jewka88

  • Dokumenty542
  • Odsłony37 429
  • Obserwuję53
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań23 682

Zapach czekolady

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

jewka88
EBooki
ebooki

Zapach czekolady.pdf

jewka88 EBooki ebooki Awald Arenz
Użytkownik jewka88 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 214 stron)

Ewald Arenz Zapach czekolady przełożyła Agnieszka Gadzała

Tytuł oryginału: Der Duft von Schokolade Copyright © 2007 by ars vivendi GmbH & Co. KG, Cadolzburg, Germany Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVII Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Gadzała, MMXVII Wydanie I Warszawa, MMXVII

Spis treści I12345678910111213141516 II123456789101112131415

1 Wiosną 1881 roku, po z górą dziesięcioletniej służbie w cesarsko-królewskiej armii Austro-Węgier, podporucznik August Liebeskind złożył dymisję. Dzień był deszczowy, ale niebo jasne, kiedy August przechodził przez koszarowy dziedziniec, a w szarym i chłodnym powietrzu niby obietnica unosiła się świeża woń trawy i słońca. Choć oficjalnie już nie był żołnierzem, wartowników w bramie powitał jak zwykle. Potem wyszedł na Mariahilfer Strasse, przystanął i się uśmiechnął. To już wszystko. Mógł sobie tu stać, mógł iść dalej, jak mu się podobało. Nie był już na służbie i nikt mu nie wydawał rozkazów. Był wolny. Czy świat pachnie teraz inaczej? Wziął głęboki oddech i poczuł, że powietrze naprawdę ma teraz inną woń – pachnie wolnością. To wyrazisty zapach. Zsunął nieco czapkę na tył głowy i zaraz zaczął odczuwać pewną niedogodność munduru – zupełnie jak wtedy, gdy miał go na sobie pierwszy raz. Właściwie dobrze się czuł jako żołnierz, ale był „żołnierzem na spokojne czasy”, jak sam o sobie myślał z rozbawieniem. Zasalutował przy tym ostatni raz, gdy przez bramę wchodził niewielki oddział, który zaraz obok niego skręcił w prawo. Nigdy nie stał się prawdziwym żołnierzem z krwi i kości. Niektórzy koledzy nazywali go ironicznie marzycielem, ale mieli świadomość, że to nie było zupełnie trafne określenie. Nie był przecież dziwakiem ani nie chodził z głową w chmurach. Był inny. Mógł wydawać rozkazy, ale robił to rzadko. Czasami potrafił być zdumiewająco odważny, nigdy jednak nie był takim śmiałkiem jak jego towarzysze. Przez te wszystkie lata nie stał się prawdziwym żołnierzem. Niektóre rzeczy mu się podobały. Jesienne manewry, gdy niebo stało błękitem wysoko ponad polami, powietrze pachniało dymem palonych łęcin kartoflanych, a w lasach kasztanami. Albo mroźne zimowe poranki, kiedy w powietrzu unosiła się para z oddechów jeźdźców i koni, zmrożona trawa chrzęściła pod kopytami, a słońce wschodziło tak czerwono, jak latem nigdy się to nie zdarza. W koszarach lubił przede wszystkim godziny przeznaczone na strategię. Podobały mu

się gra możliwościami i precyzja kolejnych posunięć, pozwalające wszystko dokładnie wyliczyć. Strategia była przejrzysta i dokładna, ale była tylko zabawą. Cieszył się, że w latach jego służby nie doszło do żadnej wielkiej wojny, choć nigdy by tego nie powiedział swoim towarzyszom. Nie tęsknił do wojennych przygód, bo zbyt wiele miał wyobraźni, która mimo woli podpowiadała mu, jak czuje się człowiek trafiony kulą lub bagnetem. Taki właśnie był z niego żołnierz – na spokojne czasy. Te dziesięć lat służby było właściwie pewnym przedłużeniem szkoły. Obowiązywały w niej różne zasady, mniej lub bardziej istotne, wpisane w nią były pewne przyjemności i nieprzyjemności, a wszystko podszyte swojskością, jaka rodzi się z przyzwyczajenia. Ot, rozdział w życiu, który należało przeżyć. Z niejakim zaskoczeniem uświadomił sobie, że po raz pierwszy od czasów dzieciństwa jest całkowicie wolny. Miał przed sobą długie, niczym niewypełnione lato. Bez powinności i zobowiązań. Był panem siebie. Był wolny. Gdy tak zagłębiał się w miasto o szarym poranku, wypełniało go szczęście, jakiego doznaje uczeń na początku wakacji, i na każdym kroku gotów był śmiać się beztrosko, tak po prostu, ponieważ pięknie tak mieć wszystko za sobą i niczego nie mieć przed sobą. Teraz padało już na dobre, jemu to jednak nie przeszkadzało. Deszcz tylko wzmacniał zapachy – a zapachy to August lubił! Kiedy zamykał oczy, potrafił je nawet zobaczyć. Każdy zapach to kolor, ale te kolory nie mają w języku swoich nazw. Na przykład wiosenny deszcz jest jak blada, delikatna zieleń lipowych listków. Ulicą wokół niego wszyscy dokądś spieszyli, tymczasem jego rozpierała radość, że może taki spokojny i zadowolony iść sobie w padającym deszczu, niczym się nie przejmując. Dzisiaj nie zmoknie. Wszyscy inni tak – ale nie on. Kiedy był już w pobliżu Hofburgu, zawahał się przez chwilę i zastanowił, w którą pójść stronę. Jego wzrok zatrzymał się na witrynie kawiarni i cukierni Demela, więc przeciął ulicę i wszedł do środka. Lubił zachodzić do kawiarni, bo podobały mu się jej zapachy. Tak jak delektował się woniami na zewnątrz, tak z lubością wciągał w nozdrza aromaty unoszące się w tym pomieszczeniu. Czuł je, jak wisiały

