julka15

  • Dokumenty50
  • Odsłony2 982
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów31.7 MB
  • Ilość pobrań1 448

3. James B J - Obietnica Shiloha

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :921.0 KB
Rozszerzenie:pdf

3. James B J - Obietnica Shiloha.pdf

julka15 Namiętności
Użytkownik julka15 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 202 stron)

B.J. James OBIETNICA SHILOHA

PROLOG — Przyszedłeś za wcześnie, Butler! OskarŜenie to wypowiedział człowiek o ponurej twarzy, patrzący na Shiloha Butlera jak wielki drapieŜny ptak. — Doprawdy? — spytał łagodnie Shiloh. Spojrzał na zegarek i znów na rozmówcę, unosząc' wymownie prawą brew. Lewą miał ściągniętą przez bliznę, która przecinała jak załamana błyskawica jego oko i policzek. To uprzejme wyzwanie nie zmieniło wyrazu twarzy szeryfa Martina. Przez długą, odmierzoną dokładnie, chwilę szeryf patrzył z gniewem na tego ciemnego, twardego męŜczyznę. Potem, odsuwając krzesło od biurka, przyznał z niechętnym szacunkiem: — Jest pan o czasie, to ja się spóźniłem. Muszę jeszcze raz zadzwonić, ostatnia referencja do sprawdzenia — dodał, siląc się na łagodność. — Poczekam. Ton Shiloha był spokojny, w przeciwieństwie do jego spojrzenia. Blizna równieŜ nie ujmowała intensywności jego niebieskim oczom. — Proszę bardzo. Martin wzruszył ramionami. Kiedy podnosił słuchawkę, dodał burkliwie, usiłując być gościnnym; 5

— Jeśli nie jest pan amatorem stania pod drzwiami, moŜe pan równie dobrze wejść. Shiloh usiadł na krześle przy oknie. Poczeka. Umiał czekać. I obserwować. I słuchać. Musiał się tego nauczyć. Kiedyś istnienia ludzkie zaleŜały od niego. MoŜe będą znów zaleŜeć? Zza okien dobiegały uliczne odgłosy miasteczka, tłukąc w szyby jak komary. Shiloh wyczuwał podniecenie, krąŜące jak prąd elektryczny w tych odgłosach. Senne miasteczko Lawndale w Georgii znów nawiedziły kłopoty. Komuś groziło duŜe niebezpieczeństwo. Niewiarygodne niebezpieczeństwo groziło Meg Sullivan i jej dzieciom. Kiedy lokalne gazety, głosząc zasadę wybaczania i miłości bliźniego, Ŝerowały na losie tych niewinnych ludzi, a bezpieczni w swojej anonimowości obywatele plotkarsko wyraŜali troskę, Shiloh przybył, aby ofiarować schronienie. PoniewaŜ Meg Sulliwan nie znała go, musiał korzystać z odpowiednich kanałów. Musiał zdobyć bezwzględną aprobatę kogoś, komu Meg ufała — aprobatę szeryfa Barneya Martina. Shiloh wiedział, Ŝe aby to osiągnąć musi czekać i słu- chać, ale czasu zaczynało brakować. Niespokojnie od- wrócił się od okna i skupił się na głosie, który sączył się do telefonu. Szeryf, z miękkim akcentem południowca, swoimi sądującymi pytaniami obnaŜał osobowość Shiloha. Nic nie było tabu. Ani wspomnienia, które wracały czasami w nocnych koszmarach, ani tragedią, która zatruwała satysfakcję z tego, Ŝe pozostało się przy Ŝyciu. Shiloh czekał z kamienną twarzą. Wypowiadane ze śpiewnym, południowym akcentem słowa szeryfa mogłyby dotyczyć nudnej przeszłości jakiegoś bezosobowego zera, a nie Ŝycia i honoru Shiloha Butlera. 6

Była to konieczna niedyskrecja. Shiloh znosił ją jak człowiek przyzwyczajony do następstw rozpaczliwych wyborów, z siłą zrodzoną z cierpliwości nabytej w parnych głębiach zielonego piekła. A jednak kiedy minął kwadrans, a szeryf ciągle prowadził swoje śledztwo z niespieszną drobiazgowością, nawet ta cierpliwość zaczynała się wyczerpywać. Ćwicząc panowanie nad sobą, Shiloh przeniósł swoją uwagę na otoczenie. Chłonął zaniedbaną elegancję sufitu i podniszczonego parkietu, oglądał uginające się półki przepełnione zdumiewającą mieszaniną kryminałów, dzieł prawniczych i obszarpanej klasyki. Potem jego uwaga przeniosła się na gazetę leŜącą na biurku szeryfa. Grube nagłówki były jak wyrzut sumienia, a fotografia kobiety z dziećmi, umieszczona w czarnej ramce — bolesnym przypomnieniem. Powinien był przybyć wcześniej, zrobić więcej. Ale nie uczynił tego, a teraz mogło juŜ być za późno. śółć niewypowiedzianego przekleństwa zapiekła go w gardle. Barney Martin skończył juŜ rozmowę i pochylał się ku niemu, opierając się na pięściach wielkich jak bochenki. Czarne oczy zwęziły się pod opadającymi powiekami. — W porządku, synu — powiedział lekko chrypiąc. — Wiedziałem, Ŝe jesteś tym za kogo się podajesz. Wie to kaŜdy, kto kiedykolwiek czytał finansowe szmatławce. Teraz dzięki paru senatorom i kilku generałom wiem, Ŝe zajmujesz się tym, czym mówiłeś, Ŝe. się zajmujesz. Poruszył się cięŜko na krześle, aŜ zajęczało skórzane obicie. Było jasne, Ŝe sprawdzanie referencji się skończyło i było jasne, Ŝe czegoś jeszcze brakuje. Po doświadczeniu nabytym w ciągu godzin spędzonych 7

