warszawy największy na świecie pokaz mody militarnej. Klipo, schipo, orpo, schupo, gestapo, banszuce, werkszuce, selbstszuce, grencszuce i bezlik innych. Do tego stroje Wehrmachtu, Luftwaffe, SA, SD, Hilfspolizei, Hitlerjugend, czarne skórzane płaszcze gestapowców i najelegantsze ze wszystkich, świetnie skrojone uniformy SS. Codzienna trasa na Kamionek odpadała z jeszcze jednego powodu. Przebiegała przez most Poniatowskiego, a tam często urządzano łapanki. Skądinąd był to bardzo sensowny wybór. Raz, że z mostu trudno uciec, chyba że do Wisły, płytkiej w tym miejscu na tyle, iż skok dawał gwarancję co najmniej połamania nóg lub kręgosłupa. Dwa, że blisko stąd było na Skaryszewską, gdzie zwożono wszystkich wysyłanych na roboty do Niemiec lub do obozu. A przecież w wojenny czas paliwo jest na wagę złota – jak pisali w gadzinowym „Nowym Kurierze Warszawskim” zwanym też kurwarem. Z Młynarskiej do Wedla Stefan miał dwadzieścia dwa i ewentualnie jedynkę, z której mógł się przesiąść przy Lesznie. W gruncie rzeczy była to logiczniejsza trasa. Krótsza i pod samą bramę fabryki. Ale nie lubił jej. Najpierw bardzo długo jechało się wzdłuż wysokiego muru getta, a raczej tego, co z niego zostało. Potem tramwaj skręcał w Bielańską – pretensjonalną jak prowincjonalna podróbka Paryża i kiczowatą niczym bibeloty w drobnomieszczańskim salonie – przemykał obok zbombardowanego na początku wojny Teatru Wielkiego, mijał pokiereszowany w tym samym czasie Zamek Królewski, by wreszcie Nowym Zjazdem wpełznąć na most Kierbedzia, długaśny, ponury, zbudowany bez żadnej finezji z ciężkich stalowych kratownic i byle jak przerzucony przez rzekę – jak kładka z deski nad kałużą po drodze do wychodka. I jeszcze ten przejazd przez Pragę. Zapyziałe miasteczko wykrojone z ziemi gdzieś daleko na rosyjskiej prowincji i nie wiedzieć po co wrzucone na wschodni brzeg Wisły. Dopiero nowa dzielnica fabryczna na Kamionku jakoś wyglądała – Wedel, Geber, Perkun, Perun, Rygawar, zakłady telefoniczne, optyczne, mechaniczne i zbrojeniowe. Prawdziwe serce miasta. Królestwo funkcjonalności, praktycznego myślenia, inżynierskiego rozsądku i kątów prostych w architekturze. Wskakując przy Młynarskiej na zderzak ruszającego tramwaju, Stefan czul podniecenie i strach. Strach i podniecenie. Na przemian i naraz. Nerwowe drżenie mięśni. Strużka potu między łopatkami. Suchość w ustach. Płytki oddech. Panika. Paraliżujące przerażenie.

Ale też ekscytacja. Jak przed startem do biegu. Jak przed skokiem z dziesięciometrowej wieży na basenie Legii. Jak podczas wspinaczki z ojcem na Zamarłej Turni. Jak podczas lotu nad Warszawą w warczącym i trzęsącym się PZL Ł.2. Tylko jego ojciec mógł wymyślić taki prezent na dwunaste urodziny syna. Po wylądowaniu Stefan milczał aż do wieczora. Aż ojciec się zaniepokoił. „Co? Nie podobało ci się?” – spytał. „Tato. To było. To było – nie mógł znaleźć właściwego słowa – wstrząsające” – powiedział w końcu, od razu czując, że to zbyt słabe określenie tego doświadczenia. Ojciec patrzył na niego roześmianymi oczyma. Bez słowa położył mu rękę na ramieniu. Wszystko rozumiał. Major Ignacy Zawadzki. Wykładowca Wyższej Szkoły Wojennej i Politechniki Warszawskiej. Uzdolniony inżynier, ceniony konstruktor. Pilot amator. Poseł na sejm pierwszej kadencji. Wiceprezes automobilklubu. Taternik. Żeglarz. Fanatyk nowoczesności we wszystkich jej przejawach. Tatuś. Myśl o ojcu sprawiła, że Stefan omal się nie rozpłakał. Vis ciążył mu niczym ołowiany odważnik. Stefan miał wrażenie, że przy byle ruchu wyleci mu spod marynarki na ulicę albo wpadnie w spodnie, by wysunąć się nogawką. Gładki metal lufy to parzył go w podbrzusze, to mroził. Wydawało mu się, że wszyscy na niego patrzą. Nie wiedział, jak się ustawić, by nikogo spośród wiszących jak winogrono pasażerów tylnej platformy tramwaju nie dotknąć ukrytym pistoletem. Minęła wieczność, nim tramwaj dojechał do Leszna. Jeden przystanek, a czekało go jeszcze ponad dwadzieścia. – „Nazywam się Sindbad. Mieszkam stale w Bagdadzie. Rodzice moi, umierając, zostawili mi w spadku tysiąc worów złota, tysiąc beczek srebra, sto pałaców, sto ogrodów i jeden trzonowy ząb mego pradziadka, który ojciec mój przechowywał w hebanowej szkatułce, jako pamiątkę i osobliwość. Pradziadek mój przez całe życie chorował na ból zębów i co pewien czas inny ząb musiał wyrywać, tak że w końcu jeden mu tylko ząb

trzonowy pozostał. Umierając, kazał sobie wyrwać i ten ostatni ząb trzonowy, który przeszedł w spadku od mego dziada do mego ojca, a od ojca – do mnie. Był to zwyczajny, zepsuty i sczerniały ząb. Jestem pewien, że na świecie znaleźć można bardzo wiele tak samo zepsutych i sczerniałych zębów, lecz nie każdy z nich trafia do hebanowej szkatułki, aby stanowić pamiątkę i osobliwość. Ten – trafił. Nieraz, przyglądając mu się z ciekawością i szacunkiem, wyobrażałem sobie, jak ten ząb bolał niegdyś mego pradziada!”.[1] – A mi się ząb rusza! – radosny okrzyk Jasia sprawił, że matka przerwała czytanie. – Pokaż. No, fakt. Może wyrwiemy? – Nie, nie. Lepiej jak tata wróci wieczorem. – Słucham? Co ty mówisz? – Chciałem powiedzieć Stefek. Jak Stefek wróci. Albo jutro. Zresztą nic a nic nie boli. Może sam wypadnie. I wtedy schowamy do szkatułki. Mamusiu, czy my mamy w domu jakąś szkatułkę? Nie musi być hawanowa, bo i tak nie wiem, co to znaczy. Wisielców było dziesięciu. Trzech pokazywało ulicy plecy, dwóch wpatrywało się w pasażerów tramwaju wybałuszonymi oczyma, reszta wyglądałaby na pogrążonych we śnie, gdyby nie sinoszary kolor twarzy i przechylone pod nienaturalnym kątem głowy. Sznury, na których wisieli, przywiązano do słupków żeliwnej barierki balkonu na drugim piętrze zniszczonej kamienicy przy Lesznie. To była jedna z głównych arterii komunikacyjnych stolicy – tysiące jadących do pracy warszawiaków miało zobaczyć, co może ich spotkać, jeśli nie pogodzą się potulnie ze swoją pozycją podludzi. Dołem przechadzał się znużony niemiecki żołnierz pilnujący, by nikt nie robił zamordowanym zdjęć ani nie próbował ich odciąć. Stefan nie mógł oderwać od nich wzroku. Dlaczego są bosi? Czyżby z Niemcami było już tak źle, że muszą kraść obuwie i skarpety ofiarom egzekucji? Ciekawe co z nimi potem robią, kołatało mu się po głowie. Szeregowy Hans Müller! Oto wasze nowe buty. A skarpety zacerujecie sobie w pociągu na front wschodni.

