julka15

  • Dokumenty50
  • Odsłony2 941
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów31.7 MB
  • Ilość pobrań1 428

26. Webb Peggy - Sobotnie poranki

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :601.8 KB
Rozszerzenie:pdf

26. Webb Peggy - Sobotnie poranki.pdf

julka15 Namiętności
Użytkownik julka15 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 122 stron)

PEGGY WEBB SOBOTNIE PORANKI

Prolog — Pudel znów zmoczył dywanik, Margaret Leigh. Margaret Leigh położyła torebkę na stole w przedpokoju, powiesiła żakiet w szafie i przywróciła do porządku niesforny kosmyk włosów skręconych w kok. Wygładziła granatową spódnicę kupioną na zeszłorocznej wyprzedaży i zwróciła się ku ciotce Bercie zstępującej ze schodów. Ciotka Bertha bowiem nie schodziła ze schodów. Ona z nich zstępowała, unosząc się na fali zapachu perfum, pożółkłych koronek i szyfonu w różowym kolorze. Margaret Leigh była nieraz tak zmęczona tym różem, że chciało jej się krzyczeć. Oczywiście nigdy tego nie zrobiła. Damy nie krzyczą, one cierpią w milczeniu. A Margaret Leigh była damą. Westchnęła. Czasami żałowała, że nie ma odwagi przeklinać. — Zaraz to wytrę, ciociu. Jestem pewna, że Christine nie chciała nabrudzić. — Ale zrobiła to niezawodnie. Nasiusiała na dywanik umyślnie! Zachowuje się źle od początku mojej krótkiej wizyty. Margaret Leigh wzniosła oczy ku niebu. Krótka wizyta ciotki Berthy! Przybyła do Tupelo jeszcze w kwietniu, aby wyrwać się z zimnego, wilgotnego Chicago, gdzie mieszkała z siostrą Margaret Leigh, Tess. Był już październik, a ciotka ciągle tu była. Oczywiście Margaret Leigh nie śmiała narzekać. Rodzinna lojalność zobowiązywała do opieki nad bezdomnymi, niezamężnymi ciotkami. Szczególnie powinna troszczyć się o Berthę, której właściwie zawdzięczała wychowanie. Czasem jednak pragnęła mieć trochę mniej lojalności, a więcej charakteru, tak jak Tess. Ona zawsze mówiła to, co myśli. — Pudle to nerwowa rasa, ciociu. Christine ustatkuje się z czasem. Ciotka stała teraz u stóp schodów sapiąc i dysząc. — Ciociu, nic ci nie jest? — Pozwól mi przez chwilę zaczerpnąć tchu. — Położyła na piersi tłuściutką, ozdobioną klejnotami rękę i westchnęła dramatycznie. — Jeśli jutro umrę, będzie to twoja wina. — Wyciągnęła rękę, a sztuczne diamenty zabłysły w popołudniowym słońcu. Margaret stłumiła śmiech. Już dwadzieścia lat ciotka Bertha groziła, że umrze. Każdy w rodzinie rozpieszczał ją udając, że zarówno jej diamenty, jak i cierpienia, uważa za prawdziwe. — Czy chcesz widzieć się z doktorem, ciociu? 1 RS

— Nie, moja droga. Po prostu muszę odpocząć od twojego pudla i poczyniłam już pewne kroki... — Jakie kroki? — Znalazłam tresera dla Christine. Margaret Leigh odetchnęła głęboko, przewidując przeprawę z powodu najnowszego przejawu wścibstwa ciotki Berthy. — To bardzo... bardzo miło z cioci strony, ale nie stać mnie na tresera. — Nonsens! Taka elegancka dziewczyna jak ty, dążąca do sukcesu, nie może sobie pozwolić na to, aby nie mieć tresera psów. Pies kobiety zdecydowanej na robienie kariery musi wiedzieć, jak się zachować w eleganckim towarzystwie. — Po pierwsze, mając trzydzieści dwa lata, nie jestem już raczej dziewczyną. A po drugie, nie jestem pewna, czy katalogowanie książek prowadzi do sukcesu. A nawet jeśli tak, to nie rozumiem, jak moja kariera' może mieć coś wspólnego z manierami Christine. — Rzecz w tym, że moczy dywaniki. — Już wszystko załatwiłam. Jutro możesz zawieźć Christine. Margaret Leigh wiedziała, że jest pokonana, ale czuła się zobowiązana przynajmniej do symbolicznego protestu. Przecież miała swoją dumę, jeśli nawet była ona tłumiona dobrym wychowaniem. — Jutro jest sobota. Treser prawdopodobnie nie pracuje... — Zbadałam to. On prawie wcale nie pracuje, chyba że absolutnie musi. W normalnych okolicznościach nikomu z rodziny nie radziłabym zadawać się z takim typem. Ale mówią, że to najlepszy treser w okolicy. — Planowałam zgrabić jutro liście. Twarz ciotki Berthy zmarszczyła się, policzki zadrżały. — Oczywiście, jeśli nie chcesz... W nagłym poczuciu winy Margaret Leigh pogłaskała ciotkę po ręce. — Jestem pewna, że chciałaś jak najlepiej. Myślę, że nie zaszkodzi porozmawiać z nim. — Po prostu wiem, że dzięki niemu będziemy mieć nową Christine. Stara Christine całkiem odpowiadała Margaret Leigh, ale nie powiedziała tego. Za wszelką cenę chciała utrzymać spokój. — Ty zawsze, ciociu Bertho, działasz w moim najlepszym interesie. Pójdę tam jutro. Jedna, krótka wizyta nam nie zaszkodzi. 2 RS

Rozdział pierwszy Andrew McGill uwielbiał sobotnie poranki. Leżał w hamaku i odpychając się jedną nogą od ziemi, wprawiał go w ruch. Szeleściły suche liście. Andrew, z rękami pod głową, wsłuchiwał się w muzykę jesieni, wiatr szumiący w drzewach, przepiórki nawołujące się na pobliskich polach, psy ujadające na trawniku. Jasne i świetliste niebo wyglądało tak, jakby wymyły je pracowite aniołki. Odetchnął zadowolony. Stare dżinsy, parę dobrych psów do polowań na ptaki i leniwy sobotni poranek — czego więcej może chcieć mężczyzna? Słońce ogrzewało mu twarz; zdrzemnął się na chwilę. Obudziło go szczekanie psów. Drżące podniecenie w ich głosach całkowicie go orzeźwiło. Nie wstając rozejrzał się wokoło. Wszystko wyglądało jak dawniej — drewniany domek z niebieskimi, perkalowymi zasłonami, dowód przyjaźni siostry Jo Beth, stary, półciężarowy ford i własnoręcznie pielęgnowana grządka brązowych chryzantem, kojarzących mu się z grą w football, hot-dogami i orkiestrami grającymi zbyt głośno. I wtedy zobaczył samochód. Nie wierzył własnym oczom. Był to żółty volkswagen garbus. Nie widział takiego od osiemnastu lat. Osłonił oczy ręką i obserwował samochód, który hałaśliwie przedzierał się piaszczystą drogą w kierunku jego posesji. Wydawało mu się, że prowadzi kobieta, ale z tej odległości nie był tego pewny. Leżał w hamaku, uzbroiwszy się w cierpliwość. Tego dnia nie liczył na towarzystwo, nie miał jednak nic przeciwko nie zapowiedzianej wizycie. Nie wiedział jeszcze, jak przyjmie gości. Pomyślał, że albo ich przepędzi i będzie mógł dalej drzemać, albo zaprosi na piwo... Mały samochód zatrzymał się obok forda. Wysiadła z niego wysoka kobieta. Andrew od razu zwrócił uwagę na jej królewski chód, chociaż trzymała się nieco sztywno, jakby czuła się nieswojo. Uśmiechnął się. Jego dom był szokiem dla większości kobiet. Nieznajoma zatrzymała się przed budynkiem, patrząc na niego tak, jakby miała zamiar coś w nim zmienić . Jeszcze tego brakowało. Zamknął oczy i udawał, że śpi. Margaret Leigh tymczasem opanowała szok spowodowany wyglądem brzydkiego, nie pomalowanego domu i zbliżyła się do mężczyzny w hamaku. Mocniej przytuliła Christine. Znajome, ciepłe ciałko dodawało jej odwagi.

