jewka88

  • Dokumenty542
  • Odsłony37 667
  • Obserwuję53
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań23 814

Moggach Deborah - Tulipanowa gorączka

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

jewka88
EBooki
ebooki

Moggach Deborah - Tulipanowa gorączka.pdf

jewka88 EBooki ebooki Moggach Deborah
Użytkownik jewka88 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 229 stron)

MOGGACH DEBORAH TULIPANOWA GORĄCZKA Magiczna powieść o miłości i sztuce. XVII wiek, Amsterdam. Tulipanowa mania osiąga rozmiary epidemii. Cebulki tych pięknych kwiatów są najbardziej pożądanym towarem i płaci się za nie niewyobrażalne sumy - jednego dnia można zdobyć lub stracić fortunę. Cornelis Sandvoort, zamożny kupiec, zamawia u znanego malarza swój portret z młoda żoną. Między piękną Sophią a artystą rodzi sie gorące uczucie, które zrujnuje ich świat. Mistrzowsko napisana powieść w magiczny sposób przenosi czytelnika do Holandii czasów Vermeera i Rembrandta - do świata płomiennych uczuć i wielkiej sztuki.

1 Sophia Nie wierz pozorom. Jacob Cats, Emblematy moralne, 1632 Jemy obiad. Mój mąż i ja. Widzę, jak strzęp pora przyczepiony do jego brody porusza się w rytm żucia to w gore, to w dół, niczym owad zaplątany w trawie. Przyglądam się beznamiętnie, bo jestem tylko młodą kobietą i żyję zwyczajnie, tu i leraz. Nie umarłam jeszcze i nie odrodziłam się. Nie umarłam leż po raz drugi — wspominam o śmierci, bo w oczach świata będzie to miało pozór drugiej śmierci. Początek mój tam, gdzie mój kres, węgorz zwija się i pożera własny ogon. Właśnie, na początku wciąż jestem pełna energii, młoda, choć maż mój jest stary. Podnosimy smukłe kielichy i pijemy. W szkle, kióre trzymam w dłoni, wyryto słowa: „Ludzkie nadzieje są jak kruche szkło, przeto i życie jest krótkie". Wydrapane kazanie, widoczne przez otępiający płyn. Cornelis odłamuje kawałek chleba i zanurza go w zupie. Przez chwilę żuje. — Kochanie, chciałbym coś omówić. Wyc iera usta serwetką. — Czyż w tym przemijającym świecie nie tęsknimy wszyscy za nieśmiertelnością? Nieruchomieję; wiem, co mnie czeka. Wpatruję się w bułkę leżącą przede mną na obrusie — podczas pieczenia ciasto pękło, upodabniając się do rozchylonych ust. Jesteśmy małżeństwem od trzech lat, a ja do tej pory nie wydalam na świat dziecka. Przyczyna nie tkwi w braku starań. Jeśli o to chodzi, mój mąż nadal ma dosyć wigoru. W nocy wchodzi na mnie, rozkłada moje nogi. Leżę wtedy jak żuk przewrócony na grzbiet i przyciśnięty butem do ziemi. Całym sercem pragnie syna, następcy,

który biegałby po marmurowych posadzkach i wprowadził przyszłość do tego przestronnego, zamieszkanego przez echo domu przy Herengracht. Sprawiam mężowi zawód. Oczywiście ulegam, bo jestem żoną posłuszną i zawsze powinnam być mu wdzięczna. Świat jest zdradliwy, a ten człowiek uchronił mnie przed nim, ucywilizował, podobnie jak my wydarliśmy nasz kraj morzu, osuszając go, otaczając rowami, groblami, zaporami, żeby był bezpieczny, żeby uchronić go przed zatopieniem. Kocham za to mojego męża. Teraz jednak zaskakuje mnie. — Dlatego zaangażowałem pewnego malarza. Nazywa się Jan van Loos i należy do najbardziej obiecujących artystów w Amsterdamie. Specjalizuje się w martwych naturach, pejzażach, lecz nade wszystko w portretach. Poleca mi go Hendrick Uylenburgh, który, jak wiesz, handluje obrazami i zna się na rzeczy, a Rembrandt van Rijn, przybyły niedawno z Lejdy, zalicza się do grona jego protegowanych. Mąż często robi mi tego rodzaju wykłady. Mówi więcej, niż pragnę wiedzieć, ale dzisiejszego wieczoru jego słowa po prostu osiadają miękko wokół mnie, nie czyniąc hałasu. Powstanie nasz portret! — Ma trzydzieści sześć lat, dokładnie tyle, ile nasze nowe, śmiałe stulecie. — Cornelis opróżnia kielich i od razu napełnia go ponownie. Upaja go myśl o nas uwiecznionych na płótnie. Kiedy pije piwo, staje się senny, po winie biorą w nim górę uczucia patriotyczne. — To my sami, my, którzy żyjemy w największym mieście, w domu największego narodu na kuli ziemskiej. — Choć tylko ja siedzę naprzeciwko niego, on zwraca się do szerszej publiczności. Nad wypłowiałą brodą policzki płoną rumieńcem. — Czyż nie tak właśnie Vondel opisuje nasz Am- sterdam: „Których to wód nie ocienia żaglami swych statków? Na których targach nie sprzedają jego towarów? Których ludów nie widuje w świetle księżyca ten, który sam ustanawia prawa całego oceanu?". Nie spodziewa się, że udzielę odpowiedzi, bo jestem tylko młodą żoną, która nie żyła zbyt długo poza murami tego domu. Przy pasie nie noszę innych kluczy oprócz tych od kufrów z bielizną, gdyż wszystko, co ma większe znaczenie, mam dopiero otworzyć. W istocie najbardziej zajmuje mnie kwestia, w jakim

