1
- Jakiś problem, Carlson? - spytała Mallory, nie odrywając oczu od swego odbicia w lustrze, i ciesząc się
w skrytości ducha z tego, że lustro jest małe i widać w nim tylko głowę i ramiona. Twarz, która
z niego wyglądała, była równie czujna, jak jej własna i Mallory musiała przyznać, że, z jakichś powodów,
całość wyglądała cokolwiek niedbale.
Gęste, złotobrązowe włosy spadały bezładnie na jej ramiona. Jeśli ktoś je rano układał, to skrzętnie
ukrywały ten fakt. Gdy usiłowała je poprawić, zauważyła brudną smugę na policzku. Wytarła ją
chusteczką, próbując przypisać ten niedbały, niestety, wygląd, piekielnemu pośpiechowi Carlsona.
Poprawiła jeszcze szminką kontur swych pełnych ust i odwróciła się od lustra.
- Carlson? - odezwała się znowu, resztkami sił próbując zachować cierpliwość, wyczerpującą się wobec
smakowitych zapachów dolatujących z kuchni. Za bardzo burczało jej w brzuchu, żeby mogła dłużej tak
stać i wykłócać się z kierownikiem sali, gdzie mają usiąść. Przeszła przez hol i wepchnęła się między
Vincenta i Carlsona, tworząc wraz z innymi trójkę bardzo głodnych i zdesperowanych klientów przeciwko
jednemu, lekko speszonemu szefowi sali.
- Wygląda na to, że nie mają dla nas stolika - powiedział łagodnie Carlson. Na jego twarzy pojawił się
nieznaczny wyraz rozbawienia, kiedy, ponad ramieniem kelnera, zobaczył niemal zupełnie pustą salę.
- Nie ma stolika? - Mallory popatrzyła na coraz bardziej speszonego faceta zwężonymi oczyma,
porównując siłę jego odmowy ze swoim rosnącym apetytem. Nie miał szans.
Wyczuwając, że na niej spoczywa załatwienie tej sprawy, Mallory zrobiła krok naprzód, nie mówiąc nic,
dopóki nie znalazła się oko w oko z przeciwnikiem.
- Sądząc po pozorach, macie tu kilka wolnych stolików - powiedziała cicho, starając się panować nad
sobą. - Może nawet większość. Gdybym nie była tak głodna, ten fakt kazałby mi zastanowić się, czy w
ogóle warto tu jeść. Puste stoliki znaczą zwykle, że jedzenie jest mocno przeciętne... albo jeszcze
gorzej.
- Mówiłaś, że mają tu dobrą kuchnię - mruknął Vincent z boku.
Mallory wzruszyła ramionami. W końcu to nie było teraz ważne. Uniosła brwi wobec niezmiennego
milczenia kierownika sali i tupnęła nogą w pokrytą dywanem podłogę.
Szef lokalu przełknął głośno ślinę i wyprostował ramiona, ponawiając beznadziejną próbę odzyskania
kontroli nad sytuacją.
- Mamy pewne wymagania co do... hmm... stroju - powiedział.
- Wydaje się panu, że mój kolega nie dorasta do tych wymagań? - spytała Mallory spokojnie i cicho,
wskazując ruchem głowy starszego z dwóch mężczyzn, stojących na polu bitwy. Sądziła, że chodzi o
Vincenta, wyglądającego faktycznie trochę niechlujnie w wytartej, flanelowej koszuli, zestawionej z
fartuchem w stylu farmerskim i w myśli kopnęła się w kostkę, zła, że stawia go w niezręcznej sytuacji.
Nie chciał pójść na tę całą kolację, twierdząc, że jest zbyt brudny, żeby iść do knajpy, ale Mallory
wyciągnęła go, nie zważając na protesty. Teraz zaczęła powoli kipieć ze złości, z jednej strony żałując,
że nie wybrali innego miejsca na oblewanie jej nowej galerii, prawie przygotowanej do otwarcia, z
drugiej - decydując się walczyć do końca. Gdyby to był jakiś elegancki klub w San Francisco, rozumiałaby
narzucanie wymagań co do stroju.
Ale to nie było San Francisco. To było Mili Valley, małe miasto na północ od S.F., w powiecie Marin.
Wobec faktu, że ludzie z okolicy tworzyli mocno zwartą grupę, w restauracjach obsługiwano wszystkich i
wszystko, co się nawinęło. Ta „Mili Grill" była notowana w górnych rejestrach, jeśli chodziło o ceny i
atmosferę. Nakryte białymi obrusami stoliki były rozrzucone po sali. Wysoki sufit podparty słupami z
grubo ciosanego drewna, wytworzonymi w jednym z okolicznych tartaków na początku wieku, był równie
stary, jak stylowy bar wykonany z polerowanego mahoniu. Teraz sprzedawano przy nim częściej wodę i
wino niż mocne alkohole.
„Mili Grill" stał się modną knajpką długo przed wprowadzeniem się Mallory do Bay. Teraz oczywiście
trochę zbrzydł, ale i tak wyglądał mniej więcej, jak kiedyś.
„Zresztą - nie o to chodzi" - pomyślała, koncentrując się na poprzednio rozstrzyganym problemie.
Przypomniała sobie moment, gdy była tu ostatni raz, wczesną wiosną, kiedy to klientela składała się
przeważnie ze zmęczonych zakupami i sobotnim joggingiem ludzi, mających na sobie sportowe bluzy,
szorty i koszulki i siedzących w tym wszystkim tuż przy oknach.
Mimo to musiała przyznać, że ich trio wyglądało cokolwiek dziwacznie.
Krzyżując ręce na piersi, Vincent posłał jej swoje najlepsze spojrzenie pt. „A nie mówiłem?". Zauważyła,
że choć nie wyczesał dokładnie trocin z czupryny, nie było ich widać zbyt wyraźnie - dzięki kolorowi jego
włosów. Jednodniowy zarost nadawał szarawy odcień zwykle rumianej cerze i sprawiał, że Vincent
wyglądał na głodnego - nawet na bardzo głodnego. „Łaska boska - pomyślała - że ta cała potyczka
bardziej go bawi, niż krępuje".
Carlson, rzecz jasna, wyglądał jak zawsze - niedbale i elegancko w swoich wełnianych spodniach i
kaszmirowym swetrze. Ubranie nie ukrywało siły jego potężnego ciała, choć nadawało mu pozory
ucywilizowania, które to wrażenie pryskało natychmiast, jeśli wymagała tego sytuacja. Wąsy, które
kiedyś wyhodował, były schludnie przycięte, Carlson zadbał poza tym o to, by dokładnie zmyć z włosów
farbę. Nigdy nigdzie nie wychodził nieprzygotowany. Teraz zaś, stojąc tuż za nią z rękami w kieszeniach,
przybrał pozę obserwatora lekko zainteresowanego sprawą.
Jeśli chodziło o nią samą, to, z ręką na sercu, Mallory mogła powiedzieć jedynie to, że nie ma
rozmazanej szminki. Reszta nie zniosłaby pewnie bliższej obserwacji, choć Mallory była przekonana, że
jej sweter i dżinsy są odpowiednim strojem na większość okazji. Zwróciła się znów do kelnera.
- Nie rozumiem, naprawdę, czemu strój mego przyjaciela jest nieodpowiedni.
- Spiesznie dochodzimy do wniosków, prawda? - powiedział nagle ktoś za jej plecami.
Mallory przysięgała później, że czuła, jak ziemia zadrżała na dźwięk tego ciepłego męskiego głosu i jak
dreszcz przebiegł po jej plecach, gdy przybysz, przeciągając lekko słowa, wtrącił swoją uwagę.
Powstrzymała westchnienie, kuląc się mimowolnie. Odwróciła się bardzo powoli obawiając się, że to, co
zobaczy, zniszczy ów magiczny erotyzm, który się w niej obudził. Ale rozczarowała się jeszcze
przyjemniej.
Stał kilka kroków od niej i opierał się niedbale o framugę drzwi, poddając się jej spojrzeniu. Mallory
zauważyła jego drogi garnitur o europejskim kroju i pomyślała, że on pewnie nie wie, jak szerokie i silne
wydają się jego ramiona w tej marynarce. Instynktownie wiedziała, że tego wrażenia nie zawdzięcza
tylko krawcowi. Miał ciemną skórę, częściowo dzięki słońcu, częściowo dzięki swemu pochodzeniu, czego
Mallory domyśliła się, patrząc na gęste, czarne włosy.
Był wysoki, trochę wyższy niż Carlson, który mierzył sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Był za to
chyba w wieku Carlsona, musiał mieć około trzydziestu ośmiu lat.
Oczy jego były szare, w kolorze dymu, który zdawał się przyciągać ją do siebie, by sprawdziła to
dokładniej. Poczuła, jak niemal wbrew woli, posuwa się do przodu i poddałaby się pokusie, gdyby nie
zauważyła nagle lekko złośliwych iskierek w jego spojrzeniu.
- Słucham? - powiedziała. Jej głos był trochę niepewny, ale i tak to było najlepsze, co zdołała z siebie
wykrztusić.
- Powiedziałem, że pani zbyt się spieszy z wyciąganiem wniosków. Pani przyjaciele są w porządku, obaj.
Oderwawszy muskularne ramiona od framugi drzwi, przeszedł wielkimi krokami przez hol i stanął obok
zdenerwowanego szefa restauracji.
- A pan kim jest? - zapytała bezczelnie, czując, że się czerwieni, gdy spojrzenie jego zwężonych oczu
skoncentrowało się na niej. Spokojnie wytrzymała ten badający wzrok, bo dało jej to szansę dokładnej
obserwacji. Upłynęła nie kończąca się chwila, choć było to pewnie kilka sekund, zanim odpowiedział na
jej pytanie.
- Nazywam się Jake Gallegher. Jestem właścicielem tej restauracji.
- Jake Gallegher - powtórzyła, a każdy jej nerw drżał, gdy znowu usłyszała jego ciepły, niski głos.
Zastanowiło ją też jego irlandzkie nazwisko przy śródziemnomorskim wyglądzie.
Jake mówił dalej, jak gdyby mu nie przerwano.
- Perkins chce powiedzieć, że to pani wygląda... hmm... nieodpowiednio.
Jego spojrzenie ogarnęło ją od stóp do głów, zatrzymując się na jej spodniach poniżej kolan.
- Co takiego? - fuknęła Mallory. „Bezczelny" - pomyślała, nie wierząc, że to wszystko dzieje się
naprawdę. Nigdy dotąd nie odmówiono jej obsługi, a już na pewno nie dlatego, że ma na sobie dżinsy!
- Proszę spojrzeć na siebie - zaproponował, uśmiechając się lekko. - Czy pani wpuściłaby do jadalni kogoś
w zabłoconym ubraniu?
- Coś w tym jest, Mallory - powiedział Carlson - Wyglądasz dziś może trochę niechlujnie.
Mallory była zbyt pochłonięta oglądaniem swoich nóg, by odpowiedzieć na jego drwinę. „Nic nie szkodzi"
- pomyślała, blednąc na widok czarnego błocka, przylepionego do jej spodni. Wyrówna rachunek z
Carlsonem przy okazji.
- Wpadłam w dziurę po drodze - powiedziała wściekła, że nie zauważyła wcześniej tego błota. Złościło ją
też i krępowało, że źle zrozumiała wahanie kelnera. Wzdychając na myśl o swojej głupocie, przyjrzała
się sytuacji i sobie. Dżinsy były co prawda beznadziejnie brudne, ale jej długi do kolan, cytrynowożółty
sweter z paskiem był nietknięty.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że jestem wytarzana w błocie-rzekła.
- Tak by się nie stało, gdybyś pozwoliła mi zaparkować samochód - odezwał się Carlson wyraźnie
ubawiony.
- Po moim trupie - mruknęła wystarczająco głośno, by wszyscy usłyszeli. - Wiesz, jak mnie złości, gdy
ktoś prowadzi mój samochód.
- Mimo to, należało pozwolić sobie pomóc - ciągnął Carlson, a rytm tej sprzeczki wydawał mu się dziwnie
znajomy. - Wiesz, że w nocy bez okularów jesteś ślepa jak nietoperz.
- Doskonale widzę - odparowała zimno, a jej oczy rzucały wrogie błyski.
- Jasne - zgodził się Carlson - Tylko nie wtedy, kiedy prowadzisz, i nie w nocy. Robisz się niebezpieczna
dla otoczenia, jak tylko zajdzie słońce, i wiesz o tym.
Mallory uśmiechnęła się i przypomniała mu, że od tego właśnie są okulary.
- Gdybyś tak nie jęczał, że zamkną restaurację, zanim zaparkuję, to wszyscy moglibyśmy się skąpać w
błotku - dodała. Odwróciła się ku Jake'owi Gallegherowi z wyrazem oburzenia na twarzy.
- A skoro już jesteśmy przy tym - rzekła - powinien się pan wstydzić swojego parkingu! Ma zabójcze
dziury.
- Przepraszam najmocniej - mruknął tamten rozbawiony jej kontratakiem. - Jeśli się pani tylko nic nie
stało...
- Nie! - powiedziała, prosząc Boga, żeby przestał na nią patrzeć tak, jakby chciał sprawdzić, czy ma
wszystkie kości całe. Wystarczyło, że jeszcze drżała po ataku tego, niewiarygodnie zmysłowego, głosu.
Nie chciała, żeby jego oczy dokończyły dzieła.
- Naprawienie parkingu jest na mojej liście „spraw pilnych do załatwienia". Z drugiej strony - dodał -
wydaje mi się, że chodzenie samotnie po nocy, to raczej głupi pomysł.
- Bo jestem kobietą, tak? - spytała cicho. Nie przeszkadzało jej, że nie zwycięża w tej potyczce, bo
dawało jej to możliwość spędzenia jeszcze jednej chwili z nowym znajomym. - Jeśli to pana interesuje,
Mili Valley uważana jest za spokojną miejscowość, a ja nie pozwolę, żeby mi ktokolwiek wmawiał, że
przejście dziesięciu metrów z parkingu do restauracji, to śmiertelne niebezpieczeństwo.
„Poza tym - pomyślała - Carlson dopilnował, żeby potrafiła sobie radzić z większością potencjalnych
napastników". Nie powiedziała jednak tego na głos, wiedząc, że w ten sposób zakończyłaby dyskusję.
- Gdyby to ze mną się pani umówiła, nie miałaby pani wyboru - rzekł Jake, mierząc Carlsona i Vincenta
spojrzeniem pełnym dezaprobaty. Vincent mruknął, że randki, to tylko kłopot, a Carlson na to
zachichotał cicho. Żaden z nich nie podjął jednak wyzwania, więc Jake spojrzał znów na Mallory.
- Ale nie umówiłam się z panem - powiedziała spokojnie, zastanawiając się jednocześnie, jak by to było,
gdyby towarzyszył jej ten intrygujący nieznajomy. - Jestem tu z tymi panami i chcemy coś zjeść.
- Wciąż mamy nie rozwiązany problem błota - przypomniał Jake, mierząc krytycznym wzrokiem jej
spodnie.
- Wygląda na to, że będę musiała się przebrać, jeśli nie mogę jeść w tym spodniach - mruknęła.
Przygryzła dolną wargę zastanawiając się, co robić.
Diabelski błysk w jej oczach powinien był ostrzec Jake'a, że naciska niewłaściwy guzik. Carlson to
wiedział, Vincent coś podejrzewał.
Ale Jake się nie zorientował. Nie był pewien również wtedy, kiedy zebrała ręką fałdy swetra. Gdy jednak
jej palce dotknęły górnego guzika dżinsów, zrozumiał.
Jake poczuł, że oddech więźnie mu w gardle, gdy patrzył, jak manipuluje miedzianym guzikiem.
Przeniósł wzrok na jej twarz, potem spojrzał znów na spodnie, które właśnie odpinała. Niedowierzanie
kłóciło się z tym, co wyraźnie widział na własne oczy, gdy Mallory, jakby litując się nad wstrzymanym
oddechem Jake'a, opuściła sweter.
Jake drgnął, gdy usłyszał cichy dźwięk odsuwanego suwaka. Przemierzył dzielącą ich odległość, stojąc
bardzo blisko. Byli oddzieleni tylko oddechem. Spokojny i opanowany podsunął jej inne rozwiązanie.
- Tam dalej, w holu, jest toaleta - powiedział.
Mallory uśmiechnęła się, częściowo dlatego, że nie prowokował jej, by spełniła swoją groźbę, głównie
zaś dlatego, że, stojąc blisko, widziała, jak nierówno bije jego puls. Dogryzła mu, nie myśląc, co z tego
będzie.
- Nie chce pan popatrzeć? - spytała cicho, chcąc, by pojedynek pozostał tylko między nimi.
- Tego nie powiedziałem - odparł, dotykając ją niemal oddechem i patrząc w oczy. - Chcę, żeby nikt inny
nie patrzył. I jestem pewien, że pani chłopak nie jest zachwycony tym, że ja się przyglądam.
- To nie jest mój chłopak - odrzekła, rozwiewając wątpliwości co do Carlsona.
- Mąż? - Ta myśl zabolała Jake'a, wyzwalając w nim chęć ataku. Chłopaka dałoby się wyeliminować. Ale
męża?
Małżeństwo... nic nie można by zrobić. Zauważył jednak, że potrząsa głową. „Nie była zamężna, w
każdym razie, nie z żadnym z tych dwóch facetów". To już był krok w dobrą stronę.
- Nie jestem zamężna - mruknęła i uśmiechnęła się, widząc błysk ulgi na twarzy Jake'a. Nie potrafił go
ukryć. „On też nie jest żonaty" - domyśliła się, opierając swój sąd na jego reakcji i swojej intuicji.
- To się trzyma kupy - wymamrotał. Zacisnął pięści, by się powstrzymać od potrząśnięcia nią... wiedział,
że jeśli to zrobi, to przyciągnie ją do siebie, żeby poczuć na ciele jej dotyk.
- Więc nic dziwnego, że pani tego rodzaju numery uchodzą na sucho! - powiedział.
- Jakie numery? - spytała niewinnie, wiedząc, że to dobry moment, by się wycofać. - Ten sweter jest
bardzo przyzwoity, znacznie dłuższy, niż moje niektóre spódnice. W końcu, zdjęcie dżinsów, to nic
gorszego, niż rozebranie się z płaszcza.
- To wyglądało dokładnie, jak rozbieranie.
- To pana wrażenie - przerwała mu, stając na palcach, by zerknąć na Carlsona ponad ramieniem Jake'a.
Doświadczenie nauczyło ją rozpoznawać na jego twarzy wyraz ostrzeżenia, które pokrywał
rozbawieniem. Wiedziała, że musi przestać. Kołysząc się na piętach, postanowiła grać bezpiecznie.
- Skończę w toalecie, jeśli wam to przeszkadza - powiedziała.
Zanim jednak zrobiła krok, Jake chwycił jej rękę i zatrzymał ją na miejscu. Pochylił nisko głowę i jego
usta znalazły się tuż przy jej uchu.
- Następnym razem - mruknął - jeśli zaplanuje pani strip-tease, proszę dać mi znać. Znajdziemy jakieś
bardziej intymne miejsce, gdzie będziemy się oboje dobrze bawić. - Usłyszał, jak wzdycha cicho i puścił
jej rękę. Jego dłoń delikatnie pulsowała zapamiętanym nagle ciepłem jej skóry.
Mallory potrzebowała zaledwie kilku sekund, by zedrzeć z siebie brudne dżinsy, ale nawet przy tym
rekordowym tempie, nie znalazła już w holu nikogo, prócz Jake'a Galleghera. Nie myśląc zbyt długo,
podeszła do niego i wyciągnęła doń rękę ze zmaltretowanymi dżinsami. Musiała podnieść wzrok, by na
niego popatrzeć. Przy swoich stu siedemdziesięciu centymetrach była przecież znacznie niższa od niego.
- Są chyba za bardzo zabłocone i mokre, żeby je spalić -powiedział, możliwie najostrożniej ujmując
zawiniątko końcami palców.
- To niech je pan może włoży do zmywarki - odgryzła się. Jej nerwy uspokoiły się nieco, Jake nie
przyglądał się jej już tak... tak intensywnie.
- Chyba do jakiejś przemysłowej - odrzekł Jake, twardo próbując nie patrzeć na jej długie, zgrabne nogi.
- Wątpię, żeby się kiedykolwiek doprały - powiedziała z żalem. - Szkoda. To były moje ulubione.
Zmieniając uchwyt, by złapać wymykającą się nogawkę, Jake zauważył smugę farby na materiale.
- Malowała pani w swoich ulubionych portkach?
- W dżinsach - poprawiła go. - To mężczyźni noszą portki.
- Co za różnica, też mają dwie nogawki.
- Czyli wojna płci sprowadzona do nieistotnego niuansu - powiedziała, a jej oczy zamigotały. - Założę się,
iż pan uważa, że jedyna różnica między białym, a czerwonym winem, to cena.
- A jest jeszcze jakaś? - roześmiał się na widok jej twarzy, zdumionej i pełnej niedowierzania i, zanim
zdołała coś powiedzieć, skinął głową w stronę jadalni.
- Carlson i Vincent już tam siedzą - powiedział. - Może pani do nich dołączy. Ja spróbuję... hmm... coś z
tym zrobić - wskazał na spodnie. - To znaczy: z tymi dżinsami.
- Vincent i Carlson? - spytała zdziwiona, że nazywa ich po imieniu. - Wyszłam na moment i już ma pan
kumpli.
- Męska przyjaźń - powiedział, uśmiechając się szeroko. -Proszę pójść i coś zjeść, zanim kucharz wygasi
piec, Mallory.
