johanka79

  • Dokumenty88
  • Odsłony2 338
  • Obserwuję2
  • Rozmiar dokumentów174.8 MB
  • Ilość pobrań1 694

Sparks Kerrelyn - Miłość na kołku 07 - Zakazane noce z wampirzycą

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Sparks Kerrelyn - Miłość na kołku 07 - Zakazane noce z wampirzycą.pdf

johanka79 EBooki
Użytkownik johanka79 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 364 stron)

KERRELYN SPARKS ZAKAZANE NOCE Z WAMPIRZYCĄ 2

Mojej matce Charty. Huragan Ike zniszczył Twój dom, ale nie zdołał złamać Twojego ducha. 3

Rozdział 1 - Spóźniłaś się. - Connor przywitał ją pełnym dezaprobaty zmarszczeniem czoła. - I co z tego? - Vanda Barkowski odwzajemniła ponurą minę Szkota, wchodząc do holu Romatech Industries. - Nie jestem już dziewczyną z haremu. Nie muszę pędzić na złamanie karku, kiedy tylko Wielki Mistrz pstryknie palcami. Connor uniósł brwi. - Dostałaś oficjalne wezwanie, w którym było wyraźnie napisane, że zebranie Klanu Wschodniego Wybrzeża zacznie się dziś wieczorem o dziesiątej. - Zamknął za nią drzwi na zamek i wstukał kilka cyfr na panelu alarmu. Czyżby miała kłopoty? To oficjalne wezwanie martwiło ją przez cały tydzień, chociaż nikomu o tym nie powiedziała. Zjawiłaby się wcześniej, gdyby pozwolono jej skorzystać z wampirycznej zdolności teleportacji, ale w wezwaniu ostrzeżono ją, by nie teleportowała się do Romatechu. Taka akcja uruchomiłaby alarm, przerwałaby zebranie i Vanda musiałaby zapłacić słoną grzywnę. Wyjechała więc samochodem ze swojego klubu w dzielnicy Hell's Kitchen, zahaczając najpierw o Queens, skąd miała odebrać kilka uszytych na zamówienie kostiumów. Przez całą drogę do White Plains grzęzła w koszmarnych korkach, które kosztowały ją zdecydowanie za dużo nerwów Do diabła, nie chciała tutaj być. Wzięła głęboki oddech i poprawiła swoje nastroszone, ufarbowane na jasnofioletowo włosy. - Wielka mi rzecz. Spóźniłam się parę minut. 4

- Czterdzieści pięć minut. - I co? Co to jest czterdzieści pięć minut dla takiego starego capa jak ty? - To w dalszym ciągu aż czterdzieści pięć minut. Czyżby w jego oczach błyskało rozbawienie? Zirytowała się na myśl, że mogła zostać uznana za zabawną. Była twarda, do diabła. A on powinien się obrazić, że nazwała go starym capem. Connor Buchanan wyglądał najwyżej na trzydziestkę. Uważałaby go za bardzo przystojnego, gdyby nie był taki marudny przez te wszystkie lata. Poprawiła czarny, pleciony bicz, który nosiła zawiązany wokół pasa. - Posłuchaj. Teraz jestem bizneswoman. Spóźniłam się, bo musiałam otworzyć klub i załatwić parę spraw. I niedługo muszę wracać do pracy. - Na jedenastą trzydzieści miała umówione spotkanie ze wszystkimi tancerzami, by rozdać im nowe kostiumy na sierpień. Connor nie wydawał się szczególnie przejęty. - Roman wciąż jest mistrzem twojego klanu i kiedy życzy sobie, żebyś była obecna, powinnaś się zjawiać na czas. - Tak, tak, już trzęsę moimi opiętymi portkami. Connor odwrócił się do stołu, aż kilt w kratę czerwono-zieloną zawirował mu wokół kolan. - Muszę przeszukać twoją torbę. Vanda skrzywiła się w duchu. - Naprawdę mamy na to czas? Już i tak jestem spóźniona. - Sprawdzam każdą wniesioną torbę. Zawsze był strasznym służbistą. Ileż to razy beształ ją za flirtowanie ze strażnikami w domu Romana? No z 5