w powietrzu i niespiesznie się ze sobą mieszając, współtworzyły atmosferę tego miejsca. Zaraz przy wejściu, jakby na powitanie, czuło się dominujący aromat parzonej świeżo palonej kawy. Następny był zapach cygar, jedyny, który można było zobaczyć. A potem jeszcze różne pomniejsze zapachy, każdy bardzo delikatny i nie do pomylenia z innymi. Gorzki aromat tartej czekolady. Albo woń lepkiej i słodkiej czekolady z delikatnym tchnieniem wanilii – dla kobiet na takie chłodne dni jak dzisiejszy. Ciężka, zwyczajna słodycz niosąca się od figurek z cukru. Miód. Podobnie jak kolory, wszędzie widział teraz różne zapachy miodu: różowosłodki w rachatłukum, kwiatowosłodki w chałwie, ciemny jak las w specjałach z piernika lub delikatny i przezroczysty w pralinkach z kwiatem akacji. Wspaniały i niebezpiecznie piękny zapach gorzkich migdałów z podłużnego ciasta czekoladowo-migdałowego. Był też jeden zapach, którego August zrazu nie rozpoznał. Przystanął na moment i rozejrzał się, nim zauważył, skąd dochodzi. Tak – to był słaby, ale wyraźny, znajomy zapach gorącego mleka, zanim się je wleje do kawy. Zapachy mieszały się, tworząc atmosferę wyzwolenia, a do kawiarni szło się właśnie dlatego, że tam człowiek mógł się czuć naprawdę wolny. Wszystko inne stawało się mniej ważne. August usadowił się w pobliżu okien i pił mocną kawę skrytą pod warstwą schłodzonej bitej śmietany. Na jego stoliku leżała nietknięta gazeta, a on spoglądał przez okno. Był szczęśliwy, a ponieważ wiedział, że szczęście nigdy nie trwa długo, poruszał się bardzo ostrożnie, by go przedwcześnie nie spłoszyć. Na zewnątrz zatrzymywali się ludzie, zrobiło się niewielkie zbiegowisko. August przyglądał się temu z zaciekawieniem. Przechodnie stali odwróceni plecami do niego i patrzyli na ulicę. W pewnej chwili dostrzegł nienaturalnie wysoki wehikuł, który przejechał obok zgromadzonych i mijając ich, lekko zwolnił, po czym zniknął mu z pola widzenia. Bicykl. August aż się uśmiechnął – dotychczas widywał takie tylko na obrazkach. Kiedy zdecydował, że wbrew własnej ciekawości pozostanie przy stoliku, drzwi się otworzyły i zobaczył, że bicykl stoi oparty o ścianę. Do środka weszła młoda kobieta w wielkim kapeluszu; nie zwracała uwagi na lekkie wzburzenie, jakie wywołała wśród zgromadzonych przed wejściem, którzy ciągle jeszcze stali i gapili się na

nią i na jej oryginalny pojazd. August przyglądał się jej, jak siadała, nie czekając, aż kelner wskaże jej stolik. Jego towarzysze czasami sobie żartowali z tego, że chętnie bywa u Demela. Kawiarnia, do której chodzą kobiety, krzywili się dobrodusznie, tak, to podobne do Liebeskinda, co? August przyglądał się kobiecie, a potem pozostałym gościom – wszyscy patrzyli w jej stronę, z wyjątkiem starszego pana, który równo co godzina wychylał się zza swojego kuriera ogłoszeniowego, żeby zamówić kolejną filiżankę kawy – i targały nim sprzeczne uczucia – od irytacji z powodu pychy, z jaką tu weszła, po podziw dla jej odwagi. – Mazagran, proszę! – zamówiła w końcu. To już bezgraniczna arogancja! Mazagran to była zimna mokka z koniakiem. Przed południem nikt przecież nie pije zimnej kawy z alkoholem! Augusta ogarnęła złość – na siebie i na tę cyklistkę. Zniknęło jego wcześniejsze poczucie szczęścia i beztroski; ta kobieta i jego ciekawość wciągnęły go znowu w sprawy tego świata. A ponieważ drażniła go jej hardość, powiedział, jakby na boku i jakby nie do niej: – Myślałem, że w Wiedniu jeżdżenie bicyklem jest zabronione. Spojrzała na niego zimno, nawet nie uniosła brwi. August poczuł się nagle głupio, ale w tym samym momencie doleciał go jej zapach – woń jakby nieznanych przypraw, barwna i pełna. Pod tymi perfumami było jednak jeszcze coś niezwykle pięknego, jakby tlące się siano, zapach, który natychmiast polubił, choć samej kobiety nie mógł znieść. – Czy to dlatego, że wiedeńczycy często spadają z wysokiego siodełka bicykla, panie podporuczniku? – spytała głośno i wyraźnie, a kilka głów obróciło się w ich stronę. Wytrzymała jego spojrzenie. Augustowi, który w rozmowie zazwyczaj nie kazał na siebie czekać z odpowiedzią, tym razem jakoś nie przyszły do głowy właściwe słowa. – Pani nie jest wiedenką, prawda? – spytał wreszcie, ale zamiast ostro, zabrzmiało to jakoś głucho. – Nie – odparła, nie spuszczając z niego wzroku, po czym dodała z rozmyślną przesadą: – Na szczęście nie. Przy jednym ze stolików podniósł się szmer niepewnego oburzenia. August trwał w milczeniu, chociaż chętnie by jej przerwał w pół słowa, ale po prostu nie wpadało mu nic odpowiedniego do głowy. W każdym