Gdy wreszcie zdołał odpędzić tę uporczywą myśl, zaczął się z kolei zastanawiać, jakim rodzajem węzła przywiązano stryczki do balustrady. Najlepsza byłaby wyblinka, dwa ruchy i gotowe. Podwójna ósemka zbyt kłopotliwa, na dodatek zaciska się mocno pod ciężarem, przez co trudno byłoby potem odzyskać sznur – a Niemcy to przecież oszczędny naród. Skrajny tatrzański? Ciekawe, czy Niemcy znają ten węzeł. Ale i tak wyblinka chyba najlepsza. Chociaż za luźno zawiązana może trochę popuścić przy nagłym szarpnięciu. To by tłumaczyło, dlaczego niektóre ciała wisiały nieco niżej. Jak to się właściwie odbyło? Kazali im siadać na balustradzie balkonu z nogami zwisającymi na zewnątrz i po założeniu pętli spychali? Czy raczej ustawili ich na parapetach okien piętro niżej? Nie, raczej nie. Za dużo bałaganu: liny na górze, skazańcy na dole, latanie po schodach w tę i we w tę. Więc raczej balustrada. Dla powieszonych też lepiej – szybszy koniec. Trzy, może cztery metry lotu i łamiące kark szarpnięcie. Lepsze to niż śmierć przez uduszenie. No dobrze, ale spychali ich pojedynczo czy naraz? Logiczniej byłoby pojedynczo. Żeby sznury się nie poplątały. Od lewej czy od prawej? A ten ostatni w szeregu? O czym myślał, czekając na swoją kolej? Przyglądał się, jak jedna osoba po drugiej leci w dół, by zakołysać się ciężko na sznurze, czy odwrócił głowę? A może patrzył prosto przed siebie na przejeżdżający tramwaj? Albo po prostu zamknął oczy? Chyba nie mam serca, żeby zajmować się takimi bzdurami w obliczu śmierci – skarcił się w myślach. Chociaż… może już nikt z nas go nie ma. Rozejrzał się. Tylko dwie młode kobiety zasłaniały oczy dzieciom, reszta pasażerów obojętnie kontemplowała przestrzeń. Gdy tramwaj oddalił się o dwie przecznice od miejsca kaźni, Stefan ostatni raz zerknął za siebie. Z daleka przechylone głowy wisielców przypominały rozrzucone na pięciolinii nuty – zapis jakiejś upiornej melodii. W miarę jazdy w Stefanie narastał coraz większy niepokój. Całe jego ciało opanowało dziwne drżenie, które wędrowało od czubków palców przez ramiona aż do serca i brzucha. Nie chodziło o pistolet. Nawet nie o widok wisielców przy Lesznie, który raz po raz stawał mu przed oczyma. A więc o co właściwie? Nie wiedział. Nerwowo sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki – kenkarta i ausweis były na swoim miejscu. Coś mnie rozbiera, jakaś grypa czy co – pomyślał, czując, jak tępy ból niby bezlitosne imadło ściska jego skronie. Minąwszy Rymarską i Przejazd, tramwaj zatrzymał się na przystanku przed jakimś placem wielkości boiska piłkarskiego. Pokrywały go niestarannie wyrównane hałdy pokruszonych cegieł, więc przy byle powiewie wiatru wznosiły się chmury gęstego rudoszarego pyłu. Stefan zastanawiał się, gdzie właściwie jest. Dopiero gdy tramwaj ruszył i po chwili skręcił w Bielańską, dotarło do niego, że minął Tłomackie, a nad tajemniczym placem jeszcze rok wcześniej górowała monumentalna Wielka Synagoga. Stefan nigdy nie lubił tego napuszonego ni to klasycystycznego, ni to neorenesansowego gmaszyska, jednak jego zniknięcie ze znajomego pejzażu wywołało w nim dziwne uczucie straty. Jak po usunięciu bolącego zęba – pomyślał, a jego język odruchowo powędrował do wyrwy po górnej prawej szóstce. Aż się wzdrygnął na wspomnienie wizyty u Jabłońskiego wiosną ubiegłego roku. Cóż to była za bolesna i krwawa jatka. Ząb – zepsuty zapewne od nadmiaru słodyczy, z których, od czasu gdy zdobył pracę w Wedlu,

w znacznej mierze składała się ich codzienna dieta – rozsypał się przy pierwszej próbie wyrwania. Przez następną godzinę dentysta pochylony nad Stefanem niczym Nosferatu nad swą ofiarą – klnąc na czym świat stoi i dysząc mu prosto w twarz śmierdzącym nieprzetrawionym alkoholem i żółcią – wyrywał na żywca kolejne kawałki spróchniałego trzonowca oraz jego solidnie siedzącego korzenia. Gdy z opuchniętą jak bania, trupiobladą twarzą Stefan wrócił chwiejnym krokiem do domu, matka kazała mu wypić duszkiem szklankę wódki, a potem zaprowadziła do łóżka, przytuliła, okryła starannie kołdrą i ukołysała do snu jak małe dziecko. „Mój ty bohaterze. Mój ty mały, dzielny mężczyzno” – powtarzała, a on, zapadając się w miękką i ciepłą otchłań snu, myślał o tym, jak bardzo jest mu w tej chwili dobrze mimo pulsującego w głowie bólu. Jak przez mgłę słyszał jeszcze kołysankę i dobiegające od strony getta coraz cichsze wystrzały. W nocy obudził go głuchy odgłos potężnych wybuchów gdzieś w Śródmieściu lub jeszcze dalej, na południe od nich. Przez dwie, może trzy godziny siedzieli z matką ciasno do siebie przytuleni, drżąc i nasłuchując kolejnych eksplozji oraz głębokiego pomruku przelatujących nad dachami miasta kilkudziesięciu sowieckich bombowców. Jaś, o dziwo, spał spokojnie. Rano – spotkawszy Stefana na schodach – Kamila zmyła mu głowę za to, że nie zeszli do piwnicy. Dopiero kilka dni później, idąc z wciąż mocno opuchniętą twarzą na wizytę kontrolną, dowiedział się, że kamienica przy Emilii Plater, gdzie mieścił się gabinet Jabłońskiego, przestała tamtej nocy istnieć, trafiona kilkusetkilogramową bombą burzącą. O losach dentysty nikt nic nie wiedział. Za zaoszczędzone osiemdziesiąt złotych Stefan kupił wtedy na placu Szembeka dwa kilogramy kaszy jęczmiennej, tyle samo z lekka tylko podgniłej cebuli i kawałek żylastej koniny, która według słów wysokiej chudej handlarki była „pierwszorzędną wołowinką idealną na gulaszyk”. Tak czy owak, mieli co jeść przez dwa tygodnie, a do tego czasu opuchlizna sama zeszła. Gdy tramwaj wjeżdżał z Bielańskiej na plac Teatralny, z wiszącej na pobliskim słupie szczekaczki wydobył się charakterystyczny dźwięczący metalem głos: „mimo kilkakrotnych ostrzeżeń znów dokonano zamachów na Niemców i osoby będące w służbie niemieckiej. Dlatego spośród skazanych wyrokiem sądu specjalnego na karę śmierci, a przeznaczonych do ułaskawienia, zostało publicznie straconych czterdzieści osób… ”.