w towarzystwie tego męcząco drobiazgowego człowieka, Shiloh wiedział, Ŝe odpowiedź uzyska wtedy, kiedy szeryf uzna to za stosowne. Dźwięki z ulicy znów przeniknęły do pokoju. Nie- zręczna cisza jakby je wzmacniała. Ukośne promienie słońca sączyły się przez okno. Poranek mijał, kaŜda sekunda była cenna, ale szeryf nie śpieszył się. Shiloh uświadomił sobie, Ŝe zarówno on, jak i kłopoty, oczekują w tym zakurzonym miasteczku na decyzję tego przebiegłego męŜczyzny, tak zuŜytego jak jego ksiąŜki i tak solidnego i otwartego jak jego biuro. Martin przestał krytycznie przyglądać się Shilohowi i skierował wzrok na gazetę leŜącą na biurku. — Co właściwie pana obchodzi nasza Meg i jej dzie- ci? — przeszedł do sedna sprawy z prawie niegrzecz- ną szczerością. Shiloh oczekiwał tego pytania. Zdziwiłby się gdyby nie padło. — Zupełnie nic. Tylko tyle, Ŝe chcę jej pomóc. Jeśli mi pozwoli. — Mówi pan jednak, Ŝe jej nie zna. — Widzieliśmy się raz, przez chwilę, na pogrzebie jej męŜa. Na pewno tego nie pamięta, Szeryf stał w zamyśleniu, patrząc na Shiloha. Potem wsunął ręce do kieszeni i. odwrócił się do okna, kierując wzrok na jakiś odległy punkt miasteczka. — Przed ślubem Keith Sullivan słuŜył w Wietnamie razem z panem? To pytanie nie wymagało odpowiedzi. Shiloh czekał na dalszy ciąg. — Spędziliście dziesięć lat w tym samym więzieniu Vietcongu. Jako dowódca, nie dopuścił pan do roz- proszenia oddziału. Stracił pan tylko jednego czło- wieka. 8

— Tak — to potwierdzenie było rozdrapywaniem nie gojącej się rany. — Straciłem człowieka. Tylko pauza wskazywała, Ŝe Martin usłyszał ból, którego Shiloh nigdy nie mógł ukryć. Po chwili wznowił przesłuchanie. — Po zwolnieniu stracił pan z oczu Keitha. — Keith starał się izolować od tamtych czasów. Tak radził sobie z tym problemem. Martin skinął głową, jakby rozumiał, Ŝe bolesne wspomnienia łączą jednych ludzi, a rozdzielają innych. — Trzy lata temu przeczytał pan, jaką sensację wy- wołało zamordowanie Keitha, przyjechał pan na jego pogrzeb, uścisnął dłoń Meg, złoŜył kondolencje i znik- nął z jej Ŝycia. — To bardzo wierna relacja z tego, co się wydarzyło. Szeryf wyjął ręce z kieszeni i zakołysał się na obca- sach. — Opuścił pan ją w najcięŜszym momencie jej Ŝycia, a teraz, trzy lata później pojawia się pan, aby zaofiarować pomoc. — śałoba jest bardzo osobistym uczuciem. To czas dla przyjaciół, nie dla obcych. Ja byłem obcy. — A kim pan jest teraz? — W obliczu niebezpieczeństwa nie ma obcych, tylko ludzie, którzy próbują pomóc. W głosie Shiloha zadźwięczały twarde nutki. Szeryf tylko kiwnął głową. — A co byłoby, gdyby sytuacja była odwrotna? — Gdybym miał Ŝonę, myślę Ŝe Keith by przybył. Jeśli nie Keith, to ktoś inny z nas. — Współczucie towarzyszy broni? — Wolę to określać jako troskę o drugiego człowieka. Szeryf odwrócił się do Shiloha. 9

— Człowiek, który grozi Sullivanom jest umysłowo chory. Wie pan o tym? — Na swój pokrętny sposób Evan Ballenger uwaŜa za sprawiedliwe zabranie Ŝycia za Ŝycie. Rodzina za rodzinę zabitą przez Keitha — kontynuował szeryf. — Keith zostawił Ŝonę i dziecko Ballengera, aby umar- ły w spowodowanym przez niego po pijanemu wypadku drogowym. Zanim postawiono go przed sądem, Ballen- ger wziął na siebie rolę kata i uśmiercił go. Nawet to mu nie wystarczyło. Kiedy skazywano go na przy- musowe leczenie psychiatryczne, przysięgał, Ŝe ucieknie, aby stało się zadość sprawiedliwości boŜej. Teraz zrea- lizował pierwszą część swojej groźby. Uciekł dwa dni temu. — Miejsce przeznaczenia: Sullivanowie, Lawndale — dodał ponuro Shiloh. — Nie powinien ich tu zna- leźć. — Kiedy wiadomość do mnie dotarła, zaproponowałem, Ŝe ich gdzieś przeniosę, ale Meg nie chce się nigdzie, ruszać. Cholera, nie mogę jej zmusić do niczego. Mam związane ręce. Prawnie nie mogę nic zrobić, dopóki Ballenger nie zadziała. — Mogę ją zrozumieć. W czasie kłopotów znajome jest równoznaczne z bezpiecznym. Shiloh wiedział, tak jak wiedziała prawdopodobnie Meg Sullivan, Ŝe niewielu innych tak potrafi bronić swoich, jak ten krzepki obrońca prawa. — Rodzina Bellengera jest wpływowa, pociągnęła od- powiednie sznurki i umieścili go w prywatnym sana- torium na Zachodnim WybrzeŜu. WyobraŜam sobie, jako Ŝe wszystkie główne środki transportu są pod obserwacją, Ŝe porusza się autostopem, bocznymi dro- gami. Jeśli będziemy mieć szczęście, da nam to trochę czasu. 10