jednym strażnikiem. Ze śmiertelnym dziennym strażnikiem, który pracował dla firmy MacKay, Usługi Ochroniarskie i Detektywistyczne. Smakowicie przystojnym dziennym strażnikiem. Connor też pracował dla MacKay, więc wiedział, że strażnikom nie wolno spoufalać się z podopiecznymi. Zdaniem Vandy ten stary przepis powinien zostać zniesiony. Ian związał się ze swoją strażniczką Toni i miłość do niego jakoś jej nie osłabiła. Wręcz przeciwnie, dodała jej siły i pozwoliła zabić Jędrka Janowa, choć Malkontent próbował ją powstrzymać, kontrolując jej umysł. Ale jeśli chodziło o ochronę Romatech Industries, Connor miał dobre powody, by trzymać się swoich ukochanych przepisów. Jako że wredni Malkontenci nienawidzili dobrych, praworządnych wampirów pijących krew z butelek, nienawidzili też Romatechu, gdzie butelkowana syntetyczna krew była produkowana. W przeszłości już trzy razy udało im się przeprowadzić zamach bombowy na zakład. Vanda westchnęła. - Nie przyniosłam bomby. Myślisz, że chciałabym się wysadzić w powietrze? Wyglądam na wariatkę? W oczach Connora błysnęła wesoła iskra. - Zdaje się, że to zostanie stwierdzone na zebraniu klanu. Do diabła. Więc jednak miała kłopoty. - Okej. - Rzuciła swoją workowatą torebkę na stół. - Baw się dobrze. Gorący rumieniec zaczął skradać się po jej szyi, kiedy strażnik grzebał w torbie. Boże, nie cierpiała się wstydzić. Czuła się wtedy słaba, mała i bezbronna, a przysięgła sobie, że już nigdy na to nie pozwoli. Wysunęła 6

podbródek i spojrzała zaczepnie na mężczyznę. - Co to jest? - Wyciągnął skrawek materiału, który wyglądał jak wypchana żółta skarpetka z dużą mosiężną dyszą na końcu. - To kostium do tańca. Dla Strażaka Sama. To jego osobisty wąż gaśniczy. Connor upuścił majtki, jakby się paliły, i wrócił do przeszukiwania torebki. Tym razem wyjął z niej błyszczące cieliste stringi ze sztucznym bluszczem oplecionym wokół miniaturowego trójkąta. - Aż się boję zapytać... - Nasz temat na sierpień to „gorączka dżungli”. Terrance Tłok chce zatańczyć hołd dla Tarzana. Rozbierając się, przeleci nad sceną na lianie. Connor rzucił cudo na stół i szukał dalej. - Rzeczywiście masz tu jakąś cholerną dżunglę. - Wyciągnął długą lianę z dużymi liśćmi. - Gorączka dżungli jest bardzo zaraźliwa - powiedziała Vanda zmysłowym głosem. - Jestem pewna, że znaleźlibyśmy listek figowy w twoim rozmiarze. Spojrzał na nią groźnie. - No dobra, liść bananowca. Connor parsknął i wyłowił z kłębowiska lian kluczyki do jej samochodu. Wrzucił je sobie do sporranu. - Hej - zaprotestowała Wanda. - Potrzebuję ich, żeby wrócić do domu. - Dostaniesz je z powrotem po zebraniu. - Upchnął kostiumy z powrotem do torby. - To wstyd, że wampiryczni mężczyźni ubierają się, czy raczej rozbierają, publicznie. - Chłopcy to lubią. Oj, przestań, Connor. Nigdy nie miałeś ochoty zrzucić ciuchów na oczach ładnych 7

dziewczyn? - Nie. Jestem zbyt zajęty pilnowaniem, żeby Roman i jego rodzina pozostali przy życiu. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale wojna z Malkontentami wisi na włosku. A gdybyś nie słyszała, to ich przywódca, Casimir, jest gdzieś w Ameryce. Vanda opanowała dreszcz. - Wiem. Mój klub został zaatakowany w grudniu zeszłego roku. - Paru jej bliskich przyjaciół omal nie zginęło tamtej nocy. Starała się o tym nie myśleć. Bo kiedy myślała, te myśli rozrastały się w o wiele starsze i straszniejsze wspomnienia. A ona nie miała zamiaru przeżywać ich na nowo. Życie było łatwe i przyjemne w nocnym klubie Horny Devils, gdzie przystojni faceci tańczyli w skąpych kostiumach, gdzie po paru kuflach bleera nawet najzimniejszemu wampirowi robiło się cieplutko i przyjemnie. Każda noc mogła mijać bez bólu, pod warunkiem że Vanda skupiała się na pracy i trzymała przeszłość starannie zamkniętą w mentalnej trumnie. Dni były jeszcze łatwiejsze, bo śmiertelny sen był bezbolesny i wolny od koszmarów. Mogła tak żyć setki lat, byleby tylko wszyscy dali jej święty spokój. Connor spojrzał na nią ze współczuciem. - Ian opowiadał mi o tym ataku. Powiedział, że dzielnie walczyłaś. Powstrzymała się przed zgrzytnięciem zębami. To nie było dobre dla kłów. Chwyciła torbę i zawiesiła ją sobie na ramieniu. - To o to właściwie chodzi? Co mi grozi? - Dowiesz się. - Strażnik wskazał dwuskrzydłowe drzwi po prawej. - Zaprowadzę cię do sali zgromadzeń. 8

