jula42

  • Dokumenty350
  • Odsłony64 238
  • Obserwuję88
  • Rozmiar dokumentów676.6 MB
  • Ilość pobrań33 778

Victoria Connelly - Uważaj o czym marzysz

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Victoria Connelly - Uważaj o czym marzysz.pdf

jula42
Użytkownik jula42 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 497 stron)

Copyright © Victoria Connelly 2013 Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Niniejsza powieść w całości stanowi fikcję literacką. Występujące w niej nazwiska, bohaterowie i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych zarówno żyjących, jak i nieżyjących, do wydarzeń czy społeczności lokalnych jest całkowicie przypadkowe. Victorii Connelly przysługuje moralne prawo do uznania autorstwa niniejszego utworu. Tytuł oryginalny: Wish You Were Here Tłumaczenie: Regina Mościcka Redakcja: Ewa Kosiba Korekta: Anna Ponikiewska Projekt graficzny okładki: Studio KARANDASZ Zdjęcie na okładce: Dreamstime.com: Androniki Papadimitriou, Maksim Shmeljov; Dotshock/Shutterstock.com Redaktor prowadząca: Barbara Filipek Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała www.pascal.pl Bielsko-Biała 2014 ISBN 978-83-7642-489-7 eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Bobowi i Annie z najserdeczniejszymi pozdrowieniami

PODZIĘKOWANIA Dla mojego świetnego zespołu, na którego wsparcie zawsze mogłam liczyć: Deborah Wright, Caroline Mackworth Praed, Ruth Saberton, Bridget i Gael, oraz dla mojego męża, Roya, który musi wiele znosić, gdy jestem w trakcie pisania książki! Dla cudownej Leah Fleming i Allie Spencer za wskazówki na temat Grecji. Dziękuję również Wendy Holden, Fionie Dunbar, Brin i Helen, Andrei Jones, Annette Green, Davidowi Smithowi, Caroline Hogg oraz całemu zespołowi z wydawnictwa Avon. Szczególne podziękowania należą się Alexandrze Galani za to, że pozwoliła mi wykorzystać swoje nazwisko – kolejny raz! Dziękuję też fantastycznym ludziom z Norwich: Simonowi i Lisie Ludkin, Rogerowi i Anne Betts, Jane McInnes i Vicky Green oraz Robertowi Weltonowi z Jarrold’sa. A także moim drogim czytelnikom i przyjaciołom z Twittera i Facebooka, którzy przesyłają mi wspaniałe wiadomości – jesteście niesamowici!

N PROLOG a jednej z maleńkich greckich wysepek, w samym sercu Morza Śródziemnego, wznosi się willa Argenti. Niepewnie przywiera do wysokiego, stromego klifu, który nagle gwałtownie opada, pogrążając się w niebieskozielonych wodach. Budynek ten jest dość osobliwy, raczej nieforemny i zniszczony. Jego najstarszą część datuje się na wiek czternasty, reszta zaś została dobudowana przez kolejne pokolenia właścicieli, wśród których był włoski książę, dwóch greckich potentatów oraz trzy gwiazdy rocka. Willę zdobią baszty i wieżyczki, wspaniałe drewniane drzwi oraz okna, które świetnie pasowałyby jako dekoracja któregoś z weneckich pałaców. Ogólny efekt jest nieco zaskakujący, lecz bardzo przyjemny dla oka. Jednak to nie sama rezydencja jest tym, co przyciąga turystów, lecz otaczające ją ogrody. Krąży opinia, że należą one do najpiękniejszych w całym regionie śródziemnomorskim. Być może wynika to z ich niecodziennego charakteru. Nie zaznaczają swej obecności krzykliwie i demonstracyjnie jak w przypadku