razie wytrzymał jej spojrzenie aż do chwili, w której jednocześnie odwrócili głowy. On rozłożył gazetę, a ona piła tę swoją kawę z koniakiem. Przy pozostałych stolikach wrócono do rozmów, słychać było warczenie maszyny do parzenia kawy, a z kuchni dochodził stłumiony odgłos ubijanej przez kuchcika śmietanki. – Rachunek! – zawołał August, odczekawszy dziesięć minut, by nie wyglądało to na odwrót czy przyznanie się do porażki. Zapłacił i przeszedł koło jej stolika, ale ani ona nie spojrzała na niego, ani on na nią. Wychodząc, zauważył, że bicykl nadal stoi oparty o ścianę, i mimo woli zastanowił się, jak ona na niego wsiada bez niczyjej pomocy. Cóż to za arogancja, pomyślał, ale zaraz zaczął się śmiać sam z siebie. Popatrzył w górę. Deszcz przestał padać, chmury się rozjaśniły i płynęły po coraz pogodniejszym niebie. Nie było się czym irytować. Dobre samopoczucie powróciło. August był wprawdzie nieco bardziej zadumany, ale znowu dobrze nastrojony, i naraz nabrał ochoty na spacer. Postanowił zrezygnować z fiakra i przejść pieszo całą drogę do domu. Gdy chłodnym, ale wciąż jeszcze jasnym wieczorem stał w oknie, wiatr przywiał zapach dzisiejszej nieznajomej – pełny i barwny, niezwykle piękny powiew tlącego się siana. Odczekał chwilę, wciągając go z półprzymkniętymi oczami, ale barwy niesionej wiatrem woni nie złożyły się na żaden całościowy obraz – tak jak kolory wiszące nad horyzontem po zachodzie słońca. Wzruszył ramionami, położył się spać i przespał bez snów do białego wiosennego poranka.

2 Oczywiście miał w tych dniach i obowiązki. Musiał zabrać z koszar swego konia i znaleźć mu nowe schronienie. W biurze trzeba było podpisać papiery zwolnienia ze służby. Złożyć wizyty dotąd zaniedbywane lub odkładane. Musiał się też zgłosić w biurze swego stryja Josefa, dla którego fabryki miał od jesieni zajmować się zaopatrzeniem. Tego wszystkiego August nie traktował jednak jako ograniczenia – zaledwie parę terminów i to w dodatku umówionych dość niezobowiązująco: z niczym się nie spieszyło, a on mógł iść, jak i kiedy chciał. Wciąż towarzyszyło mu uczucie, które znał z początku wakacji w czasach szkolnych – miał przed sobą niewyobrażalnie długie lato, po prostu morze czasu. Włóczył się więc całymi dniami, w niedziele odwiedzał rodziców, chodził do kawiarni i spotykał się ze znajomymi, czasem po południu zabierał bratanka i szedł z nim na Prater. Tydzień, dziesięć dni – człowiek płynął po tym morzu czasu, ale nie widać było ani horyzontu, ani zarysu innego brzegu. W poniedziałek w drugim tygodniu swobody August poprosił, by zaanonsować go u stryja. Stryj Josef należał do ludzi określanych mianem baronów Ringu, nowej reprezentacyjnej ulicy Wiednia. Kiedy zaczęło się wielkie wyburzanie dotychczasowej zabudowy i cesarz zarządził rozbiórkę baszt i murów obronnych wokół miasta, żeby stworzyć miejsce na Ring, kiedy jak grzyby po deszczu powstawały spółki akcyjne, bo ludzie nie wiedzieli, co robić z pieniędzmi, a wszyscy, od pokojówek po hrabiów, kupowali akcje, wzbogacił się także stryj Josef. Właściwie był on tylko kupcem kolonialnym, ale dla małego Augusta jego sklepik był istnym rajem: suszone figi, domki z cukru, daktyle… Dzieci napełniały sobie kieszenie tymi specjałami, a Josef tylko przyglądał się temu z uśmiechem. „Miłej zabawy w domku!” – mówił i śmiał się jeszcze bardziej, dobrotliwy i już wówczas okrąglutki. Naprawdę bogaty stał się jednak dzięki działce przy Ringu, której nie sprzedał, póki nie zaoferowano mu za nią ceny stokrotnie przewyższającej jej pierwotną wartość. Po udanej transakcji kupił akcje, spekulował ziemią i zarabiał, zarabiał, zarabiał – aż z kupca kolonialnego stał się właścicielem największej wiedeńskiej fabryki

czekolady. – Pan podporucznik! – Josef powitał Augusta w swoim biurze, tak przeładowanym kryształami i jedwabnymi kwiatami, że wyglądało bardziej na salon. – Siadaj, proszę. – Już nie podporucznik, stryjku – powiedział August i rozejrzał się. Dawno tu nie był. W biurze czuć było duszny zapach fiołków i kurzu. – Jestem cywilem – dopowiedział ze śmiechem i usiadł. – Oficerem pozostaje się do końca życia – zauważył Josef, szukając w szkatułce cygar, po czym poczęstował bratanka jednym: – Cywil to człowiek, któremu czegoś brakuje. – Dziękuję. – August musiał się roześmiać. – Nie palę z rana. – Palić – zadowolony z siebie stryj zapalił cygaro – pić i jeść można zawsze, niezależnie od pory dnia. Czy ty właściwie znasz francuski? – spytał nagle. – Dużo kupujemy przez Kair, więc musisz znać francuski albo przynajmniej angielski. – Ja przecież nawet nie wiem, czy nadaję się na kupca – odpowiedział August. – Nie bardzo się znam na wykwintnych specjałach. – Specjały. Na tym wcale nie trzeba sie znać. Tego się człowiek uczy mimochodem. Potrzebny jest dobry nos, nic więcej. A że ty masz dobry węch, to zauważyłem, nim jeszcze poszedłeś do szkoły. Trzeba cię było siłą wypędzać z kuchni! August znowu musiał się uśmiechnąć. Zawsze lubił Josefa. – Możliwe – przyznał. – Na początku będziesz jednak musiał mieć do mnie dużo cierpliwości. Przychodzę właściwie tylko dlatego, żeby mieć do woli darmowej czekolady. Jeśli nie zrujnuję ci fabryki… A kiedy mam zacząć? – Kiedy skończysz to nicnierobienie! – Z radości Josef niemal wykrzyczał te słowa. – Jak już ci się znudzi to kręcenie się po świecie, ot, kiedy! A moja fabryka… Długo możesz kupować niewłaściwe towary, mnie nikt i nic nie zrujnuje! – Klepnął Augusta po plecach. – Przyjdź jesienią, w październiku. A wcześniej wpadnij jeszcze raz, to sobie obejrzysz fabrykę… Przy wejściu powiesz tylko, kim jesteś. Możesz przyjść zawsze, o każdej porze. August tylko kiwnął głową. To już było wszystko, rozmowa