Andrew leżał w pozycji zupełnie swobodnej. Był wysokim, wspaniale opalonym blondynem. Założyłaby się z każdym, że sypiał na słońcu nago. Zawahała się przez chwilę. Ciotka Bertha ostrzegała ją przed takimi mężczyznami. — „Łajdaki popijające piwo nic nigdy nie osiągną." — Uważałaby tę radę za beznadziejnie przestarzałą, gdyby nie okazało się, że nie rozmija się z prawdą. Kilka kobiet z rodu Jonesów nieszczęśliwie połączyło swe losy z takimi właśnie typami i przeklinają ten dzień. Siostra Margaret była jedną z nich. Gdy tak stała, poczuła strużkę potu spływającą po twarzy. Samotny moskit buczał nad jej głową, aby w końcu siąść na udzie mężczyzny. Zafascynowana, obserwowała wędrówkę moskita po obcisłych dżinsach. Poczuła ucisk w gardle i dyskretnie odchrząknęła . — Gryzę tylko w środy. Drgnęła na dźwięk głębokiego głosu i, zapomniawszy o moskicie, spojrzała w twarz mężczyzny. — Przestraszył mnie pan. — Poczuła gorący rumieniec na policzkach. — Czy pani jest naprawdę, czy ja ciągle śnię? — Założył ręce pod głowę, oparł stopę o ziemię i wprawił hamak w ruch. Ponieważ i tak nie było mowy o drzemce, postanowił rozerwać się nieco. — Tylko porządne dziewczyny się czerwienią. Czy pani jest porządną dziewczyną? — Och! — Osłoniła twarz.—Jak na październik jest zbyt gorąco. — Jest za gorąco na wszystko, nawet na miłość! — O! mój Boże — Margaret Leigh cofnęła się o krok. Umiała rozpoznać łajdaka za każdym razem. Interesowali się wyłącznie kobiecym ciałem. Andrew McGill stłumił chichot. Z powagą na twarzy ciągle zachowywał się skandalicznie. — Czy kiedykolwiek próbowała pani miłości w hamaku? — Z satysfakcją dostrzegł nasilający się rumieniec. — Nie, myślę, że nie. Prawdopodobnie woli pani chłodne, białe prześcieradło i łóżko z baldachimem. Założę się, że czeka pani do zmroku... — Moje prywatne życie to nie pańska sprawa! Po raz pierwszy odważyła się na taką odpowiedź. Andrew poczuł się lepiej. Nie chciał mieć przewagi nad nieśmiałą kobietą. — Kochając się po ciemku, można polegać tylko na dotyku. Wolę widzieć partnerki, a pani? 4 RS

Margeret Leigh przytuliła mocniej pudla i odwróciła się. Przez moment myślał, że odchodzi. Nagle zwróciła się ku niemu; oczy jej pałały. — Jeśli mi pan łaskawie powie, gdzie mogę znaleźć tresera psów, zostawię pana z rozkoszą, razem z pańskimi sprośnymi i pożądliwymi uwagami. Andrew wybuchnął śmiechem i tak rozbujał hamak, że o mało nie wypadł z niego. — Nazywano mnie już różnie, ale nigdy w ten sposób. — To do pana pasuje... — Trochę mi przykro. — Andrew wstał, ale nie wyciągnął ręki do Margaret Leigh. Był pewny, że nie dotknie sprośnego i pożądliwego faceta. — Andrew McGill, do usług. Nadzwyczajny treser psów. — Dobry Boże! — Widzi pani, a jednak Bóg nie jest dla mnie zbyt łaskawy. Znów się śmiał. Margaret Leigh nie widziała nigdy mężczyzny gadającego takie głupstwa i śmiejącego się przy tym. Ale to tylko potwierdzało jej pierwsze wrażenie. Mógł być najlepszym treserem psów w okolicy, ale był przede wszystkim łajdakiem. Pragnęła uniknąć konfliktu z ciotką Berthą i tylko to powstrzymywało ją od ucieczki. — Ciotka ostrzegała mnie, że z takim typem jak pan, nie warto się zadawać. — Zadawać! — Zaśmiał się jeszcze głośniej. — Na Boga, kobieto, ty to nazywasz zadawaniem się! — Wyciągnął rękę i pogładził jej spłoniony policzek. — Ja to właśnie tak nazywam. Jej policzek był miękki i gładki. Zapragnął dotknąć go jeszcze raz. I zrobił to. Cofnęła się. — Dżentelmen nie tknąłby damy bez pozwolenia. — Ja nie jestem dżentelmenem. — Jest pan łajdakiem! " — Najprawdopodobniej. — Już dawno by mnie tu nie było, gdyby nie Christine. — Czy to jeszcze jedna ciotka moralistka? — To mój pies. — Przykro mi, ale ja nie tresuje pudli. — Andrew zerknął na zwierzątko drżące w raminach Margaret. 5 RS

— To nawet dobrze. Od początku nie chciałam zostawić jej z panem. Ona jest bardzo nerwowa, szczególnie przy obcych. Andrew nie mógł oprzeć się wyzwaniu. Wyjął pieska z rąk pani i zaczął głaskać — pewnie i mocno. Mówił coś cicho, uspokajająco, aż w końcu Christine polizała mu rękę. Margaret Leigh była zdumiona. Andrew mrugnął do niej porozumiewawczo. — Zwierzęta są jak kobiety. Reagują na rękę mistrza. — Mówiono mi, że pan umie obchodzić się ze zwierzętami. — I kobietami. — ...dlatego do pana przyszłam. — Naprawdę? Znów Margaret oblała się rumieńcem. — To z powodu Christine i jej problemu... Oczekiwał szczegółów — milczała. — Powiedziała pani, że Chrisitne ma problem. — Ma złe maniery. Zapomima się od czasu do czasu. — Używa łyżki zamiast widelca? — Nie, ona... — Margaret Leigh zamilkła. Nigdy nie rozmawiała z mężczyzną na tematy intymne. Nie miała okazji. Przez sześć lat pielęgnowała chorego ojca, potem opiekowała się samotnymi ciotkami lub kuzynami, którzy, jeśli tylko mieli kłopoty, zjawiali się w jej domu. — Moczy dywanik, ale dopiero od przyjazdu ciotki Berthy. Szczerze mówiąc, myślę, że Christine jest po prostu trochę zazdrosna i w ten sposób chce zwrócić na siebie uwagę. To prawdopodobnie minie. — Zamilkła, aby zaczerpnąć powietrza, jednocześnie sięgnęła po psa. W tym momencie najbardziej chciała uniknąć kłopotliwego towarzystwa Andrew McGilla. Nigdy nie spotkała tak denerwującego mężczyzny. — Jeśli odda mi pan Christine, to już pójdę. —Nie tak prędko.— Andrew ciągle głaskał pieska — Pomyślałem, że Christine będzie dla mnie miłą odskocznią od tresury psów myśliwskich. — Ja nie chcę, żeby była psem myśliwskim, po prostu chcę, żeby przestała moczyć dywanik. Zabiorę ją. — Nie wygląda pani na osobę bojaźliwą. — Ja się nie boję. Zmieniłam zdanie, to wszystko! — Kłamała. Nigdy w życiu tak się nie bała. Co więcej, nie wiedziała, czy bardziej przeraża ją to, że podoba się Andrew McGillowi, czy to, że być może nie jest dla niego zbyt atrakcyjna. 6 RS