innych atrakcji turystycznych – wręcz przeciwnie, jedynie wabią kuszącym klimatem i dlatego ludzie przeważnie trafiają do nich przez przypadek bądź z polecenia innych. „Czy widzieliście już ogrody w willi Argenti? Jeszcze nie? W takim razie musicie, koniecznie musicie je zobaczyć!”. Ich ozdobą są długie cieniste aleje, skąpane w słońcu tarasy i soczyste zielone trawniki, a także kamienne świątynie, ceramiczne donice z wylewającym się z nich jaskrawym kwieciem i fontanny, które chłodzą powietrze lekką wodną mgiełką. Największym zainteresowaniem cieszy się zakątek o nazwie Ogród Bogiń, w którym wznoszą się wspaniałe posągi. Ustawiono je w należytej odległości od siebie, co skłania zwiedzających do spacerów pomiędzy nimi w pełnej szacunku ciszy. To właśnie tam, tuż obok drzewa cyprysowego, stoi Artemida, bogini łowów, z dwoma wiernymi psami myśliwskimi u stóp. Nieopodal stawu widać Demeter, patronkę żniw, trzymającą w ręku kłos zboża. Jest też Atena, Hera oraz Iris. Ale dopiero gdy dotrze się na sam kraniec ogrodu, napotyka się najsłynniejszą z bogiń – skąpaną w słońcu i otoczoną krzewami róż Afrodytę, boginię miłości i piękna. Posąg ten ma w sobie coś wyjątkowego, co wyróżnia go spośród tysięcy innych kamiennych wizerunków

bogini, na które można się natknąć w całej Grecji. Początkowo trudno to dostrzec, ponieważ na pozór przypomina inne figury – widać opadające na plecy loki, zwiewne jedwabne szaty, które z ledwością zakrywają powabne kształty, oraz ręce wzniesione do góry, by odgarnąć włosy z twarzy. A mimo to od razu przyciąga wzrok. Jest w nim coś magnetycznego, a nawet – jak twierdzą niektórzy – magicznego. Afrodyta ma oczy z kamienia, a mimo to wydaje się wszystko widzieć, a przy tym uśmiecha się, zupełnie jakby była w stanie spojrzeć w przyszłość i przewidzieć, co się wydarzy. Może tak właśnie jest.

A ROZDZIAŁ 1 lice Archer pierwsza przyznałaby, że nie jest piękna. Miła – być może. Ale w żadnym wypadku piękna. Słowo to o wiele bardziej pasuje do kogoś takiego jak jej siostra Stella, obdarzona przez naturę blond włosami, wystającymi kośćmi policzkowymi i figurą w kształcie klepsydry. W obecności siostry Alice wtapiała się w tło. Alice – przyzwoitka. Alice – grająca drugie skrzypce. Alice – siostra Stelli. Nigdy po prostu Alice. Nie żeby jej to specjalnie przeszkadzało, skoro tak naprawdę nigdy nie chciała znajdować się w centrum uwagi. O wiele bardziej wolała obserwować, jak przeżywają życie inni ludzie. Dlatego tak trudno zrozumieć to, co się jej przydarzyło. Wszystko zaczęło się pewnego całkiem zwyczajnego dnia w połowie lutego. Warto podkreślić, że dzień ten w przypadku Alice był rzeczywiście zwyczajny – zawsze w ten sposób traktowała walentynki. Obudziła się rankiem w niewielkim domku szeregowym, w którym mieszkała, drżąc z zimna, bo po raz kolejny zepsuł się piecyk, a teraz przygotowywała się do wyjścia do pracy.