stroju pozować do portretu. Właśnie taki jest wymiar mojego świata. Nie ma co wspominać o oceanach i imperiach. Maria przynosi talerz ze śledziami, po chwili odchodzi, pociągając nosem. Przez cały dzień dokuczał jej kaszel — pewnie z powodu mgły, którą wiatr przywiewa znad morza. To jednak ani trochę nie gasi pogody jej ducha. Pewna jestem, iż w tajemnicy ma kochanka; w kuchni podśpiewuje, a od czasu do czasu przyłapuję ją, jak stoi przed lustrem i poprawia włosy pod czepkiem. Ale ja się wszystkiego dowiem. Jesteśmy swoimi powiernicami, to znaczy powierzamy sobie takie sekrety, jakie w naszym położeniu możemy mieć. Od kiedy opuściłam siostry, ona jest mi najbliższa. Malarz rozpocznie pracę w przyszłym tygodniu. Mój mąż jest koneserem malarstwa, w domu mamy mnóstwo obrazów. Na przykład za jego plecami na ścianie wisi płótno Zuzanna i starcy. Starcy gapią się na nagą dziewczynę w kąpieli. Normalnie, w świetle dnia, dostrzegam ich pożądliwe spojrzenia, ale teraz, przy świecy, giną one w głębokim cieniu; nad głową męża widzę jedynie pulchne, blade ciało. Cornelis przenosi rybę z półmiska na talerz. Jest kolekcjonerem pięknych przedmiotów. Widzę nas jako malowidło. Biały, koronkowy kołnierz Corne-lisa odcina się wyraźnie na tle czerni, w trakcie jedzenia porusza brodą. Na talerzu przede mną śledź, połyskująca, ponacinana skórka, wewnątrz białe mięso; rozchylone usta bułki. Winogrona, ciężkie i matowe w świetle świecy; cynowy kielich jarzy się przygaszonym blaskiem. Widzę nas siedzących przy stole w pokoju jadalnym, zastygłych w bezruchu — na tę jedną chwilę — nim wszystko się zmieni. Po obiedzie Cornelis czyta fragment Biblii: — Wszelkie ciało to jakby trawa, a cały wdzięk jego jest niby kwiat polny. Trawa usycha, więdnie kwiat, gdy na nie wiatr Jahwe powieje. Prawdziwie, trawą jest naród... Ale ja już wiszę na ścianie i stamtąd się nam przyglądam.

Maria Musi mieć baczenie na zachowanie sług swoich, przyglądać się, jak mężczyźni i kobiety patrzą na siebie, jak się pozdrawiają, dotykają i żartują, jakich używają słów i jak się zmieniają na twarzy, bo jeśli to się zaniedba, w murach ich domów nie-przystojność zagości, tak jest, szaleństwo, co skazą wielką będzie dla państwa. J. Dod i R. Cleaver, O pobożnym kształcie zarządzania domem, 1612 Maria, służąca, czyści miedziany garnek. Jest otępiała z miłości. Przygniata ją ciężar pożądania; czuje się powolna, jakby się poruszała pod wodą. Zniekształcone odbicie jej twarzy na zaokrąglonej powierzchni naczynia odwzajemnia uśmiech. Maria jest dużą, dorodną, rumianą wiejską dziewczyną, której dopisuje apetyt. Zdrowy mechanizm przystosowawczy rządzi też jej sumieniem. Kiedy Maria przyjmuje Willema w swoim łóżku, to znaczy głęboko we wnęce za piecem, zaciąga zasłonę, aby się odgrodzić od boskiego potępienia. Co z oczu, to z myśli. Przecież i tak pewnego dnia zostanie żoną Willema. Marzy o tym. I marzy jej się, że pan i pani zginęli — w katastrofie na morzu — ona zaś i Willem mieszkają w tym domu z sześciorgiem słodkich dzieciątek. Gdy sprząta, robi to z myślą, że sprząta w swoim domu. Kiedy zostaje sama, zamyka dolne skrzydła okiennic, aby nie widział jej nikt z ulicy. Ma wtedy wrażenie, że tonący w mroku salonik to dno morza, po którym się przechadza. Wkłada należący do pani niebieski, aksamitny kaftan z obszytymi futrem mankietami i kołnierzem, a potem

kręci się po domu, zerkając na siebie to tu, to tam w lustrach. Chyba nie ma nic złego w takim zwykłym marzeniu? Teraz Maria klęczy w salonie. Szoruje niebiesko białe flizy wzdłuż listwy przy podłodze. Każdy kafel przedstawia zajęte zabawą dziecko — jedno z obręczą, inne z piłką. To dziecko, któte najbardziej lubi, dosiada kija z końską głową. Mnóstwo tu wymarzonych dzieci. Przeciera je delikatnie ściereczką. Przez ścianę dobiegają uliczne dźwięki — słychać kroki, glosy. Maria urodziła się na wsi i nadal zdumiewa ją gwar wokół Ile rengracht i to, jak bardzo wciska się w jej sekretny świat między tymi ścianami. Woła sprzedawca kwiatów, jego głos brzmi nie samowicie jak krzyk czajki. Druciarz uderza w blaszaną pokryw kę i wzywa ludzi, by oddawali naczynia do naprawienia; zdawać by się mogło, że nawołuje grzeszników. Ktoś przechodzi bardzo blisko, odchrząkuje i spluwa. Potem słychać dźwięk dzwonka. To Willem. — Ryby, świeże ryby! — nuci fałszywie; głos ma doprawdy okropny. — Płocie, leszcze, śledzie, dorsze! — Potem porusza dzwonkiem. Maria, czujna jak pasterka, która mimo odgłosów stada słyszy, że zbliża się ukochany. Podrywa się. Wyciera nos w fartuch, wygładza spódnicę i otwiera drzwi. Poranek jest mglisty: ledwie widać kanał za pasem bruku. — Witaj, mój ukochany. — Twarz Marii rozkwita w uśmiechu — Z czym przychodzisz? Rzućmy no okiem. — A czego sobie życzysz, Mario, moja gołąbko? Willem podnosi koszyk na wysokość bioder. — Ano, powiedzmy pięknego, tłustego węgorza. — A ten jak ci się podoba? — Dobrze wiesz jak — chichocze Maria. — A jakby go poddusić z dodatkiem moreli i octu? — Mmm — wzdycha Maria. W oddali mężczyźni rozładowują, barkę. Beczki spadają na ulicę; bum, bum, tak samo bije jej serce. — Co powiesz na śledzia? — pyta Willem. Co powiesz na pocałunek? — Postępuje o krok, zbliża się do niej. Bum, bum. — Ciii! — Maria cofa się. Niedaleko przechodził ludzie. Willem zwiesza żałośnie głowę. Jest prostym człowiekiem o pociąg-