Wyrwany z zamyślenia, Stefan rozejrzał się nerwowo i nagle uświadomił sobie, że w tej części miasta nie był od dawna i właściwie nie wie, jak dziś wygląda Warszawa poza tymi kilkoma ulicami, którymi wiedzie jego codzienna trasa do pracy, i trzema czy czterema targowiskami, gdzie do niedawna co jakiś czas sprzedawał kolejne części ojcowskiej garderoby i kupował drożejącą z miesiąca na miesiąc przemycaną ze wsi żywność. Gdybym pisał pamiętnik, nie byłby zbyt ciekawy: „Kochany pamiętniczku, wczoraj widziałem na straganie wołowinę po dziewięćdziesiąt złotych kilogram, a podobno dzisiaj niektórzy handlarze każą już sobie płacić po sto. A przecież jeszcze rok temu kupowałem ten wspaniały dar krowiego rodu dla ludzkości za jedną trzecią tej ceny! I tak jest ze wszystkim. Jajka, które przed wojną kosztowały po pięć czy dziesięć groszy, dziś trudno dostać taniej niż po cztery złote. A słonina to już zupełne szaleństwo! Ja wiem, kochany pamiętniczku, że jest ona bardzo kaloryczna, dzięki czemu byle kartofelki czy kaszę rach–ciach zamienia w pożywne danie, ale do czego to doszło, żeby za kilogram świńskiego sadła płacić prawie dwieście złotych? Od kiedy to ja robię zakupy, czyli od jakichś czterech lat z kawałkiem, cukier podrożał dwunastokrotnie, tak samo mięso i twaróg, mąka ośmiokrotnie, groch i ziemniaki pięciokrotnie, a cebula dwudziestopięciokrotnie. Jedno co dobre, że chleb od czterech lat zdrożał ledwie czterokrotnie. Szkoda tylko, że już grubo ponad połowę mąki zastąpiono w nim trocinami”. Starczy tych durnot. Ciekawy, nieciekawy – i tak pamiętnika nie piszę. I nie zamierzam. To dobre dla szczeniaków bawiących się w wojnę, jak ta idiotka Kamila. Diabli ją nadali z tym visem, konspiratorkę od siedmiu boleści. Po robocie odwiozę pistolet, gdzie chciała, i koniec z tym. Jestem głową rodziny. Nic więcej się nie liczy. Tramwaj z metalicznym zgrzytem skręcił z Zygmuntowskiej w Targową. Gdzieś w pobliżu rozległ się pojedynczy strzał. A może to był tylko zepsuty tłumik? Nikt nie przyspieszył kroku ani nawet się nie obejrzał. Pewnie tłumik. Stefan mocniej chwycił barierkę. Drugą ręką po raz tysięczny poprawił visa za paskiem, odruchowo zaciskając

dłoń na zawiniętej w szmatkę rękojeści. – „Jestem córką króla tej wyspy, na której znajduje się Góra Magnetyczna. Mała to wysepka, ale dziesięć lat temu istniało na niej cudowne i bogate miasto. Ludność tego miasta składała się z samych poetów, prócz jednego tylko człowieka, który się nazywał Ktokolwiek i który poetą nie był. Ów Ktokolwiek dzięki swemu sprytowi i pomimo wrodzonej głupoty zawładnął wkrótce całym miastem. Wszyscy bowiem uwierzyli w jego wyższość i uważali go za geniusza. Sam król powierzył mu rządy miasta. Ktokolwiek zaczął rządzić. Pod wpływem jego rządów kwiaty, drzewa, pałace i cała ludność – słowem wszystko tak doszczętnie zszarzało, iż szarość owa przyprawiła o melancholię i króla, i jego poddanych. Poeci zaczęli z wolna wymierać i po pewnym czasie wymarli wszyscy co do jednego, zbudowawszy uprzednio pomnik owemu Komukolwiek. Umarł wreszcie król. Zostałam tylko ja i Ktokolwiek oraz jego pomnik”. [2] – Hanną wstrząsnął nagły dreszcz. Boże, nawet w baśnie nie można uciec od tego, co za oknem. Poczuła się osaczona. Zdecydowanym gestem zamknęła książkę i gwałtownie odłożyła ją na stół, potrącając na wpół opróżnioną filiżankę. Kilka kropli naparu z suszonych skórek owoców, który od dawna zastępował im herbatę, prysnęło na blat. Poszukała wzrokiem ścierki, ale gdy zorientowała się, że wisi na haczyku obok kaflowej kuchni, postanowiła wytrzeć później. – Wiesz co, synku? Starczy już tego czytania. Ubierz się i leć na podwórko pobawić się z dziećmi, a ja zajmę się obiadem. – Kiedy ja chcę wiedzieć, co było dalej. – Wszystko dobrze się skończyło, zresztą przeczytamy to sobie wieczorem. Albo jutro. A teraz się ubieraj. I nie zapomnij czapki, wcale nie jest tak ciepło, jak się wydaje. – Ale mamo… – Bez dyskusji. Gdy za Jasiem zaniknęły się drzwi, Hanna wstała. Zamiast pójść po ścierkę, zapatrzyła się pustym wzrokiem w okno, bezradnie opuściła ręce, westchnęła i znowu usiadła. Czuła się zmęczona. Bardzo zmęczona. Śmiertelnie wyczerpana. Byle do wieczora. Wieczorem wróci Stefek i wszystko będzie dobrze. Na myśl o starszym synu uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Jakiż on dzielny i odpowiedzialny. Jak Ignacy. Bez niego nie dałabym rady. Dochodzące z podwórka codzienne odgłosy życia – dziecięcych zabaw, sąsiedzkich pogaduszek i kłótni – miło ją kołysały. Od strony cmentarza dobiegał podekscytowany świergot ptaków. Obiad. Trzeba zrobić obiad. Chociaż nie. Zostało przecież jeszcze trochę zupy, którą Stefek ugotował wczoraj wieczorem. Wystarczy. A na kolację coś się wymyśli. Stefek ma zawsze dobre pomysły. Kto by się spodziewał, że taki kucharz z niego wyrośnie? A zresztą kto by się spodziewał, że tak będziemy żyli? Jak… Jak… Nawet nie wiem, do czego to porównać. Boże, ależ jestem zmęczona. Niech Stefek już wróci z pracy. I niech się wreszcie ta wojna skończy. Otrząsnęła się nagle, wstała i podeszła do kuchni. Zdjęła ścierkę z haczyka, wytarła

stół, po czym ostrożnie odstawiła filiżankę do miski. I znowu zastygła, z czułością wpatrując się w delikatny rysunek róż na prześwitującej jak muszla cieniutkiej porcelanie Rosenthala. Ot i tyle zostało z dawnego życia… Trochę zastawy stołowej, parę książek i wspomnienia. Hanna z trudem powstrzymała napływające do oczu łzy. Stała bezradnie z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała, wpatrując się w kruche naczynko, jakby jedynie jego subtelne piękno trzymało ją przy życiu. Bezradnie rozejrzała się po mieszkaniu. Trzeba by tu posprzątać. Może jutro. Usiadła, wciąż ściskając w rękach ścierkę. Mój Boże, to już cztery lata. Cztery lata, odkąd tu mieszkamy. Stefek całkiem dorósł, ubrania po Ignacym leżą na nim jak ulał. Kiedy ten czas przeleciał? I jak to jest, że dni dłużą się w nieskończoność, a lata mijają niezauważenie? Nieco ponad cztery lata wcześniej, pod koniec niezwykle mroźnej zimy 1940 roku, na ich rodzinę spadły dwa ciosy. Najpierw otrzymali urzędowe pismo z informacją o śmierci Ignacego Zawadzkiego na Pawiaku „z powodu nagłej i ciężkiej choroby”. Nie potrafili tego pojąć – był okazem tężyzny fizycznej, nigdy nie miał kłopotów ze zdrowiem. Stefan z matką nie umieli go sobie wyobrazić chociażby zakatarzonego, a co dopiero złożonego jakąś „nagłą i ciężką” chorobą. Na dodatek śmiertelną. Dopiero bardziej zorientowani znajomi wytłumaczyli im, że ta powszechna wśród więźniów Pawiaka dolegliwość to efekt gestapowskiego śledztwa i tylko bardzo nielicznym udaje się z niej wykaraskać. Resztę choroba ta wykańcza szybciej niż rak i znacznie bardziej boleśnie. Kilka dni później dostali kolejne urzędowe pismo. Tym razem informowano ich, że mają tydzień na opuszczenie mieszkania w nowoczesnej kamienicy przy Puławskiej, przemianowanej tymczasem na Feldherrnallee, czyli aleję Wodzów, gdyż administracja Generalnej Guberni pilnie potrzebuje tych pięciu pokoi z kuchnią, służbówką i widokiem na Morskie Oko w celu zaspokojenia potrzeb lokalowych ciężko zapracowanych funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa Rzeszy. Ci sami znajomi uświadomili ich, że – czy to przez urzędniczą pomyłkę, czy z jakiegoś innego względu – zostali potraktowani po królewsku, ponieważ zazwyczaj wykwaterowania odbywały się z dnia na dzień. Tego było już dla Hanny Zawadzkiej za wiele. Załamała się zupełnie i kto wie, jak by się wszystko skończyło, gdyby nie gosposia Zawadzkich, pani Kazia. Widząc, co się dzieje, ta niewysoka pyzata kobieta z policzkami rumianymi niczym dojrzałe jabłka, natychmiast wzięła sprawy w swoje ręce. Akurat kilka dni wcześniej w kamienicy przy Żytniej, gdzie pani Kazia Jędrusik mieszkała z mężem i córką, zwolniło się dwuizbowe mieszkanie. Zajmujący je dotychczas państwo Szulcowie przypomnieli sobie, że właściwie to nazywają się Schultz, dzięki czemu mogli przenieść się pod lepszy adres. Pani Schultz była wprawdzie niepocieszona, że niemieccy urzędnicy w swej teutońskiej bezczelności po przeanalizowaniu przedstawionych im dokumentów nie zechcieli uznać jej rodziny za reichsdeutschów, o co prosiła w podaniu. Jednak status volksdeutscha wraz z przysługującymi mu wyższymi przydziałami kartkowej żywności dostali od ręki, podobnie jak nowe mieszkanie w Śródmieściu, niesłusznie dotąd zajmowane przez jakichś obywateli wyznania mojżeszowego.