„Nie spojrzę na wycieraczkę” – obiecała sobie w duchu, idąc do kuchni na śniadanie. „I tak nie ma tam żadnych kartek walentynkowych, a ja nie zamierzam się z tego powodu martwić”. Mimo to nie mogła się powstrzymać, żeby nie zerknąć w dół. Jak można się było spodziewać, wycieraczka była pusta – nie leżał na niej ani jeden dowód skrytego uwielbienia czy nieodwzajemnionej miłości. Nie oznaczało to, że Alice nie spotykała na swej drodze zbyt wielu mężczyzn. Wręcz przeciwnie, otaczali ją ze wszystkich stron. Problem jednak w tym, jacy to byli mężczyźni. Nie mogła oprzeć się tej myśli, wychodząc z domu i dostrzegając listonosza Wilfreda, który szedł spacerkiem po podjeździe, zupełnie jakby dysponował nieskończoną ilością czasu, a roznoszenie listów było ostatnią rzeczą na jego głowie. Był już dobrze po pięćdziesiątce i miał chyba najbardziej zarośniętą twarz ze wszystkich, jakie Alice kiedykolwiek w życiu widziała – okazałe, gęste bokobrody sprawiały wrażenie, że cały jest porośnięty futrem. Zawsze przypominał jej na wpół przeobrażonego wilkołaka. – Dzień dobry, Wilfredzie – pozdrowiła go z najjaśniejszym uśmiechem, na jaki tylko mogła się zdobyć w poniedziałkowy poranek. – Dzień dobry, Alice – odpowiedział. – Dziś tylko

rachunki. Za gaz i kartę kredytową. – To dobrze – odparła. Nie przywiązywała większej wagi do tego, że Wilfred wie wszystko o jej życiu osobistym. Gdyby była listonoszem, pewnie też wiedziałaby takie rzeczy. To niewątpliwie była część jego pracy. – Nie dostałaś żadnych walentynek? – zapytał. – Prawdę mówiąc, wcale się ich nie spodziewałam. – To już trzeci rok z rzędu, dobrze liczę? Alice westchnęła. Czasami Wilfred miał zdecydowanie za dobrą pamięć. Listonosz zatrzymał się na chwilę na chodniku, zagradzając jej przejście. Wtedy zorientowała się, że nie obędzie się bez problemów. – Mój kaszel powrócił – oznajmił. – Naprawdę? – zdziwiła się Alice, doskonale znając historię kaszlu Wilfreda. – Znowu byłem u lekarza. Kompletna strata czasu. – Ojej. Wilfred głośno zakasłał. – Słyszysz? – spytał. – Jak mi tam grzechoce? Alice potaknęła. – No właśnie – dodał. – To nie może być nic dobrego. Alice nie miała zamiaru powiedzieć na głos, że dwadzieścia papierosów wypalanych przez niego dziennie

z pewnością mu nie służy, bo wiedziała, że on i tak jej nie posłucha. – No cóż, źli nie zaznają spoczynku – powiedział i powlókł się dalej. – O, patrzcie państwo – zmienił temat – drugie wezwanie do zapłaty dla pani Bates spod numeru dwadzieścia dwa. I katalog bielizny. Czy ona nie jest już na coś takiego za stara? Alice przewróciła oczami. Wilfred był zwykle pierwszym męskim osobnikiem, jakiego spotykała w ciągu całego dnia. Drugi to Bruce z przystanku, który i tym razem stał na swoim miejscu w długim ciemnym prochowcu i z teczką w ręku. Skinęła głową w jego kierunku, a on zrobił to samo. I to wszystko, jak zwykle. Alice chodziła z Bruce’em do szkoły, ale nie miało to większego znaczenia, gdyż wtedy też tylko kiwali sobie głowami bez słowa. Uważała, że jest dość przystojny z tymi krótkimi jasnymi włosami i orzechowymi oczami. Ale miał w sobie coś ze złośliwca i ponuraka, a takie cechy nigdy jej nie pociągały. Postawiła kołnierz swojego zimowego płaszcza, trzęsąc się z zimna. West Carleton, jedna z maleńkich miejscowości w Norfolku, latem należała do najpiękniejszych zakątków na świecie. Otoczona szmaragdowymi polami, gęstymi chłodnymi lasami oraz zatrzęsieniem kościołów o okrągłych wieżach i