— Jeśli nie mamy szczęścia, moŜe być bliŜej niŜ myślimy. — Synu, będziesz miał do czynienia z przebiegłością, którą niewielu normalnych ludzi mogłoby zrozumieć... — Wiem — przerwał Shiloh. W jego łagodnym głosie wyczuwało się doświadczenie wynikające z przebytych niebezpieczeństw. Barney Martin krótko skinął głową. — Więc nie marnujmy czasu — sięgnął po swój ka- pelusz. — Chodźmy, powiemy Meg o pańskim planie. Powinna nas oczekiwać. Shiloh wstał bez słowa i wyszedł za starym stróŜem prawa. Dalsza dyskusja była zbędna. Meg Sullivan i jej dzieci naleŜeli do podopiecznych Barneya Martina i on wie najlepiej, jak zapewnić jej bezpieczeństwo. Zdecydował, Ŝe Shiloh będzie najbardziej odpowiednią osobą. Poparcie szeryfa zostało wywalczone z trudem, ale niczego jeszcze nie przesądzało. Ostateczna decyzja naleŜy, i zawsze naleŜała, do Meg.

1 Meg Sullivan patrzyła na oddalającą się Sylwetkę szeryfa Martina. Przywitał się z nią, powiedział, jak zwykle po ojcowsku, swój tekst i oddalił się czym prędzej, nie zwaŜając na panujący na dworze upał. Było południe, a sierpniowe słońce spalało wszystko, czegokolwiek dotknęło. Meg zadrŜała, zapytując się w duchu, dlaczego nawet ten potworny upał jej nie grzeje. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk. Słaby, stłumiony jak szelest tkaniny, jak cichy oddech, jak delikatne poruszenie. Nie zapomniała o ciemnym i mrocznym męŜczyźnie, który czekał w półmroku. To nie był człowiek, o którym się zapomina. Telefon szeryfa Martina nie przygotował jej do wizyty Shiloha Butlera. Zapewnienia o jego uczciwości nie złagodziły szoku wywołanego przez zniszczoną twarz, a Ŝaden opis nie mógł przygotować jej na spojrzenie, które wydawało się przenikać na wskroś. Nie moŜna było opisać jego magnetyzmu. Oddalona o pół pokoju, z myślami w trzęsawisku trwogi, wyczuwała jednak obecność trzymanej na wodzy siły. Odwróciła się, trzymając bezwiednie rękę na obolałym karku. Grymas na jej twarzy był wywołany nie 12

tyle bólem, ile świadomością, Ŝe zaniedbała obowiązki gospodyni. Obowiązki te wpojono jej w dzieciństwie. Niegdyś pouczał ją głos ukochanej matki. Teraz, nawet w czasie kłopotów, gościnność była po prostu jej nie- zbywalnym nawykiem. — Proszę mi wybaczyć, nie chciałam być niegrzeczna, panie Butler. — Nie była pani niegrzeczna. Jest pani zmartwiona i przestraszona. Chciałbym pani pomóc, jeśli pani mi pozwoli. Jego głęboki, jedwabisty głos wykrzesał w niej iskrę nadziei, nadziei, której nie śmiała Ŝywić wcześniej. Do tej chwili. Szeryf był pedantyczny w swoim sprawozdaniu. Jego zwięzły wniosek: „on jest cholernie dobry" był wylewną pochwałą w ustach tego milczącego zwykle człowieka. Ale chciała wiedzieć więcej. Mnóstwo rzeczy musiało być wyjaśnionych, zanim powierzy los dzieci i swój w ręce Shiloha Butlera. — Mówi pan, Ŝe się juŜ widzieliśmy? — miała wyraźne wątpliwości. — Raz, dawno temu. Ukryta bezpiecznie w półmroku ocienionego Ŝaluzjami pokoju, Meg pozwoliła sobie na lustrujące spojrzenie, usiłując sobie o tym przypomnieć. Shiloh był wspaniałym męŜczyzną. Miał około metra osiemdziesięciu wzrostu. Był szczupły i muskularny, a jego srebrzysto-czarne włosy były identyczne jak u Meg. W półcieniu jego oczy wydawały się ciemniejsze, ich przenikliwy błękit wydawał się jakby wzmocniony przez rozproszone światło, ale blizna, szpecąca lewą stronę twarzy nabrała koloru wyblakłej sepii, jak na starych fotografiach. Widziała więc przede wszystkim wysokie czoło, a poniŜej lekko zacienione wydatne kości policzkowe. Szczęki 13

były ostro zarysowane, podbródek nieznacznie prze dzielony na dwie części. Kiedy uśmiechał się, biel zębów kontrastowała z brązową cerą... Kiedyś musiał to być oszałamiająco przystojny męŜczyzna. Paradoksalnie, blizna, która ograbiła go z urody, naznaczyła go aurą tajemniczości i wewnętrznej zmysłowości, znacznie bardziej fascynującej niŜ męskie piękno. W innym miejscu i sytuacji wydałby się jej męŜczyzną niezwykle atrakcyjnym. Jeśli się spotkali, jak mogła o tym nie pamiętać? Jak moŜna zapomnieć coś nie do zapomnienia? Shiloh widział jej zmagania z pamięcią. Oczekiwał zakłopotania i czekał cierpliwie, kiedy usiłowała go sobie przypomnieć. Gdy stało się jasne, Ŝe nie przypomni go sobie, wyjaśnił: — Rozmawialiśmy przez chwilę na pogrzebie Keitha. — Pan tam był? Pytanie, które się jej wyrwało było retoryczne. Nie miała powodów w to wątpić. — Znaliście się? Głupie pytanie. MoŜna było mówić róŜne rzeczy o Shilohu, ale z pewnością nie to, Ŝe był wampirem, Ŝerującym na ludzkim nieszczęściu. W tamtym czasie spotykała tłumy takich wampirów. Ale Shiloha sprowadziła z pewnością na cmentarz prawdziwa Ŝałoba. Dlaczego więc Keith nigdy nie wspominał takiego przyjaciela jak Shiloh? Była to dziwna luka, ale wyjaśniała w pewnym stopniu jej brak pamięci. Zresztą niewiele pamiętała z dni, które nastąpiły bezpośrednio po śmierci Keitha. Zanim zaczęły się kłopoty, jej Ŝycie było jak marzenie. Miała męŜa z humorami, ale kochającego, i dwóch zdrowych synów. Po wydaniu pierwszej ksiąŜki, obietnicy wydania następnej i z trzecim dzieckiem 14