Pani Kazia sobie tylko znanym sposobem wystarała się w urzędzie kwaterunkowym, by pokój z kuchnią po Szulcach, którzy stali się Schultzami, mogli zająć Zawadzcy. Dzięki niej mogli oni również zostawić część swoich rzeczy w przylegającym do kotłowni kamienicy przy Puławskiej składziku, bo na Żytniej wszystko by się nie zmieściło. Było to o tyle łatwe, że jej mąż, zatrudniony w warsztatach przy zajezdni tramwajowej na Młynarskiej, przyjaźnił się z dozorcą kamienicy i często pomagał mu w naprawach nowoczesnych instalacji, w jakie Dom Wedla był wyposażony – od chromowanych wind, przez własną kotłownię, zbiorczą antenę radiową z rozprowadzeniem sygnału po lokalach, aż po spalarnię śmieci. Tak więc do pakamery przy kotłowni, gdzie pan Mietek Jędrusik przechowywał trochę narzędzi i awaryjne – jak mawiał – ćwiartki wódki, które osuszał z dozorcą przy okazji każdej wizyty na Puławskiej, zostały przeniesione różne przedmioty, z którymi nie bardzo było wiadomo, co zrobić, większa część księgozbioru Zawadzkich oraz prawie wszystkie ubrania ojca Stefana – z wyjątkiem jego galowego munduru oficerskiego, który Hanna Zawadzka, nie wiedzieć czemu, uparła się zabrać ze sobą. Dzień przeprowadzki na Żytnią stał się dla piętnastoletniego wówczas Stefana początkiem dorosłego życia. Pogrążonej w rozpaczy matce wystarczało sił jedynie na zajmowanie się dwuletnim Jasiem, cała reszta działa się poza nią, tak jakby wraz ze śmiercią męża i otrzymaniem nakazu eksmisji Hanna straciła dostęp do tej części mózgu, która odpowiada za podejmowanie decyzji, kontakty z ludźmi, troskę o byt, zaradność. To Stefan wspólnie z panią Kazią zorganizował przeprowadzkę. To on kłócił się z tragarzami o cenę i on – gdy zostawili go w marznącym deszczu ze wszystkimi gratami na podwórku przy Żytniej, ponieważ nie dał się naciągnąć na dodatkową zapłatę za wniesienie rzeczy – zataszczył cały ich skromny dobytek do nowego mieszkania. Nie było takiej sfery życia codziennego, która nie wymagałaby gruntownego przemodelowania w związku z nowymi warunkami. Okazało się, że eksmisja z kamienicy przy Puławskiej oznaczała jednocześnie powrót do XIX stulecia. Kąpiel w sterylnie białej łazience zastąpiło mycie się w misce. Armaturę z bieżącą ciepłą wodą w kuchni, łazience i toalecie zastąpił kran nad wysłużonym zlewem – z zimną wodą o metalicznym posmaku, uszczelniony byle jak sterczącymi na wszystkie strony pakułami. Pachnącą czystością toaletę ze spłuczką marki Niagara, uruchamianą jednym pociągnięciem ozdobnego miedzianego łańcuszka, zastąpił wspólny wychodek na półpiętrze z zapychającą się rurą kanalizacyjną. Stale ciepłe w chłodne dni kaloryfery, regulowane delikatnym pokręceniem termostatu, zastąpiła kuchnia węglowa. Zresztą węglowa jedynie z nazwy, bo o węgiel w Warszawie było trudno, a jeśli już się gdzieś trafił, to kosztował krocie. Sama nauka rozpalania ognia pod żeliwnymi fajerkami zajęła Stefanowi kilka tygodni. Na próżno testował kolejne wyrafinowane konstrukcje ze szczapek – czy ułożył z nich zwężającą się ku górze pagodę, czy szałas ze starannie powtykanymi to tu, to tam kawałkami gazety, czy jeszcze inaczej – zawsze kończyło się zadymieniem całej kuchni i szybkim zagaśnięciem ognia. Dopiero Kamila, córka pani Kazi, nauczyła go tej sztuki.

Kamila była zresztą przewodniczką Stefana po większości spraw dotyczących życia na Woli w ogóle, a na Woli podczas okupacji w szczególności. To ona nauczyła go zdobywać żywność, gdy słowo „zakupy” wyszło w Warszawie z użycia. To ona udzieliła mu lekcji szycia, dzięki czemu ojcowskie ubrania leżały jako tako na piętnastolatku. Ona pokazała mu, jak ugotować coś z niczego – umiejętność na wagę złota w sytuacji, gdy kartkowe przydziały żywności dla Polaków przewidywały miesięcznie przeciętnie cztery kilogramy chleba, dwa kilogramy marmolady, czterdzieści deko mięsa, dwadzieścia deko cukru, dziesięć deko cukierków i siedem deko erzacu kawy, a czarnorynkowe ceny rosły z tygodnia na tydzień. To Kamila zawiozła go po raz pierwszy na Kercelak, gdzie zażarcie targowała się o karbidówkę i małą kuchenkę naftową, z którymi kilka dni po przeprowadzce Stefan wrócił dumnie do domu. To ona w miarę bezboleśnie – jeśli nie liczyć podbitego kilka razy oka – wprowadziła go w środowisko chłopaków z Woli, których aż korciło, by inteligenckiemu paniczykowi wygarbować na skórze kilka bolesnych lekcji prawdziwego życia. Zamiast tego pozwalali Stefanowi czasem przyłączyć się do grupy idącej nocą „na wagony”, jak nazywano kradzież węgla z bocznic kolejowych między Powązkami a Żoliborzem, albo w dzień „na grzyby”, co z kolei oznaczało nielegalną wycinkę drzew – najczęściej w lasku na Kole. Stefan znał Kamilę od dziecka, ale nigdy nie zwracał uwagi na córkę gosposi, którą pani Kazia przywoziła czasem z Woli ze sobą – najpierw do ich mieszkania przy Lwowskiej, potem do nowego lokum przy Puławskiej. Teraz patrzył na dziewczynę z rosnącym każdego dnia podziwem. Jednocześnie zaś dręczył go wstyd z powodu swojej gamoniowatości w sprawach praktycznych. Wstyd tym większy, że mimo kolejnych prób wciąż nie udawało mu się zdobyć stałej pracy, co stało się obsesją jego matki, od kiedy wyczytała w „Kurierze”, że tylko świadectwo stałego zatrudnienia będzie chroniło w razie łapanki osoby mające ukończony czternasty rok życia od wywiezienia na przymusowe roboty do Niemiec. Stefan przez kilka miesięcy chwytał się różnych