Była już w połowie drogi do jadalni, zanim do niej dotarło. „Mallory..." »Powiedział jej imię.«
Uśmiechnęła się z nieukrywaną radością i prędko pobiegła do stołu. Była zbyt głodna, żeby spróbować
przypomnieć sobie, kiedy mógł je pierwszy raz usłyszeć. „To bez znaczenia - pomyślała - jeśli go tylko
nie zapomni".
- To żarcie śmierdzi - Vincent zdegustowany opuścił widelec na talerz i sięgnął po butelkę domowego
wina, które zamówił Carlson. Nalał go trochę do swego kieliszka i podał dalej.
Mallory pochyliła się ku talerzowi i pociągnęła nosem, najpierw delikatnie, potem z większym
entuzjazmem. Nic nie raziło jej zmysłu powonienia, nie rozumiała, czemu Vincent się piekli.
- Moje nie śmierdzi - powiedziała. - Może dostałeś niedobry kawałek mięsa.
- Nie chodzi o to, że dosłownie śmierdzi - skrzywił się. - Chodzi o to, że jest źle przyrządzone. Nie
mówiąc o tym, że podane bez wyczucia koloru i kompozycji - dodał, wskazując na raczej nieapetyczne
kawałki mięsa, pływające w brązowoszarym sosie.
- Jesteś przecież stolarzem, Vincent - powiedziała Mallory, automatycznie żując następny kęs. - Od kiedy
tyle wiesz o jedzeniu?
- Wiem na pewno więcej niż szef kuchni - odparł Vincent wymijająco. - Nic dziwnego, że Jake się migał,
kiedy go zapraszałeś, żeby zjadł z nami, Carlson. On pewnie jada hamburgery w tej budce na ulicy.
Założę się, że żółtodzioby tam gotują lepiej, niż ten ich kucharz.
- Smakuje?
Nawet Carlson, zwykle nieporuszony, podskoczył nerwowo na widok Jake'a. Patrząc na siebie z
poczuciem winy, cała trójka pochyliła się nad talerzami, po cichu próbując znaleźć kozła ofiarnego, który
się odezwie. Była nim znowu Mallory.
- Vincent mówi, że jedzenie nie dorasta jakością i walorami smakowymi do tak niebanalnego otoczenia -
powiedziała z fałszywą uprzejmością. - Ja sama myślę, że szefowi pańskiej kuchni brakuje inspiracji i
jest nieco zmęczony. W końcu jest późno - dodała, mając nadzieję, że ta ostatnia wymówka złagodzi
uderzenie.
Tak by zresztą było, gdyby Jake nie spojrzał na Vincenta, szukając u niego potwierdzenia.
Vincent jednak nie pozostawił mu wątpliwości co do swego zdania.
- Powiedziałem, że żarcie śmierdzi - rzekł. - Nie mówiłbym tego, gdyby tak nie było.
Jake nie próbował nawet udawać zdumienia. Podobnie jak dziury na parkingu, jedzenie też miało ulec
zmianom. Nie zabrał się jeszcze do tego, nie bardzo zresztą wiedział jak. Wylanie szefa kuchni byłoby
jakimś wyjściem. Zamknięcie knajpy, do czasu znalezienia następnego, też wchodziło w grę, ale odkładał
podjęcie decyzji, głównie dlatego, że od trzech dni, kiedy to przejął restaurację, był zbyt zajęty
przeglądaniem ksiąg, by poświęcić uwagę kuchni. „Poza tym -pomyślał - jedzenie nie jest pewnie aż tak
paskudne, jak twierdzili Mallory i Vincent. Tych kilka posiłków, które on sam tu zjadł, nie były może
szaleńczo smaczne, ale dały się przełknąć".
Mallory z zainteresowaniem obserwowała, jak Jake mierzył wzrokiem każde z nich po kolei. Potem zrobił
rzecz niespodziewaną - odciągnął czwarte krzesło, to, między nią i Vincentem, i przyłączył się do nich,
przysuwając sobie talerz Vincenta. Bezwiednie naśladując Mallory, pochylił głowę i ostrożnie pociągnął
nosem.
- Vincent mówi, żeby nie brać jego słów dosłownie - powiedziała. - Miał raczej na myśli kiepskie
przyrządzenie, niż faktyczny smród.
- Podejrzewam, że powinienem być wdzięczny za złagodzenie tej opinii - mruknął Jake, westchnął z
rezygnacją i wbił widelec w kawałek mięsa.
Patrzyli mu wszyscy na usta jak zahipnotyzowani. Kiedy w końcu przełknął swój kęs, czekali na werdykt
Jake sięgnął po szklankę z wodą i pił przez chwilę, zanim ogłosił swój sąd.
- Śmierdzi - zawyrokował.
- Mówiłem - powiedział Vincent ze złośliwą satysfakcją, delikatnie dotykając ust serwetką. - Spróbuj
sałatki -poradził. - To niewiarygodne, co można zrobić z paroma zwykłymi warzywami.
Jake się nie fatygował. Jedna lekcja wystarczyła w zupełności.
- Nie zdawałem sobie sprawy, że to aż tak źle wygląda -przyznał, odsuwając od siebie talerz i sięgając po
kieliszek Mallory.
Wzniósł lekko brwi, jakby prosząc o pozwolenie. Nie sądziła, by miał odstawić kieliszek, gdyby
zaoponowała, więc uśmiechnęła się tylko i patrzyła, jak go obrócił, by dotknąć ustami dokładnie tego
miejsca, gdzie widniał delikatny ślad jej szminki. Później uśmiechała się już z większym wysiłkiem, bo
wyraz jego oczu mówił, że zrobił to celowo, dając jej odczuć, jak bardzo intymny był ten gest.
- Wino przynajmniej jest w porządku - powiedział, stawiając kieliszek dokładnie w tym samym miejscu i
skinął ręką na kelnera. Kiedy jednak trójka przy stoliku nie potwierdziła jego opinii, popatrzył na nich
przerażony.
- „Ujdzie" - to lepsze słowo - rzekł Carlson. - Po prostu da się wypić, jeżeli nie ma nic innego pod ręką.
- Zupełnie nie rozumiem, czemu pan wcześniej na to nie reagował? - spytała Mallory, przyciągając ku
sobie spojrzenia, gdy dzielnie wtykała do ust kolejny kawałek mięsa. Źle czy dobrze przyrządzone,
dawało się jeść, a ona była głodna.
- Przy prawdopodobieństwie, że w ciągu roku może wypaść pan z rynku, powinno się chyba zwracać
większą uwagę na takie rzeczy, jak jedzenie czy wino.
- Nie poczuj się dotknięty - dodał Carlson, rzucając Mallory ostrzegawcze spojrzenie. - Po prostu wygląda
na to, że można by wymagać więcej od kucharza, nie mówiąc już o szefie restauracji.
- Nie mam tu szefa. - Jake przyczesał palcami włosy, próbując sobie przypomnieć o ile łatwiejsze było
życie, zanim nagle stał się posiadaczem rozlatującej się knajpy. - Odszedł, razem z poprzednim
właścicielem - dodai.
- W tym problem - skomentowała Mallory. - I to już wszystko wyjaśnia.
Cieszyła się jednak, że Jake nie jest może tak niekompetentny, jak się wydawało na pierwszy rzut oka.
- Zwykle nie biegamy po bożym świecie, krytykując restauracje na prawo i lewo - ciągnęła. - Ale zdawało
nam się, że tu... Nie będzie pan miał za złe tych uwag, prawda? - zakończyła pytaniem, mając nadzieję,
że sprowokuje Jake'a do mówienia. Coraz bardziej przyciągał ją dźwięk jego głosu.
Jake przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, jakby domyślając się, czy te zakamuflowane przeprosiny są
szczere. Tak naprawdę jednak, pochłonięty był studiowaniem klasycznych rysów jej twarzy.
Szerokie, niemal egzotyczne, kości policzkowe nie miały w sobie delikatności, ale morelowy odcień jej
skóry sprawiał, że ta silna twarz wydawała się jakaś krucha. Gęsta grzywa złotobrązowych włosów
przydawała blasku jej oczom o kolorze bursztynu, gęstym ciemnym brwiom i pełnym, zmysłowym ustom.
Ciężkie fale opadały aż na plecy, chwytając przyćmione światło sali i odbijając je w całej gamie kolorów.
Przyszedł kelner i Jake musiał przerwać ową przyjemną obserwację. Po małej konsultacji z całą trójką,
zamówił zwykłe omlety i butelkę wina, które - jak twierdził Carlson - dało się pić. Talerze z nie
dojedzonym mięsem uprzątnięto, przedtem jednak Mallory zdołała chyłkiem porwać ostatni kąsek.
- Myślałam, że jest pan zbyt zajęty, żeby jeść z nami -przycięła Jake'owi, starając się nie okazywać
złośliwej przyjemności, jaką jej to sprawiło. Zrobiła minę grzecznej i zaciekawionej dziewczynki i
popatrzyła na Jake'a.
- Ależ to też praca - odparł, wznosząc brwi na widok wyrazu jej twarzy. Jej uśmiech gdzieś zniknął i Jake
próbował go sprowokować. - Jedzenie przy jednym stole z krytykami jest kształcącym doświadczeniem.
Nauczyłem się przy was więcej, niż przez cały czas prowadzenia restauracji.
- To znaczy?... - spytał Carlson.
- Przez trzy dni - odparł, z dezaprobatą kiwając głową nad tym „nieskończenie długim czasem". - Nie
rozumiem tylko, czemu wtedy, kiedy ja tu jadłem, potrawy wydawały się zupełnie znośne.
- Stary numer szefów kuchni - odparł Vincent - postarać się, żeby właściciel jadł przyzwoicie i nie
narzekał. Potem obniża się standard dla klientów i oszczędza na wydatkach, lądując poniżej limitu.
Zanim właściciel się połapie jest już z reguły za późno. To się sprawdza szczególnie dobrze, jeśli facet
się cienko zna na prowadzeniu knajpy.
Jake puścił mimo uszu ten subtelny przytyk i skinął lekko głową, dośpiewując sobie resztę.
- Szef kuchni tymczasem zagarnia to, co zaoszczędzi na wydatkach i znika, kiedy interes zaczyna się
sypać - powiedział, zdając sobie sprawę, że wpadł na trop. - To wiele wyjaśnia - dodał - między innymi,
na przykład, dlaczego restauracja upadła zupełnie przez ostatnie sześć miesięcy. To właśnie wtedy,
poprzedni szef przeniósł się do Nopa.
To, co powiedział Vincent, wyjaśniało też pewne rozbieżności, które Jake znalazł w księgach, nie
zdradził jednak tego głośno, uważając, że już i tak wyszedł na durnia. Zamiast tego, przyjrzał się
badawczo Vincentowi.
- Ciekaw jestem, skąd tyle o tym wiesz - rzekł. Vincent wzruszył ramionami.
- Nie wiem dużo, od lat jestem stolarzem. Kiedyś tylko, pomagałem przy budowaniu knajpy. Można się
mnóstwo nauczyć przy takiej pracy, ludzie traktują cię jak mebel i gadają, choć lepiej byłoby dla nich,
gdyby trzymali język za zębami.
Jake'a nie zadowoliła ta odpowiedź, ale wyglądało na to, że nie powinien oczekiwać więcej, więc się
wycofał. Przyniesiono tymczasem nową butelkę wina i zaproponował, by Carlsonowi przypadł zaszczyt
spróbowania.
- Nigdy nie znałem się na winach - przyznał. - Nie potrafię odróżnić jednego od drugiego.
- Widać - mruknął Carlson, podnosząc kieliszek do ust. Skinął głową z aprobatą i kelner napełnił
pozostałe kieliszki.
- Nie jest pan dostatecznie zorientowany, jak na właściciela restauracji przystało - rzekła Mallory,
kończąc zdanie wyzywającym uśmiechem. Chciała być trochę milsza dla Jake'a, ale coś sprawiało, że nie
potrafiła. Tak czy inaczej, wyglądało na to, że się zagalopowała, gdy Jake przeniósł na nią wzrok. Jego
szare oczy błyszczały jakimś dziwnym ogniem, który, bez śladu, przegnał z jej głowy wszystkie inne
myśli. Złapała się na tym, że chciałaby poczuć jego ręce pieszczące nagą skórę jej nóg. Musiały być
ciepłe i twarde, wiedziała to. Twarde, gorące... i pożądliwe.
Bezwiednie ocierając nogi o siebie, próbowała odpędzić te marzenia, ale były zbyt sugestywne, zbyt
zmysłowe. Powiodła językiem po nagle wyschniętych wargach, zobaczyła, jak Jake śledzi wzrokiem jej
ruch i poczuła niemal fizyczny ciężar tego spojrzenia.
Jake podjął grę i odwrócił się na krześle, niby przypadkiem zasłaniając twarz przed wzrokiem
pozostałych mężczyzn. Patrzył na nią przez moment, który jednak wystarczył, by zrozumiała, że czyta w
jej myślach... i że kiedyś je urzeczywistni. Spojrzeniem równie gorącym i pełnym pożądania, jak jej
marzenie, kazał w to uwierzyć.
Patrzył tylko przez chwilę, to jednak starczyło Mallory, by uchwycić jego ostrzeżenie. Miała się
zachowywać jak należy i powściągnąć język, albo ponieść konsekwencje.
Wiedziała oczywiście, co zrobi. Ale przez moment nie mogła darować sobie przyjemności wyobrażania
sobie, że jednak... ponosi konsekwencje.
- Zgadzam się z Mallory, choć nie jest uprzejma - powiedział Carlson, niedomyślnie przerywając ich
zmysłową rozgrywkę. - Wydaje mi się, że takie sprawy byłyby oczywiste, gdybyś miał jakieś
doświadczenie w prowadzeniu restauracji.
- To moja pierwsza knajpa - przyznał Jake, odrywając wzrok od Mallory, by popatrzeć na dwóch
mężczyzn. - Cala ta historia wynikła nagle i, ni stąd ni z owąd, mam coś, co niekoniecznie chcę
zatrzymać.
- Prowadzisz jakieś inne interesy? - spytał Carlson.
- Parę - odrzekł, wzbudzając tylko ciekawość Mallory zwięzłością swojej odpowiedzi. Była przekonana, że
kręcił się w kilku rzeczach naraz i chciała wiedzieć więcej.
- Co pan zamierza zrobić z kucharzem, kiedy pan już wie, że kradnie? - odważyła się spytać.
Przyglądał się jej z zaciekawieniem i uśmiechnął się lekko, zanim odpowiedział.
- Najprawdopodobniej go wyleję.
- Raczej nie najlepszy pomysł - powiedział Vincent. -Potrzeba czasu na znalezienie kogoś na jego
miejsce, szczególnie, jeśli to ma być ktoś sensowny.
- Pozostawienie go tu nie przyniesie nic dobrego - zaoponował Jake. - Jeśli w ogóle zatrzymam tę
knajpę, to chyba ją zamknę, do czasu opanowania tego wszystkiego.
- Stracisz w tym czasie resztę personelu. Nie będą tu siedzieć i czekać, aż doprowadzisz kuchnię do
porządku.
- Sądzisz więc, że powinienem dać ogłoszenie, że szukam kucharza? - spytał Jake, próbując wyciągnąć od
Vincenta, ile się jeszcze dowiedział o prowadzeniu knajpy przy okazji montowania półek.
- Ryzykowne - odparł tamten. - Jeśli twój obecny kucharz zobaczy ogłoszenie, to na jedno wyjdzie. I tak
źle, i tak niedobrze.
- Wydawało mi się, że podsuniesz mi jakieś rozwiązanie.
- Przykro mi - wzruszył ramionami Vincent, odchylając się na krześle, by kelner mógł go obsłużyć. -
Jestem tylko stolarzem.
- Jasne - Jake odpuścił sprawę na chwilę.
Milczeli, gdy kelner podawał omlety. Mallory patrzyła, jak trzej mężczyźni zabrali się za swoje porcje i
obawiając się, że kombinacja mięsa i jajek podniesie poziom cholesterolu w jej krwi, zjadła tylko kilka
kęsów zajęta bardziej myślami niż posiłkiem.
- Co znowu? - spytał Jake z irytacją, patrząc na nią.
Dziury na parkingu, jedzenie pod psem i takież wino sprawiały, że zaczynał tracić zimną krew i reakcje
jego stawały się nerwowe.
- Najadłam się - powiedziała po prostu Mallory, dziwiąc się trochę zdenerwowaniu w jego głosie. - Udało
mi się zjeść większą część mięsa, zanim je pan odesłał.
Jake nie zdołał stłumić westchnienia ulgi.
- To w porządku - rzekł, zastanawiając się, jak zdołała zjeść, jego zdaniem, niejadalny posiłek.
Przeniósł wzrok na delikatne linie, rysujące się pod jej swetrem, na kremową skórę jej ramion i przestał
myśleć o restauracji i jedzeniu. Gdyby byli sami, czy pozwoliłaby się tam dotknąć, w ten ciemniejszy
dołeczek u nasady szyi? Czy dotknięcie jego palców zakłóciłoby regularne bicie jej serca?
Czy może ustami wywołałby ten sam efekt?
2
Mallory czuła gorące spojrzenie Jake'a, ale nie zareagowała. Poddanie się pokusie zniszczyłoby ją.
Wiedziała
O tym, podobnie jak wiedziała, że przyjdzie moment, kiedy nie będzie miała wyboru.
Nie znała drugiego mężczyzny takiego, jak Jake Gallegher, z żadnym też nie łączyły ją tak tajemne i
potężne siły. Mimo tego, że ostrożność nigdy nie była jej wrodzoną cechą, jakiś wewnętrzny nakaz
zabraniał jej posuwania się dalej, w każdym razie, w tej chwili.
Może miałoby to sens, gdyby znała go lepiej.
„Nie znam nawet jej nazwiska" - rozmarzył się Jake. Lepiej niż większość ludzi wiedział, jak niewiele
znaczy nazwisko, ale, znając je, mógłby się dowiedzieć pewnych podstawowych rzeczy.
Znając nazwisko mógłby znaleźć jej adres. Znając adres mógłby znaleźć ją.
- Późno już.
Zarówno Mallory, jak i Jake'a, zaskoczyły słowa Carlsona. Oboje nie wiedzieli o czym była mowa podczas
drugiej części obiadu. Żadne z nich nie włączyło się do dyskusji. Cały ciężar przejęli Carlson i Vincent i
obaj włożyli dużo wysiłku w rozprawę nad tym, kto ma pomalować sufit w jednej z łazienek galerii
Mallory i który z nich nadaje się lepiej do polerowania lustrzanych ścian przy schodach.
- Jak późno? - spytała Mallory. Wydawało się jej, że są tu zaledwie od kilku minut.
- Wystarczająco późno, żebyśmy nie byli w stanie jutro od wczesnego świtu zabrać się do roboty - odparł
Carlson. - I przy tempie pracy Vincenta...
- Czas nie ma znaczenia dla artysty - odciął się Vincent uśmiechnięty szeroko.
- Ale ty nie jesteś artystą. Jesteś stolarzem. To ona jest artystką - pokazał Carlson palcem.
- To czemu chowa te swoje dzieła w pomieszczeniu na brudną bieliznę? - spytał Vincent
- Bo mam za dużo smaku, żeby je pokazywać publicznie - odpowiedziała Mallory. - Moje ego nie musi być
ciągle głaskane.
Carlson sarknął i wysączył swoje wino, unikając jej groźnego wzroku. Vincent jednak nie był
zorientowany w sprawie.
- Jest dostatecznie wielką artystką, żeby dać sobie radę z sufitem. Jeśli tylko dostanie do ręki nie
więcej, niż jeden kolor, nie zdoła tego spaskudzić.
- Mogę domalować wam kółka, więc uważaj co mówisz - ostrzegła z fałszywą powagą.
- Kółka pewnie rzeczywiście umiesz namalować - dociął jej Carlson z tajemniczym uśmiechem. -
Utrzymasz chyba w ręku kształtnik.
- Aż szkoda, że nie mamy kształtnika na sufit - odcięła się. - Widać nie jestem stworzona do wyższych
osiągnięć.
- Chyba wygrała tę rundę - zakończył Vincent. - Rzucam monetę, zobaczymy, kto płaci. Przegrany maluje
też sufit.
- Ja stawiam kolację - wtrącił Jake, zaintrygowany ich uwagami na temat artystycznych uzdolnień
Mallory. Bez mrugnięcia znosiła ich przygadywanie, ale ze zbójeckiego błysku w jej oku dało się poznać,
że kiedyś to sobie odbije.
- Dziękujemy - mruknęła i posłała mu uśmiech pełen wdzięczności. - Miło mi będzie wpaść tu znowu,
kiedy już się pan zagospodaruje.
Vincent i Carlson podziękowali również, przy czym Vincent wymruczał jeszcze coś, co zabrzmiało jak
„powodzenia" lub podobnie.
Jake odsunął krzesło Mallory i, żegnając się z nimi, próbował zatrzymać ich jeszcze przez moment, by
chód na chwilę zostać sam na sam z Mallory. Nie chciał zbyt wiele -kilka słów, obietnicę zobaczenia jej
znowu... okazję, by odkryć smak jej ust.
Mallory postała chwilę obok krzesła, czekając aż Vincent i Carlson wyjdą z jadalni. Czuła, że Jake stoi za
nią, oczekując jej spojrzenia. Odwróciła się powoli, podnosząc twarz, by spojrzeć mu w oczy. Nie mówił
nic, ale zdradziły go oczy. Postanowiła zaryzykować.
- Czy wysłać panu zaproszenie na otwarcie? - powiedziała cicho.
- Na kiedy? - spytał, wiedząc, że nie będzie mógł czekać długo - i, że nie chce czekać długo.
