jewka88

  • Dokumenty542
  • Odsłony36 100
  • Obserwuję52
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań23 020

TO CO ZOSTAŁO

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

jewka88
EBooki
ebooki

TO CO ZOSTAŁO.pdf

jewka88 EBooki ebooki Jodi Picoult
Użytkownik jewka88 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 156 osób, 94 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 325 stron)

JODI PICOULT TO, CO ZOSTAŁO

Mojej matce, Jane Picoult, bo nauczyła mnie, że nie ma nic ważniejszego od rodziny. I ponieważ po dwudziestu latach to znów Twoja kolej.

Ojciec powierzał mi szczegóły swojej śmierci. „Aniu - mawiał - żadnej wódki na moim pogrzebie. Chcę najlepsze jeżynowe wino. I żadnych łez. Tylko taniec. A gdy spuszczą mnie do ziemi, życzę sobie fanfar i białych motyli”. Miał fantazję. Był piekarzem i dzień w dzień, oprócz chleba, który piekł na sprzedaż, robił dla mnie bułkę, przepyszną i jedyną w swoim rodzaju: wieniec na podobieństwo korony, ciasto wymieszane ze słodkim cynamonem i najwyborniejszą czekoladą. Sekretnym składnikiem, mawiał, była jego miłość do mnie, która nadawała bułce smak lepszy od wszystkiego, co kiedykolwiek jadłam. Mieszkaliśmy na obrzeżach wioski tak małej, że wszyscy znali się po imieniu, w domu z kamienia rzecznego, krytym strzechą; ojcowskie palenisko ogrzewało całą izbę. Siadałam przy kuchennym stole, łuskając groch, który hodowałam w ogródku za domem, a ojciec otwierał drzwiczki ceglanego pieca i wyjmował łopatą krągłe, chrupiące bochenki. Węgle się tliły, dobywając z półmroku jego barczystą sylwetkę i koszulę mokrą od potu. „Nie chcę pogrzebu w lecie, Aniu - dodawał. - Dopilnuj, abym odszedł w chłodny dzień, przy miłym wietrzyku. Zanim ptaki odlecą na południe, żeby zdążyły dla mnie zaśpiewać”. Udawałam, że biorę te słowa pod rozwagę. Nie przeszkadzał mi makabryczny wymiar rozmowy; nie sądziłam, abym kiedykolwiek miała spełnić prośbę ojca, bo wydawał mi się niezniszczalny. Niektórzy dziwili się naszej bliskości, ale moja matka umarła, kiedy byłam niemowlęciem, i zostaliśmy tylko we dwoje. Kłopoty zaczęty się w okolicach moich osiemnastych urodzin, od utyskiwania gospodarzy, którzy szli nakarmić zwierzęta i zastawali kłąb skrwawionego pierza w kurniku albo cielaka wywróconego niemal na drugą stronę, w otoczeniu much. „Lis - twierdził Baruch Beiler, poborca podatkowy zamieszkujący posiadłość, która wieńczyła rynek miasteczka jak klejnot koronę. - Albo żbik. Zapłaćcie, co się należy, a będziemy was przed nim chronić”. Któregoś dnia zjawił się u nas znienacka i nie zdążyliśmy zabarykadować drzwi ani wygasić ognia, by pomyślał, że nie zastał nikogo. Ojciec lepił bochenki w kształcie serca, jak zawsze w dniu moich urodzin, aby całe miasto dowiedziało się o tym wydarzeniu. Baruch Beiler wszedł do kuchni i podkutą złotem laską grzmotnął w stół. Znad blatu podniosła się chmura mąki, a gdy opadła, ujrzałam w rękach ojca złamane serce. - Proszę - powiedział. On, który nigdy nie błagał. - Wiem, co obiecywałem. Lecz interes idzie marnie, potrzebuję więcej czasu... Ale Beiler wpadł mu w słowo. - Zalegasz z podatkiem, Emilu. Biorę pod zastaw tę budę. - Nachylił się bliżej i po raz pierwszy w życiu mój ojciec nie wydawał się niezwyciężony. - Znaj moje serce: masz czas do końca tygodnia. Ale jeśli się nie wywiążesz, no cóż, nie ręczę za to, co będzie. - Wzniósł

laskę jak broń. - Ostatnio zdarza się tyle... nieszczęść. -1 dlatego mamy mniej klientów - wtrąciłam cicho. - Ludzie nie przychodzą na targ w obawie przed drapieżnikiem. Baruch Beiler odwrócił się, jakby dopiero teraz zauważył moją obecność. Omiótł mnie wzrokiem, od ciemnego warkocza aż po czubki skórzanych trzewików łatanych grubymi gałganami flaneli. Zadrżałam - nie patrzył na mnie tak jak Damian, kapitan straży, jak kot oblizujący się na śmietankę. Nie, to było wyrachowane spojrzenie, jakby przeliczał mnie na pieniądze. Sięgnął ponad moim ramieniem do kratki, gdzie stygła ostatnia partia bochenków, i wsunął jedno serce pod pachę. - Na poczet należności - oznajmił i wyszedł, pozostawiając drzwi otwarte na oścież, bo tak mu się podobało. Ojciec odprowadził go wzrokiem, a potem wzruszył ramionami. Chwycił kolejną porcję ciasta i zaczął je wyrabiać. - Nie zwracaj na niego uwagi. Ot, maty człowieczek, co rzuca wielki cień. Któregoś dnia zatańczę na jego grobie. - Z tymi słowy odwrócił się do mnie i uśmiech złagodził mu rysy. - A właśnie, Aniu. Na moim pogrzebie życzę sobie procesji. Na czele dzieci rzucające kwiaty. Dalej piękne panie z ukwieconymi parasolkami. Potem oczywiście karawan zaprzężony w cztery... nie, pięć śnieżnobiałych koni. A na końcu... na końcu Baruch Beiler zbierający po nich łajno. - Odrzucił głowę i wybuchnął śmiechem. - Chyba że, naturalnie, on umrze pierwszy. Im szybciej, tym lepiej. Ojciec szczegółowo omawiał ze mną swoją śmierć i pogrzeb... ale w końcu nie zdążyłam.

CZĘŚĆ I Nie sposób wierzyć w świecie, w którym człowiek przestaje być postrzegany jako człowiek, w świecie, który „udowadnia” ci, że nie jesteś człowiekiem. Szymon Wiesenthal, Słonecznik (przełożyły Magdalena Kurkowska i Katarzyna Sendecka) Sage W drugi czwartek miesiąca pani Dombrowski przychodzi na zajęcia terapii grupowej ze zmarłym mężem. Minęła piętnasta i większość z nas jeszcze nalewa sobie kiepską kawę. Przyniosłam talerz wypieków - Stuart powiedział mi w zeszłym tygodniu, że moje karmelowe babeczki z orzechami to jedyny powód, dla którego przychodzi na spotkania Pomocnych Dłoni - i w chwili gdy kładę je na stół, pani Dombrowski nieśmiało wskazuje urnę, którą trzyma w dłoni. - To jest Herb - mówi. - Herbie, poznaj Sage. Opowiadałam ci o niej, jest piekarzem. Zamieram i swoim zwyczajem patrzę z ukosa, przez co włosy zasłaniają mi lewy profil. Nie wątpię w istnienie etykiety przewidzianej na okoliczność zawierania znajomości ze skremowanym małżonkiem, ale jestem w kropce. Mam się przywitać? Uścisnąć mu uchwyt? - O rany - mówię wreszcie, gdyż choć zasady obowiązujące w naszej grupie można policzyć na palcach jednej ręki, nie ma od nich wyjątku: bądź dobrym słuchaczem, nie oceniaj i nie stawiaj barier cudzej żałobie. Znam to na pamięć. Bądź co bądź, przychodzę tu od trzech lat. - Co przyniosłaś? - pyta pani Dombrowski, a ja zaczynam rozumieć, dlaczego przyszła z urną. Marge, nasza prowadząca, zaproponowała w czasie ostatniego spotkania, byśmy podzielili się wspomnieniem tego, co utraciliśmy. Teraz widzę, że Shayla ściska różowe włóczkowe buciki, aż jej bieleją palce. Ethel trzyma pilot od telewizora. Stuart (znowu) przyniósł pośmiertny odlew z brązu twarzy swojej pierwszej żony. Zaprezentował go już kilkakrotnie i jak dotąd był to gwóźdź programu, ale Herb w urnie go przebił. Zanim zdołam wyjąkać odpowiedź, Marge prosi o ciszę. Siadamy w kręgu na składanych krzesłach, blisko siebie, aby w razie czego móc kogoś poklepać lub krzepiąco wyciągnąć rękę. Pośrodku stoi pudełko chusteczek, na wszelki wypadek. Marge często zaczyna pytaniem ogólnym skierowanym do nowych uczestników: „Gdzie byliście jedenastego września?”. Po rozmowie o tragedii narodowej łatwiej przejść do nieszczęścia na skalę osobistą. Jednak zawsze znajdą się tacy, co nie mówią ani słowa nawet przez parę