licowanych krzemieniem murach, sprawiała wrażenie jak z bajki. Jednak w środku zimy, gdy wdzierał się do niej z wyciem wiatr znad morza, rozpędziwszy się po bezkresnych polach, miejsce to stawało się bardzo nieprzyjemne. Wtedy Alice żałowała, że sprzedała samochód i musi teraz znosić na przystanku przeszywające do szpiku kości zimno lutowego poranka. Po półgodzinnej jeździe autobusem dotarła do centrum Norwich, gdzie pracowała w dziale HR spółdzielni budowlanej. Nie przepadała za swoją pracą, chociaż miała ona też swoje dobre strony, szczególnie dla osoby tak dociekliwej jak ona. Nikt, rzecz jasna, nie podejrzewał jej o wścibstwo. Była pracowita i spokojna – innymi słowy, całkowicie poza podejrzeniami. Alice często uśmiechała się pod nosem na myśl o tajnych informacjach, jakie udało się jej zdobyć. – O, Alice, czy możesz mi przynieść akta Martina Kapinsky’ego? – poprosił jej szef, Larry Baxter, gdy tylko weszła do biura. Miał pięćdziesiąt cztery lata, mieszkał w jednej z przecznic Newmarket Road, w eleganckiej dzielnicy na krańcu miasta, wziął w zeszłym roku trzy dni zwolnienia lekarskiego, a jego znakiem zodiaku był Strzelec. To jedna z zalet pracy w dziale HR – łatwy dostęp do różnego rodzaju użytecznych informacji. – Posegreguję dokumenty – mówiła zwykle

koleżankom, kiedy chciała się dowiedzieć czegoś o którymś z mężczyzn. Na przykład w zeszłym roku, po tym jak Philip Brady zaprosił ją na kolację. Pracował w dziale sprzedaży, miał kruczoczarne włosy i był wyjątkowo czarujący. Tuż przed randką, w przerwie pomiędzy swoimi obowiązkami Alice pośpiesznie sprawdziła jego akta. Zauważyła, że pobierał bardzo dobrą pensję, wcześniej pracował w dwóch innych miejscach, a z egzaminów GCSE1) miał aż dziewięć najwyższych not. Niestety, zapomniała przyjrzeć się bliżej jego oświadczeniom o powodach nieobecności w pracy. Gdyby to zrobiła, dostrzegłaby, że wziął sześć pojedynczych dni urlopu z powodu dolegliwości związanych z zespołem jelita drażliwego. Miałaby wtedy szansę przygotować się duchowo na ich wspólny wieczór i liczne momenty, gdy zostawała sama przy restauracyjnym stole. 1) GCSE – egzamin zdawany w trakcie piątego roku nauki w szkole średniej w Anglii, Walii i Irlandii Północnej (przyp. red.). Wydobyła akta Martina Kapinsky’ego i wręczyła je szefowi. Nawet na nią nie spojrzał, gdy podawała mu dokumenty, ale była już do tego przyzwyczajona. – Nadal czekamy na jego referencje – rzekł Larry. – Zadzwoń i przyciśnij ich o to.

Oddał akta Alice, nie siląc się nawet na cień uśmiechu czy słowo podziękowania. Odłożyła je z powrotem na półkę i usiadła – niezauważona – przy swoim biurku w rogu wielkiej sali typu open space. Dokładnie w tym momencie do środka wszedł Ben Alexander. Pracował na stanowisku doradcy klienta, co znaczyło, że Alice nie istnieje w jego świecie. Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej próbował sprawiać wrażenie, że ją kojarzy. – Cześć, Anno – powiedział, nawet na nią nie spojrzawszy. Nie miała zamiaru go poprawiać. I tak nie zapamiętałby jej prawdziwego imienia. Obserwowała go, kryjąc się za swoim komputerem, gdy szedł w stronę biurka jej szefa. Miał ciemnorude włosy i niebieskoszare oczy. Założył dziś granatową koszulę, przy której jego tęczówki wydawały się jeszcze jaśniejsze niż zwykle, co sprawiło, że serce Alice lekko zatrzepotało. Podkochiwała się w nim od niepamiętnych czasów. Było to zupełnie niedorzeczne, bo przecież nigdy nie spojrzałby na taką dziewczynę jak ona. Zadawał się z firmową elitą pokroju Pippy Danes, która miała platynowe blond włosy i nogi modelki. Ale cóż szkodzi odrobinę pomarzyć. Chyba było jednak inaczej, bo Alice nie była w stanie zliczyć, ile to już razy żyła nadzieją, że może choć jeden