- Pojutrze - usłyszał. Powiedziała mu też dokładnie kiedy i gdzie, jakby się obawiając, że zaproszenie
może nie dojść na czas.
- Przyjdę - odparł. „Pojutrze - pomyślał - cała wieczność. Coś jeszcze na pewno dałoby się zrobić".
- Jak się pani nazywa? -spytał.
- Bennett. Jestem w książce telefonicznej w Sausalito.
Przemknęła się wśród pozostawionych w jadalni stołów, on poszedł za nią. W holu Carlson i Vincent
udawali, że oglądają broszury agencji turystycznych.
- Jeszcze jedno - powiedział Jake, zatrzymując ją. Znał już jej nazwisko, prawie znał adres, jutro miał
dowiedzieć się więcej. - Co właściwie otwieracie? - spytał. Mallory uśmiechnęła się.
- To dobre pytanie - powiedziała.
- Galerię - odpowiedział Carlson, który najwyraźniej usłyszał przynajmniej część rozmowy. - Galerię
sztuki - dodał.
- Myślałem, że nie umie pani malować - zdziwił się Jake, przekonany, że źle zrozumiał niedawne ścięcie
o jej talent malarski.
- To tylko jeden z możliwych poglądów na sprawę - odparła. - Ale ja nawet znam się na tym, i to zbyt
dobrze, żeby próbować sprzedać swoje prace. Trzymam je w domu.
- Gdzie jest ich właściwe miejsce -dodał Carlson, szczerze ubawiony złym błyskiem w jej ostrzegawczym
spojrzeniu.
- Tak czy inaczej - ciągnęła Mallory - nie trzeba samemu malować rzeczy, które się sprzedają, żeby
wiedzieć, co majaka wartość.
- To prawda - rzekł Carlson. - Ona ma niesamowitego nosa, zawsze wie co się sprzeda, a co nie.
- Wygląda na to, że nieźle sobie jeżdżą po pani talencie... czy braku talentu - powiedział Jake,
rozbawiony tym, jak szybko Mallory uciekła od tematu. Po jej docinkach na temat restauracji, nie trzeba
było go prosić, żeby sobie na niej poużywał. Uśmiechnął się, gdy rzuciła mu lekko zdegustowane
spojrzenie. Sięgnął pod biurko recepcjonisty, wyjął latarkę i sprawdził, czy świeci.
- Jest pan równie okropny, jak ci dwaj - powiedziała z przesadnie udanym oburzeniem, żeby wiedział, że
żartuje. - To, że niektórym się nie podobają moje obrazy, nie znaczy, że nie umiem malować.
- Nikomu się nie podobają twoje obrazy - powiedział Carlson wychodząc.
- A ty się przejdziesz piechotą do domu, jeśli się nie uspokoisz - sarknęła, idąc pomiędzy Vincentem a
Jake'em do samochodu. Obecność tych dwóch „przyzwoitek" stawała się coraz bardziej uciążliwa i coraz
intensywniej myślała, jak się ich pozbyć.
Vincent i Carlson wpakowali się do samochodu i siedzieli cicho, udając, że ich nie ma. To tylko
pogorszyło sprawę, podkreślając fakt, że nie jest z Jake'em sama. Podniosła wzrok na jego ciemną twarz,
wzdrygnęła się i weszła do samochodu. Powiedziała „do widzenia" w sekundę, zanim on zamknął za nią
drzwi. Wydawało się jej, że on też coś mówi, ale nie usłyszała. Znalazłszy po omacku okulary, nasunęła
je na nos i odjechała.
Jake patrzył, jak tylne światła jej jaguara znikają w ciemności i na duchu podtrzymywały go dwie rzeczy.
Po pierwsze - znał jej nazwisko.
Po drugie - miał jej spodnie.
*
Mallory stała w drzwiach łazienki i patrzyła, jak Vincent kilkoma ostatnimi ruchami pędzla kończy
malowanie sufitu.
- Dalej uważam, że granatowy lepiej by tu wyglądał. Biały jest taki zwyczajny - powiedziała.
- Granatowy wygląda klaustrofobicznie, szczególnie na suficie w niewielkim pomieszczeniu. - odparł
Vincent. -Wydawałoby się, że powinnaś wiedzieć coś o tym, jako artystka i w ogóle - pociągnął pędzlem
jeszcze raz i zszedł na dół po krótkiej drabince.
- Chyba nie znam się na urządzaniu wnętrz - wyznała, podając mu kubek kawy, którą Carlson przyniósł ze
sklepiku na rogu.
- Widziałem twoje mieszkanie - rzekł Vincent. - Jest jasne i przestronne, bez granatowych sufitów.
- To sprawka Carlsona. Twierdzi, że nie umiałby urządzić jaskini, nawet gdybym miała do dyspozycji
tylko mamucie skóry i kości dinozaura.
- Między tym, a twoją twórczością...
- Błagam, tylko bez tych dowcipów - poprosiła.
Nie mówiła tego poważnie, głównie dlatego, że te docinki stały się już rytuałem dla ich trójki. Przez
spędzony razem poprzedni miesiąc, Carlson i ona włączyli do swych codziennych rozgrywek Vincenta,
który poczuł się wśród nich jak ryba w wodzie.
- Czyż osobę, która bez mrugnięcia okiem rozbiera się w restauracji, można wyprowadzić z równowagi
niewinnymi docinkami? - spytał Vincent beznamiętnie.
Mallory odpuściła sobie tę rundę. Przysiadłszy na rogu pokrytej folią sofy, bezwiednie bawiła się pustą
filiżanką po kawie.
- A tak w ogóle, to gdzieś ty widział moje prace? - spytała. - Przecież ja ich nigdy nie przynoszę do
galerii.
- Oczywiście, że nie, twój zmysł handlowy ci na to nie pozwala. - Vincent opadł na sofę naprzeciwko
niej. - Carlson pokazał mi kilka twoich obrazków, kiedy jedliśmy obiad na łodzi.
- Kilka prac malarskich, nie obrazków - fuknęła Mallory. - Ä propos, musimy rozpakować te skrzynie i
powiesić coś na ścianach. Nie chcę czekać z tym do jutra.
Zadowolona rozejrzała się po pokoju. Z przyjemnością patrzyła na sufit w kształcie łuku, ściany, na
których gdzieniegdzie wisiały duże płaszczyzny luster i kręte schody, które prowadziły do niewielkiego
pokoju na górze.
Uśmiechając się z zadowoleniem, Mallory przypomniała sobie swój pierwszy sklep, w którym uczyła się
arkanów prowadzenia galerii. Czas prób i błędów był długi, ale nie odebrał jej pewności siebie. Teraz, po
dwóch latach prowadzenia dobrze idących interesów, zmieniała lokal. Jej nowa galeria miała dołączyć do
rzędu modnych sklepów, założonych kiedyś w dawnej hurtowni w Mili Valley. Lokalizacja była doskonała i
- Mallory była tego pewna - miała pozwolić na możliwie najkorzystniejszą sprzedaż prac jej klientów.
Jutro mieli zacząć.
- Myślałem, że wypolerujesz lustra, zanim wrócę - powiedział Carlson wchodząc do galerii.
- Zadzwoniłam do dozorców i kazałam im to dołączyć do swoich obowiązków - powiedziała Mallory i
uśmiechnęła się na widok wyrazu aprobaty na twarzy Carlsona. Potem, czując, że musi to wiedzieć na
pewno, spytała:
- Doręczyłeś?
- Niby co? - zdziwił się Carlson fałszywie.
- Zaproszenie! - krzyknęła, wiedząc doskonale, że on wie, o czym mówi. - Widziałeś go?
„Jego" - to znaczy Jake'a Galleghera. Mallory prawie nie spała poprzedniej nocy, jeszcze raz przeżywając
swoje niemożliwe zachowanie w restauracji. Pamiętała to zbyt jasno, by się nie bać, że Jake nie myśli o
niej nic dobrego i że nie zechce jej więcej widzieć na oczy.
- Nie było go. - Carlson podszedł do mahoniowego biurka i zapisał coś w otwartym bloczku. - Zostawiłem
zaproszenie kucharzowi.
- Nie należy nazywać kucharzem tego bubka, którego Jake tam trzyma - powiedział Vincent z niechęcią.
- Nie mogę patrzeć jak taki miły facet jak Jake Gallegher, traci pieniądze, przez nie nadający się do
niczego personel.
- Ty byś sobie lepiej dawał radę? - Carlson zdjął z krzesła zachlapany farbą pokrowiec i usiadł naprzeciw
nich.
- Żebyś wiedział - powiedział Vincent - Kiedyś to robiłem, dawno temu, co prawda, zanim się ożeniłem i
zanim jeszcze zająłem się stolarstwem.
- Jak dawno temu? - spytała Mallory, zaciekawiona tą wiadomością. W ciągu miesiąca, który spędzili
razem, nie wspomniał nic o swoim poprzednim fachu, tak w końcu różnym od stolarstwa.
- Jakieś dwadzieścia lat - odpowiedział, marszcząc brwi, jakby na myśl o czymś nieprzyjemnym.
- Brat Grace, mojej żony - dodał - pracował w budownictwie. Od chwili ślubu, Grace wbiła sobie do
głowy, że nigdy nie zarobię sensownych pieniędzy „pichcąc", jak to nazywała. Nie potrafiła docenić lat
szkolenia, fachowości, jakiej wymagało prowadzenie kuchni. Tak czy inaczej, bez końca nawijała o
masach pieniędzy, jakie zarabia jej brat i o tym, że potrzebuje partnera, któremu mógłby zaufać.
Vincent odchrząknął, jakby zakłopotany tym, co miał powiedzieć.
- Kochałem ją tak bardzo, że zależało mi tylko na tym, żeby była zadowolona. I myślałem, że zawsze
mogę wrócić do „pichcenia", jeśli mi się nie powiedzie w stolarstwie. Zostawiłem pracę i zacząłem
współpracować z jej bratem. Nauczyłem się zresztą wystarczająco dużo, żeby z tego wyżyć.
- I nigdy nie tęskniłeś za kuchnią? - spytała Mallory.
- Tęskniłem. Ale im dłużej siedziałem w stolarstwie, tym trudniej było mi uciec. A potem brat Grace
umarł i dowiedziałem się, że był mocno zadłużony, a konto miał puste. Krótko mówiąc, można było tylko
zbankrutować, Grace jednak nie chciała zrozumieć, że nie mogłem temu zapobiec. Winiła mnie za
wszystko - za brak pieniędzy, klapę firmy, nawet śmierć brata.
- I rozwiedliście się?
- Zostawiła mnie pięć lat temu. A teraz podejmuję się tylko drobnych prac, takich jak ta, żeby mieć z
czego żyć, ale nigdy nic dużego.
- To poniekąd wyjaśnia, dlaczego się zawsze ruszasz jak mucha w smole - zakpił Carlson.
- Może - uśmiechnął się Vincent, patrząc na niego. - Nigdy nie uważałem, że kręcenie się w kółko jest
więcej warte, niż odrobina cierpliwości.
- Nie rozumiem, czemu nie powróciłeś do... „pichcenia" - powiedziała Mallory.
Vincent wzruszył ramionami.
- Wątpię, czy dostałbym przyzwoitą pracę. Jestem o całe lata do tyłu, nie znam tych nowych numerów i
sposobów przyrządzania jedzenia. Przy tej dietetycznej żywności, z niskim cholesterolem, wysoką
kalorycznością i z czym tam jeszcze, mógłby nie dać sobie rady.
Coś zaświtało w ciemnej stronie duszy Mallory, tam, gdzie zwykle chowały się kawały i małe, diabelskie
plany, ale nie dała tego poznać po sobie. Trochę czasu musiałoby upłynąć, zanim dorwie w ręce
Vincenta... i Jake'a i zrobi z nimi, co zechce.
- Sądziłem, że będzie pani chciała mieć je z powrotem -odezwał się sam diabeł za jej plecami. - Podobno
to pani ukochane.
Mallory podskoczyła nerwowo, zaskoczona jego nagłym pojawieniem. Automatycznie zerknęła w lustro na
ścianie i szybko tego pożałowała. Jej włosy nie stały może dęba, ale wyglądały, jakby przed chwilą
przeleciała nad miastem na miotle, walcząc ze strasznym wiatrem. Łaska boska, że jej różowa wstążka
była na miejscu... no, prawie na miejscu.
Odwróciła się w końcu do Jake'a, próbując jednak nie patrzeć mu w oczy, wciąż trochę roztrzęsiona jego
nagłym przyjściem. Jej wzrok spoczął na dżinsach, które trzymał w wyciągniętej ręce. To były jej
spodnie, dało się to poznać po dziwnie znajomym wzorku z plam.
- Dziękuję - powiedziała, biorąc je w ręce. - Zaimponował mi pan. Myślałam, że nie da się ich uratować.
Jej głos był schrypnięty i niepewny, pełne odbicie kłębka nerwów, jakim się stała. Nie myślała, że
następne spotkanie z nim podziała na nią równie silnie, jak pierwsze, że przekręci wszystko do góry
nogami i sprawi, że jej serce będzie biło szybko, jak nigdy dotąd.
- Dałem łapówkę facetowi w pralni - powiedział, podając rękę Vincentowi i Carlsonowi.
Gdy znów zwrócił się do niej, wzięła się w garść. Wziąwszy głęboki oddech, zaczęła znowu, tym razem
trochę bardziej kontrolując sytuację.
- Nie trzeba było przyjeżdżać aż tutaj, żeby mi je oddać - powiedziała, uśmiechem dając mu do
zrozumienia, jak bardzo się cieszy, że jednak przyjechał.
- Pomyślałem, że mogą się przydać na otwarcie - powiedział z iskierkami humoru w oczach.
Kątem oka Mallory zauważyła, jak Vincent dosłownie za uszy wyciąga Carlsona na tyły galerii. Potem
zapomniała o nich, koncentrując uwagę na stojącym obok niej mężczyźnie.
- Mam nadzieję, że nie będzie pan rozczarowany, jeśli na otwarciu galerii pokażę się w czymś trochę
bardziej... wyrafinowanym - powiedziała, odkładając dżinsy na sofę.
- Będzie wspaniale, cokolwiek pani założy - powiedział. Powiódł wzrokiem po jej roboczych
ogrodniczkach i za dużej koszuli. - Ale wyrafinowanie, jakoś mi się z panią słabo kojarzy - mruknął.
Zaczerwieniła się po tej ukrytej aluzji do jej „striptease'u". Połączenie wyrafinowania i jej osoby
wymagało zapewne sporej wyobraźni.
- Są słowa, które przychodzą mi na myśl, kiedy patrzę na panią - powiedział, podchodząc bliżej i
dotykając ją spojrzeniem. - Takie, jak „impulsywna" czy „sexy" - zatrzymał wzrok na jej szyi, na której
rysował się szybko bijący puls.
- Nie pozwoli mi pan zapomnieć o wczorajszym wieczorze, prawda? - spytała i przesunęła po wargach
końcem języka.
- Pewnie nie - jego nagły uśmiech rozładował pełną napięcia atmosferę. - Nie sądzę, żebym kiedykolwiek
zapomniał o czymś, co dotyczy ciebie, Mallory.
Przełknęła głośno ślinę i pospiesznie zmieniła temat, obawiając się, że powie coś nieodpowiedniego.
Kusiło ją, by zawołać: .Jesteś najcudowniejszym, najbardziej fascynującym mężczyzną, jakiego znam, i
muszę koniecznie poznać cię bliżej" - miała to na końcu języka.
- Carlson doręczył ci zaproszenie do restauracji - powiedziała zamiast tego. - Nie zastał cię podobno.
- Spędziłem mnóstwo czasu, przekonując faceta w pralni - odparł. - Odwdzięcz mi się i zjedz ze mną
kolację wieczorem.
- W twojej knajpie? - spytała, zanim zdążyła ugryźć się w język. Przez długą chwilę czekała na
odpowiedź, przerażona, że jej pytanie zabrzmiało gorzej, niż myślała.
Jake westchnął z ulgą, mając nadzieję, że ona tego nie zauważy. Nie odmówiła! To, co powiedziała o
restauracji, nie miało znaczenia.
- Nie, nie w mojej knajpie. Pomyślałem, że moglibyśmy przetestować tę nową restaurację przy molo.
- Dochodzi się do niej tą samą ulicą, co do naszej łodzi -powiedziała zachwycona jego propozycją. Jej
plan był bliski spełnienia - trzeba było teraz tylko jednego telefonu odwołującego rezerwację, którą Jake
miał zrobić. Należało też jeszcze przekonać Vincenta, że w jego wieku nie jest jeszcze za późno na
zmianę fachu. Miała nadzieję, że to ostatnie nie nastręczy zbyt wielu trudności - to w końcu dla dobra
samego Vincenta!
- „Naszej" łodzi? - powtórzy} Jake.
Uśmiechnęła się do niego, zbyt zajęta swoimi myślami, by zauważyć nagłą rezerwę w jego głosie.
- Carlson i ja mamy łódź w Sausalito, kilka kroków stąd - powiedziała.
- Mieszkasz z Carlsonem? - Jake zmarszczył brwi, słysząc tę niespodziewaną informację. Nie bardzo się to
zgadzało, bo twierdziła, że Carlson nie jest jej facetem. Czemu więc mieszkali razem?
- Przeszkadza ci to? - Serdeczny nastrój, wywołany jego niespodziewanym przybyciem, zmieniał się w
ciężką atmosferę i Mallory pożałowała swoich słów o Carlsonie. Wolałaby tego teraz nie wyjaśniać. Poza
tym nie mogłaby pewnie powiedzieć prawdy.
- Trochę - powiedział szorstko. - Bardzo - dodał stanowczo, dziwiąc się sobie. Powinien po prostu wyjść i
zostawić to wszystko w spokoju. Miał zbyt dużo swoich problemów, żeby dopraszać się o następne.
Wplątywanie się w jakiś układ z dziewczyną, która mieszka z innym facetem, było ostatnią rzeczą, jakiej
sobie życzył. Czemu więc po prostu nie wyszedł?
- Przyjmij, że Carlson nie wtrąca się do mojego życia prywatnego - rzekła. - W każdym razie nie tak, jak
myślisz -dodała.
- I to wszystko wyjaśnia? - spytał. Mallory milczała.
- Nie jest moim kochankiem - odpowiedziała wreszcie. Miała nadzieję, że to wystarczy, bo była to
prawda.
Jake wypuścił z płuc powietrze trzymane nerwowo od dłuższej chwili. Nie byli kochankami - to już coś.
Nie wszystko, ale to najważniejsze. Skinął głową, bojąc się odezwać. Był zdenerwowany i nie chciał,
żeby wiedziała, jak niewiele brakowało, by wybuchnął.
Spięta milczeniem Jake'a, Mallory pomyślała, że małe niewinne kłamstwo nie zaszkodzi niczemu. Nie była
na ogół zwolenniczką takich rozwiązań, ale to zapobiegnie pytaniom, na które nie chciała odpowiadać.
- Carlson jest moim bratem -powiedziała.
- Bratem?
- Przyrodnim, ściśle mówiąc. - Miała nadzieję, że brzmi to choć trochę wiarygodnie. - Ten sam ojciec,
inna matka -dodała.
Przez kilka chwil Jake patrzył na nią, szukając w jej twarzy jakichś oznak nieszczerości. Nie znalazł, a
mimo to skądś wiedział, że kłamie - historyjka o bracie była bajką. Ale wierzył w to, że Carlson nie jest
jej kochankiem.
„Instynkt - pomyślał - i pobożne życzenia, ot co". Miał nadzieję, że się nie myli.
- Czemu ja ci nie wierzę? - spytał cicho, ujmując rękami jej ramiona, stanowczo, lecz delikatnie, żeby
wiedziała, że jest bardziej zaciekawiony niż wściekły.
- Przestań - powiedziała, próbując oddychać spokojnie i nie zwracać uwagi na ciepło jego dłoni.
Uśmiechnął się i rozluźnił uścisk palców na jej ramionach, tylko na tyle, by móc ją pogładzić, żałując, że
rękawy koszuli nie pozwalają mu dotknąć skóry.
- Na razie zostawimy to tak, jak jest - mruknął - ale pamiętaj, że nie jestem hojny. Nie dzielę się z nikim
swoją dziewczyną.
- Nie proszę cię o to - powiedziała, marszcząc brwi na myśl, że gładka historyjka, którą wymyślili z
Carlsonem i którą się tak długo zasłaniali, była teraz nic nie warta.
To miało duże znaczenie, bo z wielką niechęcią kłamała Jake 'owi, nawet jeśli były po temu powody. Na
razie wystarczy jednak, iż uwierzył w to, że nic nie zaszło między nią a Carlsonem.
- Tak czy inaczej, chyba nie ma problemu dzielenia się z nikim - powiedziała, próbując odzyskać
równowagę i złapać oddech. - Idziemy tylko na kolację.
- Naprawdę? - spytał, nie pozwalając jej się wycofać, w końcu było między nimi coś więcej, niż jedna,
planowana randka, i chciał, żeby to przyznała.
- Wiesz, ja ledwie cię znam - zdołała wyszeptać, zahipnotyzowana jego spojrzeniem. „To jak nurkowanie
w wirze - pomyślała, patrząc mu w oczy. - Jak płynięcie, dryfowanie, wirowanie, coraz głębiej i głębiej".
- To się zmieni - powiedział i raptownie opuścił ręce. Nie byli sami. Carlson wywinął się wreszcie
Vincentowi i zajął centralną pozycję na scenie.
- Vincent odkrył potworny bałagan pod zlewem - powiedział, uśmiechając się szeroko, i wchodząc między
Mallory i Jake'a. - Znalazł przeciek i chce, żebyś wetknęła palce w rurę, to naprawi.