miesięcy. Dziś Marge od razu pyta o przyniesione przez nas pamiątki. Ethel podnosi rękę. - Należał do Bernarda - mówi, pocierając kciukiem pilot. - Bóg jeden wie, ile razy próbowałam mu go zabrać. Nie mamy już nawet telewizora, do którego pasował. Ale nie potrafię go wyrzucić. Mąż Ethel żyje, lecz ma alzheimera i już jej nie poznaje. Ludzie doznają różnych strat, wielkich i małych. Można stracić cnotę lub pracę. Głowę, serce albo rozum. Można stracić dom na rzecz banku, patrzeć, jak dziecko wyjeżdża na stałe na drugi kontynent, a mąż popada w demencję. Strata to nie tylko śmierć, a żałoba ma wiele postaci. - Mój mąż nie rozstaje się z pilotem - wtrąca Shayla. - Twierdzi, że to ostatni bastion męskości. - W zasadzie to instynkt - dodaje Stuart. - Obszar w mózgu odpowiedzialny za instynkt terytorialny jest większy u mężczyzn niż u kobiet. Słyszałem to w telewizji. -1 uwierzyłeś? - Jocelyn przewraca oczami. Podobnie jak ja, ma lat dwadzieścia kilka. Ale w przeciwieństwie do mnie nie ma cierpliwości do ludzi po czterdziestce. - Dziękuję, Ethel. - Marge pospiesznie zażegnuje konflikt w zarodku. - A ty co przyniosłaś, Sage? Policzki pieką mnie pod obstrzałem spojrzeń. Chociaż znam tu wszystkich i stworzyliśmy krąg zaufania, nadal trudno mi się przed nimi otworzyć. Skóra na mojej bliźnie, rozgwieździe rozpostartej na lewej powiece i policzku, rwie bardziej niż zwykle. Strząsam na twarz długą grzywkę i wyjmuję spod bluzki łańcuszek, na którym noszę obrączkę mamy. Oczywiście znam powód, dla którego trzy lata po jej śmierci każda myśl o niej boli jak nóż wbity w żebra. Z tego samego powodu z mojej początkowej grupy ostałam się tylko ja jedna. Większość ludzi przychodzi tu na terapię, ja przychodzę za karę. Jocelyn podnosi rękę. - Zgłaszam sprzeciw. Rumienię się jeszcze bardziej, pewna, że mówi o mnie, ale zaraz widzę, że wpatruje się w urnę na kolanach pani Dombrowski. - To obrzydliwe! - dodaje Joselyn. - Nie mieliśmy przynosić czegoś martwego, tylko wspomnienie. - On nie jest czymś, lecz kimś - prostuje pani Dom - browski. - Ja tam nie chcę być skremowany - wtrąca Stuart. - Mam koszmary, że płonę żywcem.

- Jeśli chcesz wiedzieć, kremacja polega na tym, że cię palą, kiedy już nie żyjesz - oznajmia Jocelyn, a pani Dombrowski wybucha płaczem. Sięgam po chusteczki i jej podaję. Kiedy Marge uprzejmie, ale stanowczo przypomina Jocelyn o panujących zasadach, wstaję i wychodzę do łazienki. Dorastałam w przekonaniu, że strata ma pozytywny wymiar. Mama mówiła, że dzięki niej poznała miłość swego życia. Zostawiła w restauracji torebkę; kucharz znalazł zgubę i postanowił oddać ją właścicielce. Zadzwonił, lecz nie zastał jej w domu, i przekazał wiadomość współlokatorce. Kiedy mama oddzwoniła, odebrała jakaś kobieta i podała słuchawkę mojemu ojcu. Spotkali się i mama zrozumiała, że ma przed sobą mężczyznę swojego życia... ale wiedziała, że ten mężczyzna mieszka z kobietą. Która okazała się jego siostrą. Tata zmarł na atak serca, kiedy miałam dziewiętnaście lat. Jedyny sposób na pogodzenie się ze śmiercią matki, która nastąpiła trzy lata później, to wmówić sobie, że teraz są znowu razem. W łazience odsuwam włosy z twarzy. Blizna jest dziś srebrzysta i pofałdowana jak kreza. Gdyby nie opadająca powieka i naciągnięta skóra, na pierwszy rzut oka nic nie widać - tak przynajmniej twierdzi moja przyjaciółka Mary. Ale ludzie zauważają. Po prostu uprzejmość nie pozwala im o tym wspomnieć, chyba że mają poniżej czterech lat, nadal są szczerzy aż do bólu i wytykają mnie palcem, pytając mamę, co się stało z buzią tej pani. Rana się zagoiła, lecz wciąż widzę ją taką, jaka była po wypadku: czerwoną i obrzmiałą szramę zaburzającą symetrię twarzy. Pod tym względem przypominam ano - rektyczkę, która waży czterdzieści pięć kilo, ale w lustrze widzi grubaskę. Nawet nie nazwałabym tego blizną. To mapa niepowodzeń mojego życia. Wychodząc z łazienki, omal nie przewracam staruszka. Jest niższy ode mnie; widzę łysinę prześwitującą na czubku głowy zza białych włosów. - Znów się spóźniłem - mówi z obcym akcentem. - Zgubiłem się. Jak my wszyscy. Po to tu przychodzimy, uczepieni tego, co straciliśmy. Ten starszy pan jest nowy, przychodzi dopiero od dwóch tygodni. Jeszcze się nie odezwał. Ale wiedziałam, że go znam, choć nie pamiętałam skąd. Teraz już wiem. Piekarnia. Często przychodzi z jamnikiem, zamawia świeżą bułkę z masłem i czarną kawę. Godzinami pisze w czarnym notesiku, a pies śpi u jego stóp. Kiedy wchodzimy do sali, Jocelyn prezentuje swoją pamiątkę: sponiewierany, nadgryziony gnat.

