M.C. Beaton Agatha Raisin I wredny weterynarz SERIA KRYMINAŁÓW TOM 2
Beaton M.C. - Agatha Raisin 02 - Agatha Raisin i wredny weterynarz1
Informacje o dokumencie
Rozmiar : | 942.8 KB |
Rozszerzenie: |
//= config('frontend_version') ?>
Rozmiar : | 942.8 KB |
Rozszerzenie: |
M.C. Beaton Agatha Raisin I wredny weterynarz SERIA KRYMINAŁÓW TOM 2
Tytuł serii: Seria kryminałów Tytuł tomu: Agatha Raisin i wredny weterynarz Tytuł oryginalny tomu: Agatha Raisin and Yicious Vet T L R
Dla Anne Wombill, lekarki weterynarii, i jej męża z wyrazami miłości. Anne, dziękuję za wszechstronną pomoc T L R
Rozdział I Agatha Raisin wysiadła na londyńskim lotnisku Heathrow opalona słońcem na zewnątrz, spalona wstydem od środka. Czuła się jak kretynka, gdy pchała swój wielki bagaż w kierunku wyjścia. Właśnie wróciła z dwutygodniowej pogoni po Bahamach za swoim przystojnym sąsiadem Jamesem Laceyem. James wmówił jej, że wybiera się tam, by spędzić wakacje w hotelu przy plaży w Nassau. W pogoni za mężczyzną Agatha zachowywała się równie nieobliczalnie, jak w intere- sach. Wydała krocie na ciuchy. Obłędnie schudła, tak, by mimo średniego już wieku móc paradować w bikini, a tymczasem Jamesa Laceya ani śladu. Na próżno wynajęła samochód i objechała wszystkie hotele na wyspie. Zadzwoniła nawet do brytyjskiej ambasady w nadziei, że może coś o nim słyszeli. Kilka dni przed zarezerwowanym lotem zatelefonowała do An- glii, do wsi Carsely na Pogórzu Cotswold, gdzie mieszkała, żeby w końcu spytać pastorową, panią Bloxby, gdzie znajduje się James Lacey. Zapamiętała głos pani Bloxby, przebijający się przez zakłócenia, jak- by zagłuszały go fale oceanu: — Pan Lacey w ostatniej chwili zmienił plany. Postanowił spędzić wakacje u znajomego w Kairze. Pamiętam, że powiedział wcześniej, iż wybiera się na Bahamy, a pani Mason mu na to: „A to ci dopiero! To tam, gdzie jedzie nasza pani Raisin". A niedługo potem dostał zaproszenie do Egiptu. T L R
Od tego momentu Agathę wciąż skręcało ze złości. Było dla niej ja- sne, że James zmienił swoje plany po to, by się z nią nie spotkać. Po fakcie stwierdziła, że pomysł uganiania się za nim był co najmniej chybiony. Istniał jeszcze jeden powód niezadowolenia Agathy z wczasów. Przed wyjazdem oddała do przechowalni swojego kota Hodge'a, który stanowił prezent od sierżanta policji Billa Wonga, i teraz martwiła się, czy kotu przez ten czas nie stała się krzywda. Na parkingu przy lotnisku załadowała swoje rzeczy do bagażnika i ru- szyła w stronę Carsely, cały czas się zastanawiając, po co u diabła poszła tak młodo na emeryturę — zakładając, że pięćdziesiątka to teraz wiek młody — i sprzedała interes następnie zaszyła się w zapadłej dziurze. Przechowalnia kotów znajdowała się na obrzeżach Cirenster. Agatha podeszła do drzwi, gdzie niemiło powitała ją szczupła, wysoka kobieta — właścicielka instytucji. — No wie pani co, pani Raisin — odezwała się — ja właśnie wycho- dzę. Trzeba było zadzwonić. — Chcę odebrać swojego kota. Teraz — wycedziła Agatha, rzuciwszy jej złowrogie spojrzenie — i lepiej się pospiesz. Kobieta odeszła, a każdy jej długi krok świadczył o tym, jak bardzo jest obrażona. Zaraz wróciła z Hodge'em, miauczącym w koszu. Agatha uiściła opłatę, głucha na dalsze wyrzuty opiekunki. Tak się ucieszyła z powrotu kota, że zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie przerodziła się w wiejską babę wiecznie głaszczącą ja- kieś zwierzę. T L R