- Nie, dziękuję. Znam drogę. - Vanda przeszła przez drzwi i ruszyła korytarzem, stukając szpilkami po nieskazitelnie czystej podłodze z błyszczącego marmuru. Nieprzyjemny zapach środków dezynfekcyjnych nie był w stanie całkowicie zamaskować przepysznego aromatu krwi. Śmiertelni pracownicy Romatechu przez cały dzień produkowali tu syntetyczną krew. Ta krew była oficjalnie rozsyłana do szpitali i banków krwi, i nieoficjalnie do wampirów. Roman Draganesti wynalazł syntetyczną krew w 1987 roku, a w ostatnich latach wpadł na pomysł wampirycznej Kuchni Fusion. Nocami w Romatechu pracowali wampiryczni robotnicy, wytwarzając cudowne drinki, takie jak chocolood, bleer, blissky, i blood lite dla tych, którzy przesadzili z poprzednimi. W powietrzu unosiła się mieszanina zapachów tych wszystkich napojów. Vanda z zadowoleniem wciągnęła głęboki wdech, żeby uspokoić zszargane nerwy. Jej wyostrzony wampiryczny słuch wyłowił odgłos trzasków z głośnika. Obejrzała się i zobaczyła Connora, stojącego przy dwuskrzydłowych drzwiach. Obserwował ją z walkie-talkie w dłoni. Czyżby podejrzewał, że spróbuje uciec? To było bardzo kuszące - miała ogromną ochotę teleportować się na parking i zwiać swoją czarną corvettą. Nic dziwnego, że Connor zabrał jej kluczyki. Owszem, mogła też teleportować się prosto do domu, ale oni przecież wiedzieli, gdzie mieszka i gdzie pracuje. Przed klanowym wymiarem sprawiedliwości nie było ucieczki. Oczywiście tylko wampiry pijące syntetyczną krew uznawały w Romanie Draganestim Mistrza Klanu Wampirów Wschodniego Wybrzeża. Zbliżając się do sali zgromadzeń, Vanda zwolniła kroku. Jeśli Roman miał jej 9

coś do zarzucenia, dlaczego nie załatwił tego prywatnie? Dlaczego chciał ją upokorzyć na oczach innych ważniaków z klanu? Miękko akcentowane słowa Connora poniosły się po długim korytarzu: - Phil się zjawił? Świetnie. Daj mi z nim porozmawiać. Phil? Vanda zachwiała się na obcasach. Phil Jones wrócił do Nowego Jorku? Z tego, co słyszała, ostatnio mieszkał w Teksasie. Nie żeby ją to obchodziło. Był tylko śmiertelnikiem. Ale niesamowicie przystojnym i interesującym śmiertelnikiem. Przez pięć lat był jednym z dziennych strażników w nowojorskim domu Romana, kiedy mieszkała tam z resztą haremu. Większość śmiertelnych ochroniarzy uważała harem za bandę bezimiennych nieumarłych kobiet, związanych z ich prawdziwym pracodawcą Romanem Draganestim. W ich oczach harem był mniej ważny niż bezcenne dzieła sztuki i antyki Romana. Phil Jones był inny. Zapamiętał imiona dziewczyn i traktował je jak prawdziwych ludzi. Vanda próbowała z nim flirtować, ale Connor, ten stary zrzęda, zawsze to ucinał. Phil przestrzegał zasady, by się nie spoufalać, i zachowywał dystans - co nie było trudne, skoro zwykle był w wieczorowej szkole albo spał, kiedy ona nie spała, a w ciągu dnia, kiedy on funkcjonował, ona była martwa. Mimo to podejrzewała, że go do niej ciągnie. A może tylko chciała, żeby tak było. Życie w haremie było tak upiornie nudne, a Phil wydawał się taki intrygujący. Ale na pewno tylko jej się zdawało. Już od trzech lat była wolna i przez cały ten czas Phil nigdy nie wpadł na to, żeby ją odwiedzić. 10

Zatrzymała się, by posłuchać głosu mężczyzny, rozlegającego się z walkie-talkie. Nie rozróżniała słów, ale sam dźwięk przeszył ją elektryzującym dreszczem. Już zapomniała, jak seksowny jest jego głos. Do licha z nim; myślała, że był jej przyjacielem. Ale ona była dla niego tylko kimś z pracy. Z łatwością o niej zapomniał, kiedy zajął się nowym zadaniem. Dotarła do drzwi sali zgromadzeń, kiedy te otworzyły się gwałtownie. Odskoczyła do tyłu, by nie dać się rozdeptać biuściastej kobiecie i operatorowi kamery. Natychmiast ją rozpoznała. Corky Courrant prowadziła plotkarski program o celebrytach w telewizji Digital Vampire Network, Na żywo wśród nieumarłych. - Nie zgadzam się z tym wyrokiem! - wrzasnęła Corky, odwracając się, by złapać drzwi, zanim się zamknęły. - Pójdę z tym do Najwyższego Sądu Klanowego! - Moja decyzja jest ostateczna. - Głos Romana był stanowczy, ale i znudzony. - Usłyszycie o tym w moim programie! - Dziennikarka dopiero teraz zauważyła Vandę. - Ty! Co ty tu robisz? Wampirzyca skrzywiła się, kiedy operator skierował na nią kamerę. Do diabła. Znowu wyląduje w programie Corky. Uśmiechnęła się niepewnie do obiektywu. - Cześć, wampiry. Idę na zebranie klanu. Zawsze chodzę na zebrania klanu. To nasz obywatelski obowiązek. - Nie chrzań! - warknęła Corky. - Przyszłaś tu, żeby triumfować. Ale ja nie wycofam pozwu przeciwko tobie, nieważne, co mówi mistrz klanu. Vanda uśmiechnęła się na użytek kamery. 11