łej, gumowatej, ponurej twarzy, która wzbudza u innych wesołość, ale staje się naprawdę cudowna, gdy rozpromienia ją uśmiech. I kochanym, niewinnym mężczyzną sprawiającym, że Maria czuje się jak kobieta bywała w świecie. A jakże, nawet ona! Taki z niego naiwny, niewinny człowiek. Willem nie może uwierzyć, że jej na nim zależy. — Przechodziłem wczoraj. Dlaczego mi nie otworzyłaś? — Ojej, akurat wtedy pewien jegomość na targu pokazywał mi swoją marchewkę. — Chcesz mi dokuczyć? — Byłam na targu. — Uśmiecha się do niego. — To ciebie kocham. Jestem jak zamknięty w muszli małż. Tylko ty możesz mnie otworzyć. Cofa się i wpuszcza go do domu. Mężczyzna upuszcza koszyk i bierze ją w ramiona. — Fuj! Te twoje palce! — Wiedzie go przez voorhuis, wzdłuż korytarza i po schodach do kuchni. On szczypie ją w pośladek i oboje zataczają się w stronę zlewu. Maria szarpie za dźwignię. Woda tryska z rury na jego wyciągnięte dłonie: młodzieniec stoi posłusznie niczym dziecko przy matce. Ona wyciera do sucha jego palce, potem je wącha. On napiera na nią całym ciałem, wciska kolano między jej uda — jest bliska omdlenia — i całuje. — Nie możesz zostać długo — szepce Maria. — Są w domu. Ciągnie go za sobą do łóżka w niszy. Oboje potykają się o drewnianą ramę i ze śmiechem lądują na materacu. Jakże tu ciepło, to najcieplejsze łóżko w domu. Kiedy już wejdą w posiadanie domu, zawsze będą tu spali, bo to jej jama, centrum jej egzystencji. Willem szepce słodkie słowa prostó do jej ucha. Ona go łaskocze. On szczeka. Wtedy go ucisza. Chwyta jego dłoń i wciska sobie między uda; nie mają czasu do stracenia. Chichoczą oboje jak dzieci, bo dorastali, śpiąc ściśnięci między braćmi i siostrami, tuląc się, wiercąc i trącając kolanami. — No i co my tutaj mamy? — szepcze Maria. — Coś interesującego? Jak z oddali dobiega dudnienie do frontowych drzwi. Maria podrywa się. Odpycha Willema i schodzi z łóżka. Chwilę później zarumieniona i bez tchu przesuwa rygiel.

Za drzwiami stoi mężczyzna. Niewysoki, ciemnowłosy — ma czarne loki, niebieskie oczy i aksamitny beret na głowie. — Jestem umówiony — powiada. — Przyszedłem namalować portret.

3 Sophia Dojrzała gruszka sama spada do fartuszka. Jacob Cats, Emblematy moralne, 1632 Czy dłoń mam oprzeć tu, na biodrze? — Cornelis robi pół obrotu w stronę malarza. Wypina pierś; w drugiej ręce trzyma laseczkę. Ma na sobie surdut z brokatu, na głowie wysoki cylinder; uczesał brodę i skręcił końce wywoskowanych wąsów. Włożył kryzę — wysoką i śnieżnobiałą. Jego głowa wydaje się oddzielona od ciała, jakby ją ktoś podawał na tacy. Cornelis stara się ukryć podniecenie. — Zna pan przysłowie: „Po co budować tamę na strumieniu, skoro w pobliżu woda sama tryska"? Choć wybieliliśmy nasze kościoły, usuwając z nich święte wizerunki... — kiwa głową w moją stronę — ...w tym miejscu muszę prosić żonę, aby zechciała mi wybaczyć, jest bowiem katoliczką... choć nasz zreformowany Kościół przestał otaczać opieką malarzy, ich talenty rozwijają się wszędzie, a my wszyscy korzystamy na tym, gdyż przedstawiają oni nasze codzienne życie z ogromnym kunsztem i wielkim zamiłowaniem do szczegółu, co — żeby nie być posądzonym o bluźnierstwo — graniczy z tym, co nadprzy- rodzone. Malarz dostrzega, że na niego patrzę. Unosi brwi i uśmiecha się. Jak on śmie! Uciekam spojrzeniem w bok. — Pani, proszę trzymać głowę nieruchomo — powiada. Pozujemy w bibliotece mego męża. Zasłony nie są zaciągnięte; słoneczne światło bez przeszkód wpada do środka, docierając do gabloty z osobliwościami — skamielinami, figurkami i muszlami nautilusa poustawianymi na srebrnym postumencie. Na stole przykrytym tureckim dywanikiem stoi globus i waga, obok leży ludzka czaszka. Globus symbolizuje zajęcie mojego męża,

kupiectwo. Cornelis ma w porcie skład towarów; sprowadza zboże z krajów bałtyckich i rzadkie przyprawy ze Wschodu. Wysyła statki z ładunkiem tkanin do krajów, które leżą daleko za moim ciasnym horyzontem. Z dumą prezentuje swe bogactwo, lecz zarazem, jak na dobrego kalwina przystało, ma świadomość zni-komości spraw i dóbr doczesnych; wie, że w dniu Sądu Ostatecznego ciężar naszych grzechów zostanie zważony; stąd czaszka i waga. Marność nad marnościami i wszystko marność. Cornelis chciał wesprzeć dłoń na czaszce, ale malarz ustawił go inaczej. Cornelis mówi. Z ukosa widzę, jak porusza się jego broda na kryzie, w górę i w dół, jakby to było żółtawe futerko jakiegoś zwierzęcia. W myślach nakazuję mu milczenie. — Doprawdy, szczęśliwy jestem, iż dzięki osobistym staraniom zgromadziłem duże zasoby i osiągnąłem znaczącą pozycję. — Chrząknięciem usuwa jakąś przeszkodę w gardle. — Wszelako najbardziej szczęśliwy jestem dlatego, że posiadam klejnot, przy którym gaśnie blask rubinów, czyli moją drogą Sophię. Największą radość i pokój duszy zapewnia mężczyźnie dom, gdzie po całym dniu pracy może zamknąć drzwi, znaleźć spokój i ukojenie przy kominku, cieszyć się serdeczną troską błogosławionej żony. Zduszony chichot. Malarz tłumi wesołość. Znowu patrzy na mnie zza sztalugi. Czuję na sobie jego wzrok, choć sama patrzę na ścianę. Nie cierpię go. Najgorsze jednak ma dopiero nadejść. — Jedno mnie tylko zasmuca. Otóż do tej pory nie słyszymy tu lekkiego tupotu maleńkich stóp, lecz to mam nadzieję zmienić. — Cornelis śmieje się. — Bo choć może i uschły moje liście, nadal płyną we mnie soki żywotne. Nie! Jakżeż on może tak mówić? Malarz znów łowi moje spojrzenie. Uśmiecha się szeroko, pokazuje białe zęby. Przygląda mi się uważnie, taksuje od stóp po czubek głowy, rozbiera wzrokiem. Oto stoję przed nim naga. Chcę umrzeć. Cale moje ciało oblewa rumieniec. Dlaczego to robimy? Jak Cornelis mógł tak powiedzieć? Czy w ten sposób objawia ekscytację z powodu wydarzenia, jakim jest powstawanie jego portretu? Jak on mógł zrobić z nas takich głupców? Malarz patrzy na mnie zza sztalugi. Jego niebieskie oczy są w stanie dojrzeć, co dzieje się w mojej duszy. Jest drobnym,