— Wie pani co, zawrzemy układ. Niech pani zostawi Christine na parę dni, a jeśli się nie poprawi do następnej soboty, może ją pani zabrać. Nie musi pani płacić. — A jeśli zmieni zwyczaje? — Margaret Leigh zawahała się. Nigdy nie lubiła rozmawiać o pieniądzach. — Nie mówił pan jeszcze o honorarium. Andrew McGill zastanawiał się. Wziął pudla dla kaprysu. Nie miał pojęcia, co go skłoniło do obniżenia stawki. Ale właśnie to zrobił, wymieniając sumę, która zadowoliłaby każdego poszukiwacza dobrego interesu. Margaret Leigh zawahała się przez moment. Jeśli Andrew McGill będzie postępował tak dalej, będzie musiała zmienić o nim zdanie. . — Zgoda! — Wyciągnęła rękę. Andrew poważnie uścisnął wyciągniętą dłoń. Nagle następny kaprys sprawił, że podniósł ją do ust. Długo upajał się jej delikatną wonią i miękkością. Ciepło rumieńców Margaret Leigh czuł w koniuszkach jej palców. Nie puszczając ręki, szepnął: — Nie wiem jeszcze, jak się pani nazywa. — Margaret Leigh Jones — wykrztusiła. Andrew był z siebie tak zadowolony, jakby zdobył wielkie trofeum myśliwskie. Puszczając rękę Margaret Leigh, spojrzał jej w oczy w sposób, jaki uwielbia większość kobiet. — Margaret Leigh Jones, pani pies jest w rękach eksperta... i pani także. — Panie McGill... — Mam na imię Andrew. — ...nie jestem w pana rękach ani żadnego innego mężczyzny. — Margaret Leigh odważyła się pochylić i pożegnać z psem. — Christine, zostawiam cię z tym panem na dzień lub dwa. Ale wrócę, przyrzekam ci. — Poklepała główkę pudelka i przypadkowo dotknęła ręki Andrew. Poczuła dreszcz i natychmiast cofnęła się. — Będziesz dobry dla Christine, prawda? — Margaret Leigh. — Uśmiechnął się. — Może jestem skończonym łajdakiem, ale wiem, jak traktować psa. Zaufaj mi. — Dziwił się sam sobie. Nigdy nie rozpraszał wątpliwości właścicieli psów zgłaszających się do niego. Nie zależało mu. — Jeżeli chcesz, możesz ją odwiedzić w czasie tresury. — Dziękuje. — Już miała odejść, ale odwróciła się jeszcze. — Ona boi się ciemności. Palę jej światło w ' nocy. I jest próżna. Lubi spać w 7 RS

swoich wstążkach. Drażnią ją hałasy, dlatego nie włączaj zbyt głośno telewizora. — Nie mam telewizora. — Jak możesz być na bieżąco? — Słucham radia i czytam gazety. — Więc proszę, nie włączaj głośno radia, dbaj o Chrisitne. — Nie martw się. Wróci do ciebie bezpieczna, zdrowa i w dodatku bez złych nawyków. — Dziękuję. — Margaret Leigh uświadomiła sobie, że powiedziała to po raz drugi. .Zachowuję się jak prawdziwa gąska" — pomyślała. Jak postępować z mężczyzną takim jak Andrew? — Tess wiedziałaby, ona ma doświadczenie. Margaret Leigh zdecydowała się odejść. Andrew obserwował ją. Oczy Margaret miały kolor winogronowego lizaka. To skojarzenie pojawiło się całkiem nieoczekiwanie. Nigdy nie spotkał kobiety o takich oczach. Christine zaskomlała; pogłaskał ją. — Twoja pani jest najbardziej chimeryczną kobietą, jaką spotkałem. Czy wiedziałaś o tym, Christine? — Piesek polizał mu rękę. — Ale to prawdziwa dama. Mały samochód zakręcił i zniknął w kłębach kurzu. „Co by było — zadumał się Andrew — gdybym zajął się nimi obiema? — Zachichotał na samą myśl o tym. — Uczenie Margaret Leigh umiejętności korzystania z życia, byłoby świetnym urozmaiceniem sobotnich poranków. Muszę się nad tym zastanowić..." Gdy tylko Margaret Leigh znalazła się za zakrętem, zjechała z drogi i oparła czoło na kierownicy. Nie do wiary. Właściwie poczynała sobie z tym mężczyzną jak bezwstydnica, pozwalając gładzić swój policzek i nazywając go łajdakiem. Co w nią wstąpiło? Powinna wziąć psa i natychmiast stamtąd odejść. A ona zostawiła Christine. Niepotrzebnie, ale będzie mogła przekonać się, czy jest dobrym treserem. Wyjęła z torebki chusteczkę i dokładnie wytarła spocone dłonie. „Damy z Południa nie pocą się"—Zawsze powtarzała ciotka Bertha i ciotka Grace. „Damy z Południa nie palą na stojąco ." Obie z Tess śmiały się z tych staropanieńskich mądrości ciotek. Zwykle chodziły za stajnię z paczką papierosów, którą Tess zwędziła dziadkowi Jonesowi i paliły stojąc. Chciały sprawdzić, czy będą się czuły jak kobiety niemoralne. Ale nie. Właściwie Tess stała się po trochu kobietą niemoralną — trzy rozwody, śpiewanie w podrzędnych knajpkach... Taka przynajmniej była 8 RS

opinia rodziny. I to sprawiało, że Margaret Leigh była wściekła jak diabli. Odetchnęła głęboko. Właśnie tak pomyślała: —, Jak diabli". Nawet wypowiedziała głośno. Brzmiało świetnie. Gdyby miała papierosa, wyszłaby z samochodu i wypaliłaby go stojąc, tak dla draki. Może właśnie stawała się kobietą niemoralną. Dziwne, ale wcale nie czuła się z tym źle. Uruchomiła samochód i ruszyła w stronę domu. Wiedziała, że jej śmiałe i szalone bicie serca jest tylko chwilowe. Cicha, nieśmiała, zadowolona z życia, zawsze w cieniu Tess, była czymś w rodzaju anachronizmu — kobieta o wiktoriańskich manierach i moralności — w epoce łatwego seksu i natychmiastowego zaspokajania namiętności. Oddalając się od domu Andrew McGilla, zapragnęła być inna. Gdyby tak miała rozjaśnione włosy i skórzaną ' spódnice, zamiast francuskiego koka i rozsądnego ubioru. Gdyby tak, zamiast umiejętności przyrządzania pieczonego kurczaka, znała sztukę przekomarzania się i seksualnej aluzji. Zamiast się czerwienić, chciała wiedzieć, jak się flirtuje. Wolała raczej znać się na francuskim całowaniu niż na francuskiej kuchni. Oczywiście, nie pragnęła tego wszystkiego na stałe, tylko na krótki czas, aby stawić czoła upodobaniom Andrew McGilla. Westchnęła. Może poczuje się sobą, gdy zgrabi liście. 9 RS