o interesach zakończona. Josef zaczął wypytywać o rodzinę, wysłuchał opowieści z koszar, a w końcu zaprosił bratanka na obiad. Było wczesne popołudnie, kiedy August opuścił willę stryja i ruszył w drogę powrotną do miasta. Zdawało się, że dni deszczowe minęły i nastała prawdziwa wiosna. Rzeka nie wyglądała już na zimną, a w gałęziach drzew pojawiło się coś na kształt jasnozielonej mgiełki. Jak to dobrze, myślał August, że już nie jestem żołnierzem… Mgiełka! Szedł dalej i uśmiechał się na myśl o sobie samym, a dzień był po prostu piękny. Na żwirowych dróżkach wzdłuż rzeki spotykał grupy opiekunek z dziećmi. Ponieważ był to pierwszy ciepły dzień, z niecodzienną ustępliwością kupowały maluchom lody albo lemoniadę malinową. Patrząc na to, August przypomniał sobie kuchnię swojego dzieciństwa. Josef miał rację – jako dziecko nie dawał się stamtąd wygonić. Kuchnia w dużym mieszczańskim domu była miejscem magicznym. Gdy po raz pierwszy wysłuchał baśni o karle więzionym przez starą czarownicę, zyskał pewność, że kuchnia wiedźmy, w której wiewiórki jeździły na połówkach orzechów jak na łyżwach, była taka jak kuchnia w jego domu. Wyobrażał sobie, jak na starych białych płytkach podłogi z ciemnoczerwonymi rombami wiewiórki biegają na wszystkie strony, trzymając w łapkach woreczki z ziołami i kratki do ich suszenia oraz widelczyki i antałki. Pomieszczenie miało piękne krzyżowe sklepienie, a nad dużą murowaną kuchnią znajdował się długi żelazny pręt, na którym wisiały miedziane garnki: od malutkich tygielków po kociołki. Ilekroć August przychodził na dół, w kuchni zawsze płonął ogień, czasami przeświecając przez żeliwne fajerki. Na innym pręcie wisiały kuchenne ścierki, zaś na kuchni i kominie miały swoje miejsce łyżki, rózgi do ubijania piany, łyżki cedzakowe i wazowe. Nie to jednak powodowało, że kuchnia była dla małego Augusta czarodziejskim miejscem – sprawiały to zapachy, za każdym razem inne i przyciągające go na dół. Ponieważ ciągle kręcił się koło kucharki, ta w pewnym momencie przestała go stamtąd przeganiać, tak że spędzał w kuchni całe godziny. Wyobrażał sobie, że ich kucharka Lenja jest czarownicą, a on pięknym młodzieńcem z baśni, który przynosi jej do domu główki kapusty.

– Lenja, ty jesteś czarownicą! – wołał czasami, żeby ją zezłościć. – Musisz mnie nauczyć gotować! – I biegł ze stołeczkiem, stawał obok niej i przyglądał się wszystkim jej czynnościom. Lenja była szczupła i nie dało się określić jej wieku. Matka Augusta nie lubiła grubych kobiet. Były zbyt powolne i ociężałe. Lenja nie była więc gruba. I była wyborną kucharką. Nie rozmawiała z Augustem, za to przez cały czas mówiła do siebie – po czesku i niemiecku. August jej jednak nie słuchał. Obserwował tylko i wdychał zapachy. Kucharka bezbłędnym ruchem, nawet nie patrząc na pręt z garnkami, zdejmowała wybrany tygielek i stawiała go na kuchni. Sięgała do beczułki z wodą, w której pływało masło, odkrawała dokładnie odmierzony kawałek, a resztę wrzucała z powrotem do wody. Odkrojony kawałek topił się w tygielku. Sześć deka cukru odmierzała łyżką, ważyła i przesiewała do masła. August przyglądał się, jak kryształki cukru najpierw stają się szkliste, a potem znikają. Dwie łyżki jasnego syropu – i Lenja mieszała, mieszała, mieszała; szybkim ruchem przeciągała tygielek nad ogniem i od razu zaczynało pachnieć, ale potem wsypywała do środka mąkę, tygielek zjeżdżał z kuchni na marmur i zatrzymywał się kilka centymetrów przed deską, na której Lenja wyciskała cytryny. Wlewała sok przez sitko do środka, coś przy tym mamrocząc, po czym przeciągała palcem po długiej półce na przyprawy, by trafić na bladożółty proszek, który Augusta kręcił w nosie tak bardzo, jak robiło to tajemnicze ziele z baśni o karle. Kiedyś, znacznie później, przeczytał na nim napis: imbir. Z otworu pieca wyjeżdżała blacha. Lenja pędzlem rozsmarowywała na niej masło, czemu towarzyszyło lekkie skwierczenie. Dziesięć czy dwanaście plam płynnego ciasta na blachę i klapa piekarnika znów się zamykała. August stał i przyglądał się, jak Lenja wyjmuje z szafki blaszane foremki w kształcie rożków, a potem – Lenja nigdy nie przypaliła ciasta, nigdy – wyciąga blachę, na której leży dwanaście gorących złotobrązowych krążków. Czekała, aż przestaną parować, a potem wsuwała pod nie długie, giętkie ostrze noża, unosiła jeden po drugim i płynnym ruchem owijała wokół blaszanych foremek. Po minucie usuwała te foremki, pozostawiając dwanaście słodkich imbirowych rożków. Skąd się brały niebieska bita śmietana i zanurzone