jedyny raz spojrzy na nią – naprawdę spojrzy – przystojny mężczyzna. W ten sposób, że zdoła przebić się wzrokiem przez jej nieśmiałość i zwyczajność. Tak, że zobaczy kim naprawdę jest. Bo Ben wcale jej nie widział, nawet gdy patrzył wprost na nią, wręczając jej zwolnienie lekarskie pracownika w celu dołączenia dokumentu do akt. – Dzięki, Anno – rzucił, po czym wyszedł z biura. Alice wstała i poszła do toalety. Gdy zamykała za sobą drzwi kabiny, do środka weszły dwie rozchichotane dziewczyny z biura. – Widziałaś dziś Alice? – zapytała jedna z nich. – Nie, a co? – zdziwiła się druga. – Znowu ma nas sobie ten okropny szary sweter. – O, nie! Ten zmechacony? – Ten sam! Cała Alice! Obie wybuchły piskliwym śmiechem. – Najlepsze jest to stare brązowe cudo ze śmiesznym paskiem. – To, w czym wygląda, jakby zdechł na niej niedźwiedź? Ponownie zaniosły się śmiechem, spuściły wodę, a później umyły ręce i wyszły. Alice odczekała chwilę, zanim opuściła swoją kryjówkę. Bardzo lubiła swój szary sweter, bo był

niezwykle praktyczny i wytrzymały. Jednocześnie musiała przyznać, że jego rozciągnięte rękawy i workowaty wygląd raczej nie dodają uroku młodej, dwudziestoośmioletniej kobiecie. Przyjrzała się swojemu odbiciu w wiszącym nad umywalką lustrze. Miała bladą twarz, a jej proste, pozbawione wyrazu brązowe włosy opadały kaskadą na ramiona. Jedyną rzeczą naprawdę godną uwagi były błękitne oczy, ale ona nigdy nie przywiązywała do tego wagi i wolała ukrywać je w biurze za dużymi okularami w ciemnych oprawkach, zupełnie nie dbając o takie szczegóły, jak kredka do powiek czy tusz do rzęs. Często zastanawiała się, jak wyglądałaby po zmianie wizerunku. Lubiła oglądać w telewizji program, w którym zabierano się do jakiegoś beznadziejnego przypadku z koszmarną fryzurą i w rozciągniętym swetrze, i zamieniano go w królową piękności. Gdy patrzyła na swój zmechacony sweter i praktyczne buty na płaskiej podeszwie, przyszło jej do głowy, że pewnie sama by się tam kwalifikowała. Wracając do swojego biurka, mimowolnie zastanawiała się, jak to jest być jedną z tych dziewczyn, które wiedzą, jak się ubierać i uczesać. Jak czuje się kobieta, która potrafi sprawić, że mężczyźni się za nią oglądają i w niej zakochują?

Alice westchnęła. Raz, choć jeden raz w życiu chciałaby poczuć, jak to jest być piękną!

W ROZDZIAŁ 2 iesz, na czym polega twój problem, Alice? Alice nie była pewna, czy chce tego słuchać, doskonale bowiem wiedziała, co powie Stella. – Zupełnie ci nie zależy. Popatrz tylko na siebie – rzekła jej siostra, oskarżycielsko celując palcem w sweter, który Alice miała na sobie. – Szary! – niemal wypluła to słowo z ust, jakby miało paskudny smak. – Co jest złego w szarym? Jest teraz bardzo modny. – Na pewno nie taki jak ten! Alice machinalnie skubała swój zmechacony sweter, przyglądając się, jak Stella opada na kanapę naprzeciwko niej i pakuje łyżkę do pudełka z lodami. – Mniejsza z tym – ciągnęła z ustami pełnymi lodów czekoladowych. – Dlaczego przyszłaś? Alice wzięła głęboki oddech, z góry wiedząc, jak prawdopodobnie będzie wyglądała ich dalsza rozmowa. – Tata ma urodziny za niecałe dwa tygodnie, więc pomyślałam sobie… – Urodziny? O nie, całkiem zapomniałam – przyznała