muskularnym mężczyzną z gęstwiną czarnych włosów. Przechyli! głowę na jedną stronę. W odpowiedzi patrzę chłodno. Wtedy uprzytomniam sobie, że on wcale na mnie nie patrzy. Interesuje go kompozycja, układ przedmiotów, które przeniesie na płótno. Wyciera pędzel w materiał i marszczy czoio. Jestem tylko przedmiotem — ja to brązowe włosy, biały koronkowy kołnierzyk i niebieska, połyskliwa suknia uszyta z jedwabiu. Drażni mnie to. Nie jestem baranim udźcem! Serce bije mi mocniej niż zwykle. Czuję się oszołomiona i zmieszana. Co się ze mną dzieje? — Jak długo to potrwa? — pytam lodowato. — Już jesteś zmęczona, pani? — Malarz podchodzi i daje mi swoją chustkę. — Nie czuje się pani dobrze? — Czuję się doskonale. — Ale pociągasz, pani, nosem przez cały dzień. — Nic mi nie jest, ot, lekkie przeziębienie. Nabawiłam się tego od służącej. — Nie chcę jego chustki. Wyciągam własną i delikatnie wycieram nos. Malarz zbliża się do mnie jeszcze bardziej; wyczuwam zapach oleju lnianego i tytoniu. — Nie jesteś szczęśliwa, prawda? — pyta. — Cóż to ma znaczyć, panie? — Nie jesteś szczęśliwa, stojąc, ma się rozumieć. — Podaje mi krzesło. — Usiądź, proszę, tutaj. Jeśli zmienię to... i to... — Przestawia stół. Zmienia ustawienie przedmiotów, porusza się szybko. Odsuwa globus bardziej w bok, cofa się, sprawdza efekt. Pracuje w najwyższym skupieniu. Jego brązowy skórzany fartuch poplamiony jest farbą. Naraz kuca przede mną. Poprawia brzeg mojej sukni, odsłania czubek pantofelka. Ściąga beret i drapie się po głowie; widzę jego loki. Opiera pośladki na piętach, rzuca okiem na moją stopę, sięga, delikatnie ujmuje ją w dłoń. Przesuwa nieco w prawo i stawia na ogrzewaczu do nóg, potem układa fałdy spódnicy. — Kobieta taka jak ty, pani, zasługuje na szczęście — mruczy. Wycofuje się za sztalugę. Ogłasza, że odbędą się trzy seanse, a pozostałą część pracy wykona w pracowni. Teraz przemawia mój mąż, wspomina o człowieku, znajomym malarza, przyjacielu burmistrza, który stracił na morzu okręt i ogromną fortunę. Hiszpanie napadli i zatopili statek. Głos Cornelisa brzmi niczym echo w oddali. Ja też tam siedzę. Moje piersi wypełniają koszulę;

pod halką płoną uda. Coś więźnie w mym gardle, czuję płatki uszu, pulsowanie krwi. Dygoczę, ale tylko dlatego, że mam gorączkę. Dlatego jestem obolała, ciężka i zarazem lekka jak piórko. Malarz pracuje. Zerka to na mnie, to na płótno. Kiedy maluje, mam wrażenie, że przesuwa pędzlem po mojej skórze... Jestem w łóżku z siostrami. Mocno zaciskam powieki, bo wiem, że on tam siedzi, przygląda się. Przesuwa czerwonym językiem po zębach. Jeśli otworzę oczy, ujrzę wilka, czuwającego przy moim łóżku. Serce mi się ściska. Odmawiam różaniec... Święta Mario, Matko Boża... na twarzy czuję gorący, zwierzęcy oddech. Przykrywam dłońmi moje pączkujące piersi. Coraz szybciej mamroczę słowa i coraz bardziej pragnę, by ten potwór zbliżył się do mnie.

4 Maria Obowiązek do pracy mnie wzywa, lecz Miłość nie daje mi wytchnąć. Nie mam ochoty na nic; Miłość zaprząta moje myśli, myśli me sycą się Miłością, W walce z nią jestem bezsilna. Robię wszystko wbrew woli i chceniu. Ty bowiem, niespokojna Miłości, masz mnie w swojej mocy! J.H. Krul, 1644 Kocham go. Kiedy mnie dotyka, ciarki chodzą mi po całym ciele. Kiedy na mnie patrzy, wewnątrz dosłownie wszystko we mnie tężeje. - Maria opiera się o szafę z bielizną. Ma zamknięte oczy. Jestem taka szczęśliwa, że chyba pęknę. Ojej proszę pan,, zawsze będę go kochała i będziemy mieli sześcioro dzieci bo kiedy rano jadłam jabłko, myślałam o nim, a gdy wyplułam pestki, było ich razem sześć. Maria przyciska prześcieradło do piersi. Wcale nie zamierzała się zwierzać, ale słowa same cisnęły się jej na usta. Tylko swojej pani mogła o tym powiedzieć, tylko jej mogła się zwierzyć. W całym Amsterdamie Maria nie zna nikogo prócz drobnych handlarzy i swego ukochanego, smutnego, czulego, zabawnego Willema z tymi jego palcami, które zwykle pachną ryba. — Kocham go nad życie. Sophia nie odpowiada. Bierze od Marii prześcieradła i wkłada je na polkę. Kot ociera się o jej nogi. Nie doczekawszy się reakcji, maszeruje na sztywnych nogach do Marii i łasi się do niej.