- Czy nie możemy wszyscy po prostu żyć w zgodzie? - Trzeba było o tym pomyśleć, zanim mnie napadłaś! - zaskrzeczała Corky. A, no tak. Ten incydent w grudniu, w klubie. Vanda skoczyła przez stół i próbowała udusić Corky Courrant. Przy zamieszaniu, które nastąpiło później, ten drobny wypadek wydawał się tak nieważny. Zapomniała o nim - ot kolejna nieistotna sprzeczka. Vandzie przydarzyło się przez lata całe mnóstwo nieistotnych sprzeczek. Zwróciła się do kamery ze smutnym wyrazem twarzy. - To było bardzo niefortunne wydarzenie, ale wszyscy możemy być wdzięczni przez wieki, że nasza droga Corky nie ucierpiała w jego wyniku. Jej głos jest tak samo głośny i przenikliwy jak zawsze. Dziennikarka prychnęła i wykonała gest podcinania gardła, sygnalizując operatorowi, by przestał nagrywać. Pochyliła się do Vandy, ściszając głos: - To jeszcze nie koniec między nami, suko. Mam wielkie wpływy w wampirycznym świecie i doprowadzę cię do ruiny. - Ruszyła korytarzem wściekłym krokiem; operator potruchtał za nią. - Miłego dnia! - zawołała Vanda. Odwróciła się, by wejść do sali zgromadzeń, i zauważyła, że panuje w niej kompletna cisza. Wszyscy gapili się na nią. Cudownie. Byli świadkami scenki z Corky. Zaczęli szeptać. Vanda wojowniczo wysunęła podbródek. Oceniła, że w sali jest około trzydziestu wampirów, głównie mężczyzn. Archaiczny wampiryczny świat wciąż niemal całkowicie pozostawał pod kontrolą facetów. Aroganckich, upartych staruchów. Nie aprobowali 12

jej klubu, w którym striptiz robiły wampiry, a nie wampirzyce. Zauważyła ich kwaśne miny. Najwyraźniej nie spodobał im się też jej liliowy kombinezon ze spandeksu i sterczące fioletowe włosy. Z tłumu wyłowiła tylko jedną przyjazną twarz. Gregori. Niestety, siedział w pierwszym rzędzie. Zacisnęła mocniej bicz wokół pasa i ruszyła przejściem pośrodku. Roman Draganesti siedział w wielkim krześle mistrza na podwyższeniu. W dawnych czasach mistrz klanu siadywał sam, ale czasy się zmieniły. Obok krzesła Romana stały dwa mniejsze; po jego lewej siedziała jego żona Shanna, a po prawej ojciec Andrew. Najwyraźniej byli jego doradcami. I oboje byli śmiertelni. Co to się porobiło z wampirycznym światem? Dlaczego Roman dał tej dwójce śmiertelników taką władzę w społeczności, do której nie należeli? Vanda sapnęła z niesmakiem i usiadła obok Gregoriego. Roman przywitał ją królewskim skinieniem głowy. Vanda odpowiedziała równie poważną miną. Siedzący przy stole obok podwyższenia Laszlo Veszto skrobał notatki wiecznym piórem na pergaminie wyglądającym na antyk. Laszlo był chemikiem w Romatechu, ale piastował też prestiżowe stanowisko sekretarza klanu. Vanda przewróciła oczami. Równie dobrze mógł używać gęsiego pióra i inkaustu. Albo zwoju papirusu i trzcinowego patyczka. - Rany, kupcie temu biedakowi laptop - mruknęła do Gregoriego. - Ma laptop - odszepnął wampir - ale oni na tych zebraniach wolą się trzymać tradycji. - Te zebrania to farsa - burknęła Vanda. 13

Podejrzewała, że Laszlo wciąż jeszcze zapisuje decyzję, która tak zdenerwowała Corky Courrant. - Co się stało Corky? - Dobre wieści dla ciebie - rzucił cicho Gregori. - Roman odrzucił jej pozew przeciwko tobie. - Najwyższy czas. Przecież to widać i słychać, że nie uszkodziłam jej gardła. - Potem Corky uparła się, że sprawiedliwie będzie, jeśli Roman odrzuci pozew przeciwko niej, ale Roman odmówił. - Jaki pozew? - zaciekawiła się Vanda. - Nie słyszałaś? Pozwała ją ta sławna modelka, Simone. Pamiętasz, jak zatrudniłem Simone, żeby nagrała Zębastykę, DVD z ćwiczeniami na kondycję kłów? Corky powiedziała w swoim programie, że Simone używała sztucznych zębów. Vanda wybuchnęła śmiechem, który rozległ się głośno w milczącej sali. Z tuzin wampirów syknęło, żeby ją uciszyć. Laszlo upuścił pióro i posłał jej spłoszone spojrzenie. Potem zerknął na Romana. Vanda umilkła i odchrząknęła. Do licha. Te stare wampiry powinny sobie wyciągnąć kołki z tyłków. Otworzyła usta, żeby to powiedzieć, ale Gregori dotknął jej ramienia. - Nie - szepnął. - Nie mów do niego, dopóki on się do ciebie nie odezwie. - Laszlo - zaczął cicho Roman. - Tak, sir? - Sekretarz klanu zaczął się bawić guzikiem swojego laboratoryjnego kitla. - Jako że Vanda Barkowski nareszcie się zjawiła, przejdźmy do kolejnych pozwów przeciwko niej. Kolejnych pozwów? Liczba mnoga? Vanda 14