w miodzie jagody? Kiedy je przygotowała? August nigdy nie widział wszystkiego. Zawsze było coś, czego nie dopatrzył, co przeoczył, bo zrobiła to zbyt szybko. Lenja błyskawicznie napełniała złote rożki niebieską bitą śmietaną – niektóre z nich skwierczały, bo były jeszcze zbyt ciepłe. Wtedy wchodził do kuchni stryjek Josef – był zabawny, nigdy nie wchodził normalnym krokiem – zagadywał do Leni po czesku, brał jeden rożek i rzucał go Augustowi. – Masz i uciekaj z kuchni! Dzieci są od wrzucania węgla do piwnicy! Szuflą! – żartował. Wtedy August nie wiedział jeszcze, kiedy stryjek Josef mówi poważnie, a kiedy żartuje. Nie puszczał jednak rożka. – Lenjo, czy ty masz wiewiórki? – spytał kiedyś August, myślami tkwiąc w swojej baśni. Wyobrażał sobie, że wiewiórki pojawiają się wtedy, kiedy jego nie ma w kuchni. Lenja wyjątkowo nie wytrzymała i się roześmiała. – Wiewiórki? – spytała z ciężkim czeskim akcentem. – Nie, dziecko. Nawet my, Czesi, nie jemy wiewiórek. Kiedy August szedł z kuchni na górę, niekiedy wyobrażał sobie, że mama go nie rozpozna, bo spędził tam siedem lat i teraz wygląda jak odrażający karzeł. I że w tym czasie stał się doskonałym kucharzem, kuchmistrzem… Gdy skręcił w aleję prowadzącą na most Rotundenbrücke, jeszcze przez chwilę rozmyślał, co to oznacza być dzieckiem i dlaczego marzenia dzieciństwa są tak różne od tych, którym oddaje się człowiek dorosły. Teraz nie chciał już być kucharzem. A kupcem? – zadał sobie w tej samej chwili pytanie. – Czy chciałby być kupcem? I tak przystanął w tym miejscu, na środku drogi, w promieniach wiosennego słońca, jakby doszedł do jakiejś niewidocznej ściany. Czego on właściwie chce? Kim właściwie stał się chłopiec, którym był w dzieciństwie? Przypomniał sobie, jak niewiarygodnie pełna zapachów była ta kuchnia, jaki był podekscytowany, gdy wyczuwał nowy aromat, jak bardzo wypełniały go te wonie. Gdzie to się podziało? Pamiętał, że kiedy go za którymś razem spytano, kim chciałby zostać, odpowiedział z najgłębszym przekonaniem i pewnością siebie: „Księciem Wschodu”.

Nagle wszystko stało się jasne. Poczuł się tak, jakby przez całe lata nic nie widział. Został żołnierzem, bo właśnie tak należało, i służył, ponieważ należało tak długo służyć. Został kupcem w fabryce stryja, bo tak się złożyło. Wokół niego dzieci uciekały opiekunkom i próbowały samodzielności, biegając po łące. Krzyczały i śmiały się, upadając, i robiły dużo radosnej wrzawy. August przypatrywał się im i nagle ogarnął go wstyd, zupełnie jakby oszukał przyjaciela. Czy to było wszystko? Liebeskind uczący się łaciny, podporucznik Liebeskind, kupiec Liebeskind, a kiedyś też czyjś małżonek? Wolność, to wielkie morze czasu między dzisiejszym dniem a październikiem, skurczyło się raptem do wielkości stawu z karpiami, na którym w rybackiej łodzi odgrywa się podróż dookoła świata. Jeszcze gorzej – łódka płynęła sama, a on tylko w niej siedział i pozwalał się wieźć. Jego życie w jednej chwili stało się małe jak dziecięca zabawka. Niewielkie przygody: raz przepłynął wszerz Dunaj. Raz był ze swoim pułkiem na Istrii i przeżył wykolejenie pociągu. Drobne miłostki zakończone żalem, a niekiedy również kilkoma dniami melancholii i paroma dawno zapomnianymi wierszami w szufladzie, które już w chwili pisania nie były prawdziwe. Przyjaźnie nigdy niewystawiane na próbę. Bezbarwnie spokojne, małe życie. Zeschnięte zeszłoroczne liście po drzewami alei prowadzącej na most wydzielały woń stęchlizny i pachniały jesienią. Gdy August ruszył wreszcie dalej, po dobrym nastroju, odbudowanym po wizycie w kawiarni, nie było już ani śladu. – Zważono cię na wadze – powiedział sam do siebie – zważono i okazałeś się zbyt lekki. To było to. Jego życie nie miało żadnego ciężaru.

3 Przez następne dni wciąż miał to poczucie niespotykanego, coraz bardziej dojmującego braku ciężaru własnych poczynań. Czuł, że jest zbyt lekki, że w jego życiu nie może być żadnej głębi, ponieważ nie do tego został stworzony. Może nie nadawał się do niczego wielkiego? A jednak nie opuszczała go przemożna tęsknota za czymś takim. Jakby na przekór temu postanowił wybrać się na wielkie derby na torze Freudenau – była to kolejna nic nieznacząca rozrywka, ale przecież takie rozrywki też są częścią życia. Już całe lata nie był na wyścigach, bo zawsze albo miał służbę, albo coś mu przeszkadzało. Jako dziecko bywał tam co roku. Było to lepsze niż festyn, może dlatego, że trwało tylko jeden dzień, a poza tym wtedy jeszcze stanowiło dla niego przygodę. August wsiadł do tramwaju jadącego Ringiem. Rozejrzał się za miejscem siedzącym, ale w niedzielne przedpołudnie w wagonie panował tłok. Starał się przejść bliżej środka, gdzie było nieco luźniej, ale nagle w twarz trącił go czyjś duży kapelusz. Chciał poprosić jego właścicielkę, żeby była ostrożniejsza, bo szpilka przy kapeluszu może zrobić komuś krzywdę, kiedy znów poczuł ten zapach: cierpką woń ogniska, tym razem jakby zdominowaną przez zapach szafranu. Nie, nie mógł się pomylić! Powiedział więc do pleców kobiety przed sobą: – O, kogóż ja widzę, dama z bicykla. Czyżby pani z niego spadła, że musi jeździć tramwajem? Tym razem właściwe słowa przyszły mu do głowy natychmiast. Kobieta odwróciła się do niego, a pióra jej kapelusza omiotły twarze ludzi stojących wokół niej. Ani przez chwilę nie wydawała się zaskoczona, była natomiast tak samo arogancka jak wtedy w kawiarni. Długo mu się przyglądała, a potem przypomniała go sobie. – Pan podporucznik legalista, prawda? – spytała ze spokojem. – Dzisiaj w cywilu? Nie szuka pan w żadnej kawiarni kandydatki na żonę? Ani na chwilę nie ściszyła głosu. Kilku współpasażerów uśmiechnęło się ironicznie. – Nie jestem już aktywny, łaskawa pani – odparł August chłodno, podkreślając słowo „łaskawa”. Żałował, że powstrzymał się przed udzieleniem ciętej riposty. Ta