w drodze, niewiele więcej chciała od Ŝycia. Wtedy Keith zaczął częściej pić. Marzenie stało się koszmarem, a jej Ŝycie wypełniła jałowa walka. Uparta wiara w Keitha opuściła ją w końcu. Myślała, Ŝe ma juŜ za sobą najgorsze, ale jego akt pijackiego tchórzostwa udowodnił jej, Ŝe się myliła. Po spowodowaniu wypadku uciekł, pozostawiając bez pomocy kobietę z dziećmi. Umarli wszyscy. Morderczy szał obłąkanego męŜa — tego było juŜ za wiele. Zraniona i znuŜona, z poczuciem winy, Meg owinęła się czarnym całunem Ŝalu. Po zdruzgotaniu jej marzeń, zajęła się dziećmi i wędrowała półświadomie w mrocznym cieniu śmierci. Nawet męŜczyźni, jak Shiloh, nie zostawili Ŝadnych śladów w jej pamięci. Ale nie rozumiała jeszcze paru rzeczy. — Ciekawi panią, dlaczego przyjechałem trzy lata temu i dlaczego przyjechałem teraz — Shiloh uprzedził jej pytanie. — Keith i ja byliśmy razem w Wietnamie. — W obozie? — Tak. RównieŜ w obozie. W odpowiedzi Shiloha Meg usłyszała coś, co dopełniało lęki nawiedzające sny jej męŜa. — Keith nigdy nie opowiadał o tamtych latach, ani o ludziach, którzy z nim byli. — Niewielu z nas o tym opowiada. — Jednak pan przyjechał. — Aby pomóc, jeśli pani mi na to pozwoli. — Szeryf Martin jest przekonany, Ŝe jeśli ktokolwiek moŜe mi pomóc, to właśnie pan. Odwróciła się do okna, myśląc o gorzkich przeŜyciach. — Ciekawa jestem, czy zasługuję na pomoc. — Nie zasłuŜyła pani na to wszystko. śaden czło- 15

wiek, wariat czy nie, nie moŜe obciąŜać pani i pani dzieci odpowiedzialnością za błąd Keitha. — Biedak — powiedziała łagodnie. Pochyliła ze znu- Ŝeniem głowę. — Wie pan, on ma rację. Jestem równie winna jak Keith. Jej samooskarŜenie zadrgało w powietrzu i spadło jak kamień na Shiloha. Odczuwał jej. ból, nawet jeśli odrzucał dziwne brzemię jej winy. Meg nie skrzywdziła Ballengera ani jego rodziny. Wątpił, czy mogłaby skrzywdzić kogokolwiek, ale jego przekonanie nie miało Ŝadnego znaczenia. Tylko to co myślała Meg miało znaczenie, a ona, w jakiś okropny sposób, obciąŜała się odpowiedzialnością. Kiedyś pozna przyczynę tego zachowania i zmieni je. Teraz chciał tylko wziąć ją w ramiona i ukoić tak, jak uczyniłby to z kimś bliskim czy ze skrzywdzonym dzieckiem. Ale Meg Sullivan nie była dzieckiem. Była śliczną, atrakcyjną kobietą, która Ŝyła w jego pamięci przez trzy lata. Kiedy szeryf Martin przedstawił ich sobie, Shiloh starał się nie robić niczego, co by mogło ją zdenerwować, pozwalając sobie tylko na przelotne spojrzenia. Teraz, kiedy zastanawiała się nad jego słowami, pozwolił sobie na luksus powolnej i dokładnej inspekcji. Nie zmieniła się zbytnio w ciągu minionych trzech lat i była ciągle niewiarygodnie wspaniałą mieszaniną odwagi i kruchości. W przeszłości uwaŜał, Ŝe jest śliczna, ale teraz, kiedy stała przy na wpół zasłoniętym oknie, w ukośnych promieniach południowego słońca, przymiotnik „śliczna", wydawał się za słaby. Jej profil tworzył jakby doskonałą kameę. Opadające kaskadą z klamry na jej karku włosy zwijały się W sta- romodne loki. Pamiętał, Ŝe jej oczy były zielononie- bieskie, koloru rzadkiego turkusu, a linia jej nosa była 16

czarująca. Nieco za silny zarys podbródka nie ujmował łagodności jej uśmiechowi. Miała około metra sześć- dziesięciu wzrostu; Shilohowi wydawała się mała i deli- katna. Suknia była dopasowana, ale nie obcisła, a delikatna tkanina podkreślała jej kształty. Była jak wierzba na wietrze, która zgina się, lecz nie łamie. Shiloh bardzo pragnął wziąć ją w ramiona, unieść jej schyloną głowę ku światłu, dodać swą siłę do jej siły. Być moŜe, z czasem, jeśli będzie mieć okazję, zdoła to zrobić. — Meg — zapytał cicho — pojedziesz ze mną? Odeszła ze światła w głąb pokoju. — Szeryf Martin powiedział, Ŝe jest pan kompetentnym człowiekiem z nienagannymi referencjami. Brzmiało to tak, jakby starał się pan o pracę. — W pewnym sensie staram się o nią. — Szkoda, Ŝe szeryf nie został. W jej głosie drŜało niezdecydowanie. — Wie pani, dlaczego odszedł? — Bał się, Ŝe jeśli zostanie, moŜe na mnie wpłynąć. — To uczciwy człowiek. — Ale nie tak subtelny, jak mu się wydaje. Tym razem jej śmiech był szczery i Shiloh poczuł się pewniej. — Fakt, Ŝe nas zostawił, mówi ogromnie duŜo. Ufa panu. Ciekawa jestem, czy zdaje sobie pan sprawę, jak wiele to znaczy? Wspominając dokładne, prawie mikroskopowe badanie jego przeszłości, Shiloh uśmiechnął się krzywo. — Chyba się domyślam. Oczy Meg błądziły po jego silnych, nieruchomych rysach. Była pewna, Ŝe pod tą powłoką kryje się mądrość, która nie pozwala na zlekcewaŜenie sądu Barneya Martina. 17