rozejrzała się nerwowo. Żona Romana posłała jej współczujący uśmiech. W sercu Vandy rozpaliła się iskra gniewu; zacisnęła pięści. Nie potrzebowała niczyjego współczucia. Była twarda, do diabła. Laszlo nerwowo przegrzebał plik dokumentów. Wyciągnął jedną kartkę. Potem kolejną. I kolejną. Trzy kartki? Gniew Vandy zapłonął gorącym płomieniem. Chemik zerknął na nią z lekkim przestrachem i kontynuował: - Przeciwko Vandzie Barkowski wysunięto trzy zarzuty. Zarzut pierwszy: nieusprawiedliwione zerwanie umowy o pracę, skutkujące utratą zarobków i stratami moralnymi. Zarzut drugi: lekkomyślne narażenie zdrowia pracownika w miejscu pracy, skutkujące niewielkim urazem fizycznym i stratami moralnymi. Zarzut trzeci: napaść z użyciem niebezpiecznego narzędzia, skutkująca urazem fizycznym i stratami moralnymi. Vanda zerwała się z miejsca. - To jakieś bzdury! Kto mnie pozywa?! - Z płonącą twarzą rozejrzała się po sali. - Gdzie jesteście, dupki? Już ja wam pokażę straty moralne! - Proszę usiąść - powiedział cicho Roman. - Mam prawo spojrzeć w twarz moim oskarżycielom. - Dostrzegła trzech byłych pracowników, przygarbionych w ostatnim rzędzie. - Tam jesteście, dranie! - Vanda, siadaj! - rozkazał Roman. Odwróciła się na pięcie, by stanąć przodem do niego. Do diabła, znał ją od 1950 roku i wierzył w bzdury opowiadane przez tych jęczących pieniaczy? Wycelowała w niego palec. - A ty... 15

Zachłysnęła się z oburzeniem, kiedy Gregori chwycił ją za rękę i brutalnie pociągnął na krzesło. Spojrzał na nią ostrzegawczo. Odetchnęła głęboko. Okej. Musiała się uspokoić. - Czy przyznaje się pani do winy, pani Barkowski? - spytał Roman. Splotła palce obu dłoni, aż zbielały jej kostki. - Nie. - Nie zerwała pani umowy o pracę z pierwszym powodem? - Roman spojrzał na Laszla. - Jego nazwisko? Laszlo przebiegł wzrokiem pierwszą kartkę, po czym pociągnął nerwowo za guzik kitla. - Życzy sobie, by używać jego pseudonimu scenicznego, Jem Twardziel. W sali rozległy się śmiechy, ale uciszyło je chrząknięcie Romana. - Pani Barkowski, czy zwolniła pani pana... Twardziela? - Owszem, zwolniłam, ale miałam słuszny powód. - Właśnie że nie! - zawołał nadąsany głos z tyłu sali - Byłem najlepszym tancerzem, jakiego kiedykolwiek zatrudniałaś. Nie miałaś powodu mnie zwalniać! Vanda spojrzała na Jema. - Próbowałeś sprzedawać swoje usługi. Ja prowadzę dyskotekę, a nie burdel. - Panie o mnie błagały - upierał się Jem. - I pan brał od nich pieniądze? - odezwał się Roman. - Oczywiście, że brałem - obruszył się powód. - Jestem tego wart! Jestem najlepszy w branży. Roman nie wyglądał na przekonanego. - Odrzucam pierwszy pozew. - Co? - pisnął Twardziel. - Ale ja potrzebuję mojej posady. Jak będę zarabiał na życie? 16