półlegalnych fuch, nigdzie jednak nie udało mu się zagrzać miejsca na dłużej. Co gorsza, żaden z tych szemranych pracodawców nie wyrobił mu chroniących przed łapankami papierów – ausweisu i arbeitskarte. Zdobycie pracy w fabryce czekolady Stefan zawdzięczał w takim samym stopniu łutowi szczęścia, co Kamili. Właściwie to jej łakomstwu. Precyzyjnie zaś – nieposkromionej miłości do słodyczy. A było tak. Raz na jakiś czas Stefan wybierał się z Woli na Puławską, by spośród pozostawionych tam w składziku sprzętów domowych, książek i ubrań wybrać coś nadającego się na sprzedaż. I za każdym razem podczas tych odwiedzin wstępował do firmowego sklepu Wedla, który z krótką przerwą na pierwsze tygodnie okupacji działał na parterze budynku. Gdy Stefan przekraczał drzwi pod charakterystyczną płaskorzeźbą z tygrysem przedzierającym się przez bambusowy, zapewne, gąszcz, znajdował się nagle w innym świecie. Nie było wojny, nie było okupacji, dzielnicy niemieckiej, gestapo, SS, volksdeutschów i konfidentów. Nie było niemieckojęzycznych tabliczek z nazwami ulic, przez które znane dotychczas miejsca stały się obce i nierealne. Nie było tramwajów z zawsze luźną częścią „Nur fur Deutsche” oddzieloną łańcuszkiem od tłoku w pozostałej części wagonu. Nie było łapanek, ulicznych egzekucji, obowiązkowego zaciemnienia nocą, godziny policyjnej ani tych wszystkich nowych słów i nazwisk, których Stefan uczył się razem z resztą warszawiaków: Cochenhausen, arbeitsamt, Dengel, bekanntmachung, Fischer, Leist, regulierung, Hahn, Kaltenbrunner, urteilsvollstreckung, Frank, erlaubniskarte i całej reszty. Była tylko czekolada. Królestwo czekolady. Gdy późnym latem 1937 roku Zawadzcy przeprowadzili się z Lwowskiej do reklamowanej jako najnowocześniejszy budynek w Warszawie kamienicy Wedla na rogu Puławskiej i Madalińskiego, matka Stefana żartowała z męża, że wybrał to miejsce wyłącznie ze względu na sklep i pijalnię czekolady na parterze. Nawet wtedy, w stolicy rozświetlonej tysiącami neonów reklamujących tysiące cukierni, było to miejsce niezwykłe. Nowoczesne wnętrze, całe w marmurach, lustrach, niklu i szkle, przypominało dziwaczną, lecz bez wątpienia ekskluzywną galerię sztuki, w której wszystkie eksponaty wykonane są z najwymyślniej przetworzonych ziaren kakaowca. Stefanowi zdawało się, że wydobywający się ze sklepu zapach czekolady – gorzkiej, mlecznej, orzechowej, bakaliowej, białej, kuwerturowej i Bóg wie jakiej jeszcze – czuje nawet przez zamknięte okna swojego pokoju na trzecim piętrze. Pralinki, trufle, krokanty, glanduje, setki nadzień, tysiące kształtów. Czekoladki z orzechami, migdałami, pistacjami, ze Śliwką, z wiśnią, z marcepanem, z wytrawnymi lub słodkimi likierami lub jedną z tajemniczych aromatycznych pianek rozpływających się w ustach jak małmazja. Raj. Po wygnaniu z tego raju na Żytnią powtarzane raz na kilka tygodni odwiedziny w sklepie Wedla stały się dla Stefana ważnym rytuałem. Zawsze starał się zaoszczędzić jak najwięcej na czekoladki. I zawsze kupował dwa pudełka. Większe – dla matki i Jasia. Mniejsze – dla Kamili, która za każdym razem wzbraniała się przed przyjęciem prezentu, ale po otwarciu pudełka i spróbowaniu pierwszej czekoladki dawała za wygraną. Podczas jednej z takich wizyt Stefan dowiedział się od zaprzyjaźnionej ekspedientki, której mąż pracował w zakładach Wedla na Ramionku, że akurat zwolniło się tam miejsce w pakowalni. Następnego ranka zgłosił się do mężczyzny uprzedzonego w domu przez żonę, a na Wolę wrócił już, pękając z dumy, jako osoba oficjalnie zatrudniona w fabryce czekolady. Chociaż pensja była mizerna, wiązały się z tym liczne korzyści. Po

pierwsze, dostał wreszcie upragnione dokumenty. Po drugie, zakładowa stołówka słynęła jako jedna z najlepszych w mieście. Po trzecie, w pakowalni niemal codziennie udawało się skołować trochę słodyczy do domu. Życie Zawadzkich się ustabilizowało. Rano jedli skromne śniadanie, po czym Stefan – odtańczywszy swój popisowy numer a la Chaplin naprzeciwko kuchennego okna – ruszał do pracy. Hanna zajmowała się domem na tyle, na ile była w stanie. Poza tym bawiła się z młodszym synkiem lub czytała mu książki, co lubiła, bo przypominało jej to pracę w teatrze. W drodze do domu Stefan kupował zwykle coś do jedzenia, a wieczorem po kolacji gotował obiad dla matki i Jasia na następny dzień. Hanna rzadko wychodziła. I nigdy nie zapuszczała się poza najbliższą okolicę. Znajomych sprzed wojny nie widywała. Nie zgłosiła się ani do pracy w którymś z oficjalnych teatrów, ani do żadnej z prowadzonych przez znajomych aktorów kawiarni i restauracji. Gdy w styczniu 1943 roku wydawano jej kenkartę, w rubryce o zatrudnieniu wpisała „gospodyni domowa”. W informacji o wyznaniu początkowo zamierzała wpisać „niewierząca”, lecz po krótkim wahaniu doszła do wniosku, że lepiej się nie wyróżniać i zadeklarowała przynależność do Kościoła rzymskokatolickiego. Nie wyróżniać się, przetrwać, doczekać końca wojny – to była jej mantra i zarazem ważny, o ile nie główny, temat rozmów przy kuchennym stole prowadzonych wieczorami ze starszym synem. A właściwie jej monologów, których Stefan słuchał wpatrzony w nią niczym w obraz. Uwielbiał te wspólne chwile przy skwierczącej lampce karbidowej, której drgające Światło delikatnie pieściło szlachetne, choć naznaczone smutkiem, rysy twarzy najpiękniejszej kobiety, jaką kiedykolwiek w życiu widział. Co wieczór, słuchając jej ciepłego, głębokiego głosu, rysował ołówkiem kolejny portret Hanny, metodycznie i czule pieszcząc zaostrzonym grafitem piękną linię jej brwi, delikatny cień u nasady nosa, kąciki ust i opadający czasem na czoło kosmyk włosów. Przez cztery lata uzbierały się tych portretów setki – od pierwszych szkiców, nieśmiałych i nieporadnych, zdradzających niewyćwiczoną rękę i braki w technice cieniowania, po ostatnie, niemal