kobieta nie przestrzegała żadnych reguł gry. – Nie jest pan już czynnym oficerem, to chciał pan powiedzieć? – pytała z wyrachowaniem. – Bo jeśli chodzi o szukanie kandydatki na żonę… czy w Wiedniu to normalne, że się zaczepia nieznajome damy w tramwaju? Co zdanie, to wyzwanie. August czuł, że twarz robi mu się gorąca. Ze wszystkich stron patrzyli na niego ludzie. Nabrał powietrza i odpowiedział równie głośno jak ona: – Nie. W Wiedniu nie zaczepia się dam. Tym razem skupił się na tym, by nie podkreślić słowa „dam”, ale ona i tak doskonale zrozumiała, co miał na myśli, ponieważ jej nie przeprosił. Przyjrzała mu się otwarcie, jakoś tak rzeczowo, jakby chciała oszacować jego wzrost lub wagę, więc August był zadowolony, że stoi, a nie siedzi. – Bardzo się cieszę, że panowie w Wiedniu są tacy szarmanccy – powiedziała w końcu, także nie podkreślając żadnego ze słów, ale wymowa jej wypowiedzi była tak samo jasna jak jego. Potem odwróciła się i stanęła tak, jak stała wcześniej. Piórami kapelusza ponownie omiotła twarze sąsiadów. August miał przez chwilę ochotę, nie bacząc na dobre wychowanie, dać jej po twarzy. Zaraz jednak pomyślał z ironią, że panowie w Wiedniu chyba rzeczywiście nie są szarmanccy. Wysiadł przy moście Kettenbrücke. Ona również. Odczekał chwilę, by ją przepuścić, lecz ona przeszła przez most i skręciła w prawo w stronę Prateru i toru wyścigowego Freudenau. Nie pozostawało mu nic innego jak iść za nią, zachowując stosowną odległość. Idąc tak z tyłu, widział mimo woli, w jaki sposób się porusza. Na określenie jej ruchów nie znalazł innych słów niż „precyzja” i „harmonia”. Na rozwidleniu ścieżek przystanęła na chwilę, jakby nie wiedziała, którędy iść dalej. Augustowi wydało się głupie, że miałby również przystanąć, szedł więc przed siebie. Kiedy ją mijał, spytała, nie odwracając głowy: – Ma pan zamiar w dalszym ciągu iść za mną? Skąd ona wiedziała, że to on za nią szedł? – Nie, łaskawa pani – odparł, na wpół zrezygnowany, na wpół poirytowany. – Nic nie poradzę na to, że idziemy w tę samą stronę. Jeśli

pani pozwoli, pójdę przodem! Stała w bezruchu. – Ma pan szansę naprawienia swojej niegodziwości – powiedziała bez uśmiechu – jeśli wskaże mi pan drogę na wyścigi. – No nie! – odpowiedział zaskoczony i znowu poirytowany. Niegodziwości? – Mogłem się tego spodziewać – wymamrotał. Uniosła nieco brwi. Ale tylko odrobinę. – Ja także wybieram się na tor Freudenau – wyjaśnił August mrukliwie. – Ale pani pewnie mi nie wierzy. – Ileż zainteresowania! – powiedziała drwiąco. – A zatem którędy? – Tędy, prosto – odrzekł August. Przez chwilę szli w milczeniu. Wyglądało na to, że tylko jemu przeszkadza ta cisza. – Może się pan przedstawić – powiedziała wreszcie. August przedstawił się bez większych ceremonii, nawet nie przystanąwszy. – Aha – skwitowała bez specjalnego zainteresowania. – Stara wiedeńska szlachta, tak? – Nie – odparł z lekkim zadowoleniem. – Stara wiedeńska rodzina mieszczańska. Znowu zamilkła. Trudno mu było w takiej sytuacji pytać ją o nazwisko. – Elena Palffy – rzekła w końcu. Zabrzmiało to jak propozycja zawieszenia broni. – Miło mi – odparł August uprzejmie. Przypomniała mu się ich krótka rozmowa w kawiarni. – Palffy to przecież wiedeńskie nazwisko. Czy nie mówiła pani, że nie jest stąd? Że „na szczęście” nie jest pani wiedenką? Uśmiechnęła się z uznaniem. – Dość dobrze pan pamięta. I co, uraziłam pana patriotyczną dumę? – spytała już tradycyjnie ironicznym tonem. – Co za szczęście, że nie mogę udzielić satysfakcji! – Tak – odparł sucho August. – To rzeczywiście szczęście. Gdyby było inaczej, prawdopodobnie już bym nie żył. Bardzo go zaskoczyło, że się roześmiała, i popatrzył w jej stronę.