— Tak, przypuszczam, Ŝe rzeczywiście pan wie. Shiloh czekał, starając trzymać się na wodzy, kiedy Meg szła przez pokój, dotykając róŜnych przedmiotów, a jej palce w roztargnieniu błądziły po ich kształtach. W progu zatrzymała się i jej zamyślona dotychczas twarz nabrała nowego wyrazu. — To stanie musi pana męczyć, panie Butler. Czy nie pójdzie pan ze mną do kuchni na szklankę lemo- niady? Opowie mi pan dokładniej o swoim planie. Kuchnia była wygodna. Widać było, Ŝe dzieci są tu najwaŜniejsze. Trzy papiery do zaznaczania wzrostu były przyklejone przy drzwiach, a spod dziecięcych rysunków nie było widać lodówki. Przy stole umieszczono karton z imionami i galaktyką złotych gwiazdek — był to matczyny system zachęt i nagród. Shiloh uśmiechnął się na widok gwiezdnego wiru. Meg zbudowała wspaniały dom dla swych dzieci. Zawsze, w kaŜdym miejscu, stworzyłaby taki dom. — Co to jest właściwie za miejsce? Dlaczego Stonebridge i pana gospoda jest lepsza dla nas niŜ Lawndale? — spytała Meg, wstawiając karafkę z lemoniadą z powrotem do lodówki i siadając do stołu obok Shiloha. — Jest to mała, malownicza i urocza miejscowość. PołoŜona jest tak daleko od uczęszczanych szlaków, Ŝe czas i wydarzenia pozostawiły ją w tyle. Ludzie tam są związani ze sobą, staromodni i naprawdę mili. Polubi ich pani i oni panią polubią. W gospodzie są goście, ale to dodatkowa korzyść. Pani teŜ będzie gościem. Nikt nie będzie od pani wymagał ani oczekiwał jakichś tłumaczeń. Właśnie dlatego, Meg, Stonebridge zapewnia pewną anonimowość, a anonimowość moŜe oznaczać wolność. Będziesz mogła poruszać się swobodnie po pewnym obszarze i w rozsąd- 18

nych granicach. Lawndale tego nie zapewnia. Nie byłoby bezpiecznie poza czterema ścianami tego domu. Bylibyście więźniami do czasu wyjaśnienia sytuacji. — MoŜe nas znaleźć i w Stonebridge, panie Butler. — Nie — Shiloh odstawił szklankę i rozpostarł palce na drukowanym w Ŝywe kolory obrusie. — Nie ma tam rodziny, ani pani, ani Keitha. Tylko szeryf Martin będzie wiedział, gdzie pani jest. Kiedy opuści pani ten dom, po prostu pani zniknie. Nie ma powodu, Ŝeby ktoś łączył panią ze Stonebridge, czy ze mną. — A jeśli nas znajdzie? CóŜ go wtedy zatrzyma? Tutaj mamy szeryfa i jego ludzi. Kogo będziemy tam mieli? — Obsługę gospody, a guwernantka zajmie się dziećmi. Plus ochrona, ludzie o najwyŜszych kwalifikacjach. Nie chciał jej mówić, jak wyrafinowany był ten system bezpieczeństwa, ani o tym, Ŝe ściągnął ludzi z całego świata. Tylko on jeden wiedział, Ŝe budując kordon ochronny, odwoływał się do dawnych przysług, za które nie miał nigdy zamiaru Ŝądać rewanŜu i do dawnych przyjaźni, tak jak nigdy przedtem. Intuicja ostrzegała go, Ŝe rozmiar tego co ofiarował i fakt, Ŝe uwaŜa to za potrzebne, bardziej by przestraszył Meg niŜ ją uspokoił. Meg wiedziała o niebezpieczeństwie, ale informacja o ogromnych trudnościach, jakie napotyka normalny umysł przy przewidywaniu posunięć przewrotnego wariata, nie była jej teraz potrzebna. — Meg, nie jestem cudotwórcą, ale oferuję ci najlep- sze miejsce z mojego świata, a to jest właśnie Stone- bridge. Ze wszystkich miejsc w kraju, cóŜ mogłoby cię łączyć z wiochą, wetkniętą w pogórze Karoliny. Jeśli nie zostawimy śladów, jak moŜna będzie cię znaleźć? 19