- Ty wetknij tam palce - zaproponowała. Można było polegać na Carlsonie w takich sytuacjach, ostatnio
zawsze pchał palce między drzwi, a ona nie bardzo wiedziała, jak odwrócić jego uwagę.
- Za grube - pomachał jej przed nosem wszystkimi dziesięcioma. - To chuda rurka, Mallory. A Vincent
czeka.
- Chyba nie będę się przyglądał - powiedział Jake. -Przyjdę po ciebie o siódmej.
- O wpół do ósmej - odparła automatycznie, próbując nie patrzeć mu w oczy, żeby nie dostrzegł jej
zażenowania.
„Nic nie szkodzi" - pomyślała. Spędzi dziś z nim wieczór. Przedtem ma jednak wiele innych zajęć, na
przykład; wetknięcie palców w rurkę.
- Carlson poda ci adres - powiedziała i poszła do pomieszczenia na tyłach galerii.
Pozostawienie Carlsona i Jake'a sam na sam, nie było pewnie najmądrzejszym posunięciem. Strach
pomyśleć, co Carlson mógł powiedzieć Jake'owi, z drugiej strony można było mieć nadzieję, że chociaż
poda mu ten adres.
A reszta... resztą zajmie się później, jak już wydębi na Vincencie, żeby zrealizował jej plan.
Pamiętała także o innym planie, który powzięła tego ranka. Wpakowała Vincenta i Carlsona w udział w
ośmiokilometrowym wyścigu, który miał się odbyć za kilka tygodni. Żaden z nich, co prawda, nie zgłosił
się sam, ale o to zadbała już ona. Wiedziała, że będą mocno zdziwieni, kiedy dostaną papiery od
organizatorów. Nie będą się mogli wywinąć, będzie za późno, poza tym była to w końcu akcja
dobroczynna.
Do tego czasu będzie musiała się zastanowić jaką sumę zadeklaruje. W każdym razie - nie małą. Warto
będzie zobaczyć, jak się chłopcy popiszą. Szczególnie Carlson.
3
Jake szedł powoli po Issaquah Doch do kei, gdzie przycumowana była luksusowa łódź Mallory o nazwie
Tortuga. Miała zielone rolety i szklane drzwi, na których wygrawerowano dwa bobry i flaminga.
Dwa bobry i flaming? - Jake potrząsnął głową z niedowierzaniem, zrobił to zresztą nie raz od momentu,
kiedy Carlson opisał mu łódkę. Przeszedłszy nad czarno-białym kotem, rozciągniętym na deskach, zwolnił
kroku. Wymagało tego otoczenie, w którym się znalazł. Tulipany i powoje kwitły w oknach łodzi
przycumowanych do kei i zadziwiały Jake'a równie mocno, jak same jachty. Zawsze uważał, że to
niewielkie, skromne domki na wodzie, jednopoziomowe i przeznaczone tylko do tymczasowego pobytu.
Przeżył nawet pięć lat niedaleko stąd, w Larkspur, nie wiedząc, że grubo się myli.
Luksusowe jachty, które miał przed oczami, wcale nie były przeznaczone do tymczasowego
zamieszkania. Pomysł wprowadzenia się do jednego z nich odpowiadałby, lubiącemu przygody Jake'owi,
chociaż miałby zapewne trudności z uruchomieniem silnika i pokręceniem się po zatoce. Niewiele łodzi
było jednopoziomowych. Większość miała dwa piętra, a parę - o czym świadczyły liczne okna - miało
kilkanaście, wznoszących się i opadających, poziomów, które tworzyły wielopiętrowe mieszkania.
Każda z mijanych łodzi była większa od poprzedniej. W którejś chwili Jake zatrzymał się i spróbował
ocenić na oko powierzchnię tych domów. Jego długie doświadczenie w budownictwie, pozwalało mu
zrobić to w miarę precyzyjnie i uznał, że większość z nich mogła mieć powierzchnię około 200 m , tyle,
ile przeciętny dom o czterech sypialniach, budowany często na przedmieściach.
Zerknął na zegarek i przyspieszył kroku. Znalazł wkrótce drzwi z bobrami i flamingiem przy następnej
kei. Brązowa płytka ze słowem Tortuga była przymocowana śrubkami tuż poniżej zielonych rolet. Uderzył
lekko w dzwonek u drzwi i, przez chwilę, przyglądał się bobrom, flamingom i żółwiom, nim Mallory
otworzyła.
- Czemu Tortuga? - spytał, czując, jak serce bije mocniej na jej widok. Wyglądała tak ślicznie, że
potrzebował kilku chwil, żeby wziąć się w garść.
- Pytasz, dlaczego moja łódź nazywa się Tortuga, czy dlaczego moja Tortuga ma bobry i flaminga przy
drzwiach? - uśmiechnęła się.
- I o to, i o to.
- Motorówka mojego ojca, którą kiedyś stracił w huraganie, nazywała się Tortuga.
- On ją tak nazwał?
- Ja ją tak nazwałam - rzekła, zapraszając go gestem do środka. Wszedł, a ona dalej mówiła, odwracając
ku niemu głowę. - Była strasznie powolna, jak na motorówkę.
- Wiedząc o twoim upodobaniu do pewnego rodzaju samochodów, można to zrozumieć - powiedział,
mając na myśli jej jaguara. - A bobry i flaming na drzwiach?
- To prezent. Ciężko było się wymigać - wzruszyła ramionami, przerywając sobie, by zamknąć okno przed
wieczornym powiewem wiatru. - Poza tym, jakoś do tego przywykłam - dodała. Odwróciła się ku niemu,
uśmiechając się z zadowolenia, że ma go tak blisko.
Jake odetchnął głęboko i pomyślał, że chciałby ją wziąć w ramiona, by doczekać się pocałunku, którego
tak bardzo pragnął. Nie oponowałaby, widział to w jej oczach. Ona też chciała czuć go przy sobie,
poznać smak jego ust, jego dotyk.
Nie przytulił jej jednak, wiedząc, że dopiero powolne delektowanie się tym marzeniem, dodaje wartości
jego spełnieniu.
- Carlson twierdzi, że twoja jazda samochodem zmienia najdojrzalszych mężczyzn w drżącą galaretę -
powiedział zamiast tego. Carlson napomknął mu o tym przy okazji.
- Przesadza - odparła Mallory, mając nadzieję, że Carlson nie powiedział nic gorszego. - Poza tym
odgrywa się za to, że nigdy nie daję mu prowadzić - dodała i zmieniła temat. Pokazała Jake'owi swoją
kolekcję skamielin i muszli.
- Byłeś kiedyś na takiej łodzi? - spytała.
- Nie - Jake rozejrzał się po bogato urządzonym pokoju, zdziwiony jego wielkością i kominkiem na jednej
ze ścian. Patrząc z zewnątrz, nie przypuszczał, że któryś z pokoi na łodzi mógł pomieścić aż dwa
komplety mebli, z których jeden ustawiony był przed kominkiem, drugi stał w pobliżu okna.
Bladoniebieskie i zielone kolory obić nadawały pokojowi nieco tajemniczy nastrój, a barwne elementy
przydawały mu ciepła. Za jego plecami wisiały dwie duże zasłony w orientalnym stylu.
- Nie spodziewałem się tu kominka - powiedział. - Nie myślałem, że się je urządza na takich łodziach.
- Pomagają wygnać stąd wilgoć, szczególnie w zimie -powiedziała, wskazując mu miejsce na jednej z sof
przy oknie. - Sama nie wyobrażam sobie życia bez kominka. Ogień jest tak... - zawahała się. Błędem było
spojrzenie na niego w tej chwili - nie była w stanie wymyśleć nic sensownego, żeby dokończyć zdanie. Na
końcu języka miała słowa typu „uwodzicielski", „prowokujący", czy „podniecający", ale, szczęśliwie, się
w ten język ugryzła.
- Ogień jest tak... ciepły - podsunął, wyraźnie zadowolony z powodu jej zakłopotania.
- Dokładnie - podchwyciła z wdzięcznością. - Rozpalimy dziś w kominku, jeśli chcesz.
Odpiął guzik marynarki i usiadł, a ona z podziwem przyglądała się jego lśniącej bielą koszuli, zanim zdała
sobie sprawę, że się zagapiła.
Był ubrany mniej więcej tak, jak poprzednio - w inny, co prawda, garnitur, ale o podobnym kroju, i
krawat w delikatne paski. Jego gęste włosy falowały lekko nad sztywnym kołnierzykiem i Mallory
podobało się to bardzo. Na chwilę straciła głowę, gdy przyglądała się jeszcze raz pięknym rysom jego
twarzy, nieznacznemu śladowi mocnego zarostu, widocznemu mimo świeżego ogolenia. Patrzyła na
drobne zmarszczki wokół jego oczu, na arystokratyczny kształt nosa... i tak bardzo chciała go dotknąć.
To jednak, rzecz jasna, nie wchodziło w grę.
- Dzisiaj? - spytał lekko zdziwiony, że zakładała, iż spędzą ze sobą aż tak dużo czasu. Pomyślał o małym
drinku przed kominkiem, po kolacji. Spodobał mu się ten pomysł.
- Co dzisiaj? - bąknęła.
- Ogień w kominku - uśmiechnął się, zadowolony, że Mallory nie panuje nad sobą, tak, jak by chciała.
- Miałam nadzieję, że może będziesz miał ochotę spędzić tu wieczór - powiedziała, bawiąc się brzeżkiem
poduszki, którą miała na kolanach. - Zarządziłam, żeby podali nam kolację o ósmej.
- Carlson gotuje?
- Carlson nie potrafi zagotować wody - odparła krótko. - Ale doskonale sobie radzi, kupuje dania „na
wynos".
- Jemy dziś coś kupionego „na wynos"? - spytał. - Razem z Carlsonem? - Liczył raczej na miły, intymny
wieczór.
- Nie, Boże miłosierny! - zaśmiała się. - Gotują nam tu coś specjalnego. A Carlson ma dziś co innego do
roboty. -Miała w każdym razie nadzieję, że sobie coś znajdzie. Wyrzuciła go za drzwi pół godziny przed
przyjściem Jake'a, zakazując pokazywać się przed północą.
- Zadzwoniłam do restauracji, żeby odwołać twoją rezerwację, więc chyba nie masz wyboru.
„Musiała się za tym nieźle zakręcić" - pomyślał Jake z zadowoleniem, patrząc na zdobiące pokój wazony,
pełne świeżo ściętych kwiatów. Zapach wiosny mieszał się z wonią cynamonu i czosnku, dopływających z
kuchni, kołysząc jego zmysły i obiecując królewską kolację. „Mnóstwo biegania -pomyślał. - Ale, być
może, ona zawsze tak przyjmuje gości". Oparł się znów o poduszki, patrząc na jej niespokojne ruchy.
Czując się coraz bardziej nieswojo pod jego spojrzeniem, Mallory wstała i podeszła do barku, nie dlatego
nawet, że marzyła o drinku, ale dlatego, że dawało to okazję do pokręcenia się po pokoju. Bez pytania
wlała Jake'owi i sobie po niewielkiej porcyjce scotcha.
Mrucząc „dziękuję", wziął szklankę z jej rąk i przelotnie dotknął jej palców. To było tak niewiele, ale
jakoś skupił uwagę na tym „drobiazgu". Wiedział, że kiedyś zdarzy się znowu...
- Śliczne kwiaty - zachwycił się, kierując rozmowę na bezpieczne tory i próbując mimo wszystko nie
przyciągać jej do siebie.
- Carlson usiłuje w ten sposób przeprosić za te wczorajsze docinki.
- Naprawdę myślisz, że jest mu przykro?
- Na pewno nie - uśmiechnęła się. - Ale kiedy powiedziałam mu przy okazji, że dom wygląda obskurnie
bez kwiatów, zareagował w ten sposób.
Tamtego dnia miała szczególnie dobry nastrój na spiskowanie, więc postarała się, żeby Carlson
zapamiętał, że najładniejszy bez jest w pewnej kwiaciarni niedaleko galerii. Kwiaciarnia należała do
Peggy Markham, a Mallory od tygodni próbowała ich sobie przedstawić. Carlson nic nie powiedział, kiedy
wrócił z kwiaciarni, a Mallory była zbyt sprytna, żeby próbować coś z niego wydusić. Przy całym swoim
napięciu Carlson dostałby szału, gdyby wiedział, że bawi się w swatkę.
- I udało mu się? - spytał Jake.
- Co takiego?
- Przeprosić cię. Wybaczyłaś mu to dokuczanie? - Mallory uśmiechnęła się, nie chcąc ujawniać swoich
planów. - Powiedzmy, ze się jeszcze trochę napoci, zanim się ugnę.
- Wygląda na to, że to nie najlepszy pomysł, zaleźć ci za skórę - mruknął Jake, mając nadzieję, że nie
jest aż tak niemiłosierna, jak mogłoby się wydawać.
- To nie jest takie proste - zaśmiała się. - Ale lubię wyrównywać rachunki, szczególnie z, nie
doceniającymi prawdziwego piękna, krytykami sztuki.
- Przeszkadza ci to? - spytał. - To jest, czy przeszkadza ci, gdy ludzie nabijają się z twoich prac?
- Czemu pytasz?
- Bo nie wiem, czy tylko żartujesz, czy jednak cię to drażni. I myślę, że gdybym to wiedział, to mógłbym
domyśleć się wielu innych rzeczy.
Jake'owi zdawało się, że zna odpowiedź. Instynkt podpowiadał mu, że to jednak żart, że Mallory
naprawdę nie umie malować i że nie przejmuje się tym. Ale wolałby wiedzieć, czy się nie mylił, czy
Mallory rzeczywiście nie było przykro, gdy nabijali się z niej przyjaciele.
- Nie jestem aż tak skomplikowana - odpowiedziała spokojnie. - Nie umiem malować, wiem o tym i nie
przeszkadza mi to. Moja artystyczna dusza nie ucierpi od przygadywania, a poza tym potrafię się
odgryźć. Przyjaciele powinni sobie wystarczająco ufać, żeby takie rzeczy przechodziły bez bólu.
- Więc nie złamię ci serca, jeśli pośmieję się kiedyś z twoich obrazów?
- Nie, w ten sposób nie złamiesz mi serca. „W ten - nie - powtórzyła w myśli. - Ale w inny...?"
Jake skinął głową niemal niedostrzegalnie, zwracając uwagę na ledwie widoczny wyraz niepokoju na jej
twarzy, który znikł chwilę później i Jake nie był pewien, czy naprawdę coś zobaczył.
- Pozostaje mi więc nadzieja, że będziemy przyjaciółmi.
- Żebyś się mógł ponabijać z moich obrazów? - spytała z udanym oburzeniem.
- Dokładnie - kącik jego ust ledwie wzniósł się w uśmiechu, gdy pomyślał o bezdrożach poznawania
Mallory bliżej.
- Pamiętaj tylko o jednym - powiedziała z najpoważniejszą w świecie miną.
- Co takiego?
- Zawsze wyrównuję rachunki.
Uśmiechnął się szeroko, zupełnie nie przejęty jej groźbą.
- Nie mów potem, że cię nie ostrzegałam - wytrzymała przez chwilę jego spojrzenie, żeby wiedział, że
mówi serio, potem opuściła powieki, próbując nie pozwolić, by czytał w jej myślach.
Jake patrzył na jej nieprzeniknioną twarz i pomyślał, że od dawna nie zaintrygowała go tak żadna
kobieta i że chyba nigdy nie spotkał nikogo tak fascynującego, jak Mallory. Tak miło się na nią patrzyło:
niebyła piękna, ale bardzo, bardzo interesująca. Nawet poprzedniego wieczoru, w jego restauracji, kiedy
miała na sobie ten swój sweter i zabłocone dżinsy, trzymała klasę.
Dziś była ubrana z pewną niedbałą elegancją. Miała na sobie jakiś inny sweter, puszysty i miękki ciuszek
z cekinami. Był jasnoróżowy, a lekka, satynowa spódnica, którą włożyła do niego, była tylko o ton
ciemniejsza. Zestawienie materiału i miękkiej wełenki aż się prosiło o dotknięcie, zamiast tego jednak,
Jake zacisnął palce na jednej z poduszek.
Nie wolno mu było tego zrobić, choćby dlatego, że nie skończyłoby się na dotykaniu materiału. To byłby
tylko początek; Jake spróbowałby w końcu pogładzić jedwabistą miękką skórę, którą materiał okrywał.
A jej włosy... Opadały na plecy w niezliczonych falach, odgarnięte znad czoła i przytrzymane spinkami.
Wydawały się dziś ciemniejsze, inne, i Jake pomyślał, że to zmierzch odebrał im blask. Później -
rozmarzył się - ogień rozjaśni jej włosy i ożywi je na nowo.
Zafascynowały go też jej oczy. Ich piękna, mahoniowa głębia połyskiwała jakimś światełkiem, jakimś
sekretem. Coś chowała w zanadrzu, to pewne, i Jake'owi udzielił się jej nastrój. - Wysączył ostatnie
krople ze swojej szklanki i, przegrawszy sromotnie ciężką walkę ze sobą, postanowił jednak przytulić
Mallory, gdy usłyszał stłumione dźwięki za zasłoną, poprzedzone dyskretnym kaszlem.
- Podałem obiad - odezwał się Vincent naburmuszony, w swojej kucharskiej czapce i fartuchu w różowe
paski, który, Jake był tego pewien, wyglądałby znacznie lepiej na Mallory. Za uchyloną zasłoną widać
było elegancko nakryty stół.
- Ślicznie ci w fartuszku, Vincent - przygryzła Mallory. Puściła mimo uszu jego zirytowane parsknięcie i
bawiła się dobrze widokiem zaskoczonej twarzy Jake'a.
- Myślałem, że jest stolarzem - mruknął kątem ust. Wstał po chwili i podał rękę Mallory.
- To się okaże za moment - odpowiedziała szeptem i poprowadziła go do jadalni. Nie pomyślała nawet,
żeby uwolnić dłoń z jego uścisku. To w końcu tylko na moment, nie było się czym przejmować. Więc
czemu serce biło jej tak szybko?
Vincent ulotnił się, zanim przeszli do jadalni, i, pozostawszy tylko we dwójkę mogli podziwiać pięknie
zastawiony stół, pod nisko wiszącym żyrandolem. Jego kryształowe pryzmaty rzucały błyski, które
odbijały się w porcelanie i kieliszkach, zaś płomienie dwóch świec, stojących na stole, odbijały, się
tysiąckrotnie w kryształkach lampy. Te świetlne refleksy chwiały się niedostrzegalnie w rytm kołysania
łodzi, wzmagając jeszcze efekt tajemniczości.
Sala wyglądała tak romantycznie, jak tylko Mallory mogła sobie wymarzyć i bała się trochę, że Jake
pomyśli, że ona go kokietuje. Uspokoiła się zaraz w myślach, że tak nie jest, zresztą wystrój sali był
zasługą Vincenta, nie jej.
- Zauważyłaś, że Vincent z nami nie je? - spytał Jake, wskazując na dwa nakrycia na stole. - Nie martwi
cię to?
Odsunął jej krzesło i usiadła, napawając się przez moment korzennym zapachem jego wody kolońskiej.
Dobra kolacja nie była wszystkim, co marzyło się jej dziś wieczorem. Mallory westchnęła, próbując
okiełznać swoją rozbrykaną wyobraźnię. Jakieś pożądliwe myśli były tu zdecydowanie nie na miejscu,
zwłaszcza, że przecież ledwie znała faceta.
To jednak nie zmieniało faktu, że bardzo go pragnęła. Kiedy podniosła głowę, wbite w nią oczy Jake'a
były tylko o kilka centymetrów od jej twarzy.
Jake czytał w jej myślach - miał w każdym razie nadzieję, że czyta i uśmiechnął się lekko na widok jej
rumieńca. Potem - uwalniając ich oboje od tego zakonspirowanego erotyzmu, zajął swoje miejsce przy
końcu stołu. Rozłożył adamaszkową serwetkę i położył ją na kolanach.
- Wczoraj wieczorem Vincent przysięgał, że nie wie nic o gotowaniu - powiedział.
- Kłamał - odparła, uśmiechając się do Vincenta, gdy ten stawiał przed nią talerz z przystawką. - Prawda,
Vincent?
- Bzdura - odrzekł Vincent szorstko. Obsłużył Jake'a, potem sięgnął do wiaderka z lodem po butelkę wina.
Nalał im obojgu i wyszedł z pokoju.
- Co to jest, wytłumaczysz mi? - spytał Jake.
- Jakaś cykoria w sosie rakowym - powiedziała wesoło, podnosząc widelec. - Chciał nam podać to samo,
co wczoraj, ale nie mieliśmy wtedy przystawek, więc coś wymyślił na poczekaniu.
- Pytałem...
- Wiem, o co pytałeś - przerwała, chcąc go uprzedzić. -Ale nie mówmy o tym jeszcze teraz. Zacznij jeść,
zanim ci wystygnie.
- Czy to ma mnie zmiękczyć? - spytał, próbując sałatki. Była lekka, chrupiąca i przepyszna, i z
powodzeniem odwróciła uwagę Jake'a od jego pytania.
- Najwyraźniej - odrzekła Mallory, zadowolona, że nie próbuje jej przyciskać do muru i z entuzjazmem
zabrała się do swojej porcji. Podniosła do ust następny kęs i, żując go z zastanowieniem, rozważała swój
plan. Pokazanie Jake'o-wi, że Vincent umie gotować - to moment. Reszta, to jest nakłonienie go, by
przyjął Vincenta na szefa kuchni, będzie zależała od inteligencji Jake'a - tylko dureń przepuściłby taką
okazję. Jake nie wyglądał na durnia.
„Przy okazji - pomyślała - warto by się dowiedzieć, jak Jake się wplątał w całą tę hecę z restauracją".