fotograficznie wierne, ale lepsze od najpiękniejszego nawet zdjęcia. Spoza wszystkich tych powcieranych w papier atomów węgla – gąszczu cieńszych i grubszych kresek, delikatnych dotknięć boczną powierzchnią grafitu i nielicznych zdecydowanych pociągnięć podostrzonym czubkiem – wyzierała miłość. Miłość wielka i bezwarunkowa. Chociaż coraz bardziej mu ciążąca. Stefan był spóźniony, bo przy Kijowskiej zatrzymano tramwaje, by przepuścić wojskowy transport na Dworzec Wschodni. Długi konwój ciężarówek wypełnionych drewnianymi skrzyniami pełzł tak powoli, że chłopak postanowił pokonać resztę drogi pieszo. – I po co te Niemce tyle tych gratów wysyłają jeszcze na wschód, jak zaraz będą to musieli zabierać z powrotem? – komentował jakiś czerwononosy jegomość w naciągniętym na uszy kaszkiecie. – A niech wiozą, niech wiozą na zdrowie. I tak nic nie zdążą zabrać, jak Rusek wreszcie ruszy – odpowiedział mu ktoś, kogo Stefan już nie zauważył, pędząc w stronę fabryki. Kilka minut później wpadł zdyszany do szatni. Miał nadzieję, że będzie pusta, ale niestety wciąż kręciło się tam dwóch chłopaków – Maniuś Witkowski i Boluś Gołąb, przez wszystkich w fabryce nie bez racji przezywany Głąbem. Ci dwaj stanowili zgrany duet, o czym Stefan przekonał się drugiego lub trzeciego dnia pracy, gdy wyższy i silniejszy Boluś przytrzymał go od tyłu, wykręcając ręce na plecy, a Maniuś, dogadując chuderlawemu paniczykowi, przeszukał mu kieszenie. Znalazł scyzoryk i portfel, a w nim ku swemu rozczarowaniu ledwie parę drobniaków i zdjęcie. – Ty, Boluś, zobacz, jaką klasa narzeczoną ma ten frajer – rzucił do kumpla, wyciągając fotografię. – To moja mama – jęknął Stefan, czym rozbawił tamtych do łez.

– Mama, mamusia, matula kochana. Wracaj do niej szybko, Żeby ci kichawę wytarła – parsknął Maniuś, a Stefan marzył, by rozwalić mu czymś tę zadowoloną z siebie gębę. – Puść go, Boluś, idziemy. Tego gołodupca nawet nie ma z czego kroić! Od tamtego czasu zdarzyły im się jeszcze parokrotnie różne scysje, chociaż gdy Stefan urósł o kilkanaście centymetrów i zmężniał od dźwigania skrzynek ze słodyczami, coraz rzadziej do nich dochodziło. Teraz Maniek z Bolusiem na widok Stefana nawet nie przerwali grzebania po kieszeniach zostawionych w szatni kurtek, palt i innych okryć. Stefan odwrócił się do nich plecami i schował visa do kieszeni marynarki, a następnie przebrał się w strój roboczy. Zasłaniając wieszak sobą, zrobił krok do tylu i spojrzał krytycznym wzrokiem na wybrzuszenie w kieszeni marynarki. Nic z tego. Tamci zaraz pistolet znajdą i w najlepszym razie przehandlują go na bazarze. A w najgorszym doniosą. Co robić? Ależ mnie ta Kamila urządziła! Szlag by to trafił! Trzeba to gdzieś schować. – Jak tam mamusia? – zagadnął go ze złośliwym uśmiechem Maniek. Boluś zarechotał. – Doskonale. A twoja? – odburknął Stefan. – Co, dzisiaj też chcesz klapsa? Znowu mam ci podkolorować oko? – warknął Maniek, podchodząc bliżej, a Boluś znowu wyszczerzył pożółkłe od tytoniu krzywe zęby i chrypliwie zarżał z uciechy. Ale Stefan nie był już tym samym grzecznym chłopcem. Cztery lata na Woli zrobiły swoje. Odwrócił się powoli w stronę Mańka i wyzywająco spojrzał mu w oczy. Czuł pulsującą w skroniach krew i ogarniający całe ciało ogień wściekłości. Delikatnie ugiął ręce w łokciach. Prawą dłoń zacisnął w pięść, lewą trzymał gotową do chwytu. Pochylił się lekko do przodu i rozstawił szerzej nogi. No, chodź tu, cwaniaku! Pokaż, jaki jesteś mocny. – Co tu się dzieje, do cholery! – przerwał ciszę głos szefa pakowalni, pana Józefa. – Co wy tu jeszcze robicie? Wypieprzać mi do roboty, ale już! – Już się robi, szefie – szybko powiedział Maniuś i uśmiechając się służalczo, ruszył w stronę hali fabrycznej. Boluś, szurając nogami, podążył za nim popędzany kuksańcami pana Józefa. Stefan został w szatni sam. Podszedł do wieszaka, rozejrzał się bezradnie, ale nie znalazł żadnej sensownej kryjówki. W końcu z wahaniem wyjął pistolet z kieszeni marynarki i przełożył go pod roboczy fartuch. Zapiął go starannie drżącymi ze zdenerwowania palcami i ruszył w stronę pakowalni. Była to spora hala podzielona na dwie mniej więcej równe części. W jednej mieściła się pakowalnia właściwa, gdzie klekocącymi wózkami zwożono schodzące z fabrycznych taśm tabliczki czekolady oraz opakowania cukierków lub czekoladek, a następnie wkładano je do drewnianych skrzynek, z których najmniejsze miały wielkość pudełka na buty, a największe zbliżały się rozmiarem do solidnego gdańskiego biurka. Druga część hali była właściwie przylegającym do rampy załadunkowej magazynem, gdzie starannie zabite gwoździami skrzynki z wypalonym w drewnie charakterystycznym napisem „E. Wedel” czekały na wysyłkę. Przy rampie nie było akurat żadnej ciężarówki, więc wszyscy pracownicy uwijali się w pakowalni, skąd dochodził gwar kilkunastu głosów i stukot młotków. W magazynie był tylko Maniek, który przywiózł właśnie na wózku kilka skrzynek i ustawiał je w pobliżu

rampy. Uwagę Stefana przyciągnęło kilkadziesiąt niedużych skrzynek w kącie. Nie było na nich żadnej kartki z datą planowanej wysyłki ani adresem odbiorcy. Pewnie jakiś wstrzymany w ostatniej chwili transport dla kogoś, kto zwleka z opłaceniem poprzedniego. To może być to! – Maniek! Kiedy to wyjeżdża? – spytał Stefan niedoszłego przeciwnika. – A bo ja wiem? Jakoś jutro czy pojutrze. A co? – burknął tamten. – Co? Szkło… Na prezent chcę to dać – odparł Stefan z porozumiewawczym uśmiechem i podszedł do piramidki ze skrzynek. Gdy usatysfakcjonowany tym wyjaśnieniem Maniek zniknął w głębi korytarza prowadzącego do pakowalni, Stefan wyszarpnął zza pasa zawiniątko i wcisnął je za skrzynki. Katastrofa nadeszła niespodziewanie. Wjechała na dziedziniec fabryki czekolady przez główną bramę świeżo umytym i wypolerowanym kabrioletem, dumnie błyszczącym w popołudniowym słońcu eleganckim, zielonym lakierem Minęła budynek dyrekcji i podjechała tuż pod rampę przy magazynie. Stefan pracował przy rozładunku szóstej już tego dnia ciężarówki, gdy tuż za plecami usłyszał spokojny męski głos mówiący do niego po niemiecku: – Chłopcze, pozwól tu na moment, proszę. Odwrócił się i zamarł. Kilka metrów od niego, dokładnie przy stercie skrzynek bez przydziału, za którymi tkwił vis, stał oficer w galowym mundurze. Uśmiechał się. Raczej obojętnie niż przyjaźnie. Prawa ręka, jakby niezależnie od reszty ciała, delikatnie uderzała ozdobną szpicrutą o nogawkę spodni w kolorze feldgrau. Stefan podszedł do Niemca niepewnym krokiem. – Te skrzynki – wskazał szpicrutą feralne skrzynki – poproszę do samochodu. Stefana zamurowało. Stał naprzeciwko oficera z głupkowatą miną i nawet nie drgnął. – No, na co czekasz? – zniecierpliwił się Niemiec. – Przepraszam, ale… ale ja… ja nie rozumiem – wydukał Stefan po polsku przez ściśnięte ze strachu gardło. Oficer ponownie wskazał szpicrutą skrzynki, potem wycelował nią w Stefana i zrobił gest podnoszenia czegoś, wreszcie wymierzył szpicrutę w stronę zaparkowanego przy rampie samochodu i spojrzał znacząco na Stefana. – Skrzynie do samochodu poproszę – powiedział bardzo powoli, starannie akcentując każde słowo, jak nauczyciel na lekcji niemieckiego w grupie dla początkujących. Stefan wciąż stał jak słup i tylko bezradnie rozkładał ręce. Szpicruta Niemca coraz bardziej nerwowo uderzała o spodnie, szczęki zacisnęły się złowieszczo, a na poczerwieniałe ze złości czoło wystąpiła gruba żyła. Niemiec zrobił krok w stronę Stefana. W tej samej chwili rozległ się głos szefa pakowalni, uspokajający, ale też wyraźnie zmieszany.