Wyglądała teraz zupełnie inaczej. Wyglądała pięknie. – Jest pani dobrze zadomowiona w Wiedniu, skoro śmierć panią śmieszy – zauważył. Z miejsca znikł jej uśmiech, a w jego miejsce pojawił się zamknięty wyraz twarzy osoby zarozumiałej, jaki już znał. Przez chwilę szli w milczeniu, a on miał uczucie, że posunął się za daleko. Prater wokół nich coraz bardziej się ożywiał. Wszyscy ciągnęli na derby. Jakiś człowiek w angielskim kostiumie i wysokim kapeluszu wyprzedził ich konno; szła też grupa niemieckich oficerów, którym czubki szabli nurzały się w kurzu. Przede wszystkim było tam jednak wiele rodzin z małymi chłopcami, którzy nie potrafili ustać w miejscu i biegali po trawie, udając, że są ścigającymi się końmi. Coś wyjątkowego unosiło się w powietrzu, więc August mimowolnie wciągał w nozdrza ten zapach, kiedy szli obok siebie w nieprzyjemnym milczeniu. Był to nie tylko miły mu, ostry i słonawy zapach rozgrzanych koni, nie tylko wiosenny zapach parku i perfum towarzyszącej mu kobiety, które przeciągały jak smugi w podmuchach wiatru. W powietrzu było coś jeszcze – coś specyficznego, nieco obcego, coś, czego pochodzenia August nie był w stanie dociec. Doszli do toru wyścigowego i August zaproponował, by udać się w kierunku pałacyku zwanego Lusthausem. Nie wiedział, jak powinien się rozstać z towarzyszącą mu damą, rzekł więc uprzejmie: – Jeśli zechce mi pani dotrzymać towarzystwa jeszcze do Lusthausu, to stamtąd będzie pani miała dobry widok. – Jeśli panu nie przeszkadza, że zobaczą pana z niewiedenką – odparła z kpiną. August wziął głęboki oddech. – Nie musi pani tego zaraz wszystkim mówić – odpowiedział, gdy wchodzili po schodach. Lusthaus, pałacyk na Praterze, ze swoimi wielkimi oknami, z pięknym parkietem i pogodnymi stiukami wyglądał dzisiaj jak zadaszony taras. Panował tam nieustanny ruch, jedni wchodzili, inni wychodzili, a kobiety w bufecie ledwie nadążały z wydawaniem zamówień, wykładaniem towaru i napełnianiem szklanek. Ludzie tłoczyli się przy stolikach, których w zwykłe dni tam nie było.

– Mogę pani coś zamówić? – spytał August. – Wyścig rozpoczyna się dopiero za kwadrans. Powietrze w pałacyku przesycone było słodkimi woniami. – Crème du jour, dwa razy! – usłyszeli, po czym ktoś podał lody w srebrnych rożkach. – Rachatłukum! Kto zamawiał rachatłukum? Nasiliła się woń esencji różanej, gdy pakowano w papier pralinki. Pani Palffy stanęła obok niego, by zobaczyć, co można zamówić. Patrzyła niemal czule na wyłożoną tam czekoladę. Na długich srebrnych paterach umieszczonych na kruszonym lodzie leżały rurki z kremem. Elena pochyliła się, wciągnęła w nozdrza ten zapach i coś szepnęła. „Czekolada to obietnica” – zrozumiał August, ale nie był pewny, a nie chciał jej dopytywać. – Co to jest? – spytała normalnym głosem, wskazując na stos słodkości przypominających nieco pączki, osłoniętych kolorowymi papierkami. – To tak zwane indiańskie pączki, przysmak dzieci – objaśnił August. – W środku mają bitą śmietanę. Lubi pani słodkie czy gorzkawe? – spytał, ale zaraz powiedział, jakby sam do siebie: – Oczywiście, że gorzkawe, po co ja pytam? Popatrzyła, lekko przekrzywiając głowę. – Ach tak? Pokazał na eklerki. – Proszę wziąć te, są z kremem kawowym. Jakiś chłopak prześliznął się między nimi i zawołał do obsługi wiedeńskim dialektem: – Dwa mnisze pączuszki, bardzo proosz…! August chwycił go delikatnie za kołnierz i powiedział dobrodusznie: – Nie chciałbyś czasem dać pierwszeństwa damie? – Ale za chwilę zaczyna się gonitwa! – zawołał podenerwowany chłopak i wtedy znowu pojawił się tamten obcy zapach. August wdychał aromat goździków i cytryny z pączka, którego chłopak od razu nadgryzł, czuł także zapach koni, to jasne, ale pod nim był jeszcze inny, intensywny… Żelazo? Nie, nie żelazo. Właśnie ów

mdły metaliczny zapach czuć było od chłopaka; tak mocno, że August cofnął się nieco. Znał tę woń, ale teraz było tak jak czasami ze słowem, które ma się na końcu języka. Czy nikt inny tego nie czuł? Rozejrzał się, ale zdawało się, że nikt nie zwraca na to uwagi. August pokręcił głową, gdy chłopak wybiegł z pawilonu w kierunku toru. Dawno nie doświadczył czegoś takiego, że wyczuwa zapach rzeczy nie dla wszystkich dostępny. – Czy dostanę swoją eklerkę? – spytała Elena Palffy. – Ależ oczywiście! – odparł August, jeszcze nieco zmieszany, i kupił jej eklerkę, za którą podziękowała lekkim ukłonem. Gdy wyszli, Elena skierowała się w stronę wieży ciśnień. – Meta jest po drugiej stronie – powiedział August. – Wiem, ale mnie meta nie interesuje. Chcę zobaczyć konie tam, gdzie jeszcze rywalizują. Gdzie żaden jeszcze nie jest przegrany. – Z przodu i tak pewnie nie ma już miejsc – zgodził się August i ruszył za nią. Szli przez piaszczysty plac, który teraz szybko pustoszał. Nagle Elena podeszła do bułanka, który stał ze zwieszonym łbem jak pospolita szkapa. Trzeba było mieć dobre oko do koni, żeby dostrzec różnicę: lśniące boki, do których ściśle przylegała sierść, setki razy czesana zgrzebłem w tę samą stronę, i wielkie mięśnie pod skórą, czekające w lekkim napięciu. Zaskakująco czule położyła dłoń na szyi konia. – On wygra – rzekła półgłosem. – Może nie dzisiaj, ale w następnym roku albo za dwa lata. Jest mu pisane zwycięstwo. – W takim razie musi wygrać dzisiaj – odparł sucho August. – W tej gonitwie konie mogą brać udział tylko raz. Kiedy mają trzy lata. Patrzyła na konia. August nie potrafił zinterpretować wyrazu jej twarzy. – Szkoda, że on tego nie wie – powiedziała i spojrzała na niego. – Bo gdyby wiedział, to dzisiaj na pewno by zwyciężył. – Wyścig zaraz się zaczyna – powiedział August po krótkiej pauzie, w czasie której nie spuszczał z niej oczu. O czym oni w ogóle rozmawiają? Bułanka odprowadzono, a oni razem z innymi, którzy przyszli zbyt późno, rozglądali się za wolnymi miejscami przy torze. Znaleźli je