Przechodzi od jednej kobiety do drugiej, licząc na odzew, ale one są głęboko zatopione w marzeniach. Obie kobiety kichają w tej samej chwili. Maria wybucha śmiechem, ale Sophia zdaje się niczego nie dostrzegać. To gniewa nieco służącą, która spodziewała się, że jej pani zasypie ją pytaniami: Któż to taki? Kiedy go poznałaś? Czy jego intencje są czyste? (Owszem). Na dworze zapada zmierzch. Sophia zamyka drzwi od szafy i opiera się o nie. Wygląda jak podparta laleczka. Ma na sobie niebieską suknię z jedwabiu, w której rankiem pozowała malarzowi, tylko że teraz z szyi zwisa jej zloty krucyfiks. Wygląda blado; na pewno dlatego, że nie czuje się dobrze, chociaż wcale nie chce iść do łóżka. W oczach Marii uchodzi za ładną, ładną w bardzo wytworny sposób. Przy niej Maria czuje się jak kawałek surowego ciasta. Dzisiaj jej panią można porównać do porcelanowego naczynia, które w każdej chwili może się rozbić. Maria nie należy do ciekawskich kobiet, a w tych szczęśliwych dniach bardziej koncentruje się na sobie. Niewiele wie o swej pani. Są rówieśnicami — mają po dwadzieścia cztery lata — ojciec Sophii, który w Utrechcie pracował jako drukarz, umarł młodo, pozostawiając długi i gromadkę córek. Właśnie dlatego Sophię wydano za bogatego człowieka. Maria uważa, iż Cornelis to stary nudziarz, jednakże jest kobietą praktyczną: przecież trzeba jakoś żyć, wszystko zaś ma swoją cenę. Należą do narodu kupców, najszczęśliwszego, jaki świat widział, zatem między jej panią i panem doszło do transakcji. Młodość przehandlowano za bogactwo; zdolność do rozrodu (potencjalną) wymieniono na życie wolne od groźby głodu. Zdaniem Marii to rozsądny układ, bo choć lubi marzyć i jest przesądna, w głębi serca pozostaje prostą dziewczyną ze wsi i pewnie stąpa po ziemi. Mimo wszystko irytuje się. Właśnie przed chwilą otworzyła serce, i po co? Po nic. Odpowiedzią jest cisza. Niosąc w rękach prześcieradło, ciężkim krokiem wchodzi do sypialni. Jej pani podąża za nią, by pomóc przygotować loże — często pracują razem. Na dębowej komodzie stoją trzy zapalone świece. Maria upuszcza prześcieradła na łóżko i zdmuchnięciem ;;asi jedną z nich. — Dlaczego to robisz? — pyta Sophia.

Maria wzdryga się. — Trzy świece to zły omen. — Jaki omen? - Zapowiada smierc - wyjasnia krotko. - Toć chyba wiadomo.

5 Cornelis Pozy kobiet i młodzieży: Kobiet i niedojrzałej młodzieży nie powinno się przedstawiać z rozrzuconymi lub zbyt rozstawionymi nogami. Oznacza to bowiem zuchwalstwo lub całkowity brak wstydu. Nogi zaś zaciśnięte obrazują wstydliwy lęk. Leonardo da Vinci, Traktat o malarstwie Znowu ryba? — Cornelis spogląda na talerz. — Przez cały tydzień jemy tylko ryby. Jeśli dobrze pamiętam, to samo było w ubiegłym tygodniu. Już niedługo wyrosną nam płetwy. — Śmieje się z własnego żartu. — Znaczna część naszego kraju leżała niegdyś pod wodą. Chcesz, byśmy znowu poddali się władaniu tego żywiołu? — Myślałam, że lubi pan ryby — odpowiada służąca. — A to jest właśnie leszcz, który smakuje panu najbardziej. — Pokazuje na Sophię. — Pani przyrządziła go z suszonymi śliwkami, tak jak pan lubi. Cornelis odwraca się do żony. — Co byś powiedziała na ładny kawałek wieprzowiny? Pójdź jutro do rzeźnika, moja droga żono, zanim przemienimy się wszyscy w łuskowatych mieszkańców morskich głębin. Maria prycha — nie wiadomo, czy to wyraz wesołości czy pogardy — i maszeruje do kuchni. Co za impertynencja! Od kiedy odszedł Kareł, służący, znacznie pogorszyły się panujące tu obyczaje; Cornelis musi porozmawiać o tym z żoną. Sophia nie je. Wpatrzona w kieliszek z winem powiada: — Niechaj ten malarz nie przychodzi więcej do naszego domu. — Co powiedziałaś? — Nie chcę go widzieć. Nie chcę, aby malował nasz portret.