— Wobec tego po prostu wsiądziemy do pańskiego lśniącego, małego samolociku, i odlecimy do tej małej utopii, aby tam Ŝyć długo i szczęśliwie? Maluje pan piękny obraz, panie Butler, ale musi pan mi wybaczyć, jeśli nie mam cierpliwości słuchać bajek. Gniew spowodowany bezradną frustracją, który od wielu dni leŜał przyczajony, wymknął się z pod jej panowania. Wstała nagle, odpychając z hałasem krzesło pod ścianę. Ręce skrzyŜowała na piersiach, dłonie zacisnęła na ramionach. Stoczyła rozpaczliwą walkę, aby utrzymać gniew w ryzach. Teraz równie rozpaczliwie starała się opanować. Było bardziej niŜ kiedykolwiek waŜne, aby decyzje, które podejmie, były racjonalne. — Nie oferuję utopii, ani niekończącego się szczę- ścia. Chciałbym móc ofiarować te rzeczy — odpowie dział łagodnie na jej sarkazm, ciesząc się z jej gniewu. Wcześniej była nienaturalnie spokojna, trzymała się na wodzy. Ta wściekłość mogła być oczyszczająca, łagodzić napięcie, które ściskało jej ciało, i łagodzić ból, który musiał pulsować w jej głowie. Chciałby, Ŝeby się wykrzyczała. Po tym wybuchu gniewu nie będzie jednak następnych. Nie u tej kobiety. Miała w sobie za wiele z wojownika, moŜe nawet więcej niŜ wymagało jej własne dobro. Meg spojrzała na niego, wściekłość była ciągle Ŝywa w jej oczach, ochłodzona przez gorąco jej wybuchu. — Dlaczego pan tu przybył, panie Butler? Jesteśmy dla pana obcy. Dlaczego chciałby pan nam pomóc? W powolnych, raniących słowach zapytała: — Co z tego pan będzie miał? — Więcej niŜ pani kiedykolwiek zrozumie, pani Sullivan. Więcej niŜ mógłbym kiedykolwiek wyjaśnić. 20

Niech mnie pani nazywa nałogowcem w spełnianiu dobrych uczynków. Powiedzmy, podnieca mnie zabawa w dobrego Samarytanina lub, jak zarzuca mi to jeden z moich przyjaciół, Sir Galahada. Jego spojrzenie uwięziło jej wzrok. — Lub, jak pani moŜe pamięta, ja teŜ tam byłem. Wiem co przeŜył Keith. Niektórzy przeszli przez to prawie nietknięci. Inni powrócili do domu z bombami zegarowymi w głowach. Ci z nas, którzy mieli więcej szczęścia pomagają im jeśli mogą, a jeśli jest za późno pomagamy tym, których oni zostawili po sobie. Przy puszczam, Ŝe zmniejsza to wyrzuty sumienia, Ŝeśmy prze Ŝyli, gdy inni polegli. Meg patrzyła na niego i nagle ujrzała nie zaleczone rany, coś więcej niŜ stracone lata i zniszczoną twarz. Shiloha teŜ nie oszczędziły tamte lata. Odwróciła wzrok i gniew jej przeszedł. — Proszę mi wybaczyć, nie miałam zamiaru ha pana napadać. — Proszę nic nie mówić. Shiloh po raz pierwszy ją dotknął. Jego ręka zamknęła się nad jej ręką, pociągając ją z powrotem na siedzenie. — Rozumiem. Chciałem pomóc, a nie dodawać pani kłopotów. Dotknięcie sprawiło jej przyjemność. Czuła ciepłą siłę jego dłoni, zamykającej jej dłoń. Wiedziała w tym momencie, Ŝe ufa temu brutalnie ciemnemu, enigma- tycznemu człowiekowi. Był tą dodatkową odwagą, której potrzebowała, aby stawić czoło próbie. On pomoŜe zabezpieczyć jej dzieci, ale co stanie się z nim samym? Przychodząc do niej, wstąpił na ścieŜkę niebezpieczeń- stwa. — Pan się naraŜa. 21

Dotknęła blizny na jego policzku. — Pana juŜ dostatecznie poranili. Odwrócił twarz, uciekając od jej dotyku. — Nie zranią mnie, Meg. Meg była przestraszona swoją śmiałością. — Przepraszam, nie powinnam była tego robić. — Nie ma za co. śyję z tą blizną juŜ długo. Po godziłem się juŜ z budzoną przez nią ciekawością i wstrętem. Puścił trzymaną dłoń Meg i sam dotknął blizny. — To dosyć dziwne, dzieci uwaŜają, Ŝe blizna jest interesująca. Czy myślał, Ŝe blizna wydała jej się wstrętna? Czy to dlatego się odsunął? PoniewaŜ nie mogła wymyśleć Ŝadnych przeprosin, wymamrotała tylko: — Chłopcom na pewno się spodoba. — Czy to znaczy, Ŝe pojedzie pani ze mną? — Pojedziemy. Jej decyzja przyniosła zdumiewające reakcje. ParaliŜujący strach przeszedł i pierwszy raz od wielu dni w jej Ŝyciu pojawiło się światełko nadziei. Zmagała się z chorobliwym uczuciem bezradności i czuła się zagubiona w zimnej, pustej nicości, bez moŜliwości decyzji, bez obrony i — co gorsza — bez celu. Shiloh wypełnił tę pustkę pewnością siebie, przedstawiał drogi wyjścia, zmuszał ją do myślenia. Oferował jej miejsce, gdzie mogła pojechać jak do domu. Nazywało się ono Stonebridge. — Sekretna kryjówka — wymamrotała, zadowolona z opisu. — Nie zgodziłabym się, gdyby szeryf Martin zaproponował opuszczenie Lawndale. Teraz widzę, Ŝe to doskonałe rozwiązanie. — MoŜe powinna pani posłuchać jego planu przed podjęciem ostatecznej decyzji? 22