Rozdział drugi Andrew obserwował oddalający się samochód Margaret Leigh, aż ostatnie kłęby kurzu opadły na drogę. Potem spojrzał na pieska trzymanego na ręku. — Cóż ja, do diabła, zrobiłem? Spontaniczne działanie zawsze przysparzało mi sporo kłopotów. Christine zaskomlała. Pogłaskał jej łebek. — Nie zważaj na to, malutka. To wcale nie znaczy, że cię nie lubię. Lubię cię. Kocham wszystkie zwierzęta, nawet te, które moczą dywaniki. Andrew zachichotał, przypomniawszy sobie poważny wyraz twarzy Margaret Leigh, próbującej wyjawić problem Christine. Może to właśnie jej twarz, zaróżowiona z zakłopotania sprawiła, że wziął pudelka właśnie teraz, w trakcie intensywnej tresury Reksa. Do Narodowych Mistrzostw Umiejętności Psów Myśliwskich pozostało tylko pięć miesięcy. Nie mógł sobie pozwolić na stratę choćby jednego tygodnia. Jak, do licha, miał ćwiczyć Reksa w towarzystwie nerwowego pudla? Z podwórka dobiegły dźwięki psiego ujadania. — Słyszysz, Chistine? Wiedzą, że ktoś nowy jest na terenie posiadłości. Chodźmy tam, poznam cię z nimi, zanim zdecydują się wziąć sprawę w swoje łapy! Psy myśliwskie nie podobały się Christine, zresztą z wzajemnością. Andrew spodziewał się, że tak będzie. Dał jednak słowo i nie mógł go cofnąć. Będzie musiał uzbroić się w cierpliwość i to wszystko. Postanowił wziąć Christine do środka, aby oswoiła się z tymczasowym domem. Psy, głośnym ujadaniem, wyraziły niezadowolenie z odejścia pana. — Cicho, chłopaki. To dzień Christine. Tylne drzwi trzasnęły za nim, a Christine zadrżała. „Ona nie lubi hałasów." To właśnie powiedziała Margaret Leigh z wielkim przejęciem w głosie. — Przepraszam, Christine. — Postawił ją na kuchennej podłodze i włączył radio, ale niezbyt głośno. — Jaką muzykę lubisz — pop, poważną, country? — Szukał odpowiedniej stacji lokalnego radia. — Nie? To tak jak ja. — Nastawił kanał retro i z uśmiechem przysłuchiwał się relaksującemu brzmieniu orkiestry Glenna Millera. Christine przykucnęła obok niego. — Oj, nie, młoda damo. — Wyprowadził ją w ostatnim momencie. 10 RS

Do popołudnia osiągnął z Christine niełatwy rozejm. Pudel przestał kucać, w zamian za drapanie za uszami, nadmiar pochwał i drobne, psie przysmaki. Gdyby Andrew był nerwowy, jego cierpliwość wyczerpałaby się w tym samym czasie co psie łakocie. On był jednak spokojny i zrelaksowany, przypominał, miękką, wygodną koszulę po kilku praniach. Wyciągnięty w hamaku, z Christine leżącą mu na brzuchu i żującą najświeższy psi przysmak, obserwował pogoń dwóch wiewiórek w gałęziach drzewa. Natura była dla niego niewyczerpanym źródłem zachwytu. — Spójrz na wiewiórkę w górze, Christine. — Andrew podrapał puszysty podbródek pieska. — Ta mała obłudnica udaje obojętność, a tak naprawdę, to tęskni do amorów starego zarozumialca, Don Juana. Znałem wiele kobiet, które udawały trudne do zdobycia twierdze, wodziły człowieka za nos, kazały uganiać się za nimi. Każda z nich to obłudnica — zaśmiał się — ale kocham je wszystkie. Christine trzepnęła wypielęgnowanym ogonkiem i potrząsnęła różowymi wstążkami, jakby chciała powiedzieć: —,,Niech każdy wie, jaka jestem piękna". — Oczywiście, od czasu do czasu lubię odmianę. Weźmy na przykład twoją panią. Założę się, że nigdy w życiu nie próbowała uwieść mężczyzny. Do diabła, założę się, że nigdy w życiu nie nawet nie flirtowała z mężczyzną. Ta myśl zaintrygowała go. Zainteresowanie rosło, im więcej się nad tym zastanawiał. Przypomniał sobie, jak zaczerwieniła się i nazwała go łajdakiem. Widział jej niezwykłe oczy i gładką skórę... Wszystkie kobiety, o których względy ostatnio zabiegał, były do siebie podobne — inteligentne, dowcipne, wyrafinowane, rozkoszne dla oczu i ciała. Lecz wszystkie oczekiwały tego samego. Chciały się dobrze zabawić. Pragnęły zapomnieć o napięciu towarzyszącemu walce o sukces, który był celem ich życia Nie były takie jak Margaret Leigh Jones. Nie miały staromodnych manier i nie czerwieniły się. Zawładnęła nim nowa myśl. Odmiana. Oto czego pragnął. Podniósł się z hamaka, wszedł do domu i włożył Christine do małego. wiklinowego koszyka, stojącego na podłodze w kuchni. — Zdrzemnij się, malutka. Idę w zaloty. Margaret Leigh grabiła liście, podśpiewując cicho, a ciotka Bertha siedziała z robótką na werandzie. Obserwowała i od czasu do czasu robiła uwagi. — Jeszcze tam, kochanie. — Tak, ciociu, nie martw się, dojdę do tego. 11 RS

Głosy ptaków, delikatny śpiew i pobrzękiwanie drutów — wszystko to podkreślało senną, październikową atmosferę. Wtem druty znieruchomiały. — Margaret, znałaś dziewczynkę Crockerów? — Tak, ciociu Bertho. Lecz ona już raczej nie jest dziewczynką. Ma dwadzieścia pięć lat, czy coś koło tego, jeśli dobrze pamiętam. — No, więc jest w ciąży! Wiesz, że nie wyszła za mąż. To grzech i wstyd. Margaret Leigh uderzyła liście grabiami. Przestarzałe poglądy ciotki działały jej na nerwy, lecz natychmiast pojawiło się poczucie skruchy. Nie chciała źle myśleć o własnej rodzinie. Kochała ich wszystkich, chociaż byli tacy dziwaczni. — Nie powinnyśmy słuchać bezpodstawnych plotek — zawołała przez ramię. — A poza tym, co nas to obchodzi. — Niemniej jednak... Ciotka Bertha zamilkła, a Margaret Leigh grabiła nucąc. W chwilę później ciotka znów przerwała robotę na drutach. — Masz niestaranną fryzurę, kochanie. Może powinnaś wejść do domu i spiąć włosy. — Prawie skończyłam, ciociu. — Margaret wsparła łokieć na grabiach i próbowała upiąć włosy szpilkami, ale okazało się to niemożliwe. Włosy były ciężkie, a jesienny wiatr i zmęczenie sprawiły, że nie mogła sobie z nimi poradzić. W końcu zrezygnowała i pozwoliła im rozsypać się na ramionach. Mysie włosy, ot co. Nieciekawy, pospolity brąz jak futerko starej myszy. Przypomniała sobie przepiękne włosy Tess. Czerwone złoto październikowego zachodu słońca. Margaret Leigh zawsze podziwiała włosy siostry, ale nigdy nie był to powód do zazdrości. Zazdrość była jej obca, tak jak przekleństwa. Zgrabiła jeszcze trochę liści, powiększając i tak duże stertę. Podjęła przerwaną melodię. Była to stara, uroczysta pieśń, jedna z jej ulubionych: Słodkie pożegnanie. W samym środku frazy, spotkamy się na tym pięknym brzegu, usłyszała nadjeżdżający samochód. Był hałaśliwy i stary. Widziała przecież tę niemożliwie jaskrawą, czerwoną półciężarówkę rankiem, rozpartą na podwórku Andrew McGilla. Jednym ruchem przesunęła ręką po twarzy i włosach. Nie dlatego, że spodziewała się odwiedzin, na Boga. Po cóż taki mężczyzna przyjeżdżałby do niej w pogodne, sobotnie popołudnie, podczas gdy Tupelo pełne było wspaniałych, doświadczonych kobiet, które prawdopodobnie wiedziały, jak całować po francusku, a może jeszcze coś więcej. 12 RS