Obawiając się pytać wprost, postanowiła obejść sprawę.
- Co robiłeś, zanim kupiłeś restaurację? - spytała.
- To i owo - odparł, kończąc sałatkę i popijając łyk wina. - Co ty robiłaś, zanim zajęłaś się galerią?
- To i owo - powtórzyła, uśmiechając się do niego poprzez światło świec. - Pracowałeś kiedyś w tej
okolicy?
- Pytasz o Marin County?
- Tak. Ale bardzo chciałabym wiedzieć, dlaczego jesteś właścicielem knajpy i wcale nie znasz się na jej
prowadzeniu.
- To nie była do końca kwestia mojego wyboru - odrzekł, odchylając się do tyłu, by Vincent mógł
wymienić talerze przed następnym daniem. - Pewien facet był mi winien trochę pieniędzy i zaoferował
mi tę restaurację zamiast gotówki.
- I przyjąłeś?
- Zamiast tego, mogłem mieć niewielkie udziały w jego sieci gabinetów odnowy biologicznej, w
południowej Kalifornii.
1 - Jakiś problem, Carlson? - spytała Mallory, nie odrywając oczu od swego odbicia w lustrze, i ciesząc się w skrytości ducha z tego, że lustro jest małe i widać w nim tylko głowę i ramiona. Twarz, która z niego wyglądała, była równie czujna, jak jej własna i Mallory musiała przyznać, że, z jakichś powodów, całość wyglądała cokolwiek niedbale. Gęste, złotobrązowe włosy spadały bezładnie na jej ramiona. Jeśli ktoś je rano układał, to skrzętnie ukrywały ten fakt. Gdy usiłowała je poprawić, zauważyła brudną smugę na policzku. Wytarła ją chusteczką, próbując przypisać ten niedbały, niestety, wygląd, piekielnemu pośpiechowi Carlsona. Poprawiła jeszcze szminką kontur swych pełnych ust i odwróciła się od lustra. - Carlson? - odezwała się znowu, resztkami sił próbując zachować cierpliwość, wyczerpującą się wobec smakowitych zapachów dolatujących z kuchni. Za bardzo burczało jej w brzuchu, żeby mogła dłużej tak stać i wykłócać się z kierownikiem sali, gdzie mają usiąść. Przeszła przez hol i wepchnęła się między Vincenta i Carlsona, tworząc wraz z innymi trójkę bardzo głodnych i zdesperowanych klientów przeciwko jednemu, lekko speszonemu szefowi sali. - Wygląda na to, że nie mają dla nas stolika - powiedział łagodnie Carlson. Na jego twarzy pojawił się nieznaczny wyraz rozbawienia, kiedy, ponad ramieniem kelnera, zobaczył niemal zupełnie pustą salę. - Nie ma stolika? - Mallory popatrzyła na coraz bardziej speszonego faceta zwężonymi oczyma, porównując siłę jego odmowy ze swoim rosnącym apetytem. Nie miał szans. Wyczuwając, że na niej spoczywa załatwienie tej sprawy, Mallory zrobiła krok naprzód, nie mówiąc nic, dopóki nie znalazła się oko w oko z przeciwnikiem. - Sądząc po pozorach, macie tu kilka wolnych stolików - powiedziała cicho, starając się panować nad sobą. - Może nawet większość. Gdybym nie była tak głodna, ten fakt kazałby mi zastanowić się, czy w ogóle warto tu jeść. Puste stoliki znaczą zwykle, że jedzenie jest mocno przeciętne... albo jeszcze gorzej. - Mówiłaś, że mają tu dobrą kuchnię - mruknął Vincent z boku. Mallory wzruszyła ramionami. W końcu to nie było teraz ważne. Uniosła brwi wobec niezmiennego milczenia kierownika sali i tupnęła nogą w pokrytą dywanem podłogę. Szef lokalu przełknął głośno ślinę i wyprostował ramiona, ponawiając beznadziejną próbę odzyskania kontroli nad sytuacją. - Mamy pewne wymagania co do... hmm... stroju - powiedział. - Wydaje się panu, że mój kolega nie dorasta do tych wymagań? - spytała Mallory spokojnie i cicho, wskazując ruchem głowy starszego z dwóch mężczyzn, stojących na polu bitwy. Sądziła, że chodzi o Vincenta, wyglądającego faktycznie trochę niechlujnie w wytartej, flanelowej koszuli, zestawionej z fartuchem w stylu farmerskim i w myśli kopnęła się w kostkę, zła, że stawia go w niezręcznej sytuacji. Nie chciał pójść na tę całą kolację, twierdząc, że jest zbyt brudny, żeby iść do knajpy, ale Mallory wyciągnęła go, nie zważając na protesty. Teraz zaczęła powoli kipieć ze złości, z jednej strony żałując, że nie wybrali innego miejsca na oblewanie jej nowej galerii, prawie przygotowanej do otwarcia, z drugiej - decydując się walczyć do końca. Gdyby to był jakiś elegancki klub w San Francisco, rozumiałaby narzucanie wymagań co do stroju. Ale to nie było San Francisco. To było Mili Valley, małe miasto na północ od S.F., w powiecie Marin. Wobec faktu, że ludzie z okolicy tworzyli mocno zwartą grupę, w restauracjach obsługiwano wszystkich i wszystko, co się nawinęło. Ta „Mili Grill" była notowana w górnych rejestrach, jeśli chodziło o ceny i
atmosferę. Nakryte białymi obrusami stoliki były rozrzucone po sali. Wysoki sufit podparty słupami z grubo ciosanego drewna, wytworzonymi w jednym z okolicznych tartaków na początku wieku, był równie stary, jak stylowy bar wykonany z polerowanego mahoniu. Teraz sprzedawano przy nim częściej wodę i wino niż mocne alkohole. „Mili Grill" stał się modną knajpką długo przed wprowadzeniem się Mallory do Bay. Teraz oczywiście trochę zbrzydł, ale i tak wyglądał mniej więcej, jak kiedyś. „Zresztą - nie o to chodzi" - pomyślała, koncentrując się na poprzednio rozstrzyganym problemie. Przypomniała sobie moment, gdy była tu ostatni raz, wczesną wiosną, kiedy to klientela składała się przeważnie ze zmęczonych zakupami i sobotnim joggingiem ludzi, mających na sobie sportowe bluzy, szorty i koszulki i siedzących w tym wszystkim tuż przy oknach. Mimo to musiała przyznać, że ich trio wyglądało cokolwiek dziwacznie. Krzyżując ręce na piersi, Vincent posłał jej swoje najlepsze spojrzenie pt. „A nie mówiłem?". Zauważyła, że choć nie wyczesał dokładnie trocin z czupryny, nie było ich widać zbyt wyraźnie - dzięki kolorowi jego włosów. Jednodniowy zarost nadawał szarawy odcień zwykle rumianej cerze i sprawiał, że Vincent wyglądał na głodnego - nawet na bardzo głodnego. „Łaska boska - pomyślała - że ta cała potyczka bardziej go bawi, niż krępuje". Carlson, rzecz jasna, wyglądał jak zawsze - niedbale i elegancko w swoich wełnianych spodniach i kaszmirowym swetrze. Ubranie nie ukrywało siły jego potężnego ciała, choć nadawało mu pozory ucywilizowania, które to wrażenie pryskało natychmiast, jeśli wymagała tego sytuacja. Wąsy, które kiedyś wyhodował, były schludnie przycięte, Carlson zadbał poza tym o to, by dokładnie zmyć z włosów farbę. Nigdy nigdzie nie wychodził nieprzygotowany. Teraz zaś, stojąc tuż za nią z rękami w kieszeniach, przybrał pozę obserwatora lekko zainteresowanego sprawą. Jeśli chodziło o nią samą, to, z ręką na sercu, Mallory mogła powiedzieć jedynie to, że nie ma rozmazanej szminki. Reszta nie zniosłaby pewnie bliższej obserwacji, choć Mallory była przekonana, że jej sweter i dżinsy są odpowiednim strojem na większość okazji. Zwróciła się znów do kelnera. - Nie rozumiem, naprawdę, czemu strój mego przyjaciela jest nieodpowiedni. - Spiesznie dochodzimy do wniosków, prawda? - powiedział nagle ktoś za jej plecami. Mallory przysięgała później, że czuła, jak ziemia zadrżała na dźwięk tego ciepłego męskiego głosu i jak dreszcz przebiegł po jej plecach, gdy przybysz, przeciągając lekko słowa, wtrącił swoją uwagę. Powstrzymała westchnienie, kuląc się mimowolnie. Odwróciła się bardzo powoli obawiając się, że to, co zobaczy, zniszczy ów magiczny erotyzm, który się w niej obudził. Ale rozczarowała się jeszcze przyjemniej. Stał kilka kroków od niej i opierał się niedbale o framugę drzwi, poddając się jej spojrzeniu. Mallory zauważyła jego drogi garnitur o europejskim kroju i pomyślała, że on pewnie nie wie, jak szerokie i silne wydają się jego ramiona w tej marynarce. Instynktownie wiedziała, że tego wrażenia nie zawdzięcza tylko krawcowi. Miał ciemną skórę, częściowo dzięki słońcu, częściowo dzięki swemu pochodzeniu, czego Mallory domyśliła się, patrząc na gęste, czarne włosy. Był wysoki, trochę wyższy niż Carlson, który mierzył sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Był za to chyba w wieku Carlsona, musiał mieć około trzydziestu ośmiu lat. Oczy jego były szare, w kolorze dymu, który zdawał się przyciągać ją do siebie, by sprawdziła to dokładniej. Poczuła, jak niemal wbrew woli, posuwa się do przodu i poddałaby się pokusie, gdyby nie zauważyła nagle lekko złośliwych iskierek w jego spojrzeniu.
- Słucham? - powiedziała. Jej głos był trochę niepewny, ale i tak to było najlepsze, co zdołała z siebie wykrztusić. - Powiedziałem, że pani zbyt się spieszy z wyciąganiem wniosków. Pani przyjaciele są w porządku, obaj. Oderwawszy muskularne ramiona od framugi drzwi, przeszedł wielkimi krokami przez hol i stanął obok zdenerwowanego szefa restauracji. - A pan kim jest? - zapytała bezczelnie, czując, że się czerwieni, gdy spojrzenie jego zwężonych oczu skoncentrowało się na niej. Spokojnie wytrzymała ten badający wzrok, bo dało jej to szansę dokładnej obserwacji. Upłynęła nie kończąca się chwila, choć było to pewnie kilka sekund, zanim odpowiedział na jej pytanie. - Nazywam się Jake Gallegher. Jestem właścicielem tej restauracji. - Jake Gallegher - powtórzyła, a każdy jej nerw drżał, gdy znowu usłyszała jego ciepły, niski głos. Zastanowiło ją też jego irlandzkie nazwisko przy śródziemnomorskim wyglądzie. Jake mówił dalej, jak gdyby mu nie przerwano. - Perkins chce powiedzieć, że to pani wygląda... hmm... nieodpowiednio. Jego spojrzenie ogarnęło ją od stóp do głów, zatrzymując się na jej spodniach poniżej kolan. - Co takiego? - fuknęła Mallory. „Bezczelny" - pomyślała, nie wierząc, że to wszystko dzieje się naprawdę. Nigdy dotąd nie odmówiono jej obsługi, a już na pewno nie dlatego, że ma na sobie dżinsy! - Proszę spojrzeć na siebie - zaproponował, uśmiechając się lekko. - Czy pani wpuściłaby do jadalni kogoś w zabłoconym ubraniu? - Coś w tym jest, Mallory - powiedział Carlson - Wyglądasz dziś może trochę niechlujnie. Mallory była zbyt pochłonięta oglądaniem swoich nóg, by odpowiedzieć na jego drwinę. „Nic nie szkodzi" - pomyślała, blednąc na widok czarnego błocka, przylepionego do jej spodni. Wyrówna rachunek z Carlsonem przy okazji. - Wpadłam w dziurę po drodze - powiedziała wściekła, że nie zauważyła wcześniej tego błota. Złościło ją też i krępowało, że źle zrozumiała wahanie kelnera. Wzdychając na myśl o swojej głupocie, przyjrzała się sytuacji i sobie. Dżinsy były co prawda beznadziejnie brudne, ale jej długi do kolan, cytrynowożółty sweter z paskiem był nietknięty. - Nie zdawałam sobie sprawy, że jestem wytarzana w błocie-rzekła. - Tak by się nie stało, gdybyś pozwoliła mi zaparkować samochód - odezwał się Carlson wyraźnie ubawiony. - Po moim trupie - mruknęła wystarczająco głośno, by wszyscy usłyszeli. - Wiesz, jak mnie złości, gdy ktoś prowadzi mój samochód. - Mimo to, należało pozwolić sobie pomóc - ciągnął Carlson, a rytm tej sprzeczki wydawał mu się dziwnie znajomy. - Wiesz, że w nocy bez okularów jesteś ślepa jak nietoperz. - Doskonale widzę - odparowała zimno, a jej oczy rzucały wrogie błyski. - Jasne - zgodził się Carlson - Tylko nie wtedy, kiedy prowadzisz, i nie w nocy. Robisz się niebezpieczna dla otoczenia, jak tylko zajdzie słońce, i wiesz o tym. Mallory uśmiechnęła się i przypomniała mu, że od tego właśnie są okulary.
- Gdybyś tak nie jęczał, że zamkną restaurację, zanim zaparkuję, to wszyscy moglibyśmy się skąpać w błotku - dodała. Odwróciła się ku Jake'owi Gallegherowi z wyrazem oburzenia na twarzy. - A skoro już jesteśmy przy tym - rzekła - powinien się pan wstydzić swojego parkingu! Ma zabójcze dziury. - Przepraszam najmocniej - mruknął tamten rozbawiony jej kontratakiem. - Jeśli się pani tylko nic nie stało... - Nie! - powiedziała, prosząc Boga, żeby przestał na nią patrzeć tak, jakby chciał sprawdzić, czy ma wszystkie kości całe. Wystarczyło, że jeszcze drżała po ataku tego, niewiarygodnie zmysłowego, głosu. Nie chciała, żeby jego oczy dokończyły dzieła. - Naprawienie parkingu jest na mojej liście „spraw pilnych do załatwienia". Z drugiej strony - dodał - wydaje mi się, że chodzenie samotnie po nocy, to raczej głupi pomysł. - Bo jestem kobietą, tak? - spytała cicho. Nie przeszkadzało jej, że nie zwycięża w tej potyczce, bo dawało jej to możliwość spędzenia jeszcze jednej chwili z nowym znajomym. - Jeśli to pana interesuje, Mili Valley uważana jest za spokojną miejscowość, a ja nie pozwolę, żeby mi ktokolwiek wmawiał, że przejście dziesięciu metrów z parkingu do restauracji, to śmiertelne niebezpieczeństwo. „Poza tym - pomyślała - Carlson dopilnował, żeby potrafiła sobie radzić z większością potencjalnych napastników". Nie powiedziała jednak tego na głos, wiedząc, że w ten sposób zakończyłaby dyskusję. - Gdyby to ze mną się pani umówiła, nie miałaby pani wyboru - rzekł Jake, mierząc Carlsona i Vincenta spojrzeniem pełnym dezaprobaty. Vincent mruknął, że randki, to tylko kłopot, a Carlson na to zachichotał cicho. Żaden z nich nie podjął jednak wyzwania, więc Jake spojrzał znów na Mallory. - Ale nie umówiłam się z panem - powiedziała spokojnie, zastanawiając się jednocześnie, jak by to było, gdyby towarzyszył jej ten intrygujący nieznajomy. - Jestem tu z tymi panami i chcemy coś zjeść. - Wciąż mamy nie rozwiązany problem błota - przypomniał Jake, mierząc krytycznym wzrokiem jej spodnie. - Wygląda na to, że będę musiała się przebrać, jeśli nie mogę jeść w tym spodniach - mruknęła. Przygryzła dolną wargę zastanawiając się, co robić. Diabelski błysk w jej oczach powinien był ostrzec Jake'a, że naciska niewłaściwy guzik. Carlson to wiedział, Vincent coś podejrzewał. Ale Jake się nie zorientował. Nie był pewien również wtedy, kiedy zebrała ręką fałdy swetra. Gdy jednak jej palce dotknęły górnego guzika dżinsów, zrozumiał. Jake poczuł, że oddech więźnie mu w gardle, gdy patrzył, jak manipuluje miedzianym guzikiem. Przeniósł wzrok na jej twarz, potem spojrzał znów na spodnie, które właśnie odpinała. Niedowierzanie kłóciło się z tym, co wyraźnie widział na własne oczy, gdy Mallory, jakby litując się nad wstrzymanym oddechem Jake'a, opuściła sweter. Jake drgnął, gdy usłyszał cichy dźwięk odsuwanego suwaka. Przemierzył dzielącą ich odległość, stojąc bardzo blisko. Byli oddzieleni tylko oddechem. Spokojny i opanowany podsunął jej inne rozwiązanie. - Tam dalej, w holu, jest toaleta - powiedział. Mallory uśmiechnęła się, częściowo dlatego, że nie prowokował jej, by spełniła swoją groźbę, głównie zaś dlatego, że, stojąc blisko, widziała, jak nierówno bije jego puls. Dogryzła mu, nie myśląc, co z tego będzie.
- Nie chce pan popatrzeć? - spytała cicho, chcąc, by pojedynek pozostał tylko między nimi. - Tego nie powiedziałem - odparł, dotykając ją niemal oddechem i patrząc w oczy. - Chcę, żeby nikt inny nie patrzył. I jestem pewien, że pani chłopak nie jest zachwycony tym, że ja się przyglądam. - To nie jest mój chłopak - odrzekła, rozwiewając wątpliwości co do Carlsona. - Mąż? - Ta myśl zabolała Jake'a, wyzwalając w nim chęć ataku. Chłopaka dałoby się wyeliminować. Ale męża? Małżeństwo... nic nie można by zrobić. Zauważył jednak, że potrząsa głową. „Nie była zamężna, w każdym razie, nie z żadnym z tych dwóch facetów". To już był krok w dobrą stronę. - Nie jestem zamężna - mruknęła i uśmiechnęła się, widząc błysk ulgi na twarzy Jake'a. Nie potrafił go ukryć. „On też nie jest żonaty" - domyśliła się, opierając swój sąd na jego reakcji i swojej intuicji. - To się trzyma kupy - wymamrotał. Zacisnął pięści, by się powstrzymać od potrząśnięcia nią... wiedział, że jeśli to zrobi, to przyciągnie ją do siebie, żeby poczuć na ciele jej dotyk. - Więc nic dziwnego, że pani tego rodzaju numery uchodzą na sucho! - powiedział. - Jakie numery? - spytała niewinnie, wiedząc, że to dobry moment, by się wycofać. - Ten sweter jest bardzo przyzwoity, znacznie dłuższy, niż moje niektóre spódnice. W końcu, zdjęcie dżinsów, to nic gorszego, niż rozebranie się z płaszcza. - To wyglądało dokładnie, jak rozbieranie. - To pana wrażenie - przerwała mu, stając na palcach, by zerknąć na Carlsona ponad ramieniem Jake'a. Doświadczenie nauczyło ją rozpoznawać na jego twarzy wyraz ostrzeżenia, które pokrywał rozbawieniem. Wiedziała, że musi przestać. Kołysząc się na piętach, postanowiła grać bezpiecznie. - Skończę w toalecie, jeśli wam to przeszkadza - powiedziała. Zanim jednak zrobiła krok, Jake chwycił jej rękę i zatrzymał ją na miejscu. Pochylił nisko głowę i jego usta znalazły się tuż przy jej uchu. - Następnym razem - mruknął - jeśli zaplanuje pani strip-tease, proszę dać mi znać. Znajdziemy jakieś bardziej intymne miejsce, gdzie będziemy się oboje dobrze bawić. - Usłyszał, jak wzdycha cicho i puścił jej rękę. Jego dłoń delikatnie pulsowała zapamiętanym nagle ciepłem jej skóry. Mallory potrzebowała zaledwie kilku sekund, by zedrzeć z siebie brudne dżinsy, ale nawet przy tym rekordowym tempie, nie znalazła już w holu nikogo, prócz Jake'a Galleghera. Nie myśląc zbyt długo, podeszła do niego i wyciągnęła doń rękę ze zmaltretowanymi dżinsami. Musiała podnieść wzrok, by na niego popatrzeć. Przy swoich stu siedemdziesięciu centymetrach była przecież znacznie niższa od niego. - Są chyba za bardzo zabłocone i mokre, żeby je spalić -powiedział, możliwie najostrożniej ujmując zawiniątko końcami palców. - To niech je pan może włoży do zmywarki - odgryzła się. Jej nerwy uspokoiły się nieco, Jake nie przyglądał się jej już tak... tak intensywnie. - Chyba do jakiejś przemysłowej - odrzekł Jake, twardo próbując nie patrzeć na jej długie, zgrabne nogi. - Wątpię, żeby się kiedykolwiek doprały - powiedziała z żalem. - Szkoda. To były moje ulubione. Zmieniając uchwyt, by złapać wymykającą się nogawkę, Jake zauważył smugę farby na materiale. - Malowała pani w swoich ulubionych portkach?