Stella. – W zeszłym roku też nie pamiętałaś. – Byłam zajęta. – Tak samo jak rok wcześniej. – Nie nudź, Alice. Boże, jesteś jeszcze gorsza niż matka. Przez chwilę obie siostry siedziały w milczeniu, wspominając mamę, której zostały tak okrutnie pozbawione, gdy Alice miała zaledwie dwanaście lat, a Stella tylko osiem. – Przepraszam, nie chciałam… – W porządku – odparła Alice. – Nie powinnam była tak zrzędzić. Stella ponownie zanurzyła łyżkę w pudełku z lodami, pewna, że jej się upiekło, ale Alice nie miała zamiaru dać się jej tak łatwo wywinąć. – Więc co robimy? – zapytała. – Z czym? – Z urodzinami taty! Stella wzruszyła ramionami, spuszczając oczy, starannie unikając wzroku siostry. – Coś musimy zrobić. W końcu nie co dzień kończy się siedemdziesiąt lat – naciskała Alice. – Jezu, to takie okropne mieć siedemdziesięcioletniego ojca – powiedziała Stella. – Co

ta mama sobie myślała? – Była w nim zakochana – odrzekła Alice. – A to dobrze dla nas, bo inaczej nie byłoby na świecie ani mnie, ani ciebie. A poza tym on wcale nie był stary, gdy się urodziłyśmy, przynajmniej jak na mężczyznę. – Moim zdaniem to fatalnie, że faceci mogą mieć dzieci aż do późnej starości. – Przecież tata był ledwo po czterdziestce, gdy przyszłyśmy na świat. Jak na tamte czasy, nie był stary, a dziś siedemdziesiąt lat wcale nie oznacza starości. – Alice zamilkła na moment, wzdychając głęboko. – Zresztą nieważne. Pomyślałam sobie, że mogłybyśmy go odwiedzić. – O nie, Alice! – rzekła szybko Stella. – Wiesz, że nie znoszę tego okropnego miejsca! Śmierdzi tam szpitalem i starymi ludźmi. – Sama kiedyś się zestarzejesz i też będzie cię czuć – zauważyła Alice. – Nie bądź wredna! – Nie musimy wcale zostawać tam długo. Pomyślałam sobie, że mogłybyśmy go gdzieś zabrać. – Zabrać go? Tak po prostu, do ludzi? – zapytała Stella z przerażoną miną. – Nadal jest w stanie pojechać na jeden dzień nad morze i zjeść lody. Jeszcze nie umarł, nie zapominaj o

tym! – Równie dobrze mogłoby tak być. Jego mózg już nie żyje. – Nieprawda! – Ale takie sprawia wrażenie za każdym razem, gdy go odwiedzam – nie dała się przekonać Stella. – A kiedy ostatnio u niego byłaś? – Nie wiem. Nie prowadzę ewidencji, jak to ty masz w zwyczaju. I tak zawsze byłaś jego ulubienicą. – Jak możesz tak mówić? To ty dostałaś dom! – zauważyła Alice, podnosząc wzrok ku wysokiemu sufitowi wiktoriańskiego bliźniaka. – A więc zazdrościsz mi domu, tak? – Nie, oczywiście, że nie. – Sama mówiłaś, że chcesz mieszkać na swoim. – Masz rację, Stello. Chcę tylko, żebyś czasami odwiedziła tatę. Może zabrałybyśmy go nad morze? Zawsze bardzo je lubił. W tym momencie Alice stanęły przed oczami niekończące się wakacje nad morzem, na które jeździli całą rodziną. Do Great Yarmouth, Blackpool, Skegness, Brighton czy innych brytyjskich kurortów, gdzie cudownie spędzali czas, budując niesamowite zamki z piasku i pochłaniając całe góry waty cukrowej. – Przynajmniej tyle możemy dla niego zrobić.