naprzeciwko loży cesarskiej, która dziś była pusta. Wszędzie wokół widać było kapelusze – białe i szerokie, ale największy był z pewnością kapelusz jego towarzyszki. Po przeciwnej stronie kilku młodzieńców, by mieć lepszy widok, wdrapało się na drzewa. August się uśmiechnął. Jako dziecko też tak robił. Pokazał ich Elenie, a ona również uśmiechnęła się lekko, kiwając głową. Prawdopodobnie bardziej lubi konie niż ludzi, pomyślał August, spoglądając na jej twarz. Oczywiście że tak, one się jej nie sprzeciwiają. Rozległ się strzał startowy i powrócił z Prateru twardym echem, a wtedy wszystkie głowy zwróciły się w prawo. Zaczęło się. Konie ruszyły spłoszone, ale August nie widział jeszcze, który biegnie pierwszy. – Mój bułanek! – Elena Palffy trąciła go, kiedy koń przebiegał obok nich, a on ze zdumieniem odnotował, z jakim zaangażowaniem to mówiła, jak od pierwszej chwili wciągnęła ją gonitwa. W powietrzu fruwały źdźbła trawy, widać było tylko nogi koni, przede wszystkim kopyta. Sześćdziesiąt cztery kopyta, które zaledwie jednym krótkim uderzeniem dotykały ziemi, rozkopywały ją i znikały jak burza, która nadciągnęła w ciągu kilku sekund i ogarnęła wszystko, nim człowiek zdołał znaleźć schronienie. I umilkła. Przez tłum przeszedł falą dreszcz emocji. August widział, jak prężą się muskuły koni, jak drżą ich boki przy zderzeniach, słyszał oddech przy wytężonych ruchach… I już ich nie było. Na widzów spadł deszcz ziemi i trawy. Elena się zaśmiała, a August, usłyszawszy ją, też musiał się roześmiać. Konie biegły drugie okrążenie. I wtedy Augusta znowu owionął ten zapach, tym razem znacznie silniejszy. Mieszanka cytryny, goździków, koni i… i… teraz już wiedział, co to było – mdły, metaliczny zapach krwi. Rozejrzał się bacznie i rzeczywiście dostrzegł chłopaka, którego spotkali wcześniej. Wdrapywał się sprawnie na barierkę, żeby usiąść na samej górze. Teraz! Teraz jest w porządku, widzi niemal cały tor wyścigowy. Elena trąciła Augusta rozemocjonowana. Konie znowu nadbiegały – jak jedno wielkie i ciężkie zwierzę – jeszcze głośniej niż za pierwszym razem. August czuł, że zaczyna drżeć ziemia. Dżokeje jechali pochyleni niemal zupełnie nad szyjami koni. Ziemia fruwała. Rozległy się okrzyki

widzów zagrzewających swoich ulubieńców – i przesuwały się wzdłuż toru razem z biegnącymi końmi jak fala wzdłuż kamiennego nabrzeża. August poczuł, że zapach przeradza się mu przed oczami duszy w obraz – i krzyknął: – Na dół, chłopcze, schodź! – I rzucił się do przodu, ale chłopak go nie słyszał. – Uwaga! – August wrzeszczał z rozpaczą i przedzierał się przez oporny tłum. Chłopak stał teraz na ogrodzeniu, z poprzeczką barierki pod kolanami, i utrzymywał niepewną równowagę; w dłoni wciąż ściskał pączka. Konie toczyły pianę, we wściekłym pędzie zbliżały się do barierek, a tłum krzyczał z zachwytu i emocji. W górę unosiły się ręce i parasole. Czubek jednego z parasoli lekko zawadził chłopaka i August zobaczył z przerażeniem, że dzieciak traci równowagę i pada. August przepychał się do przodu, by go jeszcze schwycić, ale chłopak padał, padał powoli w huku końskich nóg, kopyt, mnóstwa kopyt. August widział jeszcze, jak jedno z tych kopyt wyrzuciło go w górę, usłyszał głuchy odgłos, z jakim ciało uderzyło w piach, i zauważył, że fala okrzyku nie poniosła się wraz z końmi, lecz została przy nim i przy chłopcu. Zapach goździków i cytryn, koni i krwi stał się nieznośnie silny. Powstał tumult, zaczęła się bieganina, wzywano lekarza, przyniesiono nosze, na których położono nieprzytomnego chłopaka. Elena stała przez cały czas na skraju tłumu i przyglądała się wszystkiemu z nieruchomą twarzą. August przeciągnął chłopca z toru, a potem przybył lekarz i nie dopuszczono go już w pobliże. Rannego wyniesiono i wtedy zapach krwi stał się mniej nieznośny, ale August wciąż czuł w nozdrzach tę mdłą i słodkawą woń, jakby się tam na dobre zadomowiła. Wściekły podszedł do Eleny Palffy. – Dlaczego pani nie pomogła? Stoi pani tylko, bo jest pani zbyt delikatna? Za dobra, żeby pomóc, co? Prawie krzyczał. Patrzyła na niego nieporuszona. – Nie było nic, co mogłabym zrobić – powiedziała w końcu zimno. – Nie jestem czarodziejką. August szukał słów, ale w końcu uznał, że to ona ma rację; mimo to nadal czuł wściekłość. – Do widzenia – powiedział po chwili równie zimno i odszedł zły.

Dopiero znacznie później zauważył, że woń krwi zniknęła, bo ostatnio wdychał niepowtarzalny zapach Eleny Palffy, tę mieszankę ziół i dymu, i wtedy ulotniła się też jego złość. Do późnej nocy miał przed oczami obraz chłopca leżącego w jakiejś niesamowicie wykrzywionej pozie; wreszcie jednak wypił tyle alkoholu, że zdołał zasnąć.