Mistrz klanu wzruszył ramionami. - Wygląda na to, że rozpoczął pan już nową karierę. Może pan wyjść. Jem, mrucząc pod nosem przekleństwa, ruszył do drzwi. Vanda poczuła odrobinę ulgi. Jeden oskarżyciel z głowy, do załatwienia jest jeszcze dwóch. - Drugi pozew? - zapytał Roman Laszla. - Tak jest, sir. - Sekretarz pogrzebał w dokumentach. - Lekkomyślne narażenie zdrowia pracownika w miejscu pracy. Ten powód również życzy sobie być nazywany pseudonimem scenicznym. - Laszlo zakręcił guzikiem kitla. - Piotr Wielki, Książę Klejnotów. - Guzik odpadł i poturlał się po stole. Żona Romana zakryła usta. Po sali poniosły się chichoty. Nawet ksiądz się uśmiechał. Gregori pochylił się do Vandy i szepnął: - Książę klejnotów kupił królowej Karolinie korale koloru koralowego. Vanda parsknęła i dźgnęła go łokciem w żebra. Roman uniósł oczy do góry, jakby pytał: „Boże, dlaczego ja?” Opanował wyraz twarzy i z powagą spojrzał na zgromadzonych. - Czy pan... Książę jest na sali? - Jeft! - W tylnym rzędzie wstał smukły mężczyzna. Przerzucił przez ramię długie, jasne włosy. - Ja jeftem Kfiążę Klejnotów! - Został pan ranny w pracy? - podjął Roman. - Owhem - odparł Piotr, sepleniąc. - Tańfyłem i poflihnąłem fię w kałuwy wody. - On sam chciał tej wody - przerwała mu Vanda. - Piotr życzył sobie, żeby chlusnęło na niego trzydzieści litrów wody, kiedy pociągnie za łańcuch. 17

- Pan prosił o tę wodę? - zapytał Roman. - Tak. Ach, te fhystkie kropelki wody lfniły na mojej nagiej fkórze. Byłem niefamowicie piękny. - Wierzę panu na słowo - mruknął Roman. - I poślizgnął się pan? - Tak! To był kofmar. Upadłem na nof i złamałem go. - Co pan złamał? - zapytał Roman. - Nos - wyjaśniła Vanda. - Ale nastawiliśmy go i teraz jest zupełnie normalny. - Nie jeft! - Piotr położył dłoń na biodrze. - Teraz mój głof bwmi okropnie nofowo i whyscy fię ze mnie fmieją. Salę wypełniły śmiechy. - O, profę. - Piotr otarł załzawione oczy. - Fmieją fię ze mnie. Ponofę ftraty moralne. Roman westchnął. - Panie Książę, pański wypadek był doprawdy godny pożałowania, ale nie bardzo rozumiem, jak może pan obwiniać o niego panią Barkowski, skoro pan sam poprosił o wodę. Piotr założył ręce na piersi i zrobił nadąsaną minę. - Powinna była mnie chronif. - Nastawiłam ci nos i dałam wolne na resztę wieczoru - powiedziała Vanda. - To ty rzuciłeś pracę. Piotr odął wargi. - Chsę ją f powrotem. - Zgadza się pani? - spytał Roman Wandę. - Tak. Zawsze byłam zadowolona z pracy Piotra. - Świetnie. - Roman kiwnął głową. - Pani go zatrudni z powrotem, a my oddalamy drugi pozew. Laszlo, ostatni pozew, poproszę. - Tak, sir. - Sekretarz przełożył swoje papiery. - 18

Napaść z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Powód posługuje się pseudonimem scenicznym Max Megamaczuga. - Laszlo zaczął skubać kolejny guzik kitla. Roman rozejrzał się po sali. - Panie... Megamaczuga? Zechce pan opisać ów rzekomy incydent? - Rzekomy, jeszcze czego. - Max zerwał się z siedzenia. - Zrobiła mi w piersi ośmiocentymetrową dziurę. Gdyby trafiła w serce, zginąłbym na miejscu! - Mój błąd - mruknęła Vanda. - Źle wycelowałam. - Więc przyznaje się pani, że zraniła tego mężczyznę? - spytał Roman. - Obrzucał mnie wyzwiskami przy moich pracownikach - wytłumaczyła oskarżona. - Nie mogłam mu tego puścić płazem. Roman zmarszczył brwi. - Wydaje mi się, że zwolnienie go byłoby bardziej rozsądnym działaniem niż sztyletowanie. - Przecież mnie zwolniła! - wykrzyknął Max. - Ta suka powiedziała, że jestem marnym tancerzem, a to kompletna bzdura. - Kiedy ty jesteś marnym tancerzem! - Vanda odwróciła się do Romana. - Wykonał taniec z czterometrowym pytonem, który mu się wyślizgnął i oplótł jedną z moich klientek. Musiała się teleportować, zanim zdążył ją zmiażdżyć. Powiedziałam Maxowi, żeby zabierał węża i spadał. Roman kiwnął głową. - Logiczna decyzja. - Ale ta suka mnie zaatakowała! - huknął Max. - Dopiero kiedy zacząłeś mnie lżyć! - krzyknęła Vanda. 19