Jej dom, jakby przytłoczony ciężarem strzechy, sprawiał wrażenie sta- rego psiska czekającego, by ją powitać. Gdy już rozpaliła w kominku, na- karmiła kota i rozgrzała się whisky, poczuła nowy przypływ sił. Chrzanić Jamesa Laceya i wszystkich mężczyzn! Rano poszła do sklepu Harveyów kupić coś do jedzenia i pochwalić się opalenizną. Po drodze wpadła na panią Bloxby. Agacie wstyd było za tamten telefon, ale pani Bloxby, zawsze pełna taktu, słowem o nim nie wspomniała. Powiedziała tylko, że wieczorem odbędzie się spotkanie Stowarzyszenia Pań z Carsely na plebanii. Agatha obiecała przyjść, choć pomyślała sobie, że jej życie towarzyskie nie powinno się ograniczać do herbatki na probostwie. Biła się z myślami, czy tam iść, czy nie iść. Mogła wszak zamiast na spotkanie Stowarzyszenia pójść do miejscowego baru Pod Czerwonym Lwem na obiad. Ale obiecała pani Bloxby, że przyjdzie, a pani Bloxby nie była osobą, którą by chciała zwieść. Gdy pod wieczór Agatha wreszcie zebrała się do wyjścia, nad wsią zawisła gęsta mgła. Gęsta i mroźna, taka, która zwykłym krzakom nadaje groźny wygląd i w której zamiera dźwięk. W otoczeniu uroczych staroci siedziały na plebanii wszystkie panie. Nic się nie zmieniło. Pani Mason nadal pełniła funkcję prezesa — słowo „prezeska" w Carsely nie istniało, gdyż jak mówiła pani Bloxby, z tymi sprawami jak się zacznie, to nie wiadomo kiedy skończyć i ani się obej- rzymy, jak po ulicach będą chodziły marynarki i kominiarki — a panna Simms, w białych butach a la myszka Minnie i kusej spódniczce, nadal by- ła sekretarzem. Wypytywano Aga— thę o szczegóły dotyczące jej wyjaz- T L R
du, na co tak się rozgadała się o słońcu i piasku, aż w końcu w duchu przyznała, że wcale jej się nie nudzi. Odczytano program zebrania, ustalono zbiórkę pieniędzy na Fundację „Ratujmy Dzieci", wycieczkę dla osób starszych, a potem wniesiono her- batę i placek. Wtedy Agatha usłyszała o nowym weterynarzu. Wieś Carsely wresz- cie miała przychodnię weterynaryjną: do biblioteki dostawiono dobudów- kę. Weterynarz, Paul Bladen z Mircesteru, pełnił tam dyżur dwa razy w tygodniu: popołudniami we wtorki i w środy. — Na początku wcale nas to nie zainteresowało — powiedziała panna Simms — bo zwykle jeździmy do weterynarza w Moreton, ale pan Bladen jest tak dobry... — I tak dobrze wygląda — dodała pani Bloxby. — Młody? — spytała Agatha z cieniem zainteresowania. — No, chyba coś koło czterdziestki — odparła panna Simms. — Nie- żonaty. Po rozwodzie. Ma takie przenikliwe spojrzenie i ładne dłonie. Agathy nie interesował weterynarz. Jej myśli wciąż jeszcze krążyły wokół Jamesa Laceya. Bardzo chciała, żeby wrócił, by mogła mu pokazać, że nic dla niej nie znaczy. Toteż gdy panie prześcigały się w chwaleniu weterynarza, ona siedzia- ła cicho, wymyślając, co powiedziałby on, a co odpowiedziałaby ona, i wyobrażając sobie, jakby go zdumiało, że to wcale nie było uganianie się za nim, tylko zwyczajna sąsiedzka życzliwość. A jednak los chciał, by Agatha już nazajutrz spotkała Paula Bladena. T L R