- Znalazłam tę kość pod tapczanem, kiedy uśpiliśmy Lolę. - Po co tu przychodzisz? - nie wytrzymuje Stuart. - To był tylko pies! Jocelyn mruży oczy. - Przynajmniej nie odlałam go w brązie. Zaczynają się kłócić, a ja i staruszek siadamy w kręgu. Marge korzysta z okazji. - Pan Weber - mówi. - Witamy. Jocelyn właśnie opowiadała nam, ile dla niej znaczył jej ulubieniec. Czy miał pan kiedyś ukochane zwierzę? Myślę o suczce, z którą przychodzi do piekarni. Dzieli się z nią bulką, pół na pół. Starszy pan milczy. Chyli głowę, jakby niewidzialna siła wciskała go w krzesło. Poznaję tę postawę, to pragnienie, by zapaść się pod ziemię. - Można kochać zwierzę bardziej niż niektórych ludzi - mówię nagle, zadziwiając samą siebie. Wszyscy milkną, bo w przeciwieństwie do pozostałych rzadko dobrowolnie zabieram głos. - Nieważne, co zostawia w nas dziurę. Grunt, że tam jest. Staruszek z wolna podnosi głowę. Czuję przez grzywkę jego wzrok. - Panie Weber. - Marge też to zauważa. - Przyniósł pan jakąś pamiątkę...? On potrząsa głową, jego niebieskie oczy nie zdradzają nic. Marge uszanowuje jego milczenie, pozwala mu wybrzmieć. Niektórzy przychodzą tu się wygadać, a inni pomilczeć. Ale cisza bije jak serce. Jest ogłuszająca. Oto paradoks straty: jak coś, czego już nie ma, tak bardzo może nam ciążyć? Po upływie godziny Marge dziękuje nam za przybycie, po czym składamy krzesła i zbieramy papierowe talerze i serwetki na makulaturę. Pakuję resztę babeczek i oddaję je Stuartowi, bo nie ma sensu wieźć ich z powrotem do piekarni. Potem wychodzę, muszę wracać do pracy. Jak ktoś cale życie mieszka w New Hampshire, tak jak ja, potrafi wyczuć najlżejszą zmianę w pogodzie. Panuje skwar, lecz na niebie widnieje zapowiedź burzy wypisana niewidzialnym atramentem. - Przepraszam... Odwracam się. Pan Weber stoi plecami do kościoła episkopalnego, w którym odbywają się nasze spotkania. Mimo upału ma na sobie koszulę z długimi rękawami, zapiętą pod szyję, i wąski krawat. - Miło, że wstawiłaś się za tą dziewczyną. „Dziewczyną” wymawia „dziefffczyną”. Uciekam wzrokiem.

- Dzięki. - Jesteś Sage? Dobre pytanie. Owszem, mam tak na imię, lecz drugie znaczenie tego słowa* w moim przypadku nigdy nie znalazło zastosowania. W moim życiu bywały chwile, gdy emocje brały górę nad rozsądkiem. - Tak - potwierdzam. Niezręczna cisza puchnie między nami jak zaczyn. - Ta grupa... długo tu przychodzisz? Nie wiem, czy powinnam przyjąć postawę obronną. - Tak - mówię. - Pomaga ci? Gdyby pomagała, już by mnie tu nie było. * Sage (ang). - szałwia; mądry, roztropny. Również imię żeńskie. - To naprawdę mili ludzie. Po prostu każdy myśli czasem, że cierpi bardziej niż inni - Rzadko się odzywasz - ciągnie pan Weber. - Ale jak już coś powiesz... mówisz jak poetka. Potrząsam głową. - Jestem piekarzem. - Jedno drugiego nie wyklucza, prawda? - rzuca i odchodzi powolnym krokiem. Wpadam zdyszana do piekarni, gdzie moja szefowa leży pod sufitem. - Przepraszam za spóźnienie - kajam się. - Kapliczka zapchana i jakiś dureń zajął cadillakiem moje miejsce. Mary zmontowała rusztowanie, na którym w pozycji leżącej maluje sufit piekarni. - Zapewne masz na myśli biskupa - mówi. - Wstąpił przejazdem. Powiedział, że twój chleb oliwkowy jest niebiański, a to w jego ustach nie byle jaki komplement. W poprzednim życiu Mary DeAngelis była siostrą Mary Robert. Miała dobrą rękę do roślin i zasłynęła pieczą nad ogrodem w swoim klasztorze w Maryland. Którejś Wielkanocy, na dźwięk słów „Chrystus powstał”, zerwała się z ławki i wyszła z katedry. Wystąpiła z zakonu, prze - farbowała włosy na różowo i zjeździła Appalachy. Gdzieś na szlaku prezydenckim objawi! jej się Jezus i powiedział, że jest wiele dusz do wykarmienia. Pół roku później u stóp sanktuarium Naszej Pani Litościwej w Westerbrook w stanie New Hampshire otworzyła Nasz Chleb Powszedni. Sanktuarium ma sześć i pól hektara gruntu, jest tu grota medytacyjna, anioł pokoju, droga krzyżowa, a także święte schody. Jest też sklep z dewocjonaliami oraz literaturą i muzyką religijną, ale pielgrzymi zwykle przyjeżdżają oglądać dwustumetrowy różaniec z bloków granitu złączonych łańcuchami.

Modlono się tu o pomyślną aurę; interesy cierpiały dotkliwie podczas ostrych zim Nowej Anglii. Stanowiło to punkt wyjścia strategii marketingowej Mary: cóż może być bardziej świeckiego niż świeżo upieczony chleb? Dlaczego nie zwiększyć dochodów sanktuarium dzięki piekarni, która przyciągnie zarówno niewierzących, jak i wiernych? Problem polegał na tym, że nie umiała piec. Tu ja wchodzę na scenę. Zaczęłam piec, gdy miałam dziewiętnaście lat i nieoczekiwanie zmarł mój ojciec. Byłam w college’u; pojechałam do domu na pogrzeb i wróciłam, ale nic nie było już takie jak dawniej. Patrzyłam na tekst w podręcznikach, jakby napisano je w obcym języku. Nie czułam się na siłach, żeby wstać z łóżka i pójść na zajęcia. Opuściłam jeden egzamin, potem drugi. Przestałam oddawać prace na zaliczenie. Pewnej nocy obudziłam się w akademiku i poczułam zapach mąki - tak intensywny, jakbym się w niej wytarzała. Wzięłam prysznic, lecz towarzyszył mi nadal. Przypominał mi niedzielne poranki z dzieciństwa, gdy budziła mnie woń pieczonych bułeczek. Tato próbował przekazać swoją wiedzę mnie i siostrom, ale byłyśmy zbyt zajęte szkołą, chłopcami i hokejem na trawie, żeby go słuchać. Tak przynajmniej myślałam, póki nie zaczęłam nocą zakradać się do stołówki i piec chleba. Zostawiałam bochenki jak podrzutki na progach gabinetów profesorów, których podziwiałam, i pokojów chłopców o tak pięknych uśmiechach, że traciłam mowę z wrażenia. Ozdobiłam podium sali wykładowej wieńcem bułek na zakwasie i wsunęłam chałkę do torebki kucharki, która uparcie mnie dokarmiała, twierdząc, że jestem za chuda. W dniu, gdy dowiedziałam się od promotor - ki, że zawaliłam trzy na cztery przedmioty, nie miałam na swoją obronę nic prócz miodowej bagietki z anyżem, wytrawnego mariażu słodyczy z goryczą. Matka przyjechała bez zapowiedzi. Rozgościła się w moim pokoju i wzięła w swoje ręce moją rzeczywistość, począwszy od dokarmiania, a zakończywszy na odprowadzaniu mnie na zajęcia i odpytywaniu z lektur. „Jeśli ja się nie poddałam, ty też wytrzymasz” - powiedziała. Dostałam warunek, ale skończyłam studia. Kiedy szłam po odbiór dyplomu, mama wstała i gwizdnęła na palcach. A potem wszystko diabli wzięli. Często o tym myślę - człowiek pnie się na szczyt i zaraz nagle spada na samo dno. Roztrząsam, co mogłam zrobić inaczej i czy sprawy przyjęłyby wówczas inny obrót. Ale myślenie nic nie zmienia, prawda? Dlatego później, wciąż z przekrwionymi oczami, połatana jak Frankenstein, udzieliłam matce tej samej rady, której ona udzieliła mnie: „Jeśli ja się nie