– Będzie strasznie zimno – Stella wzdrygnęła się teatralnie. – I co z tego? Ciepło się ubierzemy! – Ale jak się tam dostaniemy? – Sam z domu opieki zaproponował, że odwiezie nas na stację. – Do pociągu? Z jego wózkiem? – Oczywiście, że z wózkiem. Nie może już sam zbyt daleko chodzić. – Rany, wcale mi się to nie uśmiecha – przyznała się Stella. – Wiem, ale czy nie mogłabyś chociaż raz nie myśleć tylko o sobie? – A cóż to miało znaczyć? – To, że spróbowałabyś dla odmiany pomyśleć o tacie i o tym, jak bardzo chciałby nas obie zobaczyć i spędzić z nami dzień – z dala od domu opieki. Stella zmarszczyła nos. – Moglibyśmy pojechać twoim samochodem – dodała Alice. – W końcu tata mówił, że mamy się nim dzielić. – No nie, Alice! Kiedy w końcu kupisz sobie własny? Najwyższy czas. Nie możesz oczekiwać, że inni ludzie będą wiecznie pomagać ci w niezręcznych sytuacjach. Alice wzdrygnęła się na myśl, że ich ojciec został zaliczony do jednej z owych „niezręcznych sytuacji”.

– Kiedy ostatnio prosiłam cię o pożyczenie samochodu? – Mówię tylko, że powinnaś mieć swój. – Nie stać mnie na kupno auta. Ledwo daję radę opłacić czynsz i rachunki. – Nie wiem, co ty robisz z pieniędzmi, siostro, naprawdę nie wiem. Alice ugryzła się w język. Gdyby Stella, zamiast dostać wszystko od ojca, musiała sama się ruszyć i poszukać sobie pracy na pełny etat, dotarłoby do niej, jak ciężko żyje się w prawdziwym świecie. – W końcu to jest samochód taty – przypomniała jej Alice. – Wiem o tym. Stary grat. Powinien był mi kupić nowy. Nie mogę uwierzyć, że o tym nie pomyślał, zanim przeniósł się do domu opieki. – Miał ważniejsze rzeczy na głowie niż kupowanie córce nowego samochodu, gdy zaczął tracić pamięć. – A może pożyczysz samochód od Celii? Ona chyba ma jakąś wielką terenówkę? – zaproponowała Stella, mając na myśli najlepszą przyjaciółkę siostry. – Ma, ale ciągle wozi dzieciaki – zauważyła Alice. – Ostatnio prawie w ogóle się nie widujemy. Cały czas jest zajęta chłopcami. A poza tym tata nie chce widzieć Celii, tylko ciebie!

Przez chwilę siedziały w milczeniu, a ich słowa wisiały ciężko w powietrzu. – Słuchaj – odezwała się w końcu Alice – nie przyszłam po to, żeby się z tobą kłócić. – To dobrze, bo nie jestem w nastroju. Miałam okropny dzień, jeśli chcesz wiedzieć – powiedziała Stella z kwaśną miną. Alice spojrzała na nią. Siostra była samolubna i irytująca, lecz dziś wyglądała jakoś blado, więc obudziły się w niej siostrzane uczucia. – Co się stało? – zapytała. Wielkie błękitne oczy Stelli jak na zawołanie wypełniły się łzami. – Chodzi o Joego! – wykrzyknęła. – Co z nim? – Zerwał ze mną! – Biedactwo! – rzekła Alice, pochylając się ku niej na kanapie i ściskając jej rękę. – Co się stało? – Powiedział, że jestem zbyt wymagająca. Co to w ogóle ma znaczyć? – To znaczy, że poświęcasz dużo czasu… – Daj spokój, przecież znam to słowo. Ale ja wcale nie jestem wymagająca! Od dwóch tygodni nie byłam u fryzjera. Dwa bite tygodnie! A popatrz na moje paznokcie!