- Czym go pani zaatakowała? - spytał Roman. - Nie zamierzałam się do niego zbliżać, dopóki trzymał tego przeklętego gada, więc zdjęłam but i rzuciłam w niego. - Vanda wzruszyła ramionami. - Chyba dość mocno, bo szpilka, ehm, utkwiła mu w piersi. - O mało mnie nie zabiła! - wrzasnął Max. - A pański wąż o mało nie zabił klientki - przypomniał mu Roman. - Czy pańska rana zagoiła się podczas śmiertelnego snu? - No tak, ale to nie znaczy, że ona mogła mnie atakować. Roman zabębnił palcami w poręcz krzesła. - Nie mogę mieć pretensji do kobiety, która broniła się przed niestosownym zachowaniem mężczyzny. - Ha! - parsknęła Vanda. - Jeszcze nie skończyłem. - Roman spojrzał na nią surowo. - Pani metoda była nie na miejscu. Z pewnością ma pani jakąś ochronę, która mogła usunąć pana Maxa Megamaczugę z klubu. Vanda wzruszyła ramionami. Rzeczywiście miała potężnego wykidajłę. - Już trzeci raz od otwarcia klubu jest pani tu wzywana z powodu nieodpowiedniego i gwałtownego zachowania - ciągnął mistrz klanu. - Mówiąc krótko, pani Barkowski, ma pani problem z kontrolowaniem gniewu. - Właśnie! - krzyknął Max. - Ta suka to wariatka! - Dość - rzucił ostrzegawczo Roman pod adresem byłego tancerza. - Oddalam zarzut, pod warunkiem że pani Barkowski podda się terapii panowania nad gniewem. Vanda się skrzywiła. No nie, znowu. - To jakaś bzdura - podsumował Megamaczuga. - Ta suka jest mi coś winna! Żądam rekompensaty za straty moralne. 20

- Już ja ci dam rekompensatę! - Vanda potrząsnęła pięścią w jego kierunku. - Spotkajmy się na parkingu... - Vanda, dość! - Roman spojrzał na nią gniewnie. Odpowiedziała mu takim samym spojrzeniem. - Wykazuje pani poważny brak kontroli nad sobą - odezwał się cicho. - Najwyraźniej jedna seria spotkań terapeutycznych nie wystarczyła. - No właśnie, nie zaliczyła terapii! - Max zachichotał. - Tylko poczekaj, suko. Już ja ci dam powód do gniewu. - A pana od tej chwili obowiązuje oficjalny zakaz zbliżania się do pani Barkowski - powiedział Roman do byłego tancerza. - Będzie się pan trzymał od niej z daleka albo obciążę pana grzywną w wysokości pięciu tysięcy dolarów. - Co? - Max zrobił przerażoną minę. - Co ja takiego zrobiłem? - Laszlo, wezwij ochronę i każ usunąć pana Megamaczugę - polecił Roman. - Tak, sir. - Laszlo wcisnął przycisk na biurku. - Dobra, dobra, wychodzę. - Max wyszedł z sali. - Trzeci pozew odrzucony - oznajmił Roman - a pani Barkowski zgodziła się wziąć udział w drugiej serii terapii panowania nad gniewem. Vanda zacisnęła zęby, gdy rozbawione wampiry zaczęły szeptać. - Nie przypominam sobie, żebym się na cokolwiek zgadzała. - Poddasz się terapii. - Roman spojrzał na nią surowo. - Ojciec Andrew zaofiarował się, że znów będzie cię prowadził. Vanda jęknęła w duchu. Śmiertelny ksiądz był 21

miłym staruszkiem, ale nie miał pojęcia, przez co przeszła w swoim długim życiu. A naprawdę nie chciała mu tego mówić. Ani jemu, ani nikomu. Duchowny uśmiechnął się do niej. - Nie mogę się doczekać, żeby poznać cię lepiej, moje dziecko. Vanda założyła ręce. - Trudno. - Potrzebuję ochotnika, który zechce zostać jej opiekunem i sponsorować terapię - ciągnął ojciec Andrew. Pomruki w sali ucichły nagle. Zaległa absolutna cisza. Cudownie. Vanda ze swoimi nadnaturalnymi zmysłami słyszała cykanie świerszczy za murami Romatechu. Poczuła, że zaczyna się rumienić. Nikt nie chciał jej pomóc. - Nie potrzebuję sponsora. - Jestem przekonany, że potrzebujesz - upierał się ojciec Andrew. Ciągle cisza. Vanda spojrzała na Gregoriego. - No - syknęła. - Ja byłem twoim sponsorem ostatnim razem - odszepnął Gregori. - Najwyraźniej nie byłem w tym najlepszy. - Laszlo? - rzuciła Vanda. Niewysoki sekretarz podskoczył na siedzeniu i kolejny guzik odpadł od jego kitla. Vanda zagotowała się z gniewu. Zwróciła się do Romana: - Nie znajdziesz tu nikogo, kto zechce być moim sponsorem. To banda tchórzy - Poprawiła bicz wokół pasa. - I mają rację! Powinni się mnie bać. Jeśli ktokolwiek ośmieli się mnie zbesztać, urwę mu głowę. 22