- W dżinsach - poprawiła go. - To mężczyźni noszą portki. - Co za różnica, też mają dwie nogawki. - Czyli wojna płci sprowadzona do nieistotnego niuansu - powiedziała, a jej oczy zamigotały. - Założę się, iż pan uważa, że jedyna różnica między białym, a czerwonym winem, to cena. - A jest jeszcze jakaś? - roześmiał się na widok jej twarzy, zdumionej i pełnej niedowierzania i, zanim zdołała coś powiedzieć, skinął głową w stronę jadalni. - Carlson i Vincent już tam siedzą - powiedział. - Może pani do nich dołączy. Ja spróbuję... hmm... coś z tym zrobić - wskazał na spodnie. - To znaczy: z tymi dżinsami. - Vincent i Carlson? - spytała zdziwiona, że nazywa ich po imieniu. - Wyszłam na moment i już ma pan kumpli. - Męska przyjaźń - powiedział, uśmiechając się szeroko. -Proszę pójść i coś zjeść, zanim kucharz wygasi piec, Mallory. Była już w połowie drogi do jadalni, zanim do niej dotarło. „Mallory..." »Powiedział jej imię.« Uśmiechnęła się z nieukrywaną radością i prędko pobiegła do stołu. Była zbyt głodna, żeby spróbować przypomnieć sobie, kiedy mógł je pierwszy raz usłyszeć. „To bez znaczenia - pomyślała - jeśli go tylko nie zapomni". - To żarcie śmierdzi - Vincent zdegustowany opuścił widelec na talerz i sięgnął po butelkę domowego wina, które zamówił Carlson. Nalał go trochę do swego kieliszka i podał dalej. Mallory pochyliła się ku talerzowi i pociągnęła nosem, najpierw delikatnie, potem z większym entuzjazmem. Nic nie raziło jej zmysłu powonienia, nie rozumiała, czemu Vincent się piekli. - Moje nie śmierdzi - powiedziała. - Może dostałeś niedobry kawałek mięsa. - Nie chodzi o to, że dosłownie śmierdzi - skrzywił się. - Chodzi o to, że jest źle przyrządzone. Nie mówiąc o tym, że podane bez wyczucia koloru i kompozycji - dodał, wskazując na raczej nieapetyczne kawałki mięsa, pływające w brązowoszarym sosie. - Jesteś przecież stolarzem, Vincent - powiedziała Mallory, automatycznie żując następny kęs. - Od kiedy tyle wiesz o jedzeniu? - Wiem na pewno więcej niż szef kuchni - odparł Vincent wymijająco. - Nic dziwnego, że Jake się migał, kiedy go zapraszałeś, żeby zjadł z nami, Carlson. On pewnie jada hamburgery w tej budce na ulicy. Założę się, że żółtodzioby tam gotują lepiej, niż ten ich kucharz. - Smakuje? Nawet Carlson, zwykle nieporuszony, podskoczył nerwowo na widok Jake'a. Patrząc na siebie z poczuciem winy, cała trójka pochyliła się nad talerzami, po cichu próbując znaleźć kozła ofiarnego, który się odezwie. Była nim znowu Mallory. - Vincent mówi, że jedzenie nie dorasta jakością i walorami smakowymi do tak niebanalnego otoczenia - powiedziała z fałszywą uprzejmością. - Ja sama myślę, że szefowi pańskiej kuchni brakuje inspiracji i jest nieco zmęczony. W końcu jest późno - dodała, mając nadzieję, że ta ostatnia wymówka złagodzi uderzenie. Tak by zresztą było, gdyby Jake nie spojrzał na Vincenta, szukając u niego potwierdzenia. Vincent jednak nie pozostawił mu wątpliwości co do swego zdania.
- Powiedziałem, że żarcie śmierdzi - rzekł. - Nie mówiłbym tego, gdyby tak nie było. Jake nie próbował nawet udawać zdumienia. Podobnie jak dziury na parkingu, jedzenie też miało ulec zmianom. Nie zabrał się jeszcze do tego, nie bardzo zresztą wiedział jak. Wylanie szefa kuchni byłoby jakimś wyjściem. Zamknięcie knajpy, do czasu znalezienia następnego, też wchodziło w grę, ale odkładał podjęcie decyzji, głównie dlatego, że od trzech dni, kiedy to przejął restaurację, był zbyt zajęty przeglądaniem ksiąg, by poświęcić uwagę kuchni. „Poza tym -pomyślał - jedzenie nie jest pewnie aż tak paskudne, jak twierdzili Mallory i Vincent. Tych kilka posiłków, które on sam tu zjadł, nie były może szaleńczo smaczne, ale dały się przełknąć". Mallory z zainteresowaniem obserwowała, jak Jake mierzył wzrokiem każde z nich po kolei. Potem zrobił rzecz niespodziewaną - odciągnął czwarte krzesło, to, między nią i Vincentem, i przyłączył się do nich, przysuwając sobie talerz Vincenta. Bezwiednie naśladując Mallory, pochylił głowę i ostrożnie pociągnął nosem. - Vincent mówi, żeby nie brać jego słów dosłownie - powiedziała. - Miał raczej na myśli kiepskie przyrządzenie, niż faktyczny smród. - Podejrzewam, że powinienem być wdzięczny za złagodzenie tej opinii - mruknął Jake, westchnął z rezygnacją i wbił widelec w kawałek mięsa. Patrzyli mu wszyscy na usta jak zahipnotyzowani. Kiedy w końcu przełknął swój kęs, czekali na werdykt Jake sięgnął po szklankę z wodą i pił przez chwilę, zanim ogłosił swój sąd. - Śmierdzi - zawyrokował. - Mówiłem - powiedział Vincent ze złośliwą satysfakcją, delikatnie dotykając ust serwetką. - Spróbuj sałatki -poradził. - To niewiarygodne, co można zrobić z paroma zwykłymi warzywami. Jake się nie fatygował. Jedna lekcja wystarczyła w zupełności. - Nie zdawałem sobie sprawy, że to aż tak źle wygląda -przyznał, odsuwając od siebie talerz i sięgając po kieliszek Mallory. Wzniósł lekko brwi, jakby prosząc o pozwolenie. Nie sądziła, by miał odstawić kieliszek, gdyby zaoponowała, więc uśmiechnęła się tylko i patrzyła, jak go obrócił, by dotknąć ustami dokładnie tego miejsca, gdzie widniał delikatny ślad jej szminki. Później uśmiechała się już z większym wysiłkiem, bo wyraz jego oczu mówił, że zrobił to celowo, dając jej odczuć, jak bardzo intymny był ten gest. - Wino przynajmniej jest w porządku - powiedział, stawiając kieliszek dokładnie w tym samym miejscu i skinął ręką na kelnera. Kiedy jednak trójka przy stoliku nie potwierdziła jego opinii, popatrzył na nich przerażony. - „Ujdzie" - to lepsze słowo - rzekł Carlson. - Po prostu da się wypić, jeżeli nie ma nic innego pod ręką. - Zupełnie nie rozumiem, czemu pan wcześniej na to nie reagował? - spytała Mallory, przyciągając ku sobie spojrzenia, gdy dzielnie wtykała do ust kolejny kawałek mięsa. Źle czy dobrze przyrządzone, dawało się jeść, a ona była głodna. - Przy prawdopodobieństwie, że w ciągu roku może wypaść pan z rynku, powinno się chyba zwracać większą uwagę na takie rzeczy, jak jedzenie czy wino. - Nie poczuj się dotknięty - dodał Carlson, rzucając Mallory ostrzegawcze spojrzenie. - Po prostu wygląda na to, że można by wymagać więcej od kucharza, nie mówiąc już o szefie restauracji.
- Nie mam tu szefa. - Jake przyczesał palcami włosy, próbując sobie przypomnieć o ile łatwiejsze było życie, zanim nagle stał się posiadaczem rozlatującej się knajpy. - Odszedł, razem z poprzednim właścicielem - dodai. - W tym problem - skomentowała Mallory. - I to już wszystko wyjaśnia. Cieszyła się jednak, że Jake nie jest może tak niekompetentny, jak się wydawało na pierwszy rzut oka. - Zwykle nie biegamy po bożym świecie, krytykując restauracje na prawo i lewo - ciągnęła. - Ale zdawało nam się, że tu... Nie będzie pan miał za złe tych uwag, prawda? - zakończyła pytaniem, mając nadzieję, że sprowokuje Jake'a do mówienia. Coraz bardziej przyciągał ją dźwięk jego głosu. Jake przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, jakby domyślając się, czy te zakamuflowane przeprosiny są szczere. Tak naprawdę jednak, pochłonięty był studiowaniem klasycznych rysów jej twarzy. Szerokie, niemal egzotyczne, kości policzkowe nie miały w sobie delikatności, ale morelowy odcień jej skóry sprawiał, że ta silna twarz wydawała się jakaś krucha. Gęsta grzywa złotobrązowych włosów przydawała blasku jej oczom o kolorze bursztynu, gęstym ciemnym brwiom i pełnym, zmysłowym ustom. Ciężkie fale opadały aż na plecy, chwytając przyćmione światło sali i odbijając je w całej gamie kolorów. Przyszedł kelner i Jake musiał przerwać ową przyjemną obserwację. Po małej konsultacji z całą trójką, zamówił zwykłe omlety i butelkę wina, które - jak twierdził Carlson - dało się pić. Talerze z nie dojedzonym mięsem uprzątnięto, przedtem jednak Mallory zdołała chyłkiem porwać ostatni kąsek. - Myślałam, że jest pan zbyt zajęty, żeby jeść z nami -przycięła Jake'owi, starając się nie okazywać złośliwej przyjemności, jaką jej to sprawiło. Zrobiła minę grzecznej i zaciekawionej dziewczynki i popatrzyła na Jake'a. - Ależ to też praca - odparł, wznosząc brwi na widok wyrazu jej twarzy. Jej uśmiech gdzieś zniknął i Jake próbował go sprowokować. - Jedzenie przy jednym stole z krytykami jest kształcącym doświadczeniem. Nauczyłem się przy was więcej, niż przez cały czas prowadzenia restauracji. - To znaczy?... - spytał Carlson. - Przez trzy dni - odparł, z dezaprobatą kiwając głową nad tym „nieskończenie długim czasem". - Nie rozumiem tylko, czemu wtedy, kiedy ja tu jadłem, potrawy wydawały się zupełnie znośne. - Stary numer szefów kuchni - odparł Vincent - postarać się, żeby właściciel jadł przyzwoicie i nie narzekał. Potem obniża się standard dla klientów i oszczędza na wydatkach, lądując poniżej limitu. Zanim właściciel się połapie jest już z reguły za późno. To się sprawdza szczególnie dobrze, jeśli facet się cienko zna na prowadzeniu knajpy. Jake puścił mimo uszu ten subtelny przytyk i skinął lekko głową, dośpiewując sobie resztę. - Szef kuchni tymczasem zagarnia to, co zaoszczędzi na wydatkach i znika, kiedy interes zaczyna się sypać - powiedział, zdając sobie sprawę, że wpadł na trop. - To wiele wyjaśnia - dodał - między innymi, na przykład, dlaczego restauracja upadła zupełnie przez ostatnie sześć miesięcy. To właśnie wtedy, poprzedni szef przeniósł się do Nopa. To, co powiedział Vincent, wyjaśniało też pewne rozbieżności, które Jake znalazł w księgach, nie zdradził jednak tego głośno, uważając, że już i tak wyszedł na durnia. Zamiast tego, przyjrzał się badawczo Vincentowi. - Ciekaw jestem, skąd tyle o tym wiesz - rzekł. Vincent wzruszył ramionami.
- Nie wiem dużo, od lat jestem stolarzem. Kiedyś tylko, pomagałem przy budowaniu knajpy. Można się mnóstwo nauczyć przy takiej pracy, ludzie traktują cię jak mebel i gadają, choć lepiej byłoby dla nich, gdyby trzymali język za zębami. Jake'a nie zadowoliła ta odpowiedź, ale wyglądało na to, że nie powinien oczekiwać więcej, więc się wycofał. Przyniesiono tymczasem nową butelkę wina i zaproponował, by Carlsonowi przypadł zaszczyt spróbowania. - Nigdy nie znałem się na winach - przyznał. - Nie potrafię odróżnić jednego od drugiego. - Widać - mruknął Carlson, podnosząc kieliszek do ust. Skinął głową z aprobatą i kelner napełnił pozostałe kieliszki. - Nie jest pan dostatecznie zorientowany, jak na właściciela restauracji przystało - rzekła Mallory, kończąc zdanie wyzywającym uśmiechem. Chciała być trochę milsza dla Jake'a, ale coś sprawiało, że nie potrafiła. Tak czy inaczej, wyglądało na to, że się zagalopowała, gdy Jake przeniósł na nią wzrok. Jego szare oczy błyszczały jakimś dziwnym ogniem, który, bez śladu, przegnał z jej głowy wszystkie inne myśli. Złapała się na tym, że chciałaby poczuć jego ręce pieszczące nagą skórę jej nóg. Musiały być ciepłe i twarde, wiedziała to. Twarde, gorące... i pożądliwe. Bezwiednie ocierając nogi o siebie, próbowała odpędzić te marzenia, ale były zbyt sugestywne, zbyt zmysłowe. Powiodła językiem po nagle wyschniętych wargach, zobaczyła, jak Jake śledzi wzrokiem jej ruch i poczuła niemal fizyczny ciężar tego spojrzenia. Jake podjął grę i odwrócił się na krześle, niby przypadkiem zasłaniając twarz przed wzrokiem pozostałych mężczyzn. Patrzył na nią przez moment, który jednak wystarczył, by zrozumiała, że czyta w jej myślach... i że kiedyś je urzeczywistni. Spojrzeniem równie gorącym i pełnym pożądania, jak jej marzenie, kazał w to uwierzyć. Patrzył tylko przez chwilę, to jednak starczyło Mallory, by uchwycić jego ostrzeżenie. Miała się zachowywać jak należy i powściągnąć język, albo ponieść konsekwencje. Wiedziała oczywiście, co zrobi. Ale przez moment nie mogła darować sobie przyjemności wyobrażania sobie, że jednak... ponosi konsekwencje. - Zgadzam się z Mallory, choć nie jest uprzejma - powiedział Carlson, niedomyślnie przerywając ich zmysłową rozgrywkę. - Wydaje mi się, że takie sprawy byłyby oczywiste, gdybyś miał jakieś doświadczenie w prowadzeniu restauracji. - To moja pierwsza knajpa - przyznał Jake, odrywając wzrok od Mallory, by popatrzeć na dwóch mężczyzn. - Cala ta historia wynikła nagle i, ni stąd ni z owąd, mam coś, co niekoniecznie chcę zatrzymać. - Prowadzisz jakieś inne interesy? - spytał Carlson. - Parę - odrzekł, wzbudzając tylko ciekawość Mallory zwięzłością swojej odpowiedzi. Była przekonana, że kręcił się w kilku rzeczach naraz i chciała wiedzieć więcej. - Co pan zamierza zrobić z kucharzem, kiedy pan już wie, że kradnie? - odważyła się spytać. Przyglądał się jej z zaciekawieniem i uśmiechnął się lekko, zanim odpowiedział. - Najprawdopodobniej go wyleję. - Raczej nie najlepszy pomysł - powiedział Vincent. -Potrzeba czasu na znalezienie kogoś na jego miejsce, szczególnie, jeśli to ma być ktoś sensowny.
- Pozostawienie go tu nie przyniesie nic dobrego - zaoponował Jake. - Jeśli w ogóle zatrzymam tę knajpę, to chyba ją zamknę, do czasu opanowania tego wszystkiego. - Stracisz w tym czasie resztę personelu. Nie będą tu siedzieć i czekać, aż doprowadzisz kuchnię do porządku. - Sądzisz więc, że powinienem dać ogłoszenie, że szukam kucharza? - spytał Jake, próbując wyciągnąć od Vincenta, ile się jeszcze dowiedział o prowadzeniu knajpy przy okazji montowania półek. - Ryzykowne - odparł tamten. - Jeśli twój obecny kucharz zobaczy ogłoszenie, to na jedno wyjdzie. I tak źle, i tak niedobrze. - Wydawało mi się, że podsuniesz mi jakieś rozwiązanie. - Przykro mi - wzruszył ramionami Vincent, odchylając się na krześle, by kelner mógł go obsłużyć. - Jestem tylko stolarzem. - Jasne - Jake odpuścił sprawę na chwilę. Milczeli, gdy kelner podawał omlety. Mallory patrzyła, jak trzej mężczyźni zabrali się za swoje porcje i obawiając się, że kombinacja mięsa i jajek podniesie poziom cholesterolu w jej krwi, zjadła tylko kilka kęsów zajęta bardziej myślami niż posiłkiem. - Co znowu? - spytał Jake z irytacją, patrząc na nią. Dziury na parkingu, jedzenie pod psem i takież wino sprawiały, że zaczynał tracić zimną krew i reakcje jego stawały się nerwowe. - Najadłam się - powiedziała po prostu Mallory, dziwiąc się trochę zdenerwowaniu w jego głosie. - Udało mi się zjeść większą część mięsa, zanim je pan odesłał. Jake nie zdołał stłumić westchnienia ulgi. - To w porządku - rzekł, zastanawiając się, jak zdołała zjeść, jego zdaniem, niejadalny posiłek. Przeniósł wzrok na delikatne linie, rysujące się pod jej swetrem, na kremową skórę jej ramion i przestał myśleć o restauracji i jedzeniu. Gdyby byli sami, czy pozwoliłaby się tam dotknąć, w ten ciemniejszy dołeczek u nasady szyi? Czy dotknięcie jego palców zakłóciłoby regularne bicie jej serca? Czy może ustami wywołałby ten sam efekt? 2 Mallory czuła gorące spojrzenie Jake'a, ale nie zareagowała. Poddanie się pokusie zniszczyłoby ją. Wiedziała O tym, podobnie jak wiedziała, że przyjdzie moment, kiedy nie będzie miała wyboru. Nie znała drugiego mężczyzny takiego, jak Jake Gallegher, z żadnym też nie łączyły ją tak tajemne i potężne siły. Mimo tego, że ostrożność nigdy nie była jej wrodzoną cechą, jakiś wewnętrzny nakaz zabraniał jej posuwania się dalej, w każdym razie, w tej chwili. Może miałoby to sens, gdyby znała go lepiej.
„Nie znam nawet jej nazwiska" - rozmarzył się Jake. Lepiej niż większość ludzi wiedział, jak niewiele znaczy nazwisko, ale, znając je, mógłby się dowiedzieć pewnych podstawowych rzeczy. Znając nazwisko mógłby znaleźć jej adres. Znając adres mógłby znaleźć ją. - Późno już. Zarówno Mallory, jak i Jake'a, zaskoczyły słowa Carlsona. Oboje nie wiedzieli o czym była mowa podczas drugiej części obiadu. Żadne z nich nie włączyło się do dyskusji. Cały ciężar przejęli Carlson i Vincent i obaj włożyli dużo wysiłku w rozprawę nad tym, kto ma pomalować sufit w jednej z łazienek galerii Mallory i który z nich nadaje się lepiej do polerowania lustrzanych ścian przy schodach. - Jak późno? - spytała Mallory. Wydawało się jej, że są tu zaledwie od kilku minut. - Wystarczająco późno, żebyśmy nie byli w stanie jutro od wczesnego świtu zabrać się do roboty - odparł Carlson. - I przy tempie pracy Vincenta... - Czas nie ma znaczenia dla artysty - odciął się Vincent uśmiechnięty szeroko. - Ale ty nie jesteś artystą. Jesteś stolarzem. To ona jest artystką - pokazał Carlson palcem. - To czemu chowa te swoje dzieła w pomieszczeniu na brudną bieliznę? - spytał Vincent - Bo mam za dużo smaku, żeby je pokazywać publicznie - odpowiedziała Mallory. - Moje ego nie musi być ciągle głaskane. Carlson sarknął i wysączył swoje wino, unikając jej groźnego wzroku. Vincent jednak nie był zorientowany w sprawie. - Jest dostatecznie wielką artystką, żeby dać sobie radę z sufitem. Jeśli tylko dostanie do ręki nie więcej, niż jeden kolor, nie zdoła tego spaskudzić. - Mogę domalować wam kółka, więc uważaj co mówisz - ostrzegła z fałszywą powagą. - Kółka pewnie rzeczywiście umiesz namalować - dociął jej Carlson z tajemniczym uśmiechem. - Utrzymasz chyba w ręku kształtnik. - Aż szkoda, że nie mamy kształtnika na sufit - odcięła się. - Widać nie jestem stworzona do wyższych osiągnięć. - Chyba wygrała tę rundę - zakończył Vincent. - Rzucam monetę, zobaczymy, kto płaci. Przegrany maluje też sufit. - Ja stawiam kolację - wtrącił Jake, zaintrygowany ich uwagami na temat artystycznych uzdolnień Mallory. Bez mrugnięcia znosiła ich przygadywanie, ale ze zbójeckiego błysku w jej oku dało się poznać, że kiedyś to sobie odbije. - Dziękujemy - mruknęła i posłała mu uśmiech pełen wdzięczności. - Miło mi będzie wpaść tu znowu, kiedy już się pan zagospodaruje. Vincent i Carlson podziękowali również, przy czym Vincent wymruczał jeszcze coś, co zabrzmiało jak „powodzenia" lub podobnie. Jake odsunął krzesło Mallory i, żegnając się z nimi, próbował zatrzymać ich jeszcze przez moment, by chód na chwilę zostać sam na sam z Mallory. Nie chciał zbyt wiele -kilka słów, obietnicę zobaczenia jej znowu... okazję, by odkryć smak jej ust.