– Niezmiernie pana przepraszam – pan Józef mówił po niemiecku z wyraźnym słowiańskim akcentem, lecz poza tym zupełnie płynnie. – Chłopak pewnie nic nie zrozumiał. – Szybkim krokiem podszedł do Stefana, szarpnął go za ramię i wskazując skrzynki, powiedział po polsku: – No już, zabieraj to i ładuj do samochodu, jasne? Gdy sparaliżowany ze strachu chłopak, ociągając się, podniósł leżącą na samej górze skrzynkę, Niemiec szyderczym tonem zwrócił się do majstra: – Widzę, że pańscy pracownicy nie lubią się przemęczać… Pan Józef niecierpliwym gestem chwycił drugą skrzynkę, wrzucił ją Stefanowi na ręce i pchnął chłopaka ku rampie. No to koniec. Głupio tak. Stefana ogarnął dziwny stan. Przenosząc kolejne skrzynki, czuł się lekki niczym bańka mydlana i zarazem ociężały, jakby wszystkie członki miał z ołowiu. Kręciło mu się w głowie, a w okolicy żołądka odczuwał irytujące łaskotanie. Miał wrażenie, że wszystkie odgłosy dochodzą do niego z oddali lub zza grubej ściany, jednocześnie zaś wzrok mu się niesłychanie wyostrzył. Widział delikatne pęknięcie na skórzanej tapicerce kabrioletu, tuż nad prawym ramieniem siedzącej w nim pięknej, mniej więcej dwudziestopięcioletniej blondynki. Widział kilka plamek błota zasychających w popołudniowym słońcu na błotniku i komara – chyba pierwszego tej wiosny – który przysiadł na lusterku, by po chwili przenieść się na czoło pasażerki. – Tylko nic mi tu nie porysuj – burknęła do Stefana, gdy stanął przy samochodzie, i nerwowym gestem odpędziła owada. Stefan ostrożnie położył skrzynki na tylnym siedzeniu wozu i ruszył po ostatnie dwie oraz ukrytą za nimi śmierć zawiniętą w szmatkę. Pewnie przez Kamilę, ona zawsze ma w domu mnóstwo skrawków różnych materiałów – pomyślał bez sensu. Gdy wszedł do hali, Niemiec rozmawiał z panem Józefem. – Legalnie zatrudniony? – zapytał, wskazując Stefana gestem szpicruty. – Oczywiście! – wykrzyknął szef. – U mnie wszyscy są legalnie. Stefan, słuchając tego jednym uchem, podniósł ostatnie dwie skrzynki i zamarł.

Pistolet zniknął. – Zadziornych ludzi przyjmuje pan do pracy – powiedział Niemiec do pana Józefa, a potem, zatrzymawszy gestem Stefana wracającego po odniesieniu ostatnich skrzynek do auta warknął: – Dokumenty! Gdy chłopak podawał mu ausweis i kartę pracy, z wściekłością wyrwał mu je z rąk, podarł i cisnął na ziemię. A potem błyskawicznym ruchem uderzył Stefana szpicrutą w twarz. To było jak ukąszenie ognia. Palący ból sprawił, że chłopak odruchowo podniósł ręce do twarzy. Pod palcami poczuł krew. W głowie mu huczało, w środku cały się trząsł. Chwiał się na nogach, miał wrażenie, że zaraz upadnie. Wbił wzrok w jasne oczy Niemca, jakby to miało mu pomóc utrzymać równowagę. I pomogło. Rozpływające się po całym ciele uczucie wściekłości, tak gorącej, że aż parzącej, otrzeźwiło go. W otwierającej się za błękitnymi tęczówkami przestrzeni widział jakiś kształt. Podobny do człowieka, lecz cały oblepiony błotem i skulony. Martwe ciało. Zwłoki ojca. – Proszę, jaki wzrok! – wykrzyknął Niemiec, wpatrując się w Stefana. – Skąd ta zaciętość i nienawiść, co, świnio? Tak naprawdę to rozumiesz każde moje słowo, co? – mówił coraz bardziej podniesionym głosem, a kropelki śliny strzelały wściekle z jego ust. – Tak chcecie, żebyśmy wyszli z tego miasta? Nie ma sprawy. Na nasze miejsce przyjdą komuniści z Rosji. A wtedy zapłaczecie za nami… Niemiec odwrócił się na pięcie i wyszedł z magazynu. Za nim podreptał pan Józef. Stefan usłyszał jeszcze strzęp ich pożegnania: – Miło się z panem współpracuje. – Zawsze może pan na mnie liczyć. Po chwili rozległ się głęboki warkot zapuszczonego silnika. Pan Józef wrócił do magazynu i wytarł spocone czoło ogromną chustką w kwiatowy wzór, po czym zdecydowanym krokiem podszedł do Stefana. – Nie wiem, skąd to masz i po co – wydusił grzęznącym w gardle ze wściekłości głosem, wyciągając zza pazuchy zawiniętą w szmatkę broń i podając ją chłopakowi. – Nie doniosę na ciebie. Ale nie chcę cię tu więcej widzieć, jasne? – Proszę… – zaskamlał Stefan. – Mamie serce pęknie. Proszę… Pan Józef nie zdążył odpowiedzieć, bo od strony rampy rozległ się ponaglający głos jego żony: – Józiu, kiedy wreszcie kończysz? Czekamy i czekamy. – No już, już – burknął do niej łagodnie, a w stronę Stefana warknął: – Zabieraj śmieci i won. Jazda stąd. – Tato! Tato, chodź już! – zawołała mała blondyneczka, wychylając się zza matki. – Idę, córuś, już idę – powiedział łagodnie i ruszył w kierunku wyjścia z hali. Stefan został sam. Klęknął i pozbierał z podłogi strzępy dokumentów. Dłuższą chwilę wpatrywał się w nie bezradnym wzrokiem. Tyle zostało z życiowej stabilizacji, z mocnych papierów, niewychylania się i spokojnego czekania na koniec tej przeklętej wojny. Diabli by to!