Cornelis wytrzeszcza na nią oczy. — Dlaczego? — Proszę! — Ale dlaczego? — To jest niebezpieczne. — Niebezpieczne? Sophia milczy przez chwilę, po czym dodaje: — Czy przez to nie schlebiamy w nadmiarze naszej próżności? — A czemu ty schlebiasz, moja droga, kiedy przychodzi do ciebie krawcowa? — To nie to samo... — Ile godzin tracisz na przymiarki, wyginając się to tak, to owak? — Cornelis sięga nad stołem i głaszcze jej nadgarstek. — Jestem szczęśliwy, że to robisz, kochana, podziwianie twojej urody wypełnia bowiem najprawdziwszą radością moje stare serce. Dlatego chcę zachować ów kwiat na płótnie. Rozumiesz? Sophia skubie brzeg obrusu. — Ale to mi się wydaje zbyt kosztowne. Osiemdziesiąt florenów! — Czyżbym nie mógł wydawać pieniędzy według własnego uznania? — Osiemdziesiąt florenów składa się na wielomiesięczny zarobek... na przykład... cieśli... — Jąka się. — Albo marynarza. — Dlaczego to cię martwi? Znowu na chwilę zapada cisza. Potem następuje wyjaśnienie: — Nie lubię go. — Sprawia wrażenie człowieka dość miłego. Podnosi wzrok, ma zarumienioną twarz. — Nie lubię go: jest zuchwały. — Jeżeli rzeczywiście nie lubisz tego mężczyzny, to cóż, odprawię go i poszukam innego malarza. — Cornelis pragnie sprawić jej przyjemność. — W grę wchodzi niejaki Nicholaes Eliasz albo Thomas de Keyser. Obaj cieszą się dużym wzięciem, więc może będziemy musieli się liczyć z bardziej odległym terminem. W grę wchodziłby też Rembrandt van Rijn. Mógłbym z nim porozmawiać, choć zapłata, jakiej żąda, jest wysoka, biorąc pod uwagę nawet moje zasoby. — Uśmiecha się do żony. — Gotów jestem uczynić wszystko, byleby cię uszczęśliwić, moja najdroż- sza.

Je uspokojony. Ot, i po sprawie. Kobiety są przedziwnymi stworzenimi z tymi swoimi zabawnymi podchodami. Jakież są pods epne w porównaniu z mężczyznami. Przypominają magiczne szkatułki: tu musisz obrócić tarczę, tam przekręcie kluczyk i doniero wtedy poznasz ich sekretną zawartość. Cornelis kocha żonę do szaleństwa. Czasem, przy blasku świec, widok jej urody sprawia, że serce przestaje mu bić. Ona jest jego nadzieją, radością, źródłem zyaodajnych sił. Cudownym zjawiskiem! Pomogła mu wrócić do normalnego zycia, kiedy już właściwie utracił wszelką nadzieję. Uratowała go tak jak on choć w całkowicie odmienny sposób, uratował ją. Po obiedzie Cornelis dokłada do ognia następną bryłę tortu siada i podpala fajkę. Największym pokrzepieniem mężczyzny jest szęśliwy dom, w którym może ste cieszyć troską kochającej żony . Sophia jest nieobecna. Z góry dochodzi skrzypienie — odgłosy jej kroków. Potem zapada cisza. Powiedziała, że boli ją głowa, i poszła do łóżka. Zwykle siada z nim i zajmuje się jakąś robótką; czasem grają w karty. Tego wieczoru była niespokojna jak klacz przed burzą. Ów wybuch gniewu na malarza był zupełnie iego niepodobny do jej zachowania. Cornelis martwi się, że Sophia zapada na jakąś chorobę; tego popołudnia wydawała się blada. Może tęskni za rodziną. Nie ma wielu przyjaciółek w Amsterdamie, natomiast żony jego znajomych są od niej znacznie starsze. Nie wychodzi z domu zbyt często, brakuje jej rozrywki. Kiedy się zaręczyli, Sophia była żywą, szczęśliwą dziewczyną, ale w miarę upływu czasu stawała się coraz bardziej zamknięta w sobie. Może przyczyną są obowiązki związane z prowadzeniem domu — chyba muszą przyjąć następną służącą. Może jego żona czuje się w tym domu jak w pułapce, niczym szczygieł, którego jako chłopiec trzymał w klatce. Cornelis odkłada fajkę i dźwiga się na nogi. Dokuczają mu stawy, bolą plecy. Zima trwała długo. Czuje ciężar mgły opadającej na miasto niczym pokrywka kotła na miasto. Słowem, czuje swoje lata. Zamyka dom. Zdmuchnięciem gasi świece, wszystkie z wyjątkiem jednej, którą zabiera na górę. Zapach smażonej ryby nadal wypełnia powietrze. Wczoraj na brzeg w Beverwijk morze wyrzuciło wieloryba. Olbrzymie stworzenie, największe, jakie kie-

dykolwiek widziano w tych okolicach. Wśród okolicznych mieszkańców zawrzało. Byi to złowieszczy omen, oczywista zapowiedź nieszczęścia — ocean zwymiotował potwora, aby ukarać ich za grzechy. Cornelis wie, że takie myślenie jest prymitywne. Wie to z własnego doświadczenia. Tragedie wcale nie biorą się z erupcji natury, tylko uderzają na oślep. Rozbite lustro wcale nie spowodowało śmierci jego drogiej żony Hendrijke, kiedy miała zaledwie czterdzieści lat. Żadna konstelacja gwiazd nie sprawiła, ze dwoje jego dzieci umarło w dzieciństwie. Cornelis utraci! już jedną rodzinę. Jak wszyscy osieroceni przez najbliższych wie, że świat nie ma wewnętrznego sensu W głębi serca są o tym przeświadczeni, choć wmawiają sobie i mnym, że taka jest wola Boga. Wypełnia obowiązki człowieka pobożnego. Codziennie czyta Sophii fragment Biblii; oboje pochylają głowy w modlitwie. Co niedziela chodzi do swojego kościoła, z kolei ona uczestniczy w tajnej mszy, jej religia bowiem jest tolerowana, póki nabożeństwa odprawiane są skrycie. Czuje jednak, że porusza ustami bezmyślnie jak ryba. Jego świat nie oferuje słów zwątpienia. Cornelis sam przed sobą jeszcze się do tego otwarcie nie przyznał. Nie wie nic więcej ponad to, że strata raczej osłabiła niż wzmocniła jego wiarę i że jedyną pewnością, która dodaje mu otuchy i zachęca do życia, jest Sophia leząca w jego puchowym łożu. Cornelis wchodzi do sypialni. Sophia klęczy i modli się. Dziwne. Sądził, że już jest w pościeli. Zapewne modli się już od dłuższego czasu. Kiedy go dostrzega, wzdryga się, kreśli w powietrzu znak krzyża, wskakuje do łóżka i leży, wbijając wzrok w sufit. Z belki zwisa jej ślubny diadem z papieru; pokryty teraz kurzem, przypomina gniazdo os. Sophia, gdzieś tam głęboko w łożu, wzdycha i porusza się. Roztacza wokół siebie woń młodości. Pożądanie rozgrzewa stare kości; rozchodzi się w zimnym leniwym krwiobiegu. Cornelis rozbiera się, opróżnia pęcherz do nocnika i wkłada nocną koszulę. To łóżko jest jego kołem ratunkowym; co noc mocne, młode ramiona Sophii bronią go przed utonięciem. Sophia leży skulona, jej głowa ginie w puchowych poduchach. Udaje, ze śpi. Cornelis gasi świecę i wspina się na łoże. Ściąga