poddałam, ty też wytrzymasz”. I na początku wytrzymała. Trwało to pół roku; gasła powoli, ale nieubłaganie. Całymi dniami przesiadywałam przy jej szpitalnym łóżku, nocami szłam do domu odpocząć. Ale nie odpoczywałam. Znowu zaczęłam piec - to była jedyna znana mi terapia. Zanosiłam kunsztowne bochenki lekarzom. Robiłam precle dla pielęgniarek. Dla mamy piekłam jej ulubione drożdżówki, cynamonowe, z grubą warstwą lukru. Przynosiłam je dzień w dzień, ale nawet nie spróbowała. Dopiero Marge, prowadząca grupy wsparcia, podsunęła mi pomysł ze znalezieniem pracy w celu stworzenia pewnej rutyny. Powiedziała: „Jeśli nie możesz inaczej, udawaj, że radzisz sobie w życiu”. Ale ja nie mogłam znieść myśli o pracy w biały dzień, gdy wszyscy będą się na mnie gapić. Zawsze byłam nieśmiała, teraz stałam się odludkiem. Mary twierdzi, że zesłała mnie boska opatrzność (mówi o sobie, że jest zakonnicą na odwyku, ale tak naprawdę porzuciła tylko habit, nie wiarę). Ja nie wierzę w Boga, po prostu traf chciał, że po rozmowie z Marge natknęłam się na ogłoszenie - Mary szukała piekarza, który pracuje nocami, sam, i ulatnia się wraz z nadejściem pierwszych klientów. W czasie rozmowy kwalifikacyjnej nie czepiała się mojego braku doświadczenia i referencji. A co najważniejsze, rzuciła okiem na moją bliznę i powiedziała: „Powiesz mi, jeśli zechcesz”. I na tym stanęło. Później, przy bliższym poznaniu zrozumiałam, że podczas pracy w ogrodzie Mary nie widzi nasion, tylko wyobraża sobie rośliny, którymi się staną. Myślę, że tak samo odniosła się do mnie. Mogę dziękować losowi jedynie za to, że moja matka tego nie doczekała. Rodzice byli wyznania mojżeszowego. Moje siostry, Pepper i Saffron, miały bat micwę. I choć sprzedawaliśmy zarówno bajgle, chalki, jak i wielkanocne bułki z krzyżykiem, a kawiarnia działająca przy piekarni nosiła nazwę Łono Abrahama, matka powiedziałaby jak w banku: „Tyle jest na świecie piekarni... co cię napadło, żeby pracować dla sziksy?”. Ale ona pierwsza powiedziałaby też, że dobrzy ludzie to dobrzy ludzie i nie ma to nic wspólnego z religią. Już ona wie, gdziekolwiek teraz jest, ile razy Mary zastawała mnie w kuchni we łzach i opóźniała otwarcie piekarni, dopóki się nie pozbierałam. Wie, że w rocznicę jej śmierci Mary przeznacza całodzienny zysk na Ha - dassah*. I że Mary jest jedyną osobą, przed którą nie staram się ukryć blizny. To nie tylko moja przełożona, ale też najbliższa przyjaciółka i chciałabym wierzyć, że mama przywiązywałaby do tego większą wagę niż do jej wyznania. Kleks fioletowej farby ląduje obok mojej stopy i podnoszę wzrok. Mary uwiecznia kolejną ze swoich wizji. Doświadcza ich regularnie - co najmniej trzy razy w roku - i zwykle

wnoszą jakąś zmianę w nasz wystrój lub menu. Jedną z takich wizji była kawiarnia, a także oranżeria z rzędami delikatnych orchidei o kwiatach udrapowanych jak sznury pereł na bujnych pnączach. Jednej zimy zorganizowała w Chlebie Powszednim klub robienia na drutach, a w kolejnym roku zajęcia jogi. „Głód - powtarza mi przy każdej okazji - płynie z głowy, a nie brzucha”. Innymi słowy, Mary tak naprawdę prowadzi społeczność, a nie kawiarnię. Na ścianach widnieją niektóre z jej aforyzmów: „Szukajcie, a znajdziecie”, „Ci, którzy błądzą, odnajdą drogę”, „Liczą się nie lata w twoim życiu, ale życie w twoich latach”. Czasem się zastanawiam, czy faktycznie wyśniła te komunały, czy przepisuje je z Tshirtów. * Hadassah - Kobieca Syjonistyczna Organizacja Ameryki. Ale to chyba nie ma większego znaczenia, jeśli klienci lubią je czytać. Dziś maluje na suficie anioła w lennonkach. - I co myślisz? - pyta. - Że Yoko Ono pozwie cię o prawa autorskie - kwituję. Rocco, nasz barista, wyciera kontuar. - John był genialny - mówi. - Gdyby wtedy nie zginął / Lepszy byłby świat. Rocco ma dwadzieścia dziewięć lat, przedwcześnie posiwiałe dredy i mówi tylko haiku. Bo tak ma, jak wyjaśnił Mary, zgłosiwszy się w sprawie pracy. Mary postanowiła przymknąć oko na tę werbalną odchyłkę z uwagi na cuda, jakie wyczynia z pianką, a dokładnie zawijasy na wierzchu latte i mochaccino. Umie tworzyć paprocie, serca, jednorożce, Lady Gagę, pajęczynki, a raz, na urodziny Mary, zafasował nawet portret Benedykta XVI. Ja tam lubię go z innego powodu: Rocco dla zasady nie patrzy ludziom w oczy. Twierdzi, że w ten sposób ktoś może skraść nam duszę. Święta prawda. - Nie ma bagietek - dodaje pod moim adresem. - Tłum mało mnie nie zagryzł. - Milknie, w myślach liczy sylaby. - Dzisiaj zrób więcej. Mary wyplątuje się z rusztowania. - Jak było na spotkaniu? - Jak zawsze. Od rana macie taki spokój? Miękko ląduje na posadzce. - Nie, mieliśmy najazd przedszkolaków i dobry lunch. - Wstaje, otrzepuje ręce o nogawki dżinsów, po czym idzie za mną do kuchni. - A propos, szatan dzwonił.