Shiloh zdawał sobie sprawę z jakim napięciem oczekiwał jej odpowiedzi. — JeŜeli jego plan byłby lepszy, nigdy bym nie usłyszała pańskiego. Nie dopuszczonoby pana do nas bliŜej niŜ na kilka mil. — Tak jest. ' Nigdy nie pozwolił sobie na rozwaŜenie moŜliwości, co by zrobił, gdyby trzymano ją od niego z dala. Dzięki Bogu, ta przeszkoda była juŜ pokonana. Były inne. — Chciałbym wyjechać, tak szybko, jak tylko pani zdąŜy się do tego przygotować. Czy są z tym związane jakieś problemy? — Zakładam, Ŝe szeryf Martin wyjaśni wszystko za- dawalająco moim przyjaciołom. Czekała na jego potwierdzające kiwnięcie głową. — Więc nie ma Ŝadnych problemów. Moja praca zaleŜy tylko od notatnikami najpilniejszego terminu. Pisanie i ilustrowanie ksiąŜek dziecięcych moŜe być bardzo przenośnym zajęciem. — To dobrze. Ballenger się tu kieruje. Lotniska są pod obserwacją, tak jak stacje kolejowe i autobusowe, ale moŜe sobie znaleźć inny środek transportu. Nasz czas ucieka. — To brzmi tak dziwnie, słyszeć, jak ktoś wymawia jego nazwisko — powiedziała Meg drŜącym głosem. — Są chwile, kiedy myślę o nim jak o potworze, a nie jak o biednym, chorym człowieku, który stracił wszystkich, których kochał. — Niech się pani nie oszukuje — powiedział Shiloh ostro. — Evan Ballenger trwał na skraju szaleństwa od lat, w mniejszym lub większym stopniu. Był najemnikiem, dezerterem, ćpunem, a ostatnio fanatykiem religijnym, który bił Ŝonę i katował swe dzieci, uŜywając 23

swej własnej interpretacji Biblii by usprawiedliwić swoje okrucieństwa. Śmierć rodziny tylko przyśpieszyła nie- unikniony obłęd. To potwór. Nie moŜe pani sobie po- zwolić na współczucie dla niego. Nie wolno mu dać tej przewagi. — Wiem, Ŝe nie mogę sobie pozwolić na najmniejszą słabość. Meg opuściła głowę w dłonie. Czubki palców miała na czole, a kciukami masowała skronie. — To takie nierzeczywiste. Czasami mi się wydaje, Ŝe to nie moŜe mi się zdarzyć, Ŝe obudzę się i to wszystko okaŜe się snem. Dotknął jej policzka. Gładkość jej skóry była przy- pomnieniem jak młodą i niewinną pozostała w bólach kłopotów i tragedii. Gdyby to było w jego mocy, dopilnowałby, aby nic nie ocieniło tej niewinności. śeby Evan Ballenger nigdy nie skalał jej swą brzydotą. — To wkrótce minie. Twarz Ballengera była rozre- klamowana w kaŜdej większej stanowej gazecie. Znów go pochwycą. To moŜe być sprawa godzin; moŜe to będą tygodnie, ale w końcu to nastąpi. Do tego czasu, będzie pani bezpieczna w Stonebridge, obiecuję. Shiloh stał, trzymając ciągle dłoń na jej policzku. — Czy mi wierzysz? — Wierzę panu. Serce Meg biło mocno. Jego pewność siebie była zaraźliwa, zmusił ją do wiary. Prawie. Odsunął hebanowy kosmyk z jej czoła, jego palce błądziły po jej włosach. Leciutki ucisk podniósł jej twarz ku jego twarzy. Niebieskie oczy ciemniejąc, patrzyły w zamęt jej spojrzenia. — Jutro? — wymamrotał łagodnie. — Jutro — zgodziła się, zdziwiona, czego szukał w jej oczach i co tam znalazł. 24

Shiloh uśmiechnął się, a jego dotyk na jej włosach zelŜał. Wyglądał mniej surowo. — Nie bierz duŜo bagaŜu. Mała walizka na kaŜde z was z jednym czy dwoma kompletami ubrań i dowolna z zabawkami. Wszystko pozostałe moŜna dostać na miejscu. — Czy nie powinieneś zobaczyć dzieci? — spytała Meg. — Szeryf Martin sądził, Ŝe lepiej Ŝeby były obecne przy tym spotkaniu, jego zastępcy wkrótce je przyprowadzą. Czy chciałbyś przyjść wieczorem? — Nie moŜemy ryzykować dalszych kontaktów. Jest wątpliwe czy Ballenger znajduje się w promieniu stu mil stąd, ale na wszelki wypadek nie wolno nam naraŜać naszego planu. Nie powinno się nas ze sobą kojarzyć. Szeryf Martin sugerował, Ŝe powinienem osobiście przybyć na miejsce. Nie pochwalałby drugiej wizyty. Zobaczył cień na jej twarzy i pośpiesznie kontynuował: — Spotkam je przy samolocie. Meg była zdziwiona, gdy zwrócił się ku tylnemu wyjściu, potem uświadomiła sobie, Ŝe była to część przedsięwziętych dla niej środków ostroŜności. Zastępcy szeryfa wpadali parami, czasami po słuŜbie, i bez munduru, więc było mało prawdopodobne, Ŝeby jej sąsiedzi w podeszłym wieku zapamiętali, kiedy szeryf przyszedł w towarzystwie kogoś innego. Wychodząc w pojedynkę, Shiloh ze swą zdewastowaną urodą nie mógł się spodziewać, Ŝe nie zwróci niczyjej uwagi. Dzięki wysokiemu Ŝywopłotowi, osłaniającemu większą część podwórza, tylko panna Hillyard, wyposaŜona w lornetkę teatralną mogła opowiedzieć swoim plotkarskim przyjaciółkom, Ŝe jakiś ciemnowłosy męŜczyzna opuścił dom Meg tylnym wyjściem. Meg 25