Samochód jechał w dół Allen Street, a hałas wzmagał się. Ford zatrzymał się przy krawężniku, akurat przed domem Margaret. Wysiadł z niego Andrew McGill — to był on, bez wątpienia, wesoły i beztroski. — Kochanie, ten mężczyzna idzie w kierunku naszego domu! — wykrzyknęła ciotka Bertha. Margaret Leigh nie mogła wypowiedzieć słowa. Wpatrzona w Andrew kurczowo ściskała grabie. — Dobry Boże, Margaret. On ma na sobie skórzaną kurtkę. Tylko chuligani noszą skórzane kurtki. Andrew MGill usłyszał skierowaną pod jego adresem uwagę. Margaret poznała po uśmiechu, że mu się spodobała. Boże, co to za człowiek! Przeszedł przez trawnik, nie zatrzymując się aż do chwili, gdy stanął naprzeciwko. Spojrzała prosto w jego niebieskie oczy. Wiedziała teraz, jak musiała czuć się Alicja po drugiej stronie lustra. — Witaj, Margaret Leigh! — Głęboki baryton zabrzmiał oficjalnie. Uśmiechnął się, jak diabeł domagający się grzesznika. — Jak ty ponętnie wyglądasz z rozpuszczonymi włosami! — Wyciągnął rękę i złapał w dwa palce niesforny, luźno zwisający kosmyk. — Och! — Tylko to była w stanie wypowiedzieć. I co gorsza, znów się zarumieniła. Czuła gorąco aż u nasady włosów. Zatknął jej kosmyk za ucho, po czym wepchnął ręce do kieszeni, choć Bóg jeden wie, jak mu się to udało przy tak obcisłych dżinsach. Zastanawiała się, w jaki sposób taki okazały mężczyzna mógł się w ogóle w nie wcisnąć? Zachichotał. Zapatrzyła się na niego, a on ją na tym przyłapał. Jedną ręką kurczowo trzymała grabie, drugą podniosła do twarzy. — Jak... — wydobyła z siebie głos podobny do krakania. Zaczęła od nowa. — Jak się miewa Christine? — Jak każda kobieta, która postawi na swoim—jest zadowolona. — Margaret Leigh! — Na dźwięk głosu Margaret odwróciła się w stronę werandy. Kompletnie zapomniała o ciotce. — Kim jest ten mężczyzna? — Treserem psów, ciociu. — O mój Boże! Margaret Leigh pomyślała dokładnie to samo. Andrew McGill nie czekał na prezentację. Energicznym krokiem szedł na spotkanie z ciotką. — Ach, witam panią. Czuję się tak, jakbym panią znał od dawna. 13 RS

Jego maniery były gładkie jak melasa nalewana z dzbanka. Zanim ktokolwiek zorientował się w sytuacji, był już na werandzie, pochylając się nad ręką ciotki Berthy jak filmowy gwiazdor lat czterdziestych. Ustami lekko musnął jej dłoń. Potem uśmiechnął się. — Jak czarująco wygląda pani w różowym kolorze. On sprawia, że pani skóra jest piękna jak kwiaty magnolii. — Nie do wiary! — Ciotka Bertha zatrzepotała powiekami, a jej sztuczne diamenty zabłysły. Margaret Leigh oparła grabie o drzewo i przyłączyła się do nich, siadając na krześle, skąd miała dobry widok na niespodziewanego gościa. — Nie usiądzie pan? — Zwróciła się do Andrew. — Ciociu Bertho, to jest Andrew McGill. Przyszedł opowiedzieć nam o Christine. — To wspaniale. Andrew usiadł okrakiem na krześle i uśmiechnął się. — Właściwie przyszedłem w zaloty. Na werandzie rozległ się syczący oddech ciotki. Margaret Leigh siedziała spokojnie. Nie wiedziała, co zrobić, ani co powiedzieć. To nie znaczy, że nigdy nikt się o nią nie starał. W ciągu paru ostatnich lat miała kilka propozycji. Ale nigdy od kogoś takiego. Ten człowiek był inny: śmiały, zwariowany, lekkomyślny... — Myślę o tańcach, lubisz tańczyć? — No cóż — nie miała zamiaru przyznawać się, że nie tańczyła od czasu szkoły średniej — każdy lubi tańczyć od czasu do czasu. — Świetnie! Znam wspaniałe miejsce na Highway 45. Jest tam zimne piwo, orkiestra lepsza niż gdzie indziej, a właściciel nie znosi bijatyk. Co byś powiedziała na potańcówkę dzisiaj, około ósmej? Spojrzenie wędrowało od zaciśniętych ust ciotki do figlarnego uśmiechu Andrew. — Mam trochę fachowej lektury na dzisiejszy wieczór. Ciotka Bertha wyraźnie odetchnęła. — Założę się, że jestem bardziej interesujący niż książki w twojej bibliotece. — Andrew pochylił się ku niej i mrugnął porozumiewawczo. Margaret Leigh założyłaby się o to samo. Pokusa była silna, już prawie jej uległa. Prawie, lecz niezupełnie. — Panie Mc Gili, pańska propozycja jest bardzo uprzejma, ale... — Uprzejma? — zaczął chichotać. Po chwili wybuchnął serdecznym śmiechem. — Co w tym śmiesznego? — Margaret Leigh była bliska irytacji. 14 RS