- Niech zgadnę. Chce zamówić tort urodzinowy dla Josepha Kony’ego*? - Mówiąc „szatan” - ciągnie Mary, jakby nie usłyszała - mam na myśli Adama. Adam to mój chłopak. W pewnym sensie, bo przy okazji jest czyimś mężem. - Nie jest taki zły. - Jest powalający, Sage, a do tego destrukcyjny emocjonalnie. Jak to szatan... - Mary wzrusza ramionami. - Zostawiam Rocco na barykadzie i idę popielić. - Nie jest zatrudniona w sanktuarium, ale nikomu nie przeszkadza, że była zakonnica ze smykałką do roślin dba o zieleń. Praca w ogrodzie - grabienie, sadzenie i walka z chwastami - to dla niej relaks. Czasem odnoszę wrażenie, że Mary wcale nie sypia, tylko ulega procesom fotosyntezy, jak jej ukochani podopieczni. Jakby funkcjonowała na wyższych obrotach niż pozostali śmiertelnicy; ważka to przy niej ślimak. - Mlecze planują zamach stanu. - Baw się dobrze. - Wkładam fartuch i obmyślam plan działania na nadchodzący wieczór. W piekarni mam wielkie mieszadło, bo piekę wiele bochenków naraz. Mam zakwas przechowywany w starannie oznaczonych pojemnikach. Korzystam z Excela, żeby obliczyć proporcje, i zawsze wychodzi mi ponad sto procent. Ale moje ulubione narzędzia to miska, drewniana łyżka i cztery składniki: mąka, woda, drożdże i sól. Prócz nich potrzeba tylko czasu. * Joseph Kony - ugandyjski zbrodniarz wojenny. Pieczenie chleba to nie lada wyczyn. Człowiek nie tylko się nauwija przy sprawdzaniu rosnących bochenków, mieszaniu składników i targaniu naczyń, ale musi się nieźle napocić, żeby aktywować gluten w rozczynie. Nawet ludzie, którzy nie umieją odróżnić zaczynu poolish od biga, wiedzą, że ciasto na chleb trzeba wyrobić. Ugnieść, ile wlezie, na omączonej stolnicy. Zrób to jak należy, a uwolnisz białko zwane glutenem, odpowiedzialne za późniejszą strukturę. Po siedmiu, ośmiu minutach - w ciągu których zdążysz sporządzić w myślach listę spraw do załatwienia lub przeanalizować rozmowę z ukochanym - zmienia się konsystencja ciasta. Staje się sprężyste, gładkie i spójne. Wtedy trzeba zostawić je w spokoju. Ktoś powie, że idealizuję, ale ja uwielbiam to, że chleb musi poleżako - wać, z dala od dotyku, hałasu i zawirowań, żeby dojrzeć. Muszę przyznać, że często czuję się podobnie. Piekarska doba może paść człowiekowi na głowę. Kiedy zaczynam pracę o piątej po południu i haruję do świtu, słyszę każde tyknięcie zegara nad piecem i widzę kątem oka ruch w półmroku. Nie poznaję własnego głosu i nabieram poczucia, że jestem ostatnią żyjącą

osobą na świecie. Nie bez kozery większość morderstw zdarza się nocą. Tym z nas, którzy ożywają po zmroku, świat wydaje się inny. Bardziej kruchy i nierzeczywisty od tego, który zamieszkują pozostali śmiertelnicy. Tak długo żyję na odwrót, że dziś bez problemu kładę się o świcie i wstaję o zachodzie słońca. W praktyce oznacza to zwykle około sześciu godzin snu, ale zawód piekarza to egzystencja na marginesie, za którą jestem wdzięczna z całego serca. Widuję sprzedawców z nocnej zmiany, kasjerów z całodobowych punktów obsługi, pielęgniarki. No i oczywiście Mary i Rocco tuż przed zamknięciem piekarni. Zamykają mnie jak królową w bajce o Titelitury, ale nie przędę złotych nici ze słomy, tylko wyczarowuję bochenki, mnóstwo bochenków, które zajmują wszystkie blaty i półki. Nigdy nie byłam towarzyska, teraz zdecydowanie wolę samotność. Ten układ bardzo mi odpowiada: pracuję sama, a Mary ma za zadanie rozmawiać z klientami i zachęcać ich do kolejnych wizyt. Ja się ukrywam. Pieczenie to dla mnie forma medytacji. Czerpię przyjemność z dzielenia wielkich pecyn ciasta i odważania ich na bochenki. Uwielbiam, jak wąż bagietki drży pod moimi dłońmi, gdy nadaję mu kształt. Kocham westchnienie, które wydaje wyrośnięty chleb, kiedy wbijam pięść w ciasto. Lubię wysiłek towarzyszący wyrabianiu. I świadomość, że nikt nie będzie mi zawracał gitary. Biorę się do wyrabiania tych czterdziestu pięciu kilogramów pieczywa, które produkuję co noc, po czym słyszę, jak Mary wraca z ogrodu i zamyka sklep. Płuczę ręce w zlewozmywaku, ściągam czepek, który wkładam do pracy, i przechodzę do głównego pomieszczenia. Rocco zapina kurtkę motocyklową. Widzę przez szybę, jak błyskawica przecina sine niebo. - Do zobaczenia - mówi Rocco. - Jeśli dnia dożyjemy. / Śmierć to zagadka. Słyszę szczekanie i odwracam się ze zdziwieniem. W kawiarni zamarudził pan Weber z mojej grupy wsparcia, ze swoim pieskiem. Mary dotrzymuje mu towarzystwa i popija herbatę. Na mój widok staruszek podnosi się z wysiłkiem i kłania niezdarnie. - Witam ponownie. - Znasz Josefa? - pyta Mary. Grupa wsparcia jest jak AA - nie wypada nikogo „zdemaskować” bez jego zgody. - Poznaliśmy się. - Strząsam grzywkę na twarz. Jamnik podchodzi bliżej i liże plamę mąki na moich spodniach. - Eva, jak ty się zachowujesz? - karci psa właściciel.

- Nic nie szkodzi - odpowiadam i kucam, żeby psiaka pogłaskać. Zwierzęta się nie gapią. Pan Weber wstaje z krzesła. - Zatrzymuję cię - mówi do Mary. - Bynajmniej. Miło, że wpadłeś. - Zerka na jego prawie pełny kubek. Nie wiem, co mnie tknęło, przecież mam tyle pracy. Ale właśnie zaczęło padać, leje jak z cebra. Na parkingu stoi tylko harley Mary i prius Rocco, co oznacza, że pan Weber pójdzie na piechotę lub czeka na autobus. - Proszę zostać do przyjazdu autobusu - mówię. - Nie, nie - oponuje pan Weber. - Nie chcę się narzucać. - Nalegam - dodaje Mary. Starszy pan z wdzięcznością kiwa głową i znowu siada. Oburącz ujmuje kubek, a Eva układa się na jego stopie i przymyka oczy. - Miłej nocki - mówi do mnie Mary. -1 pieczenia. Ale zamiast zostać z panem Weberem, idę za nią na zaplecze, gdzie trzyma deszczowe rzeczy na motor. - Nie będę po nim zmywać. - Dobrze. - Mary podnosi wzrok znad skórzanych spodni. - Klienci to nie moja specjalność. - Gdy o siódmej rano, po nocy w oderwaniu od świata wymykam się z piekarni, widok biznesmenów kupujących croissanty i gospodyń domowych wsuwających bochenki do siatek wielokrotnego użytku zawsze budzi we mnie pewne zdziwienie. Przypuszczam, że podobnie czuje się pacjent po śmierci klinicznej, siłą przywrócony do życia - nadmiar bodźców musi być przytłaczający. - Sama go zaprosiłaś - zauważa Mary. - Nic o nim nie wiem. A jeśli zechce nas obrabować? Albo jeszcze gorzej? - Sage, on ma po dziewięćdziesiątce. Myślisz, że przegryzie ci gardło sztuczną szczęką? - Mary potrząsa głową. - Josef Weber to chodząca dobroć. Wszyscy w Wester - brook go znają. Trenował dziecięcą drużynę baseballową, organizował sprzątanie parku Riverhead, wiele lat uczył niemieckiego w naszym liceum. Jest dla wszystkich jak przybrany dziadek. Raczej nie zakradnie się cichaczem do kuchni i nie wbije ci noża w plecy. - W życiu o nim nie słyszałam - mamroczę. - Bo mieszkasz w mysiej dziurze. - Raczej w kuchni. - Gdy człowiek pracuje nocą i śpi w dzień, nie ma czasu na gazety i telewizję. Upłynęły trzy dni, zanim dowiedziałam się o śmierci Osamy bin Ladena.