Kłamstwa Na dobrą sprawę nie było żadnego powodu, dla którego kawiarnia U Aktorek przy Mazowieckiej była najdroższym lokalem w okupowanej stolicy. Owszem, mieściła się w centrum, o dwa kroki od Świętokrzyskiej i o trzy od placu Napoleona – czyli dokładnie w tej samej okolicy, gdzie niemal wszystkie najpopularniejsze warszawskie knajpy. Prawda, że torciki mocca i fedora były tam rzeczywiście niezłe, czasem bywała nawet prawdziwa kawa, a nie – jak w przeważającej większości lokali w mieście – smakujący przepaloną smołą wymieszaną z błotem erzac w rodzaju mieszanki zbożowej Enrilo. Nigdy nie brakowało nadspodziewanie dobrego wina, szabrowanego – jak wieść gminna niosła – z magazynów SS, lub prawdziwego francuskiego koniaku, a po wypitej tam wódce ani nie traciło się wzroku, ani nie leczyło kaca przez tydzień. Ale to samo można było powiedzieć o co najmniej dwudziestu, jeśli nie pięćdziesięciu spośród kilkuset warszawskich wyszynków. Wystrój jak wystrój, nietrudno było znaleźć elegantsze wnętrza – chociażby u Lardellego, Dakowskiego, Loursa i Bliklego albo w usytuowanym po sąsiedzku Nektarze, o Adrii i Ziemiańskiej nawet nie wspominając. Bogatszym asortymentem alkoholi i wypieków, a także lepszą kuchnią, też mogło się pochwalić wcale niemało pobliskich knajp – szczególnie w okolicach placu Napoleona, gdzie elita półświatka mieszała się z arystokracją i niemieckimi oficerami, którzy nie wiedzieć czemu woleli polskie lokale niewymieniane w Soldatenführer durch Warschau autorstwa Rudolfa Meiera od urządzonych specjalnie dla nich kilkunastu swojskich gospód. Gong, Bodega, Gospoda Włóczęgów, Gastronomia, Mascotte, Pod Jemiołą, Jak w Domu, Maragogype, U Fuchsa, U Marca, Pod Konikiem, Lucyna czy Cafe Bodo – wszystko to były znakomite miejsca w niczym Aktorkom nie ustępujące. Nawet przy samej Mazowieckiej bez kłopotu można było znaleźć lokale bardziej nadające się do odgrywania roli najmodniejszego adresu w mieście – poza Ziemiańską usytuowane tu były wszakże Fregata, słynący ze świetnej kuchni Wróbel, Za Kotarą, a także inne równie dobre knajpy. Ale tylko U Aktorek do stołu podawały największe gwiazdy przedwojennego teatru i kina. Za torcik przyniesiony przez Ćwiklińską, Barszczewską, Lindorfównę czy Zelwerowiczową – a chociażby i jedną z kilkunastu odrobinę mniej znanych aktorek czy nawet byłego waltornistę z Filharmonii Narodowej – warszawskie gardła, brzuchy i portfele były skłonne zapłacić więcej niż gdziekolwiek indziej. A gdy dodać, że w początkowym okresie działalności knajpy w kłębach tytoniowego dymu grywali tam na dwa fortepiany Lutosławski z Panufnikiem, mieszając jazzowe improwizacje z własnymi opracowaniami Bacha, Ravela, Brahmsa czy Mozarta lub akompaniując Adolfowi Dymszy, który wpadał czasem zaśpiewać kilka czy kilkanaście piosenek skomponowanych dla niego jeszcze przed wojną przez Panufnika właśnie, nietrudno zrozumieć, że właśnie na Mazowiecką 5, do dość nijakiej kamienicy nazywanej z przesadną dumą Pałacykiem Łubieńskich, waliła cala warszawka i niemała część prawdziwej śmietanki towarzyskiej stolicy. I nie zmieniło się to, nawet gdy Lutoś

z Pafnucym, jak nazywali ich bywalcy, przenieśli się ze swoimi koncertami na Królewską do Sztuki i Mody zwanej potocznie Simem. O tym wszystkim Stefan wiedział – jak każdy warszawiak. Aż do dzisiejszego poranka nie miał jednak pojęcia, że poza gastronomią i dogadzaniem snobistycznemu towarzystwu kawiarnia U Aktorek prowadzi również działalność podziemną – w przenośni i dosłownie, bo punkt kontaktowy Armii Krajowej mieścił się w piwnicy lokalu. Jak się miał później przekonać, najwygodniejsza i najbardziej dyskretna droga do niego prowadziła od strony mieszczącego się w oficynie kamienicy zaplecza kawiarni. Dojechawszy piątką na Królewską przy Ogrodzie Saskim i przemierzywszy pieszo niemal całą Mazowiecką, Stefan stanął niezdecydowany przed wejściem. Skromny szyld z napisem „U Aktorek CAFE–BAR” wmurowano pod nieszczególnie udaną płaskorzeźbą przedstawiającą dość pospolity kobiecy profil. W końcu chłopak zebrał się w sobie i otworzył drzwi, które zaskrzypiały – raczej piskliwie i komicznie niż złowieszczo. Otoczyły go kłęby gęstego dymu. Przez panujący wewnątrz gwar z trudem przebijał się amerykański swing. Lokal był nabity do granic możliwości. Świetne miejsce na zabawę w konspirację – pomyślał zgryźliwie. Przypomniał sobie, że ledwie kilka miesięcy wcześniej niemal dokładnie naprzeciwko, w barze Za Kotarą, zorganizowano zamach na bywających tam gestapowców i konfidentów, a przy okazji zastrzelono kilka zupełnie przypadkowych osób, między innymi dawną koleżankę mamy z teatru, panią Marysię Malanowicz–Niedzielską, która pracowała tam jako kelnerka. Bojownicy, pożal się Boże, co to nie słyszeli o istnieniu celownika. Zmasakrowali niewinnych ludzi i pewnie jeszcze przyznali sobie garść orderów, a teraz nadal bawią się w hasła, odzewy, pseudonimy, malowane na murach żółwiki czy kotwice i cholera wie jakie jeszcze harcerskie podchody. Te swoje nędzne pukawki trzymają zapewne w gablotach jak relikwie i wieczorami przy świecach modlą się do nich o wolność. A już dla visa to na sto procent przygotują najprawdziwsze w świecie tabernakulum i tylko dowódcy będzie go wolno raz w tygodniu ucałować z czcią i wyczyścić starannie

jedwabną chusteczką z wyhaftowanym orzełkiem w koronie i jakimś cytatem z Mickiewicza albo Słowackiego. Ironizując tak, Stefan rozglądał się niespokojnie po sali. Na szczęście nikt nie zwracał na niego uwagi. Przy jednym ze stolików zauważył znajomą twarz, chyba jakaś koleżanka mamy z pracy, ale kobieta patrzyła w inną stronę. Gdy ruszył w stronę baru, odwróciła głowę i przyjrzała mu się ze skupionym wyrazem twarzy. Stefan podszedł do wracającej właśnie z zamówieniem kelnerki. – Ja do Ariadny – powiedział. Czuł się jak idiota. Zaraz mu odpowie: „Pan od Tezeusza? W sprawie Minotaura? Proszę, proszę, do labiryntu tamtędy. Hasło »Dedal«”. Dziewczyna przyjrzała mu się podejrzliwie, ale po chwili chwyciła go stanowczym gestem za ramię i pociągnęła w stronę zaplecza. – Tędy – szepnęła, czujnie obrzucając wzrokiem salę. Zdążyli zrobić trzy kroki, gdy Stefana zaczepiła kobieta, którą zauważył zaraz po wejściu do kawiarni. – Stefan? Mój Boże! Nie pamiętasz mnie? – zaszczebiotała. – Ja z twoją matką grałam w Teatrze Polskim. Jak mama? Radzicie sobie? – To chyba jakaś pomyłka, proszę pani – wydukał, cofając się nerwowo o krok, po czym ruszył pospiesznie za oddalającą się kelnerką. Kobieta długo odprowadzała go zdziwionym wzrokiem Przepychając się między klientami, Stefan przypomniał sobie jej nazwisko – Gorczyńska. Maria Gorczyńska. I rzeczywiście chyba grała kiedyś razem z mamą. Minęli bar, weszli na zaplecze, potem zaraz skręcili. – W piwnicy – poinstruowała go kelnerka, wskazując gestem schody. – Korytarzem do końca, nie da się nie trafić. Wiadomo, jak podziemie, to tylko w podziemiu. Na parterze czy pięterku Polakowi konspirować nie honor – pomyślał kpiarsko, ale pogrążając się w panujący w piwnicy półmrok, poczuł się nieswojo. Korytarz był długi i ciemny. Gwar głosów i muzyka z góry ledwie tu dochodziły. Po kilku krokach ostatecznie ucichły, zagłuszone przez szybkie