— Nie zapraszam cię przez uprzejmość. Moje motywy są całkiem inne. Chcę się po prostu pobawić w twoim towarzystwie. Przekonywający śmiech Andrew miał w sobie tyle blasku... Poczuła się bezsilna. Zdobyła się na jeszcze jeden sprzeciw. — Twoje motywy są prawdopodobnie nieprzyzwoite. —Jeśli ochotę do tańca nazwiesz nieprzyzwoitością, to zgadzam się. — Jego uśmiech zajaśniał ponownie. — Oczywiście, pogoda jest doskonała, zapowiada się piękny wieczór. — Ustąpiła. — Zgadzam się na tańce. Ciotka Bertha, tuż obok, wydała z siebie głos podobny do przekłutego balonika. A Andrew po prostu jaśniał. To nie był jedynie uśmiech — jaśniały jego zęby, skóra i włosy — on cały. Naprawdę trudno mu się było oprzeć. Zaczerpnęła głęboko powietrza i zaczęła mówić bardzo szybko. Bała się, żeby nie zmienił zdania. — Myślę, że mogę odłożyć czytanie na później. Tak, pójdę z tobą. — Margaret Leigh, będziesz się bawić jak nigdy. — Andrew wstał, pełen wdzięku, uroku i swobody. — Bądź gotowa o ósmej, ślicznotko. — Po chwili, zwrócił się ku ciotce Bercie, raz jeszcze ujął jej dłoń. — Proszę się nie martwić o siostrzenicę. Będę się nią opiekować. Odszedł, pozostawiając na werandzie dwie oszołomione kobiety. Beztroski gwizd Andrew rozbrzmiewał jeszcze chwilę. Szedł nie śpiesząc się w kierunku samochodu. Stare drzwi wozu zaskrzypiały. Postawił nogę na stopniu i odwrócił się jeszcze. Podniósł rękę w geście pożegnania. Za chwilę samochód potoczył się z trzaskiem i łoskotem wzdłuż Allen Street i zniknął za zakrętem. Ciotka Bertha pierwsza odzyskała mowę. — Co cię opętało, Margaret? — Ochota do tańca, ciociu Bertho. — Ale z takim mężczyzną! Widziałaś, miał rozchełstaną koszulę? To nieprzyzwoite. — Jest wspaniale opalony, przynajmniej mogłam to zauważyć. — Margaret Leigh! Dziewczyna patrzyła rozmarzona w przestrzeń. Co ją naprawdę opętało? Nie wiedziała. I prawdę powiedziawszy, nie chciała wiedzieć. Pragnęła tylko iść na tańce z Andrew McGillem. — Słyszałaś? Nazwał mnie ślicznotką. — I to zupełnie przewróciło ci w głowie. A teraz nie patrz na mnie tym zranionym wzrokiem, kochanie. — Ciotka Bertha pochyliła się nieco. — 15 RS

Wiesz, tacy mężczyźni jak on... — zamyśliła się. — Jesteś taka ładna. Uważaj na siebie, bądź ostrożna. — Zawsze byłam ostrożna. — A jednak... — To nie znaczy, że dzisiaj chcę się zdemoralizować. Całe życie byłam uczciwa i nie widzę powodu, aby to zmieniać. Wydaje mi się jednak, że za dużo tracę, zadając się wyłącznie z nudnymi mężczyznami. — Przyzwoitymi, bezpiecznymi mężczyznami. — Nudnymi. Nudnymi jak pomyje. Ciotka Bertha chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zrezygnowała. Długo walczyła ze sobą, wreszcie pogładziła dłoń Margaret. — Przyrzeknij mi, że będziesz ostrożna, kochanie. Umarłabym, gdyby stało ci się coś złego. — Będę ostrożna. A zresztą, ciociu Bertho, co złego może się stać na tanecznym parkiecie? Nadeszła ósma. Siedziała przerażona w półciężarówce Andrew, trzymając się klamki. Pomyślała, że na parkiecie może zdarzyć się więcej, niż się spodziewała. Już tu, w samochodzie, działy się rzeczy nieoczekiwane. Andrew McGill wyglądał zachwycająco w półmroku rozpraszanym migającymi światłami ulicznymi. Był podobny do świętego w lśniącej złotem aureoli. Lecz jego uśmiech, głos, sposób prowadzenia rozmowy, szybko rozwiał to wrażenie i przyprawił Margaret Leigh o drżenie. Splotła mocno palce, żeby tego nie zauważył. Nie mogła przecież okazać, że trzęsie się i wzbrania jak mały, delikatny motyl, nawet jeśli tak było. — Wyglądasz bardzo ładnie w tej sukience. Jest błyszcząca i jasna jak prezent na Gwiazdkę! — Błysnął zniewalającym uśmiechem. — Kocham Gwiazdkę. — Pochylił się i dotknął pieszczotliwie lśniącego, niebieskiego materiału na jej udzie. — Miłe. Jak się nazywa ta tkanina? — Tafta! — Tafta. Wygląda ładnie, jak coś dobrego do jedzenia. Zatrzymali się na światłach. Dźwięk starych, zardzewiałych hamulców zagłuszył jej nerwowy oddech. Zaczęła powoli liczyć do dziesięciu i to przywróciło jej równowagę. Potem pomyślała, że jest jeszcze Harry Cox, najbezpieczniejszy, najnudniejszy facet w całym Tupelo, który nigdy nie trzymał jej ręki bez pozwolenia. — Dlaczego nie przysuniesz się trochę bliżej? Ocknęła się z zamyślenia. 16 RS

— Słucham? — Przysuń się bliżej, Margaret. — Tak mi wygodnie, dziękuję. — Nie zrobisz tego dla mnie? — Jego uśmiech chwytał za serce. — Wiesz, co pomyślą ludzie, gdy zobaczą, że między mnie a moją dziewczynę, można zmieścić klasę przedszkolaków. Wyglądał tak niewinnie, że uległa i przysunęła się trochę. — Tak lepiej? — Otoczył ją ramieniem. Nie zdawała sobie nigdy sprawy, że ramię mężczyzny może emanować energią, jakby było naładowane elektrycznością. — Nie sądzisz, że tak jest lepiej? — Hm... chyba tak. Andrew roześmiał się. To był serdeczny, głośny śmiech. Wydawało się, że trzęsie się od niego cały samochód. — Margaret, jesteś rozkoszna z tymi dużymi, zielonymi oczami i ślicznym, nieśmiałym uśmiechem. Nie wiem, dlaczego żaden facet nie porwał cię do tej pory. — Nie wszyscy mężczyźni doceniają poważne dziewczyny. Poczuła się trochę lepiej. Niczego nie musiała się wstydzić. W każdym razie jeszcze nie teraz. Konwersacja była na poziomie jej inteligencji. Odkrywała nawet przyjemność swobodnego wypowiadania myśli. Czuła się z tym świetnie. — I to ty jesteś tą poważną dziewczyną? — zapytał. — Nigdy się naprawdę nie zastanawiałam nad tym, jaka jestem. Ale chciałabym dowiedzieć się, jaki ty jesteś. — Sądzę, że jestem zmysłowym i pożądliwym łajdakiem. — Prawdopodobnie nie powinnam zadawać tego pytania. To było nierozsądne. — Mnie się podobało. — Naprawdę? Dlaczego? — Odkryłem, że nieliczni ludzie mówią to, co naprawdę myślą. Większość z nich prowadzi słowne gry, często rozmijając się z prawdą. Cieszę się, że mówisz to, co myślisz. Nie masz pojęcia, jak bardzo prawda odświeża. — Nie do wiary. Jesteś intrygującą zagadką, Andrew. Odwrócił się ku niej. W blasku ulicznych świateł zobaczyła poważny wyraz jego twarzy. — Więc rozwiąż mnie. 17 RS