- Dobranoc. - Mary przytula mnie na pożegnanie. - Josef jest nieszkodliwy. Serio. Najwyżej cię zagada na śmierć. Wychodzi tylnym wyjściem. Kuli się pod rzęsistą ulewą i macha do mnie, nie oglądając się do tylu. Zamykam za nią drzwi i przekręcam klucz. Kiedy wracam na salę, pan Weber zdążył już dopić herbatę. Jamniczka leży mu na kolanach. - Przepraszam - mówię. - Sprawy zawodowe. - Nie musisz ze mną siedzieć. Wiem, że masz dużo pracy. Muszę uformować sto chlebów, ugotować i upiec bajgle oraz nafaszerować cebulaki. Tak, można powiedzieć, że jestem zajęta. Ale ku swojemu zdumieniu mówię: - Praca może chwilę zaczekać. Pan Weber wskazuje krzesło. - Wobec tego proszę. Siadaj. Siadam, lecz zerkam na zegarek. Minutnik zadzwoni za trzy minuty, będę musiała wrócić do kuchni. - Ale mamy pogodę - zagajam. - Pogoda była rano - odpowiada pan Weber. Słowa brzmią, jakby je nawlekał na sznurek: starannie, jedno za drugim. - Teraz mamy niepogodę. - Patrzy na mnie. - Kogo straciłaś? Odwzajemniam spojrzenie. W myśl obowiązujących zasad na spotkaniach nie zmuszamy do zwierzeń tych, którzy nie są gotowi. Pan Weber z pewnością nie był gotowy, więc nieładnie, że pyta, skoro sam uchylił się od odpowiedzi. No ale nie jesteśmy na spotkaniu. - Matkę - odpowiadam i mówię mu to, co powiedziałam pozostałym: - Rak. Kiwa głową. - Wyrazy współczucia - mówi sztywno. - A pan? - pytam. Potrząsa głową. - Nie sposób zliczyć. Nawet nie wiem, co na to odpowiedzieć. Babcia często powtarza, że w jej wieku znajomi padają jak muchy. Przypuszczam, że pan Weber mógłby się pod tym podpisać. - Od dawna jesteś piekarzem? - Parę lat. - Dziwny zawód dla kobiety. Niezbyt towarzyski.

Czy on widział, jak ja wyglądam? - Mnie pasuje. - Jesteś w tym bardzo dobra. - Każdy potrafi upiec chleb - kwituję. - Ale nie każdy umie zrobić to jak należy. Z kuchni dobiega brzęczenie; budzi Evę, która zaczyna ujadać. Niemal w tej samej chwili widać reflektory autobusu, który podjeżdża na przystanek. - Dziękuję, że pozwoliłaś mi zostać. - Nie ma sprawy, panie Weber. Twarz mu łagodnieje. - Proszę, mów mi Josef. - Chowa psa za pazuchę i otwiera parasol. - Proszę jeszcze zajrzeć - rzucam, bo tego chciałaby Mary. - Jutro - obiecuje, jakbyśmy umawiali się na spotkanie. I wychodzi, mrużąc oczy w halogenowych światłach. Wbrew swoim zapowiedziom zbieram brudne naczynia i widzę, że pan Weber - Josef - zostawił na stoliku notesik, w którym zawsze coś zapisuje. Łapię notes ściągnięty gumką i wybiegam na deszcz. I natychmiast wpadam po kostki w kałużę. - Josef! - Włosy kleją mi się do czoła. Staruszek odwraca się, spod płaszcza lśnią paciorkowate psie oczy. - Zostawiłeś. Podaję mu notes. - Dziękuję - mówi i wsuwa go do kieszeni. - Nie wiem, co bym bez niego zrobił. - Osłania mnie parasolem. - Piszesz powieść? - zgaduję. Odkąd Mary zainstalowała w kawiarni darmowy Internet, bywają u nas tabuny niedoszłych pisarzy. Robi zdziwioną minę. - Ależ skąd. Zapisuję w nim moje myśli, inaczej mi uciekają. Na przykład, jeśli nie zapiszę, że lubię twoje kajzerki, następnym razem zapomnę je zamówić. - Większości przydałby się taki notes. Kierowca trąbi. Odwracamy się w tamtą stronę i odruchowo zasłaniam twarz. Josef klepie się po kieszeni. - Grunt to nie zapomnieć - mówi. Adam zaczął naszą znajomość od komplementów - aż dziw, że od razu nie załapałam, że ściemnia.

Poznałam go w najgorszym dniu mojego życia, kiedy umarła mama. Jest przedsiębiorcą pogrzebowym w zakładzie, do którego zadzwoniła moja siostra Pepper. Jak przez mgłę pamiętam, że objaśnił nam procedurę, pokazał trumny. Ale po raz pierwszy zwróciłam na niego uwagę po tym, jak urządziłam scenę na pogrzebie. Wiedziałyśmy z siostrami, że ulubioną piosenką mamy była Gdzieś nad tęczą. Pepper i Saffron chciały wynająć wokalistkę, żeby ją zaśpiewała, ale ja miałam inne plany. Nie chodziło o samą piosenkę, mama przepadała za konkretną aranżacją. Poza tym obiecałam jej, że na pogrzebie zaśpiewa Judy Garland. - Pobudka, Sage - usadziła mnie Pepper. - Judy Garland nie przyjmuje zleceń z zaświatów. W końcu siostry daty za wygraną - głównie dlatego, że przemyciłam to jako jedno z ostatnich życzeń mamy. Moim zadaniem było przekazanie płyty dyrektorowi zakładu pogrzebowego - czyli Adamowi. Ściągnęłam piosenkę ze ścieżki dźwiękowej Czarnoksiężnika z Oz z iTunes. I na początku uroczystości melodia buchnęła z głośników. Niestety, nie była to Gdzieś nad tęczą, tylko piosenka Manczkinów - Ding dong! Czarownica nie żyje. Pepper się rozpłakała. Saffron z nerwów musiała wyjść. A ja ryknęłam śmiechem. Sama nie wiem dlaczego. Po prostu śmiech trysnął ze mnie jak snop iskier. I nagle wszyscy zgromadzeni utkwili wzrok we mnie, rozchichotanej dziewczynie o twarzy pękniętej na pół. - Sage, jak mogłaś?! - syknęła Pepper. Spanikowana zerwałam się z ławki, zrobiłam dwa kroki i zemdlałam. Odzyskałam przytomność w biurze Adama. Klęczał obok tapczanu z mokrym kompresem, który przyciskał mi do blizny. Odsunęłam się natychmiast, zasłaniając ręką lewą stronę twarzy. - Wiesz co - zaczął, jakby podejmował przerwany wątek - w mojej branży nie ma tajemnic. Wiem, kto miał operację plastyczną, kto stracił pierś. Wiem, komu wycięto wyrostek i kto miał przepuklinę. Z każdą blizną wiąże się jakaś historia. Poza tym - doda! - to nie była pierwsza rzecz, którą w tobie zauważyłem. - Jasne. Położył mi dłoń na ramieniu. - Najpierw zauważyłem, że jesteś ładna. Miał płowe włosy i piwne oczy. Czułam ciepło bijące od jego dłoni. Nigdy nie