W sali rozległ się zbiorowy pomruk przerażenia. Roman popatrzył na nią ze smutkiem. - Nie wydaje mi się, żebyś podchodziła do tej terapii z właściwym nastawieniem. Wysunęła podbródek. - Wręcz przeciwnie, mam doskonałe nastawienie. Mistrz klanu westchnął. - Czy nie ma tu nikogo... - Ja zostanę sponsorem - zaproponowała Shanna. Vanda drgnęła. Żona Romana? Nie mogła wyznać swoich potwornych grzechów słodkiej dobrej wróżce, Shannie Draganesti. Roman odwrócił się, żeby cicho porozmawiać z żoną. Supersłuch Vandy wychwycił większość rozmowy. Shanna miała dwuletniego synka i dziewięciotygodniową córeczkę, którymi musiała się zajmować. Nadzorowanie Vandy byłoby zbyt wielkim dodatkowym obciążeniem. Gniew Vandy przybrał na sile. Do diabła, nie potrzebowała niańki. A już z pewnością nie potrzebowała litości Shanny. - Daj sobie spokój! Nie znajdziesz nikogo, kto zechciałby mnie sponsorować. Żaden z tych facetów nie ma dość ikry, żeby wziąć mnie sobie na głowę. - Ja to zrobię - zabrzmiał głęboki głos z tyłu sali. Vanda aż się zachłysnęła. Natychmiast rozpoznała ten głos, ale mimo to musiała się odwrócić, by się upewnić, że to naprawdę on. Och, do licha, wyglądał lepiej niż kiedykolwiek. Zawsze był wysoki, ale jego ramiona były szersze, niż je zapamiętała. Jego gęste, kasztanowe włosy połyskiwały rudymi i złotymi pasemkami. A jego oczy... jego oczy zawsze zapierały jej dech. Jasny lodowaty błękit w którym, choć wydawało się to niemożliwe, tlił się żar. - Ja będę jej sponsorem. - Phil ruszył przejściem 23

pośrodku. Boże, nie. Nie mogła obnażyć duszy przed Philem. Sporo wyznała Gregoriemu, kiedy ją nadzorował, ale on był dla niej jak młodszy brat. Phil nigdy nie mógłby być bratem. - Nie! Poproś Iana. Ian się zgodzi. Roman zmarszczył brwi. - Ian i jego żona ciągle są w podróży poślubnej. No tak. Ian mówił jej, że nie będzie ich przez trzy miesiące. Więc on i Toni wrócą dopiero w połowie sierpnia. - Więc poproś Pamelę albo Corę Lee. Roman spojrzał na nią z powątpiewaniem. - Nie wyobrażam sobie, żeby któraś z nich zdołała nad tobą zapanować. Do diabła, miała dość tych upokorzeń. - Nikt nade mną nie zapanuje! Nie potrzebuję żadnego cholernego sponsora. Roman zignorował ją i zwrócił się do Phila: - Dziękuję, że się zgłosiłeś. - Nie zgadzam się na niego! - krzyknęła Vanda. Phil spojrzał na nią wyzywająco. - Wolisz kogoś z pozostałych ochotników? - zapytał. Spojrzała na niego gniewnie. - Uprzykrzę ci życie - warknęła. - To dla mnie nic nowego. Czym mnie zaskoczysz? Zamrugała. Uprzykrzała mu życie? Jak? Zawsze była dla niego miła. Zauważyła rozbawione spojrzenia publiczności. Do licha. Świetnie się bawili. Mistrz klanu chrząknął. - Phil, rozumiesz, jaka odpowiedzialność wiąże się ze sponsoringiem? 24

- Tak - odparł. - Dam radę. - No dobrze. - Roman uśmiechnął się do niego z wdzięcznością. - Stanowisko jest twoje. Dziękuję. Laszlo, odnotuj to. - Tak, sir. - Sekretarz zaczął skrobać na swoim pergaminie. - Chwileczkę. - Vanda pomaszerowała w stronę Phila. - Nie możesz tego zrobić. Nie zgodziłam się na to. - Chodź. - Ruchem głowy wskazał jej drzwi, po czym ruszył przejściem i wyszedł z sali. Vandzie opadła szczęka. Co on sobie wyobrażał, żeby wydawać jej rozkazy? Ale patrząc za nim, musiała przyznać, że od tyłu wyglądał świetnie. Rozejrzała się i stwierdziła, że pozostałe wampiry przyglądają jej się z ciekawością. No cóż, może Phil miał rację i nie powinni omawiać tej katastrofy na oczach publiczności. Wyszła za drzwi i zobaczyła go po drugiej stronie korytarza. Stał pod ścianą z założonymi rękami. Zawsze miał spore bicepsy jak na śmiertelnika. - Posłuchaj, to jest pomyłka. Jesteś śmiertelnikiem. Nie poradzisz sobie z wampirzycą. - Skłoniłem cię, żebyś wyszła z sali, prawda? Jej gniew wybuchł z nową siłą. - Tylko dlatego, że nie chciałam ci narobić wstydu przy innych, kiedy skopię ci tyłek! Uśmiechnął się. - Spróbuj. Podeszła bliżej do niego. - Takich śmiertelników jak ty jadałam na śniadanie. Jego uśmiech się poszerzył. - Szczęściarze - skwitował. Odsunęła się, sapiąc z irytacji. - Phil, to jakieś szaleństwo! Nie możesz tak... narzucać mi się siłą. 25