Mallory postała chwilę obok krzesła, czekając aż Vincent i Carlson wyjdą z jadalni. Czuła, że Jake stoi za nią, oczekując jej spojrzenia. Odwróciła się powoli, podnosząc twarz, by spojrzeć mu w oczy. Nie mówił nic, ale zdradziły go oczy. Postanowiła zaryzykować. - Czy wysłać panu zaproszenie na otwarcie? - powiedziała cicho. - Na kiedy? - spytał, wiedząc, że nie będzie mógł czekać długo - i, że nie chce czekać długo. - Pojutrze - usłyszał. Powiedziała mu też dokładnie kiedy i gdzie, jakby się obawiając, że zaproszenie może nie dojść na czas. - Przyjdę - odparł. „Pojutrze - pomyślał - cała wieczność. Coś jeszcze na pewno dałoby się zrobić". - Jak się pani nazywa? -spytał. - Bennett. Jestem w książce telefonicznej w Sausalito. Przemknęła się wśród pozostawionych w jadalni stołów, on poszedł za nią. W holu Carlson i Vincent udawali, że oglądają broszury agencji turystycznych. - Jeszcze jedno - powiedział Jake, zatrzymując ją. Znał już jej nazwisko, prawie znał adres, jutro miał dowiedzieć się więcej. - Co właściwie otwieracie? - spytał. Mallory uśmiechnęła się. - To dobre pytanie - powiedziała. - Galerię - odpowiedział Carlson, który najwyraźniej usłyszał przynajmniej część rozmowy. - Galerię sztuki - dodał. - Myślałem, że nie umie pani malować - zdziwił się Jake, przekonany, że źle zrozumiał niedawne ścięcie o jej talent malarski. - To tylko jeden z możliwych poglądów na sprawę - odparła. - Ale ja nawet znam się na tym, i to zbyt dobrze, żeby próbować sprzedać swoje prace. Trzymam je w domu. - Gdzie jest ich właściwe miejsce -dodał Carlson, szczerze ubawiony złym błyskiem w jej ostrzegawczym spojrzeniu. - Tak czy inaczej - ciągnęła Mallory - nie trzeba samemu malować rzeczy, które się sprzedają, żeby wiedzieć, co majaka wartość. - To prawda - rzekł Carlson. - Ona ma niesamowitego nosa, zawsze wie co się sprzeda, a co nie. - Wygląda na to, że nieźle sobie jeżdżą po pani talencie... czy braku talentu - powiedział Jake, rozbawiony tym, jak szybko Mallory uciekła od tematu. Po jej docinkach na temat restauracji, nie trzeba było go prosić, żeby sobie na niej poużywał. Uśmiechnął się, gdy rzuciła mu lekko zdegustowane spojrzenie. Sięgnął pod biurko recepcjonisty, wyjął latarkę i sprawdził, czy świeci. - Jest pan równie okropny, jak ci dwaj - powiedziała z przesadnie udanym oburzeniem, żeby wiedział, że żartuje. - To, że niektórym się nie podobają moje obrazy, nie znaczy, że nie umiem malować. - Nikomu się nie podobają twoje obrazy - powiedział Carlson wychodząc. - A ty się przejdziesz piechotą do domu, jeśli się nie uspokoisz - sarknęła, idąc pomiędzy Vincentem a Jake'em do samochodu. Obecność tych dwóch „przyzwoitek" stawała się coraz bardziej uciążliwa i coraz intensywniej myślała, jak się ich pozbyć. Vincent i Carlson wpakowali się do samochodu i siedzieli cicho, udając, że ich nie ma. To tylko pogorszyło sprawę, podkreślając fakt, że nie jest z Jake'em sama. Podniosła wzrok na jego ciemną twarz,
wzdrygnęła się i weszła do samochodu. Powiedziała „do widzenia" w sekundę, zanim on zamknął za nią drzwi. Wydawało się jej, że on też coś mówi, ale nie usłyszała. Znalazłszy po omacku okulary, nasunęła je na nos i odjechała. Jake patrzył, jak tylne światła jej jaguara znikają w ciemności i na duchu podtrzymywały go dwie rzeczy. Po pierwsze - znał jej nazwisko. Po drugie - miał jej spodnie. * Mallory stała w drzwiach łazienki i patrzyła, jak Vincent kilkoma ostatnimi ruchami pędzla kończy malowanie sufitu. - Dalej uważam, że granatowy lepiej by tu wyglądał. Biały jest taki zwyczajny - powiedziała. - Granatowy wygląda klaustrofobicznie, szczególnie na suficie w niewielkim pomieszczeniu. - odparł Vincent. -Wydawałoby się, że powinnaś wiedzieć coś o tym, jako artystka i w ogóle - pociągnął pędzlem jeszcze raz i zszedł na dół po krótkiej drabince. - Chyba nie znam się na urządzaniu wnętrz - wyznała, podając mu kubek kawy, którą Carlson przyniósł ze sklepiku na rogu. - Widziałem twoje mieszkanie - rzekł Vincent. - Jest jasne i przestronne, bez granatowych sufitów. - To sprawka Carlsona. Twierdzi, że nie umiałby urządzić jaskini, nawet gdybym miała do dyspozycji tylko mamucie skóry i kości dinozaura. - Między tym, a twoją twórczością... - Błagam, tylko bez tych dowcipów - poprosiła. Nie mówiła tego poważnie, głównie dlatego, że te docinki stały się już rytuałem dla ich trójki. Przez spędzony razem poprzedni miesiąc, Carlson i ona włączyli do swych codziennych rozgrywek Vincenta, który poczuł się wśród nich jak ryba w wodzie. - Czyż osobę, która bez mrugnięcia okiem rozbiera się w restauracji, można wyprowadzić z równowagi niewinnymi docinkami? - spytał Vincent beznamiętnie. Mallory odpuściła sobie tę rundę. Przysiadłszy na rogu pokrytej folią sofy, bezwiednie bawiła się pustą filiżanką po kawie. - A tak w ogóle, to gdzieś ty widział moje prace? - spytała. - Przecież ja ich nigdy nie przynoszę do galerii. - Oczywiście, że nie, twój zmysł handlowy ci na to nie pozwala. - Vincent opadł na sofę naprzeciwko niej. - Carlson pokazał mi kilka twoich obrazków, kiedy jedliśmy obiad na łodzi. - Kilka prac malarskich, nie obrazków - fuknęła Mallory. - Ä propos, musimy rozpakować te skrzynie i powiesić coś na ścianach. Nie chcę czekać z tym do jutra. Zadowolona rozejrzała się po pokoju. Z przyjemnością patrzyła na sufit w kształcie łuku, ściany, na których gdzieniegdzie wisiały duże płaszczyzny luster i kręte schody, które prowadziły do niewielkiego pokoju na górze. Uśmiechając się z zadowoleniem, Mallory przypomniała sobie swój pierwszy sklep, w którym uczyła się arkanów prowadzenia galerii. Czas prób i błędów był długi, ale nie odebrał jej pewności siebie. Teraz, po
dwóch latach prowadzenia dobrze idących interesów, zmieniała lokal. Jej nowa galeria miała dołączyć do rzędu modnych sklepów, założonych kiedyś w dawnej hurtowni w Mili Valley. Lokalizacja była doskonała i - Mallory była tego pewna - miała pozwolić na możliwie najkorzystniejszą sprzedaż prac jej klientów. Jutro mieli zacząć. - Myślałem, że wypolerujesz lustra, zanim wrócę - powiedział Carlson wchodząc do galerii. - Zadzwoniłam do dozorców i kazałam im to dołączyć do swoich obowiązków - powiedziała Mallory i uśmiechnęła się na widok wyrazu aprobaty na twarzy Carlsona. Potem, czując, że musi to wiedzieć na pewno, spytała: - Doręczyłeś? - Niby co? - zdziwił się Carlson fałszywie. - Zaproszenie! - krzyknęła, wiedząc doskonale, że on wie, o czym mówi. - Widziałeś go? „Jego" - to znaczy Jake'a Galleghera. Mallory prawie nie spała poprzedniej nocy, jeszcze raz przeżywając swoje niemożliwe zachowanie w restauracji. Pamiętała to zbyt jasno, by się nie bać, że Jake nie myśli o niej nic dobrego i że nie zechce jej więcej widzieć na oczy. - Nie było go. - Carlson podszedł do mahoniowego biurka i zapisał coś w otwartym bloczku. - Zostawiłem zaproszenie kucharzowi. - Nie należy nazywać kucharzem tego bubka, którego Jake tam trzyma - powiedział Vincent z niechęcią. - Nie mogę patrzeć jak taki miły facet jak Jake Gallegher, traci pieniądze, przez nie nadający się do niczego personel. - Ty byś sobie lepiej dawał radę? - Carlson zdjął z krzesła zachlapany farbą pokrowiec i usiadł naprzeciw nich. - Żebyś wiedział - powiedział Vincent - Kiedyś to robiłem, dawno temu, co prawda, zanim się ożeniłem i zanim jeszcze zająłem się stolarstwem. - Jak dawno temu? - spytała Mallory, zaciekawiona tą wiadomością. W ciągu miesiąca, który spędzili razem, nie wspomniał nic o swoim poprzednim fachu, tak w końcu różnym od stolarstwa. - Jakieś dwadzieścia lat - odpowiedział, marszcząc brwi, jakby na myśl o czymś nieprzyjemnym. - Brat Grace, mojej żony - dodał - pracował w budownictwie. Od chwili ślubu, Grace wbiła sobie do głowy, że nigdy nie zarobię sensownych pieniędzy „pichcąc", jak to nazywała. Nie potrafiła docenić lat szkolenia, fachowości, jakiej wymagało prowadzenie kuchni. Tak czy inaczej, bez końca nawijała o masach pieniędzy, jakie zarabia jej brat i o tym, że potrzebuje partnera, któremu mógłby zaufać. Vincent odchrząknął, jakby zakłopotany tym, co miał powiedzieć. - Kochałem ją tak bardzo, że zależało mi tylko na tym, żeby była zadowolona. I myślałem, że zawsze mogę wrócić do „pichcenia", jeśli mi się nie powiedzie w stolarstwie. Zostawiłem pracę i zacząłem współpracować z jej bratem. Nauczyłem się zresztą wystarczająco dużo, żeby z tego wyżyć. - I nigdy nie tęskniłeś za kuchnią? - spytała Mallory. - Tęskniłem. Ale im dłużej siedziałem w stolarstwie, tym trudniej było mi uciec. A potem brat Grace umarł i dowiedziałem się, że był mocno zadłużony, a konto miał puste. Krótko mówiąc, można było tylko zbankrutować, Grace jednak nie chciała zrozumieć, że nie mogłem temu zapobiec. Winiła mnie za wszystko - za brak pieniędzy, klapę firmy, nawet śmierć brata.
- I rozwiedliście się? - Zostawiła mnie pięć lat temu. A teraz podejmuję się tylko drobnych prac, takich jak ta, żeby mieć z czego żyć, ale nigdy nic dużego. - To poniekąd wyjaśnia, dlaczego się zawsze ruszasz jak mucha w smole - zakpił Carlson. - Może - uśmiechnął się Vincent, patrząc na niego. - Nigdy nie uważałem, że kręcenie się w kółko jest więcej warte, niż odrobina cierpliwości. - Nie rozumiem, czemu nie powróciłeś do... „pichcenia" - powiedziała Mallory. Vincent wzruszył ramionami. - Wątpię, czy dostałbym przyzwoitą pracę. Jestem o całe lata do tyłu, nie znam tych nowych numerów i sposobów przyrządzania jedzenia. Przy tej dietetycznej żywności, z niskim cholesterolem, wysoką kalorycznością i z czym tam jeszcze, mógłby nie dać sobie rady. Coś zaświtało w ciemnej stronie duszy Mallory, tam, gdzie zwykle chowały się kawały i małe, diabelskie plany, ale nie dała tego poznać po sobie. Trochę czasu musiałoby upłynąć, zanim dorwie w ręce Vincenta... i Jake'a i zrobi z nimi, co zechce. - Sądziłem, że będzie pani chciała mieć je z powrotem -odezwał się sam diabeł za jej plecami. - Podobno to pani ukochane. Mallory podskoczyła nerwowo, zaskoczona jego nagłym pojawieniem. Automatycznie zerknęła w lustro na ścianie i szybko tego pożałowała. Jej włosy nie stały może dęba, ale wyglądały, jakby przed chwilą przeleciała nad miastem na miotle, walcząc ze strasznym wiatrem. Łaska boska, że jej różowa wstążka była na miejscu... no, prawie na miejscu. Odwróciła się w końcu do Jake'a, próbując jednak nie patrzeć mu w oczy, wciąż trochę roztrzęsiona jego nagłym przyjściem. Jej wzrok spoczął na dżinsach, które trzymał w wyciągniętej ręce. To były jej spodnie, dało się to poznać po dziwnie znajomym wzorku z plam. - Dziękuję - powiedziała, biorąc je w ręce. - Zaimponował mi pan. Myślałam, że nie da się ich uratować. Jej głos był schrypnięty i niepewny, pełne odbicie kłębka nerwów, jakim się stała. Nie myślała, że następne spotkanie z nim podziała na nią równie silnie, jak pierwsze, że przekręci wszystko do góry nogami i sprawi, że jej serce będzie biło szybko, jak nigdy dotąd. - Dałem łapówkę facetowi w pralni - powiedział, podając rękę Vincentowi i Carlsonowi. Gdy znów zwrócił się do niej, wzięła się w garść. Wziąwszy głęboki oddech, zaczęła znowu, tym razem trochę bardziej kontrolując sytuację. - Nie trzeba było przyjeżdżać aż tutaj, żeby mi je oddać - powiedziała, uśmiechem dając mu do zrozumienia, jak bardzo się cieszy, że jednak przyjechał. - Pomyślałem, że mogą się przydać na otwarcie - powiedział z iskierkami humoru w oczach. Kątem oka Mallory zauważyła, jak Vincent dosłownie za uszy wyciąga Carlsona na tyły galerii. Potem zapomniała o nich, koncentrując uwagę na stojącym obok niej mężczyźnie. - Mam nadzieję, że nie będzie pan rozczarowany, jeśli na otwarciu galerii pokażę się w czymś trochę bardziej... wyrafinowanym - powiedziała, odkładając dżinsy na sofę. - Będzie wspaniale, cokolwiek pani założy - powiedział. Powiódł wzrokiem po jej roboczych ogrodniczkach i za dużej koszuli. - Ale wyrafinowanie, jakoś mi się z panią słabo kojarzy - mruknął.
Zaczerwieniła się po tej ukrytej aluzji do jej „striptease'u". Połączenie wyrafinowania i jej osoby wymagało zapewne sporej wyobraźni. - Są słowa, które przychodzą mi na myśl, kiedy patrzę na panią - powiedział, podchodząc bliżej i dotykając ją spojrzeniem. - Takie, jak „impulsywna" czy „sexy" - zatrzymał wzrok na jej szyi, na której rysował się szybko bijący puls. - Nie pozwoli mi pan zapomnieć o wczorajszym wieczorze, prawda? - spytała i przesunęła po wargach końcem języka. - Pewnie nie - jego nagły uśmiech rozładował pełną napięcia atmosferę. - Nie sądzę, żebym kiedykolwiek zapomniał o czymś, co dotyczy ciebie, Mallory. Przełknęła głośno ślinę i pospiesznie zmieniła temat, obawiając się, że powie coś nieodpowiedniego. Kusiło ją, by zawołać: .Jesteś najcudowniejszym, najbardziej fascynującym mężczyzną, jakiego znam, i muszę koniecznie poznać cię bliżej" - miała to na końcu języka. - Carlson doręczył ci zaproszenie do restauracji - powiedziała zamiast tego. - Nie zastał cię podobno. - Spędziłem mnóstwo czasu, przekonując faceta w pralni - odparł. - Odwdzięcz mi się i zjedz ze mną kolację wieczorem. - W twojej knajpie? - spytała, zanim zdążyła ugryźć się w język. Przez długą chwilę czekała na odpowiedź, przerażona, że jej pytanie zabrzmiało gorzej, niż myślała. Jake westchnął z ulgą, mając nadzieję, że ona tego nie zauważy. Nie odmówiła! To, co powiedziała o restauracji, nie miało znaczenia. - Nie, nie w mojej knajpie. Pomyślałem, że moglibyśmy przetestować tę nową restaurację przy molo. - Dochodzi się do niej tą samą ulicą, co do naszej łodzi -powiedziała zachwycona jego propozycją. Jej plan był bliski spełnienia - trzeba było teraz tylko jednego telefonu odwołującego rezerwację, którą Jake miał zrobić. Należało też jeszcze przekonać Vincenta, że w jego wieku nie jest jeszcze za późno na zmianę fachu. Miała nadzieję, że to ostatnie nie nastręczy zbyt wielu trudności - to w końcu dla dobra samego Vincenta! - „Naszej" łodzi? - powtórzy} Jake. Uśmiechnęła się do niego, zbyt zajęta swoimi myślami, by zauważyć nagłą rezerwę w jego głosie. - Carlson i ja mamy łódź w Sausalito, kilka kroków stąd - powiedziała. - Mieszkasz z Carlsonem? - Jake zmarszczył brwi, słysząc tę niespodziewaną informację. Nie bardzo się to zgadzało, bo twierdziła, że Carlson nie jest jej facetem. Czemu więc mieszkali razem? - Przeszkadza ci to? - Serdeczny nastrój, wywołany jego niespodziewanym przybyciem, zmieniał się w ciężką atmosferę i Mallory pożałowała swoich słów o Carlsonie. Wolałaby tego teraz nie wyjaśniać. Poza tym nie mogłaby pewnie powiedzieć prawdy. - Trochę - powiedział szorstko. - Bardzo - dodał stanowczo, dziwiąc się sobie. Powinien po prostu wyjść i zostawić to wszystko w spokoju. Miał zbyt dużo swoich problemów, żeby dopraszać się o następne. Wplątywanie się w jakiś układ z dziewczyną, która mieszka z innym facetem, było ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył. Czemu więc po prostu nie wyszedł? - Przyjmij, że Carlson nie wtrąca się do mojego życia prywatnego - rzekła. - W każdym razie nie tak, jak myślisz -dodała. - I to wszystko wyjaśnia? - spytał. Mallory milczała.
- Nie jest moim kochankiem - odpowiedziała wreszcie. Miała nadzieję, że to wystarczy, bo była to prawda. Jake wypuścił z płuc powietrze trzymane nerwowo od dłuższej chwili. Nie byli kochankami - to już coś. Nie wszystko, ale to najważniejsze. Skinął głową, bojąc się odezwać. Był zdenerwowany i nie chciał, żeby wiedziała, jak niewiele brakowało, by wybuchnął. Spięta milczeniem Jake'a, Mallory pomyślała, że małe niewinne kłamstwo nie zaszkodzi niczemu. Nie była na ogół zwolenniczką takich rozwiązań, ale to zapobiegnie pytaniom, na które nie chciała odpowiadać. - Carlson jest moim bratem -powiedziała. - Bratem? - Przyrodnim, ściśle mówiąc. - Miała nadzieję, że brzmi to choć trochę wiarygodnie. - Ten sam ojciec, inna matka -dodała. Przez kilka chwil Jake patrzył na nią, szukając w jej twarzy jakichś oznak nieszczerości. Nie znalazł, a mimo to skądś wiedział, że kłamie - historyjka o bracie była bajką. Ale wierzył w to, że Carlson nie jest jej kochankiem. „Instynkt - pomyślał - i pobożne życzenia, ot co". Miał nadzieję, że się nie myli. - Czemu ja ci nie wierzę? - spytał cicho, ujmując rękami jej ramiona, stanowczo, lecz delikatnie, żeby wiedziała, że jest bardziej zaciekawiony niż wściekły. - Przestań - powiedziała, próbując oddychać spokojnie i nie zwracać uwagi na ciepło jego dłoni. Uśmiechnął się i rozluźnił uścisk palców na jej ramionach, tylko na tyle, by móc ją pogładzić, żałując, że rękawy koszuli nie pozwalają mu dotknąć skóry. - Na razie zostawimy to tak, jak jest - mruknął - ale pamiętaj, że nie jestem hojny. Nie dzielę się z nikim swoją dziewczyną. - Nie proszę cię o to - powiedziała, marszcząc brwi na myśl, że gładka historyjka, którą wymyślili z Carlsonem i którą się tak długo zasłaniali, była teraz nic nie warta. To miało duże znaczenie, bo z wielką niechęcią kłamała Jake 'owi, nawet jeśli były po temu powody. Na razie wystarczy jednak, iż uwierzył w to, że nic nie zaszło między nią a Carlsonem. - Tak czy inaczej, chyba nie ma problemu dzielenia się z nikim - powiedziała, próbując odzyskać równowagę i złapać oddech. - Idziemy tylko na kolację. - Naprawdę? - spytał, nie pozwalając jej się wycofać, w końcu było między nimi coś więcej, niż jedna, planowana randka, i chciał, żeby to przyznała. - Wiesz, ja ledwie cię znam - zdołała wyszeptać, zahipnotyzowana jego spojrzeniem. „To jak nurkowanie w wirze - pomyślała, patrząc mu w oczy. - Jak płynięcie, dryfowanie, wirowanie, coraz głębiej i głębiej". - To się zmieni - powiedział i raptownie opuścił ręce. Nie byli sami. Carlson wywinął się wreszcie Vincentowi i zajął centralną pozycję na scenie. - Vincent odkrył potworny bałagan pod zlewem - powiedział, uśmiechając się szeroko, i wchodząc między Mallory i Jake'a. - Znalazł przeciek i chce, żebyś wetknęła palce w rurę, to naprawi. - Ty wetknij tam palce - zaproponowała. Można było polegać na Carlsonie w takich sytuacjach, ostatnio zawsze pchał palce między drzwi, a ona nie bardzo wiedziała, jak odwrócić jego uwagę.