grzeszyłam urodą, zanim to się stało, a tym bardziej później. Potrząsnęłam głową. - Od wczoraj nic nie jadłam... - powiedziałam. - Muszę tam wrócić... - Spokojnie. Zaproponowałem kwadrans przerwy. - Adam się zawahał. - Chcesz rzucić okiem na utwory z mojego iPoda? - Mogłabym przysiąc, że ściągnęłam właściwą piosenkę. Siostry mnie znienawidzą. - Widywałem gorsze rzeczy - odparł Adam. - Wątpię. - Kiedyś widziałem, jak pijana kochanka wlazła do trumny zmarłego, a żona wywlokła ją stamtąd i znokautowała. Wytrzeszczyłam oczy. - Serio? - Tak. A to...? - Wzruszył ramionami. - Małe piwo. - Ale ja się śmiałam! - Mnóstwo ludzi śmieje się na pogrzebach. Nie jesteśmy oswojeni ze śmiercią, to odruch. Zresztą dam głowę, że twoja matka wolałaby, abyś uczciła jej pamięć śmiechem, niż tonęła we łzach. - Pewnie też by się uśmiała - wyszeptałam. - No widzisz. - Adam oddał mi płytę. Potrząsnęłam głową. - Proszę to zatrzymać. Na wypadek pogrzebu Naomi Campbell. Adam uśmiechnął się szeroko. - Założę się, że to też rozbawiłoby twoją mamę. Tydzień po pogrzebie zadzwonił z pytaniem, jak się trzymam. Uznałam to za dziwne z dwóch powodów - po pierwsze, nigdy nie słyszałam o podobnych praktykach ze strony zakładów pogrzebowych, a po drugie, zatrudniła go Pepper, nie ja. Jego troska tak mnie ujęła, że upiekłam szybką babkę i zawiozłam mu do pracy. Liczyłam, że go nie zastanę, lecz jak się okazało, był na miejscu. Spytał, czy mam czas na kawę. Musicie wiedzieć, że nawet wtedy miał na palcu obrączkę. Innymi słowy, wiedziałam, w co się pakuję. Dodam na swoją obronę, że po tym, co mnie spotkało, straciłam nadzieję na wielbiciela, tymczasem oto miałam go na wyciągnięcie ręki. I nieważne, że był zajęty. Lepszy wróbel w garści, szeptał głos w mojej głowie. Bierz, co ci dają; nikt inny cię nie zechce. Wiedziałam, że nie powinnam angażować się w związek z żonatym mężczyzną, ale to nie przeszkodziło mi się w nim zakochać i marzyć, że on tę miłość odwzajemni. Pogodziłam

się z myślą, że będę samotna do końca życia. Nawet gdybym poznała kogoś, kto deklarowałby obojętność wobec szpecącej mnie blizny, skąd pewność co do jego pobudek? Miłość nietrudno pomylić z litością, a ja nigdy nie znałam się na ludziach. Związek z Adamem był ukradkowy, toczył się za zamkniętymi drzwiami. Inaczej mówiąc, bardzo mi pasował. Zanim powiecie, że to obrzydliwe pozwalać się dotykać komuś, kto balsamuje zwłoki, pozwólcie, że wyprowadzę was z błędu. Wszyscy zmarli - z uwzględnieniem mojej matki - mieliby szczęście, gdyby zawsze obchodzono się z nimi tak delikatnie. Czasem myślę, że obcowanie ze zmarłymi pozwoliło Adamowi w pełni docenić cud żywego ciała. Gdy się kochamy, on dotyka pulsujących miejsc na mojej szyi, nadgarstkach, pod kolanami - wszędzie tam, gdzie tętni krew. Kiedy do mnie przychodzi, poświęcam godzinę lub dwie snu, żeby z nim być. Może się wymykać o różnych porach z uwagi na charakter pracy, która wymaga od niego całodobowej gotowości. I dlatego jego nieobecność nie wzbudza podejrzeń żony. - Shannon chyba wie - oznajmia dzisiaj, kiedy leżę w jego ramionach. - Coś ty?! - Czuję, jakbym stała na skraju zamglonej przepaści. - Znalazłem dziś nową naklejkę na bagażniku. Z napisem ŻONA MNIE?. - Skąd wiesz, że ona ją nalepiła? - Bo ja tego nie zrobiłem. Zastanawiam się chwilę. - Może to nie przejaw sarkazmu, tylko błogiej nieświadomości. Dom pogrzebowy od pięćdziesięciu lat należy do rodziny jego żony. Adam ożenił się ze swoją długoletnią sympatią z liceum. Co najmniej dwa razy w tygodniu zapewnia mnie, że rzuci Shannon, ale ja wiem, że to nieprawda. Po pierwsze, musiałby rzucić pracę. A po drugie, zostawiłby nie tylko Shannon, lecz również Grace i Bryana, swoje bliźnięta. Kiedy o nich mówi, głos mu się zmienia. Chciałabym, żeby o mnie mówił tak samo. Rzecz w tym, że o mnie pewnie wcale nie mówi. No bo komu miałby opowiadać o swoim romansie? Ja powiedziałam tylko Mary, która zachowuje się tak, jakby Adam mnie uwiódł, choć oboje zawiniliśmy w równym stopniu. - Wyjedźmy na weekend - proponuję. W niedziele nie pracuję, w poniedziałki piekarnia jest zamknięta. Moglibyśmy zniknąć na dwadzieścia cztery cudowne godziny, zamiast ukrywać się w moim pokoju za zaciągniętymi zasłonami, podczas gdy jego samochód - z nową naklejką - stoi ulicę dalej pod chińską restauracją.

Kiedyś Shannon przyszła do piekarni. Zobaczyłam ją przez otwarte okno między kuchnią a sklepem. Wiedziałam, że to ona, bo oglądałam zdjęcia na facebookowym profilu Adama. Byłam pewna, że przyszła mi nagadać, ale kupiła pumpernikiel i poszła. Mary zastała mnie na podłodze w kuchni, osłabłą z ulgi. Gdy opowiedziałam jej o Adamie, zadała mi tylko jedno pytanie: „Kochasz go?”. „Tak”. „Nieprawda. Kochasz to, że musi się ukrywać tak jak ty”. Adam muska palcami moją bliznę. Mrowi mnie skóra, choć po tylu latach to medycznie wykluczone. - Chcesz wyjechać - mówi. - Chcesz spacerować ze mną po ulicy, żeby wszyscy widzieli nas razem. Uświadamiam sobie, że wcale tego nie chcę. Wolę schować się z nim za zamkniętymi drzwiami luksusowego hotelu w Górach Białych albo w chatce w Montanie. Ale nie mam zamiaru mu tłumaczyć. - Może i tak - odpowiadam. - Zgoda. - Adam nawija moje loki na palce. - Male - diwy. Podpieram się na łokciu. - Mówię poważnie. Patrzy na mnie. - Sage, ty nawet nie chcesz przejrzeć się w lustrze. - Sprawdziłam loty na południowy zachód. Za czterdzieści dziewięć dolarów moglibyśmy polecieć do Kansas City. Adam gładzi palcem ksylofon moich żeber. - A po co mielibyśmy lecieć do Kansas City? Odpycham jego dłoń. - Przestań mnie rozpraszać - burczę. - Bo to gdzie indziej. Kładzie się na mnie. - Zarezerwuj lot. - Naprawdę? - Naprawdę. - A jeśli dostaniesz wezwanie? - pytam. - Zmarłym to nie sprawi różnicy. Serce bije mi jak szalone. Myśl o wyjściu z ukrycia jest obezwładniająca. Spacer za rękę z przystojniakiem, który ewidentnie chce ze mną być, to chyba normalne marzenie?