On chyba żartuje. Próbowała poznać tajemnice jego umysłu, zawiłości ducha... — Czy to nowy, typowy dla lat dziewięćdziesiątych sposób na uwodzenie kobiet? — Na Boga, Margaret Leigh, jesteś odważna. — Czasami. — Uśmiechnęła się. Zaczynało ją to bawić. — Może uda mi się odkryć wszystkie twoje zalety. — Nie wiem. — Jesteś śliczną kobietą. — Nie jestem śliczna, a z pewnością nie taka głupia, aby wierzyć, że chcesz czegoś więcej niż przelotnego flirtu. To tylko ciekawość, która wkrótce minie. — Ciekawość prowadzi do wielkich odkryć. Kolumb odkrył Amerykę. — Nie jestem nowym kontynentem i nie nadaje się do badań. — Przysuń się jeszcze trochę. Przyrzekam, że nie będę prowadził żadnych badań. Przynajmniej jeszcze nie teraz. — Dlaczego chcesz, żebym usiadła bliżej? Przecież już raz się przysunęłam. — Za pięć minut będziemy w Siedzibie Piratów, a jak znam Hootera i Jamesa Johnsona, to siedzą na parkingu, w tylnych drzwiach ciężarówki i obserwują, kto przyjeżdża na sobotnie tańce. — I twoja reputacja ucierpi, gdy zobaczą, że między nami jest tyle miejsca? — Tak jest. — Dlaczego tak ci na tym zależy? — Nie dbam o to, co powiedzą inni. Po prostu chcę cię mieć przy sobie. A oni i tak będą mówić, że żadna kobieta mi się nie oprze. Ona też nie mogła. W ciągu minionego kwadransa właśnie to sobie uświadomiła. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Wydawało jej się, że mogłaby wzlecieć bez skrzydeł do księżyca. Była już dość blisko, aby czuć ciepło jego ciała, ale cóż to szkodzi przysunąć się jeszcze bliżej? Jego ramię zacisnęło się w momencie, gdy poruszyła się lekko. Nagle uświadomiła sobie, że jest mocno do niego przytulona, a ich uda stykają się ciasno. Serce waliło jej głośno. Wyobrażała sobie, że Andrew musi to słyszeć. — Patrz na tych tu. — Skinął głową w kierunku lśniącego, czarnego chevroleta. — Siedzą jak dwie sójki na konarze, nicponie. Nie to co ja. Nogi jej się ugięły. Była na randce z miejscowym podrywaczem. Margaret Leigh Jones, najbardziej niedoświadczonej kobiecie po tej 18 RS

stronie Mississippi, przyszło odwiedzić Siedzibę Piratów w towarzystwie mężczyzny, z którym nie można uporać się bez bata. Podniosła wyżej głowę w geście determinacji. Będzie musiała po prostu mieć się na baczności, to wszystko. — Ho, ho, patrzcie! — Zagrzmiało na parkingu, gdy wysiadali z samochodu. — To Hooter — szepnął Andrew. — Chłopie, gdzie poderwałeś taką piękność? — Nie zdradzam firmowych sekretów, Hooter, — To niedobrze. Powinieneś podzielić się z kumplami. — Gruby głos należał do Jamesa. — Popatrzcie sobie, ale nie dotykajcie! — Objął dziewczynę ramieniem i szybko skierował się ku wejściu. Spotkanie na parkingu było dla Margaret niczym, w porównaniu z szokiem, którego doznała w drzwiach Siedziby Piratów. Powietrze było ciężkie od dymu. Żarówki wyglądały jak niebieskie sępy. Wszędzie przebijała nagość. Kobiety, o nagich ramionach i wysoko podciągniętych spódnicach, obnażały nogi w siatkowych pończochach. Siedziały przy maleńkich stolikach z mężczyznami ubranymi w kowbojskie kapelusze i wysokie buty z wężowej skóry, palącymi duże, obrzydliwe cygara. Hałaśliwa muzyka i donośne głosy tworzyły swoistą atmosferę klubu. Był tam mały parkiet taneczny, ale tak zatłoczony, że nie dałoby się wcisnąć igły. — Podoba ci się tutaj?! — Andrew musiał krzyczeć, aby mogła go usłyszeć. — To jest coś zupełnie innego niż... — Niż co? — Niż fachowa lektura. Śmiejąc się misternie kluczył wśród tłumu, trzymając ją blisko siebie. Jakimś cudem znalazł stolik wielkości sześciu dużych znaczków pocztowych, w dalekim kącie sali. Margaret, przeciskając się w jego stronę, potrąciła dwie osoby. — Przepraszam—powiedziała. — Nie zareagowali. — To często się zdarza. — Wyjaśnił Andrew i usiadł naprzeciwko. Ich nogi splotły się. Próbowała odsunąć krzesło, ale nie było miejsca. Więc siedziała z kolanami wciśniętymi między nogi Andrew, z udami przylegającymi do jego ud, jakby była jedną z wyuzdanych dam tego wieczoru. Przypuszczała, że to nieprzyzwoite, trochę śmiałe, ale na pewno przyjemne i szalenie podniecające. 19 RS

Andrew pochylił się nad stolikiem i wziął Margaret za ręce. — Co byś powiedziała na dobrą, dużą szklankę korzennego piwa dla ochłody? — Korzennego piwa? — Nie lubisz piwa?—Wydawał się tak zakłopotany, jakby właśnie powiedziała, że nie lubi jego babki. — Owszem, lubię. Po prostu nie wyobrażałam sobie, żeby mężczyzna taki jak ty, pił piwo korzenne. Myślałam, że lubisz mocniejsze trunki. — Powtarzasz ciągle, „mężczyzna taki jak ty", jakbym był z innej planety. Jestem zwykłym treserem psów myśliwskich, mieszkam w lesie i znajduję przyjemność w tańcach z ładnymi kobietami. — Jesteś daleki od przeciętności, Andrew McGill. — Powiedz coś jeszcze. — Pochylił się tak blisko, że po raz drugi tego dnia doznała uczucia, jakby zapadała się w głębię jego oczu. — Jak wszyscy ludzie uwielbiam słuchać dobrych rzeczy o sobie. — Uścisnął jej rękę. — Będziesz mówić dobre rzeczy, prawda Margaret? — Jeśli odwagę, aż do zuchwalstwa, nazywasz czymś dobrym, to myślę, że tak. — Zuchwalstwo. Lubię to słowo. Czy jestem zuchwały? — Był zadowolony jak mały chłopiec. — Bardziej niż Sinobrody. — Potrafisz bawić się słowami. — To dlatego, że dużo czytam. — Taka piękna kobieta jak ty... o tak miękkiej, perłowej cerze — wierzchem dłoni musnął jej policzek — powinna ciągle kochać się, a nie czytać. — Ja... — Zwilżyła suche wargi koniuszkiem języka. „Muszę zmienić temat" — pomyślała. — Powinnam powiedzieć ci, że właściwie jestem otoczona tylko książkami. — Gdzie? — W bibliotece. Kataloguję książki. — Bibliotekarka. — To brzmi, jakbym była obiektem muzealnym. — Nie. Myślę, że to wspaniałe. — Znów pogładził jej policzek. — Śliczna bibliotekarka, w sukni jak świąteczna gwiazdka, i w dodatku cała moja... Zmusiła się do trzymania głowy prosto. To nie do wiary, jak on sprawiał, że dziewczyna miękła. 20 RS