- Za grube - pomachał jej przed nosem wszystkimi dziesięcioma. - To chuda rurka, Mallory. A Vincent czeka. - Chyba nie będę się przyglądał - powiedział Jake. -Przyjdę po ciebie o siódmej. - O wpół do ósmej - odparła automatycznie, próbując nie patrzeć mu w oczy, żeby nie dostrzegł jej zażenowania. „Nic nie szkodzi" - pomyślała. Spędzi dziś z nim wieczór. Przedtem ma jednak wiele innych zajęć, na przykład; wetknięcie palców w rurkę. - Carlson poda ci adres - powiedziała i poszła do pomieszczenia na tyłach galerii. Pozostawienie Carlsona i Jake'a sam na sam, nie było pewnie najmądrzejszym posunięciem. Strach pomyśleć, co Carlson mógł powiedzieć Jake'owi, z drugiej strony można było mieć nadzieję, że chociaż poda mu ten adres. A reszta... resztą zajmie się później, jak już wydębi na Vincencie, żeby zrealizował jej plan. Pamiętała także o innym planie, który powzięła tego ranka. Wpakowała Vincenta i Carlsona w udział w ośmiokilometrowym wyścigu, który miał się odbyć za kilka tygodni. Żaden z nich, co prawda, nie zgłosił się sam, ale o to zadbała już ona. Wiedziała, że będą mocno zdziwieni, kiedy dostaną papiery od organizatorów. Nie będą się mogli wywinąć, będzie za późno, poza tym była to w końcu akcja dobroczynna. Do tego czasu będzie musiała się zastanowić jaką sumę zadeklaruje. W każdym razie - nie małą. Warto będzie zobaczyć, jak się chłopcy popiszą. Szczególnie Carlson. 3 Jake szedł powoli po Issaquah Doch do kei, gdzie przycumowana była luksusowa łódź Mallory o nazwie Tortuga. Miała zielone rolety i szklane drzwi, na których wygrawerowano dwa bobry i flaminga. Dwa bobry i flaming? - Jake potrząsnął głową z niedowierzaniem, zrobił to zresztą nie raz od momentu, kiedy Carlson opisał mu łódkę. Przeszedłszy nad czarno-białym kotem, rozciągniętym na deskach, zwolnił kroku. Wymagało tego otoczenie, w którym się znalazł. Tulipany i powoje kwitły w oknach łodzi przycumowanych do kei i zadziwiały Jake'a równie mocno, jak same jachty. Zawsze uważał, że to niewielkie, skromne domki na wodzie, jednopoziomowe i przeznaczone tylko do tymczasowego pobytu. Przeżył nawet pięć lat niedaleko stąd, w Larkspur, nie wiedząc, że grubo się myli. Luksusowe jachty, które miał przed oczami, wcale nie były przeznaczone do tymczasowego zamieszkania. Pomysł wprowadzenia się do jednego z nich odpowiadałby, lubiącemu przygody Jake'owi, chociaż miałby zapewne trudności z uruchomieniem silnika i pokręceniem się po zatoce. Niewiele łodzi było jednopoziomowych. Większość miała dwa piętra, a parę - o czym świadczyły liczne okna - miało kilkanaście, wznoszących się i opadających, poziomów, które tworzyły wielopiętrowe mieszkania. Każda z mijanych łodzi była większa od poprzedniej. W którejś chwili Jake zatrzymał się i spróbował ocenić na oko powierzchnię tych domów. Jego długie doświadczenie w budownictwie, pozwalało mu zrobić to w miarę precyzyjnie i uznał, że większość z nich mogła mieć powierzchnię około 200 m , tyle, ile przeciętny dom o czterech sypialniach, budowany często na przedmieściach.
Zerknął na zegarek i przyspieszył kroku. Znalazł wkrótce drzwi z bobrami i flamingiem przy następnej kei. Brązowa płytka ze słowem Tortuga była przymocowana śrubkami tuż poniżej zielonych rolet. Uderzył lekko w dzwonek u drzwi i, przez chwilę, przyglądał się bobrom, flamingom i żółwiom, nim Mallory otworzyła. - Czemu Tortuga? - spytał, czując, jak serce bije mocniej na jej widok. Wyglądała tak ślicznie, że potrzebował kilku chwil, żeby wziąć się w garść. - Pytasz, dlaczego moja łódź nazywa się Tortuga, czy dlaczego moja Tortuga ma bobry i flaminga przy drzwiach? - uśmiechnęła się. - I o to, i o to. - Motorówka mojego ojca, którą kiedyś stracił w huraganie, nazywała się Tortuga. - On ją tak nazwał? - Ja ją tak nazwałam - rzekła, zapraszając go gestem do środka. Wszedł, a ona dalej mówiła, odwracając ku niemu głowę. - Była strasznie powolna, jak na motorówkę. - Wiedząc o twoim upodobaniu do pewnego rodzaju samochodów, można to zrozumieć - powiedział, mając na myśli jej jaguara. - A bobry i flaming na drzwiach? - To prezent. Ciężko było się wymigać - wzruszyła ramionami, przerywając sobie, by zamknąć okno przed wieczornym powiewem wiatru. - Poza tym, jakoś do tego przywykłam - dodała. Odwróciła się ku niemu, uśmiechając się z zadowolenia, że ma go tak blisko. Jake odetchnął głęboko i pomyślał, że chciałby ją wziąć w ramiona, by doczekać się pocałunku, którego tak bardzo pragnął. Nie oponowałaby, widział to w jej oczach. Ona też chciała czuć go przy sobie, poznać smak jego ust, jego dotyk. Nie przytulił jej jednak, wiedząc, że dopiero powolne delektowanie się tym marzeniem, dodaje wartości jego spełnieniu. - Carlson twierdzi, że twoja jazda samochodem zmienia najdojrzalszych mężczyzn w drżącą galaretę - powiedział zamiast tego. Carlson napomknął mu o tym przy okazji. - Przesadza - odparła Mallory, mając nadzieję, że Carlson nie powiedział nic gorszego. - Poza tym odgrywa się za to, że nigdy nie daję mu prowadzić - dodała i zmieniła temat. Pokazała Jake'owi swoją kolekcję skamielin i muszli. - Byłeś kiedyś na takiej łodzi? - spytała. - Nie - Jake rozejrzał się po bogato urządzonym pokoju, zdziwiony jego wielkością i kominkiem na jednej ze ścian. Patrząc z zewnątrz, nie przypuszczał, że któryś z pokoi na łodzi mógł pomieścić aż dwa komplety mebli, z których jeden ustawiony był przed kominkiem, drugi stał w pobliżu okna. Bladoniebieskie i zielone kolory obić nadawały pokojowi nieco tajemniczy nastrój, a barwne elementy przydawały mu ciepła. Za jego plecami wisiały dwie duże zasłony w orientalnym stylu. - Nie spodziewałem się tu kominka - powiedział. - Nie myślałem, że się je urządza na takich łodziach. - Pomagają wygnać stąd wilgoć, szczególnie w zimie -powiedziała, wskazując mu miejsce na jednej z sof przy oknie. - Sama nie wyobrażam sobie życia bez kominka. Ogień jest tak... - zawahała się. Błędem było spojrzenie na niego w tej chwili - nie była w stanie wymyśleć nic sensownego, żeby dokończyć zdanie. Na końcu języka miała słowa typu „uwodzicielski", „prowokujący", czy „podniecający", ale, szczęśliwie, się w ten język ugryzła.
- Ogień jest tak... ciepły - podsunął, wyraźnie zadowolony z powodu jej zakłopotania. - Dokładnie - podchwyciła z wdzięcznością. - Rozpalimy dziś w kominku, jeśli chcesz. Odpiął guzik marynarki i usiadł, a ona z podziwem przyglądała się jego lśniącej bielą koszuli, zanim zdała sobie sprawę, że się zagapiła. Był ubrany mniej więcej tak, jak poprzednio - w inny, co prawda, garnitur, ale o podobnym kroju, i krawat w delikatne paski. Jego gęste włosy falowały lekko nad sztywnym kołnierzykiem i Mallory podobało się to bardzo. Na chwilę straciła głowę, gdy przyglądała się jeszcze raz pięknym rysom jego twarzy, nieznacznemu śladowi mocnego zarostu, widocznemu mimo świeżego ogolenia. Patrzyła na drobne zmarszczki wokół jego oczu, na arystokratyczny kształt nosa... i tak bardzo chciała go dotknąć. To jednak, rzecz jasna, nie wchodziło w grę. - Dzisiaj? - spytał lekko zdziwiony, że zakładała, iż spędzą ze sobą aż tak dużo czasu. Pomyślał o małym drinku przed kominkiem, po kolacji. Spodobał mu się ten pomysł. - Co dzisiaj? - bąknęła. - Ogień w kominku - uśmiechnął się, zadowolony, że Mallory nie panuje nad sobą, tak, jak by chciała. - Miałam nadzieję, że może będziesz miał ochotę spędzić tu wieczór - powiedziała, bawiąc się brzeżkiem poduszki, którą miała na kolanach. - Zarządziłam, żeby podali nam kolację o ósmej. - Carlson gotuje? - Carlson nie potrafi zagotować wody - odparła krótko. - Ale doskonale sobie radzi, kupuje dania „na wynos". - Jemy dziś coś kupionego „na wynos"? - spytał. - Razem z Carlsonem? - Liczył raczej na miły, intymny wieczór. - Nie, Boże miłosierny! - zaśmiała się. - Gotują nam tu coś specjalnego. A Carlson ma dziś co innego do roboty. -Miała w każdym razie nadzieję, że sobie coś znajdzie. Wyrzuciła go za drzwi pół godziny przed przyjściem Jake'a, zakazując pokazywać się przed północą. - Zadzwoniłam do restauracji, żeby odwołać twoją rezerwację, więc chyba nie masz wyboru. „Musiała się za tym nieźle zakręcić" - pomyślał Jake z zadowoleniem, patrząc na zdobiące pokój wazony, pełne świeżo ściętych kwiatów. Zapach wiosny mieszał się z wonią cynamonu i czosnku, dopływających z kuchni, kołysząc jego zmysły i obiecując królewską kolację. „Mnóstwo biegania -pomyślał. - Ale, być może, ona zawsze tak przyjmuje gości". Oparł się znów o poduszki, patrząc na jej niespokojne ruchy. Czując się coraz bardziej nieswojo pod jego spojrzeniem, Mallory wstała i podeszła do barku, nie dlatego nawet, że marzyła o drinku, ale dlatego, że dawało to okazję do pokręcenia się po pokoju. Bez pytania wlała Jake'owi i sobie po niewielkiej porcyjce scotcha. Mrucząc „dziękuję", wziął szklankę z jej rąk i przelotnie dotknął jej palców. To było tak niewiele, ale jakoś skupił uwagę na tym „drobiazgu". Wiedział, że kiedyś zdarzy się znowu... - Śliczne kwiaty - zachwycił się, kierując rozmowę na bezpieczne tory i próbując mimo wszystko nie przyciągać jej do siebie. - Carlson usiłuje w ten sposób przeprosić za te wczorajsze docinki. - Naprawdę myślisz, że jest mu przykro?
- Na pewno nie - uśmiechnęła się. - Ale kiedy powiedziałam mu przy okazji, że dom wygląda obskurnie bez kwiatów, zareagował w ten sposób. Tamtego dnia miała szczególnie dobry nastrój na spiskowanie, więc postarała się, żeby Carlson zapamiętał, że najładniejszy bez jest w pewnej kwiaciarni niedaleko galerii. Kwiaciarnia należała do Peggy Markham, a Mallory od tygodni próbowała ich sobie przedstawić. Carlson nic nie powiedział, kiedy wrócił z kwiaciarni, a Mallory była zbyt sprytna, żeby próbować coś z niego wydusić. Przy całym swoim napięciu Carlson dostałby szału, gdyby wiedział, że bawi się w swatkę. - I udało mu się? - spytał Jake. - Co takiego? - Przeprosić cię. Wybaczyłaś mu to dokuczanie? - Mallory uśmiechnęła się, nie chcąc ujawniać swoich planów. - Powiedzmy, ze się jeszcze trochę napoci, zanim się ugnę. - Wygląda na to, że to nie najlepszy pomysł, zaleźć ci za skórę - mruknął Jake, mając nadzieję, że nie jest aż tak niemiłosierna, jak mogłoby się wydawać. - To nie jest takie proste - zaśmiała się. - Ale lubię wyrównywać rachunki, szczególnie z, nie doceniającymi prawdziwego piękna, krytykami sztuki. - Przeszkadza ci to? - spytał. - To jest, czy przeszkadza ci, gdy ludzie nabijają się z twoich prac? - Czemu pytasz? - Bo nie wiem, czy tylko żartujesz, czy jednak cię to drażni. I myślę, że gdybym to wiedział, to mógłbym domyśleć się wielu innych rzeczy. Jake'owi zdawało się, że zna odpowiedź. Instynkt podpowiadał mu, że to jednak żart, że Mallory naprawdę nie umie malować i że nie przejmuje się tym. Ale wolałby wiedzieć, czy się nie mylił, czy Mallory rzeczywiście nie było przykro, gdy nabijali się z niej przyjaciele. - Nie jestem aż tak skomplikowana - odpowiedziała spokojnie. - Nie umiem malować, wiem o tym i nie przeszkadza mi to. Moja artystyczna dusza nie ucierpi od przygadywania, a poza tym potrafię się odgryźć. Przyjaciele powinni sobie wystarczająco ufać, żeby takie rzeczy przechodziły bez bólu. - Więc nie złamię ci serca, jeśli pośmieję się kiedyś z twoich obrazów? - Nie, w ten sposób nie złamiesz mi serca. „W ten - nie - powtórzyła w myśli. - Ale w inny...?" Jake skinął głową niemal niedostrzegalnie, zwracając uwagę na ledwie widoczny wyraz niepokoju na jej twarzy, który znikł chwilę później i Jake nie był pewien, czy naprawdę coś zobaczył. - Pozostaje mi więc nadzieja, że będziemy przyjaciółmi. - Żebyś się mógł ponabijać z moich obrazów? - spytała z udanym oburzeniem. - Dokładnie - kącik jego ust ledwie wzniósł się w uśmiechu, gdy pomyślał o bezdrożach poznawania Mallory bliżej. - Pamiętaj tylko o jednym - powiedziała z najpoważniejszą w świecie miną. - Co takiego? - Zawsze wyrównuję rachunki. Uśmiechnął się szeroko, zupełnie nie przejęty jej groźbą.
- Nie mów potem, że cię nie ostrzegałam - wytrzymała przez chwilę jego spojrzenie, żeby wiedział, że mówi serio, potem opuściła powieki, próbując nie pozwolić, by czytał w jej myślach. Jake patrzył na jej nieprzeniknioną twarz i pomyślał, że od dawna nie zaintrygowała go tak żadna kobieta i że chyba nigdy nie spotkał nikogo tak fascynującego, jak Mallory. Tak miło się na nią patrzyło: niebyła piękna, ale bardzo, bardzo interesująca. Nawet poprzedniego wieczoru, w jego restauracji, kiedy miała na sobie ten swój sweter i zabłocone dżinsy, trzymała klasę. Dziś była ubrana z pewną niedbałą elegancją. Miała na sobie jakiś inny sweter, puszysty i miękki ciuszek z cekinami. Był jasnoróżowy, a lekka, satynowa spódnica, którą włożyła do niego, była tylko o ton ciemniejsza. Zestawienie materiału i miękkiej wełenki aż się prosiło o dotknięcie, zamiast tego jednak, Jake zacisnął palce na jednej z poduszek. Nie wolno mu było tego zrobić, choćby dlatego, że nie skończyłoby się na dotykaniu materiału. To byłby tylko początek; Jake spróbowałby w końcu pogładzić jedwabistą miękką skórę, którą materiał okrywał. A jej włosy... Opadały na plecy w niezliczonych falach, odgarnięte znad czoła i przytrzymane spinkami. Wydawały się dziś ciemniejsze, inne, i Jake pomyślał, że to zmierzch odebrał im blask. Później - rozmarzył się - ogień rozjaśni jej włosy i ożywi je na nowo. Zafascynowały go też jej oczy. Ich piękna, mahoniowa głębia połyskiwała jakimś światełkiem, jakimś sekretem. Coś chowała w zanadrzu, to pewne, i Jake'owi udzielił się jej nastrój. - Wysączył ostatnie krople ze swojej szklanki i, przegrawszy sromotnie ciężką walkę ze sobą, postanowił jednak przytulić Mallory, gdy usłyszał stłumione dźwięki za zasłoną, poprzedzone dyskretnym kaszlem. - Podałem obiad - odezwał się Vincent naburmuszony, w swojej kucharskiej czapce i fartuchu w różowe paski, który, Jake był tego pewien, wyglądałby znacznie lepiej na Mallory. Za uchyloną zasłoną widać było elegancko nakryty stół. - Ślicznie ci w fartuszku, Vincent - przygryzła Mallory. Puściła mimo uszu jego zirytowane parsknięcie i bawiła się dobrze widokiem zaskoczonej twarzy Jake'a. - Myślałem, że jest stolarzem - mruknął kątem ust. Wstał po chwili i podał rękę Mallory. - To się okaże za moment - odpowiedziała szeptem i poprowadziła go do jadalni. Nie pomyślała nawet, żeby uwolnić dłoń z jego uścisku. To w końcu tylko na moment, nie było się czym przejmować. Więc czemu serce biło jej tak szybko? Vincent ulotnił się, zanim przeszli do jadalni, i, pozostawszy tylko we dwójkę mogli podziwiać pięknie zastawiony stół, pod nisko wiszącym żyrandolem. Jego kryształowe pryzmaty rzucały błyski, które odbijały się w porcelanie i kieliszkach, zaś płomienie dwóch świec, stojących na stole, odbijały, się tysiąckrotnie w kryształkach lampy. Te świetlne refleksy chwiały się niedostrzegalnie w rytm kołysania łodzi, wzmagając jeszcze efekt tajemniczości. Sala wyglądała tak romantycznie, jak tylko Mallory mogła sobie wymarzyć i bała się trochę, że Jake pomyśli, że ona go kokietuje. Uspokoiła się zaraz w myślach, że tak nie jest, zresztą wystrój sali był zasługą Vincenta, nie jej. - Zauważyłaś, że Vincent z nami nie je? - spytał Jake, wskazując na dwa nakrycia na stole. - Nie martwi cię to? Odsunął jej krzesło i usiadła, napawając się przez moment korzennym zapachem jego wody kolońskiej. Dobra kolacja nie była wszystkim, co marzyło się jej dziś wieczorem. Mallory westchnęła, próbując okiełznać swoją rozbrykaną wyobraźnię. Jakieś pożądliwe myśli były tu zdecydowanie nie na miejscu, zwłaszcza, że przecież ledwie znała faceta.
To jednak nie zmieniało faktu, że bardzo go pragnęła. Kiedy podniosła głowę, wbite w nią oczy Jake'a były tylko o kilka centymetrów od jej twarzy. Jake czytał w jej myślach - miał w każdym razie nadzieję, że czyta i uśmiechnął się lekko na widok jej rumieńca. Potem - uwalniając ich oboje od tego zakonspirowanego erotyzmu, zajął swoje miejsce przy końcu stołu. Rozłożył adamaszkową serwetkę i położył ją na kolanach. - Wczoraj wieczorem Vincent przysięgał, że nie wie nic o gotowaniu - powiedział. - Kłamał - odparła, uśmiechając się do Vincenta, gdy ten stawiał przed nią talerz z przystawką. - Prawda, Vincent? - Bzdura - odrzekł Vincent szorstko. Obsłużył Jake'a, potem sięgnął do wiaderka z lodem po butelkę wina. Nalał im obojgu i wyszedł z pokoju. - Co to jest, wytłumaczysz mi? - spytał Jake. - Jakaś cykoria w sosie rakowym - powiedziała wesoło, podnosząc widelec. - Chciał nam podać to samo, co wczoraj, ale nie mieliśmy wtedy przystawek, więc coś wymyślił na poczekaniu. - Pytałem... - Wiem, o co pytałeś - przerwała, chcąc go uprzedzić. -Ale nie mówmy o tym jeszcze teraz. Zacznij jeść, zanim ci wystygnie. - Czy to ma mnie zmiękczyć? - spytał, próbując sałatki. Była lekka, chrupiąca i przepyszna, i z powodzeniem odwróciła uwagę Jake'a od jego pytania. - Najwyraźniej - odrzekła Mallory, zadowolona, że nie próbuje jej przyciskać do muru i z entuzjazmem zabrała się do swojej porcji. Podniosła do ust następny kęs i, żując go z zastanowieniem, rozważała swój plan. Pokazanie Jake'o-wi, że Vincent umie gotować - to moment. Reszta, to jest nakłonienie go, by przyjął Vincenta na szefa kuchni, będzie zależała od inteligencji Jake'a - tylko dureń przepuściłby taką okazję. Jake nie wyglądał na durnia. „Przy okazji - pomyślała - warto by się dowiedzieć, jak Jake się wplątał w całą tę hecę z restauracją". Obawiając się pytać wprost, postanowiła obejść sprawę. - Co robiłeś, zanim kupiłeś restaurację? - spytała. - To i owo - odparł, kończąc sałatkę i popijając łyk wina. - Co ty robiłaś, zanim zajęłaś się galerią? - To i owo - powtórzyła, uśmiechając się do niego poprzez światło świec. - Pracowałeś kiedyś w tej okolicy? - Pytasz o Marin County? - Tak. Ale bardzo chciałabym wiedzieć, dlaczego jesteś właścicielem knajpy i wcale nie znasz się na jej prowadzeniu. - To nie była do końca kwestia mojego wyboru - odrzekł, odchylając się do tyłu, by Vincent mógł wymienić talerze przed następnym daniem. - Pewien facet był mi winien trochę pieniędzy i zaoferował mi tę restaurację zamiast gotówki. - I przyjąłeś? - Zamiast tego, mogłem mieć niewielkie udziały w jego sieci gabinetów odnowy biologicznej, w południowej Kalifornii.