z żony koszulę i przykrywa dłonią jedną z małych piersi, ściska brodawkę. — Moja droga żono — szepce. Kieruje jej dłoń ku skurczonemu członkowi. — Mój mały wojak jest dziś cokolwiek senny. A czas brać się do roboty. Jej palce są zaciśnięte. On je odgina i zamyka wokół swego ciała; porusza jej ręką w górę i w dół. — Czas ruszyć do boju... — Członek sztywnieje. Cornelis oddycha chrapliwie. — Uwaga, baczność — mruczy; to mały żart, na który pozwala sobie w obecności żony. Rozchyliwszy jej nogi, powoli zajmuje pozycję. Kiedy wdziera się do środka, ona przez chwilę dygocze. Zanurza twarz w jej włosach, chwyta ją z obu stron za pośladki i mocno do siebie przyciska; sprężyny łóżka rytmicznie skrzypią. Ślizga się tam i z powrotem, aż brak mu tchu. Mijają minuty. Starość daje o sobie znać. Im jest starszy, coraz więcej czasu musi minąć, zanim wypłynie z niego nasienie. Kiedy słabnie, wspomina pewne bardzo nieprzyzwoite zdarzenie z przeszłości, co nieodmiennie rozpala go na nowo. Jest chłopcem, mieszka w Antwerpii i wieczorem przychodzi do niego służąca Gretje, aby mu życzyć dobrych snów. Naraz unosi skraj spódnicy i wsuwa jego dłoń między swe nogi. Wtedy on wyczuwa dotykiem sztywne, poskręcane włosy, wilgotne wargi. Ona porusza jego palcami; wargi ocierają się o siebie jak grube plastry wołowiny. Ona przyciska mu palce do czegoś, co wydaje się twarde jak szklana kulka ukryta między gładkimi zakamarkami ciała; zmusza go, aby to głaskał... z góry na dół i z dołu do góry, coraz mocniej i mocniej... Nagle jej uda zaciskają się i jego dłoń więźnie. Ona jęczy. Potem wyciąga jego rękę, wybucha śmiechem, klepie go po twarzy i odchodzi. Wówczas, przed laty, bardzo się przestraszył. Przeraził nawet. Czuł się zdegustowany i było mu wstyd. Mial tylko dziesięć lat. Palce pachniały mu solanką i jednocześnie trochę jakby gnijącymi melonami. Dopiero wspominanie wyczarowuje tę magię. Cornelis drży na myśl o własnej niegodziwości, och, lecz zarazem chętnie poddaje się tej ekscytacji. — Nadchodzi... nadchodzi... och, wypalić z dział! — szepcze i gwałtownie strzela nasieniem w ciało Sophii. Chwyta jej ciało w ostatnim skurczu; dygoczą jego wychudłe golenie. Potem opa-

da bezwładnie, wyczerpany, tylko serce nadal łomocze mu w piersi. — Chwała Bogu — dyszy. Sophia leży pod nim bez ruchu. Wydaje się, że coś mówi Cornelis słyszy jej głos, ale nie rozumie słów, w uszach ma jedynie dudnienie własnego serca. — Co powiedziałaś, moja droga? — Powiedziałam, że zmieniłam zdanie. — Odwraca od niego twarz i chowa ją w poduszkę. — Chodzi o rozmowę przy obiedzie... Zmieniłam zdanie. Nie chcę już innego malarza. — Milknie i po chwili dodaje: — Niech już będzie ten.

6 Maria Kradziona woda jest słodka, a chleb jedzony na ustroniu lepiej smakuje. Jacob Cats, Emblematy moralne, 1632 Na dole we wnęce śpi Maria. Ustawiła na podłodze buty — podeszwami do góry, aby czarownice trzymały się od niej z daleka. Na zewnątrz nad kanałem unoszą się na wietrze chłodne wyziewy. Mgła opadła. Księżyc wychodzi zza chmur i oświetla rząd domów przy Herengracht. Domy należą do bogatych ludzi. Są solidnie zbudowane; ceglane szczyty wznoszą się ku niebu. Okna błyszczą w świetle księżyca. Pośrodku ciągnie się kanał. Bryza porusza wodę, która na powierzchni marszczy się jak satyna. W oddali szczeka pies, najpierw jeden, potem drugi, jakby przekazywały sobie wieść o wybuchu wojny, wojny, o której zbliżaniu się wiedzą jedynie psy. Nocny stróż przemierza ulice. Dmie w róg, sygnalizując upływ pełnej godziny, ale i tak Maria już pochrapuje w tym domu pozbawionym dzieci. Śni, że izby zalała woda i że jej pan oraz pani, odcięci w swoim łożu z zaciągniętymi kotarami, odpływają. Morze podnosi się i zalewa miasto, lecz ona jest teraz rybą pływającą przez pokoje. Oho, mogę oddychać! Jest wolna, gdy tymczasem inni się topią — wszyscy z wyjątkiem jej dzieci. Ruchliwa ławica płynie zaraz za nią. Pędzą to tu, to tam, unoszą się nad szachownicą marmurowych podłóg. Maria uśmiecha się — jest panią podwodnego pałacu. Inni zginęli, aby ona mogła żyć, a w świecie sennych marzeń bardzo jej to odpowiada.