— Wcale nie jestem twoja. Jestem niezależną, ambitną kobietą, prowadzącą ciche, skromne życie na Allen Street, z pudlem o imieniu Christine i z ciotką, której na imię Bertha. Jak zawsze, zareagował śmiechem. Ten spontaniczny śmiech podobał się Margaret Leigh prawie tak samo, jak niezwykłe, niebieskie oczy Andrew. — Niezależna kobieto, czy mogę cię prosić do tańca? — Orkiestra grała powolnego bluesa. — Tak. Ukłonił się i odsunął krzesło jak prawdziwy dżentelmen. Podała mu rękę, a on poprowadził ją na parkiet i otoczył ciasno ramionami. Przytuliła się do niego. Andrew był mocny jak dąb i kuszący jak ogień. I ten rytm! Chociaż nie tańczyła od wielu lat, nie miała kłopotów na parkiecie. Prowadził wspaniale. Tak być powinno, myślała. Mężczyzna i kobieta poruszający się w bliskim uścisku i doskonałej harmonii, otoczeni przyćmionymi, zadymionymi światłami. I ten słodki blues... Po raz pierwszy w życiu poczuła smutek, że omijały ją tańce w sobotnie wieczory, sosnowy zapach ciała i szorstki dotyk męskiego zarostu, przyprawiający o mocniejsze bicie serca. — Jesteś stworzona do tańca, Maggy. Nikt nigdy nie mówił tak do niej. I nikt nie nazywał ją Maggy oprócz Tess, odważnej Tess, która mogła zrobić i powiedzieć wszystko, a ludzie i tak ją kochali. Margaret Leigh milczała. Przygarnął, ją tak blisko, że czuła się całkowicie w jego posiadaniu. Jak można tańczyć w ten sposób? To było dla niej niepojęte. Nie poruszali się prawie wcale, a to, co robili na tej małej przestrzeni, naprawdę było erotyczną fascynacją. Wyobrażała sobie, że tak wygląda miłość. Czytała książki, oglądała filmy, w których miłość była pozbawiona tajemniczości i niewiele pozostawało dla wyobraźni. Dla Margaret Leighh istniała ciągle tajemnica pierwszego zbliżenia. Jak brzmi melodia szalonej miłości? „Ciekawość prowadzi do wielkich odkryć." Słyszała głos Andrew tak wyraźnie, jakby powiedział to przed chwilą. Co też w nią wstąpiło? Ciekawość wiedzie także do pospiesznych ślubów, a potem do rozstań i gorzkich rozczarowań. Wystarczyło tylko sięgnąć po słuchawkę i zadzwonić do Tess. Dlaczego nie miałaby skorzystać z doświadczeń siostry?

Lepiej będzie, jeśli na razie zapomni o badaniu męskiego kontynentu. 21 RS

Rozdział trzeci Andrew bawił się świetnie. Nie było to dla niego niespodzianką. Zawsze potrafił się dobrze bawić. Niespodzianką było raczej to, że Margaret Leigh coraz bardziej mu się podobała. Była miękka, kobieca, pachniała słodko, a w dodatku była inteligentna. Lubił inteligentne kobiety. Do licha, uleganie impulsom opłacało się! Gdyby nie wziął tej rozpieszczonej pudelki, nie byłby teraz z Margaret Leigh w Siedzibie Piratów. Okazuje się, że życie pełne jest nieoczekiwanych przyjemności. — Połóż mi głowę na ramieniu, kochanie. — Bawił się włosami Margaret, rozkoszując się ich jedwabistością. Przytulił ją do siebie. Była troszeczkę spięta, ale czuł się przy niej świetnie. — Wiesz, dlaczego lubię to miejsce? — Musiał pochylić się bardzo blisko i mówić prosto do ucha, aby go słyszała. Dzięki temu czuł na policzku jej miękkie włosy i upajał się ich zapachem. — Nie, powiedz mi. Podniosła lekko głowę i wtedy uświadomił sobie bliskość jej ust. To zabawne, ale nigdy przedtem nie przyglądał się im tak uważnie. Były pełne i pięknie wykrojone. Soczyste. Wymuskana bibliotekarka miała soczyste usta. Namiętnie pieścił jej plecy, rozkoszując się miłym materiałem sukni i drżeniem ciała. Gdy zobaczył ją dzisiaj w tej sukni, poczuł jak wzbiera w nim dawno utracona niewinność. Od czasów szkolnych nie widział tak elegancko ubranej dziewczyny. Teraz dominowała wygoda — przeważnie ubierano się w stare dżinsy, workowate swetry i trampki. A Margaret Leigh założyła dla niego suknię z niebieskiej tafty. Nie ukrywał, że sprawiło mu to przyjemność. Pochylił się tak, że ich usta prawie się spotkały. — Wiesz, Margaret, potrafię w tłumie czuć się tak, jakbym był zupełnie sam. To taki szczególny rodzaj prywatności. Jej oczy rozszerzyły się, a delikatny rumieniec wystąpi! na policzki. „Pewnie boi się, że chcę ją pocałować" — pomyślał. Zrobiłby to chętnie, ale Margaret Leigh Jones była pod osłoną niewinności i sukni z niebieskiej tafty. Więc zdecydował, że będzie czekać. Miał mnóstwo czasu. Przecież to nie zawody. Pragnął zdobywać. — Czasem używasz cudownych określeń — powiedziała. — Co masz na myśli? Jej uśmiech był nieśmiały i piękny.

— Porównałeś moją sukienkę do Świąt Bożego Narodzenia... to poetyckie. Spojrzała na jego dżinsy, podkoszulek i skórzaną kurtkę. — Wygląda na to, że przesadnie się wystroiłam. — Myślę, że człowiek nigdy nie jest ubrany przesadnie, o ile dobrze się w tym czuje. Margaret, wyglądasz czarująco. — Hm... — przygryzła dolną wargę — ta sukienka sprawia, że jestem w nastroju do zabawy. Już dawno nie byłam tak młoda, lekka i swobodna... — Odpręż się jeszcze bardziej. Ja nie gryzę. — Przytulił jej głowę do ramienia. — Pomasuję ci plecy. Tak lepiej? — Wspaniale. Wiedział, że Margaret kłamie. Była spięta od stóp do głów. Czuł się jak król, a zarazem jak łajdak. Jutro pójdzie na spacer do lasu i zastanowi się, co robić dalej. Nie przywykł do dwuznaczności w swoim życiu. Prostotę cenił najbardziej. Tańczyli prawie godzinę. Orkiestra grała nastrojowe, jazzowe melodie — przytulania. Nic nie sprawiało większej radości, jak obecność Margaret, która była blisko, bardzo blisko... Postanowili odpocząć. Margaret Leigh miała zroszoną potem twarz i oczy szeroko otwarte. Patrząc na nią przez mgiełkę niebieskiego dymu, poczuł przypływ animuszu. — Co powiesz na piwo? — To brzmi obiecująco. — Zaraz przyniosę. Poczekaj tutaj. — A dokąd miałabym pójść? Obserwował ją, przesuwając się pomału przez tłum w kierunku baru. Gdy był w połowie drogi, zobaczył Hootera zmierzającego w stronę Margaret Leigh. Przez moment zawahał się, czy nie wrócić do stolika. W końcu zdecydował się iść po piwo. Nie chciał jej obrażać. Mogłaby sądzić, że nie ma do niej zaufania. Szybko zamówił i odwrócił się, aby widzieć Hootera. Nie był to groźny rywal, miał swój sposób strzelania oczami, kiedy podrywał kobiety. Hooter stał blisko Margaret Leigh, zbyt blisko według Andrew, i zaśmiewał się, odchylając w tył głowę. Na pewno opowiadał głupie żarty, z których zazwyczaj śmiał się sam. A może Margaret Leigh powiedziała coś dowcipnego? Naraz Hooter pochylił się i zasłonił sobą stolik. 24 RS