miała nadzieję, Ŝe miła, wścibska staruszka właśnie drzemie. — Do jutra, pani Sullivan? Shiloh stał w otwartych drzwiach, a gorąco dnia wpełzało obok niego do środka. — Mówiłeś do mnie przedtem Meg. Lekkie skinienie głową potwierdziło jego przejęzyczenie. W jego myślach była Meg, a nie „panią Sullivan". — Do jutra, Meg? — Do jutra — obiecała i dorzuciła łagodnie — Shiloh. Samolot Shiloha stał na krańcu cichego lotniska, wtapiając się w rzeszę podobnych maszyn, uŜywanych przez tych, którzy łączyli miejskie kariery z wiejskim adresem. Kabina, w której znajdował się teraz Shiloh, była wygodna, chociaŜ mała. Zanim przystąpił do pracy, nalał sobie kubek soku z zapasów kubryka. Miał do sfinalizowania pewne plany, musiał odbyć rozmowy telefoniczne. Nie mogło być lepszego odosobnienia niŜ tutaj. PoniewaŜ czas był cenny, Ŝałował godzin straconych na formalności. Aktywnych godzin, przypomniał sobie, ale straconych. Jeśli czas był rzeczą cenną, to odosobnienie było rzeczą zupełnie zasadniczą. ChociaŜ starał się nie rzucać w oczy, widziano go na ulicach Lawndale w róŜnych porach w ciągu dwóch dni. Nikt go tam więcej nie zobaczy. Program dla Meg i dzieci był juŜ ułoŜony, a szeryf Martin dopilnuje, Ŝeby został wykonany. Po dopracowaniu kilku szczegółów, Shiloh nie miał nic do roboty, prócz czekania. Jutro o tej porze Meg i jej dzieci będą w Stonebridge, jako goście gospody. Shiloh popijał sok, delektując się jego cierpkością. Ze swego punktu obserwacyjnego mógł widzieć kaŜdego, kto zbliŜał się do samolotu. Zadowolony z faktu, 26

Ŝe jest całkowicie sam, Shiloh odpręŜył się. Z portfela wyjął dwie złoŜone kartki gazety. Pierwsza, poŜółkła i postrzępiona, była zdjęciem Meg z synami przy grobie Keitha. Druga, nowsza, z pachnącą jeszcze farbą drukarską, przedstawiała to samo. Artykuł opowiadał nie o śmierci i tragedii, ale o groźbach rzucanych niewinnym ludziom przez opętanego zemstą wariata. Nigdy nie zastanawiał się, dlaczego zatrzymał pierwszą fotografię. Po śmierci Keitha złoŜył ją, umieścił w portfelu i nigdy juŜ jej nie oglądał. Nie potrzebował oglądać — obraz rodziny Sullivanów w niezacieralny sposób wyrył się w jego umyśle. Dwaj chłopcy, bliźniacy, ale nie identyczni, mieli nieco ponad dwa lata. Twarze ich wyraŜały osłupienie, gdy trzymali ręce Meg. Sama Meg wyglądała na drobną i zagubioną, jakby kulącą się w sobie. Była szczupła i być moŜe dlatego drobne wybrzuszenie jej wczesnej ciąŜy było takie widoczne. — Miałem nadzieję, Ŝe te lata będą dla ciebie dobre, Meg — rzekł w zamyśleniu Shiloh, trzymając fotografie. — MoŜe były, do tej chwili. Poruszył się niespokojnie, rzucając znów spojrzenie na lotnisko. Nic nie ruszało się, prócz owadów. Rozsądne, ciepłokrwiste stworzenia, weszły do nor, aby przeczekać wzrost temperatury. Był wdzięczny losowi, Ŝe grupa drzew rzucała trochę cienia. PoniewaŜ bał się włączyć cokolwiek, samolot przypominał piekło. Ale, w miarę jak dzień będzie mijał, temperatura będzie opadać. Znał gorszy klimat. Szarpiąc w roztargnieniu mokrą koszulę, przylepioną do piersi, przypomniał sobie dziesięć lat w klatce w piekle tropikalnym. Zirytowany, strząsnął z siebie te wspomnienia. To juŜ minęło, a skutki były nieodwracalne. Zastanawianie się nad tym nie słuŜyłoby nicze- 27

mu. Ma się troszczyć o problemy dzisiejsze, a nie wczorajsze. Starannie złoŜył wycinki i schował je z powrotem do portfela. Z walizeczki przy boku wyjął notatnik i pióro i sprawdził szybko listę. Wszystko i wszyscy byli na swoich miejscach, potrzebny był tylko jego sygnał. Trzeba było zadzwonić w trzy miejsca. Najpierw do. Joe'ego Lattimera, szefa bezpieczeństwa i nadzoru. Następnie do Alexis Charles, guwernantki o specjalnych kwalifikacjach. Wreszcie do Jingo Starka, który dostarczy środków transportu na ostatnim odcinku ich podróŜy. Trzy godziny i cztery rozmowy telefoniczne później odwiesił na widełki zmoczoną potem słuchawkę telefoniczną. Trzy rozmowy były w interesach, czwarta dla czystej przyjemności. Shiloh wstał i przeciągnął się, na jego twarzy widniał uśmiech. Zadzwonił do Karoliny, najlepszego przyjaciela, jakiego miał, Ŝe jutro przywozi do Stonebridge Meg z dziećmi. I, przyznał to z całą szczerością, zadzwonił, aby usłyszeć o Shilohu Marku, jego chrześniaku i imienniku. Indianinek, jak Karolina i jej mąŜ, Gabe, go nazwali, miał sześć miesięcy i od pierwszej chwili, gdy Shiloh go ujrzał, jego serce naleŜało do maleństwa. Teraz, gdy Gabe był poza krajem, na Shilohu spoczywał obowiązek opiekowania się rodziną Jacksonów. Trzy dni w Lawndale było przyczyną zmartwienia. Zmartwienia niepotrzebnego, gdyŜ Karolina była więcej niŜ zaradna, spędziła samotnie dostatecznie wiele lat. Ale to było zanim spotkała Gabe'a. — Indianinek — zachichotał Shiloh, potrząsając głową, kiedy z lodówki w kuchence brał następną szklankę soku. — Co za przezwisko. Dobrze im zrobi, jeśli pewnego dnia w rewanŜu zdejmie im skalpy. 28