- Co powiesz Shannon? - Że za tobą szaleję. Czasem zastanawiam się, jak by to było, gdybym wcześniej poznała Adama. Skończyliśmy to samo liceum, ja dziesięć lat później. Pracujemy sami, o dziwnych porach, w zawodach, których większość ludzi nie bierze pod uwagę. - Że nie mogę przestać o tobie myśleć - szepcze Adam, muskając zębami moje ucho. -1 że jestem beznadziejnie zakochany. Muszę przyznać, że paradoksalnie najbardziej uwielbiam w nim to, co zwykle uniemożliwia nam wspólne spędzanie czasu: że gdy kocha, czyni to bezwarunkowo i całym sobą. Nie widzi świata poza swoimi dziećmi; dlatego wieczorami wraca do domu zapytać Grace o klasówkę z biologii i za nic nie opuści żadnego meczu baseballowego Bryana. To mi się kojarzy ze słowami Mary. - Znasz Josefa Webera? - pytam. Adam przewraca się na plecy. -”Jestem beznadziejnie zakochany” - powtarza. -”Znasz Josefa Webera?”. Tak, to normalna odpowiedź... - Chyba pracował w liceum, nie? Uczył niemieckiego. - Bliźnięta mają francuski... - Nagle pstryka palcami. - Prowadził małą ligę. Bryan miał jakieś sześć, siedem lat. Pomyślałem wtedy, że to stary piernik i komisja kwalifikacyjna chyba upadła na głowę, ale okazał się całkiem do rzeczy. - Co o nim wiesz? - Przewracam się na bok. Adam obejmuje mnie ramieniem. - O Weberze? Miły facet. Miał baseball w małym palcu i nigdy się nie mylił. Tyle pamiętam. A co? Posyłam mu niewinny uśmieszek. - Rzucam cię dla niego. Całuje mnie powoli i rozkosznie. - Jest szansa, żebym skłonił cię do zmiany zdania? - Na pewno coś wymyślisz - odpowiadam i zarzucam mu ręce na szyję. W miasteczku wielkości Westerbrook, założonym przez jankeskich potomków pielgrzymów z „Mayflower”, żydowskie pochodzenie wyróżniało mnie i siostry na tle rówieśników, jakbyśmy miały niebieską skórę. „Zaniżamy statystyki”, mawiał ojciec w odpowiedzi na moje pytanie, dlaczego przestawaliśmy na tydzień jeść chleb z grubsza w tym samym czasie, kiedy inne dzieci przynosiły do szkoły wielkanocne jajka na twardo. Nikt mi nie dokuczał - przeciwnie, w czasie pogadanki o świętach w różnych religiach zabłysnęłam razem z Juliusem, jedynym ciemnoskórym chłopcem w szkole, którego babcia obchodziła

Kwanzaę. Chodziłam do hebrajskiej szkoły, tak jak wcześniej moje siostry, ale gdy nadeszła pora bat micwy, błagałam, żeby rodzice mnie wypisali. Odmówili, więc ogłosiłam strajk głodowy. Wystarczyło, że moja rodzina nie pasowała do innych rodzin, nie chciałam jeszcze bardziej się odróżniać. Rodzice byli Żydami, ale nie przestrzegali koszerności i nie chodzili na nabożeństwa (nie licząc lat przed bat micwą Pepper i Saffron, gdy było to obowiązkowe. Siedziałam na piątkowym nabożeństwie i wsłuchana w zawodzenie kantora nie mogłam się nadziwić, że żydowska muzyka jest taka smętna. Jak na Naród Wybrany, pieśniarze sprawiali wrażenie niezbyt uszczęśliwionych). Pościli jednak w Jom Kippur i nie zgadzali się na ubieranie choinki. Z mojej perspektywy wyznawali skróconą wersję judaizmu, więc z jakiej racji rozkazywali mi, jak i w co mam wierzyć? Wykrzyczałam im to w czasie naszych pertraktacji. Ojciec zamilkł. - Ważne jest, żeby w coś wierzyć, bo możesz - rzekł w końcu i posłał mnie do łóżka bez kolacji, co nie mieściło mi się w głowie, bo w naszym domu panowała wolność słowa bez względu na głoszone poglądy. Mama zakradła się na górę z kanapką. - Tata może nie jest rabinem - powiedziała - ale ceni tradycję. A zadaniem rodziców jest przekazać ją dzieciom. - Nie mam nic do tradycji, mamo - przekonywałam. - Obiecuję robić szkolne zakupy w lipcu i zapiekankę ze słodkich ziemniaków na Święto Dziękczynienia. Nie chcę chodzić do hebrajskiej szkoły. Człowiek nie ma zaprogramowanej religii. Nie musi wierzyć w to samo co jego rodzice. - Babcia Minka nosi swetry - odrzekła mama. - Cały czas. Była to pozornie przypadkowa uwaga. Matka mojego ojca mieszkała w ośrodku dla seniorów. Urodziła się w Polsce i wciąż mówiła ze śpiewnym akcentem. I owszem, nosiła swetry, nawet w upał, ale przejawiała też upodobanie do nadmiaru różu i wzoru w panterkę. - Wielu ocalałych usunęło sobie tatuaże, lecz ona stwierdziła, że jego widok co rano przypomina jej, że przetrwała. Słowa mamy dopiero po chwili do mnie dotarły. Babcia była w obozie koncentracyjnym? Jakim cudem dożyłam wieku dwunastu lat, nic o tym nie wiedząc? Dlaczego rodzice ukrywali przede mną tę informację? - Nie lubi o tym rozmawiać - odrzekła po prostu moja mama. - I nie lubi pokazywać ręki. Uczyliśmy się o Holokauście na historii. Wspomnienie żywych szkieletów z

podręcznika nie pasowało do obrazu pulchnej kobiety, która zawsze pachniała bzem, co tydzień chodziła do fryzjera i w każdym pokoju trzymała kolorową laskę, żeby zawsze mieć którąś pod ręką. Ona nie była kimś z historii, była po prostu moją babcią. - Nie chodzi do synagogi - dodała. - Domyślam się, że po takich doświadczeniach trudno poukładać sobie stosunki z Bogiem. Ale twój ojciec zaczął chodzić. Chyba w ten sposób radzi sobie z tym, co ją spotkało. Starałam się wyrzec religii i wtopić w tłum, a tu nagle okazało się, że mam judaizm we krwi, bo moja babcia przeżyła Holokaust. Bezsilna i zła rzuciłam się na poduszkę. - To sprawa taty. Nie dotyczy mnie. Mama się zawahała. - Gdyby nie przeżyła, Sage, nie byłoby ciebie na świecie. Taka była nasza pierwsza i ostatnia rozmowa o przeszłości babci Minki. Podczas Chanuki złapałam się na tym, że obserwuję babcię uważnie. Była taka sama jak zawsze: korzystając z nieuwagi mamy, podjadała przypieczoną skórkę od kurczaka, rozdawała próbki kosmetyków, które uzbierała dla mnie i sióstr, i przeżywała perypetie bohaterów serialu, jakby byli jej bliskimi znajomymi. Jeśli faktycznie przetrwała obóz zagłady, musiała wtedy być kimś zupełnie innym. Po tym jak mama opowiedziała mi jej losy, przyśniła mi się sytuacja, której nie pamiętałam, z czasów kiedy byłam bardzo mała. Siedziałam na kolanach babci Minki, a ona czytała mi bajkę. Książka opowiadała o Kopciuszku, ale babcia chyba się zamyśliła, bo opowiadała o potworach, ciemnej puszczy i rozsypanym ziarnie. Pamiętam też, że wcale nie uważałam, gdyż pochłaniała mnie złota bransoletka na jej nadgarstku. Bez przerwy po nią sięgałam, ciągnąc za rękaw. W pewnej chwili podjechał do góry i moją uwagę zwróciły cyfry na przedramieniu. „A co to?” - zapytałam. „Mój numer telefonu”. Swojego nauczyłam się w przedszkolu, aby - jeśli się zgubię - policja mogła zadzwonić do domu. „A jak się przeprowadzisz?” - dociekałam. Babcia się zaśmiała. „Och, Sage, ja zostanę”. Następnego dnia Mary wchodzi do kuchni, kiedy piekę. - Miałam sen - oświadcza. - Piekłaś bagietki z Adamem. Kazałaś mu włożyć chleb do pieca, ale on wsadził tam twoją rękę. Krzyczałam i próbowałam cię ratować, ale nie zdążyłam. Kiedy się cofnęłaś, nie miałaś prawej ręki, tylko ramię z ciasta. „Nie szkodzi”,