7 Cornelis I jeśli poeta powie, że zapala ludzi do miłości, która jest główną sprawą wszelkiego rodzaju stworzeń, to malarz jest w mocy uczynić to samo i więcej jeszcze, gdyż ukazuje on miłośnikowi własne odzwierciedlenie rzeczy umiłowanej, a on często całuje ją i przemawia do niej... Leonardo da Vinci, Traktat o malarstwie Do kolejnego seansu upływają dwa tygodnie. Cornelis jest człowiekiem bardzo zajętym, ciągle gdzieś się spieszy. Przede wszystkim prowadzi skład w porcie. W południe podąża na giełdę towarową. W Amsterdamie bynajmniej nie brakuje kapitału, transakcje zawiera się szybko, często po wariacku, bo giełdę zamyka się już o drugiej. Cornelis ma szereg innych obowiązków, zalicza się bowiem do prominentnych obywateli, do ludzi zamożnych w tym burżuazyjnym mieście. Jest rok 1636, Amsterdam rozwija się znakomicie. Siedzibą rządu jest wprawdzie Haga, lecz w rzeczywistości to Amsterdam pełni funkcję stolicy Republiki. Handel rośnie w potęgę, kwitnie sztuka. Wytworni mężczyźni i kobiety spacerują po ulicach, a w kanałach widać zwierciadlane odbicia ich pięknych domów. W mieście zwierciadła są prawie wszędzie. Odbijają jeszcze niezbyt gorące promienie wiosennego słońca. Miedziane chmury leżą nieruchomo pod mostami. Miasto przegląda się we własnych wodach niczym kobieta patrząca w lustro. Ale czyż łatwo nie wybaczamy próżności tym, którzy są urodziwi? W tysiącu domów wiszą obrazy przedstawiające życie, jakie się tam toczy. Kobieta gra na wirginale; zwraca na siebie uwagę mężczyzny, który siedzi obok niej. Oto przystojny młody żoł-

nierz podnosi do ust kielich; jego odbicie rysuje się w wykończonej srebrem karafce. Służąca wręcza swej pani liścik... Odzwierciedlone chwile są nieruchome, zastygłe w żelatynie. W przyszłych stuleciach ludzie będą patrzyli na te dzieła i zachodzili w głowę, co ma się wydarzyć. Jakie znaczenie ma ów list dla stojącej przy oknie kobiety, której twarz oświetlają promienie słońca? Jest zakochana? Wyrzuci list czy uczyni coś, co wynika z jego treści, poczeka, aż dom opustoszeje, i przemknie przez pokoje, które, skąpane w dziennym świetle, znajdują się w tle obrazu? Któż może to wiedzieć? Jej twarz wydaje się spokojna, kobieta skrywa tajemnice w głębi swego serca. Stoi tam pochwycona w ramy, przedstawiona w chwili prawdy. Moment podjęcia decyzji dopiero przed nią. Sophia stoi przy oknie, nie zauważyła, że zbliża się Cornelis. Stoi w połowie schodów. Szybki w oknach są z barwionego szkła — bursztynowego i krwistoczerwonego. Środek zajmuje wizerunek ptaka zaplątanego w listowie. Sophia nie widzi, co dzieje się na zewnątrz. Słońce prześwieca do środka, barwiąc jej twarz. Sophia stoi zastygła w bezruchu. Cornelis myśli: Ona już jest częścią obrazu — tutaj, teraz, nim jeszcze zostanie uwieczniona na płótnie. Naraz odczuwa coś dziwnego. Jego żona zniknęła, jej dusza odpłynęła, a pozo staje jedynie zewnętrzna powłoka w kobaltowoniebieskiej sukni. — Moja droga — powiada. Sophia podskakuje i gwałtownie się odwraca. — Nie słyszałaś pukania do drzwi? Pan van Loos czeka na dole. Podnosi rękę do włosów. — Jest tutaj? Cornelis ustawił na stole wazon z tulipanami. Poprosił o umieszczenie ich na obrazie, bo tulipany są jego pasją. — Kupiłem je za niemałą sumkę powiada. Nazywają się Tulipa clusiana i rosły pod szkłem. Dlatego możemy, cieszyć się nimi o tej porze roku. Wyhodował je /yd /. Portugalii, Francisco Gomez da Costa. — Białe płatki są zaróżowione. — Chyba nie powinno dziwić, że pewien poeta porównywał ten róż do

delikatnego rumieńca skromności na policzku cnotliwej Zuzanny, nieprawdaż? — Odchrząkuje. — Czy nie przypominają nam 0 przemijającej naturze piękna, o tym, że to, co piękne, musi pewnego dnia zgasnąć? — Może dlatego powinniśmy starać się je uchwycić, kiedy jest to tylko możliwe — mówi malarz. Zapada cisza. Sophia porusza się na krześle. — Wątpię, czy znalazłbyś tę naukę w naszych Pismach, mój panie. — Cornelis odchrząkuje ponownie. Wiadomo, że nie bez powodu malarzy uważa się za ludzi bezbożnych i zepsutych. — Poza tym ja już odnalazłem swój raj na ziemi. — Cornelis czuje przypływ miłości do żony. Wychyla się i dotyka jej policzka. — Proszę się nie ruszać! — upomina go malarz. — Proszę powrócić do poprzedniej pozy. Cornelis, urażony, z powrotem kładzie dłoń na biodrze. Czasami z nadmiaru wrażeń zapomina, że pozuje do portretu. Ależ to jest ciężka praca. Od tego pozowania bolą go plecy. Jan van Loos stoi za sztalugą. Maluje bezgłośnie. Odgłos zamiatania dochodzi z sąsiedniego pokoju, który sprząta Maria. — Czy to nie dziwne: szaleństwo, które nas ogarnia? — pyta Cornelis. — Jakie szaleństwo? — pragnie wiedzieć malarz. — Pana jeszcze nie ogarnęło? Malarz na moment nieruchomieje. — Zależy, o jakim szaleństwie pan mówi. — Chodzi mi spekulacje cebulkami tulipanów. — Ach. — Malarz uśmiecha się. — Cebulkami tulipanów. Obok Cornelisa Sophia znowu porusza się na krześle. Cornelis uznaje, że ten malarz myśli stanowczo zbyt wolno. — Sądziłem, że jesteśmy rozsądnym narodem — powiada — ale w ciągu ostatnich dwóch lat dosłownie nas opętało. — Tak, coś o tym słyszałem. — Poddali się temu ludzie wszystkich stanów: torfiarze, szyprowie, rzeźnicy i piekarze. Może także malarze. — Ja nie — opowiada artysta. — Nie mam pojęcia o interesach. — Och, oni też nie mają. Dlatego z dnia na dzień rodzą się i przepadają olbrzymie fortuny. Te nowe krzyżówki, które ostat-