Wybrała się do rzeźnika kupić stek dla siebie i wątróbkę drobiową dla Hodge'a. — Bry, panie Bladen — powiedział rzeźnik i Agatha spojrzała za sie- bie. Paul Bladen był przystojnym mężczyzną około czterdziestki, o gę- stych, falujących, jasnych włosach przyprószonych siwizną i jasnobrązo- wych oczach, przymrużonych, jakby patrzył pod słońce. Miał słodkie usta i kanciastą szczękę. Był szczupły, średniego wzrostu. Nosił tweedową ma- rynarkę z połatanymi łokciami, flanelowe spodnie, a jako że tego dnia pa- nował ziąb, szyję owinął starym szalem Uniwersytetu Londyńskiego. Przywiódł Agacie na myśl dawne czasy, kiedy studenci wyglądali jak stu- denci, czyli zanim na uniwersytetach zapanowały koszulki z krótkim rę- kawem i postrzępione dżinsy. Z kolei Paul Bladen zobaczył kobietę w średnim wieku, przy kości, o lśniących brązowych włosach i małych niedźwiedzich oczkach spogląda- jących z opalonego oblicza. Zauważył, że jej ubrania były bardzo drogie. Agatha wyciągnęła przed siebie dłoń i przedstawiła się, swoim najmil- szym głosem. W odpowiedzi spojrzał jej w oczy z uśmiechem i ściskając dłoń, wyburczał coś pod nosem o paskudnej pogodzie. Agatha całkiem za- pomniała o Jamesie Laceyu. Albo prawie całkiem. Niech zgnije w tym swoim Egipcie. Oby dostał tam biegunki, oby pogryzł go wielbłąd. — Właściwie to miałam zamiar — wygruchała Agata — odwiedzić pana. Z kotem. Czyżby te przymrużone oczy od razu zamarzły? A jednak odezwał się. — Dziś po południu mam dyżur. Może by pani przyszła? Powiedzmy, o drugiej? T L R
— Jak to dobrze, że wreszcie mamy weterynarza — z entuzjazmem odrzekła Agatha. Znowu się uśmiechnął we właściwy sobie, uroczy sposób, a Agatha wyszła, prawie frunąc. Mgła wciąż wisiała nad okolicą, chociaż daleko, daleko w górze czerwony krążek słońca przebijał się przez nią z wysił- kiem, oświetlając oszroniony krajobraz na bladoróżowo, co przypomniało Agacie kalendarze adwentowe z czasów jej młodości, z obra2kami skrzą- cymi się brokatem. Przeszła obok domu Jamesa Laceya, nie oglądając się, lecz myśląc, w co by się tu ubrać. Szkoda, że wszystkie nowe ubrania były przeznaczone na ciepłą pogodę. Hodge obserwował Agathę z ciekawością, gdy oglądała swoją twarz w lustrze garderoby. Opalenizna wyglądała świetnie, ale gruby makijaż na niemłodej już twarzy pozostawiał wiele do życzenia. Pod brodą, ku swo- jemu niezadowoleniu, zauważyła miękką poduszkę, a zmarszczki przy ką- cikach ust wydały jej się wyraźniejsze niż przed wyjazdem, co przypo- mniało jej o ostrzeżeniach przed szkodliwym działaniem kąpieli słonecz- nych. Wklepała w skórę stosowne kremy, a następnie przetrząsnęła szafę, z której wybrała soczyście czerwoną sukienkę i szyty na miarę czarny płaszcz z jedwabnym kołnierzem. Włosy wyglądały zdrowo i lśniły, więc Agatha postanowiła nie zakładać kapelusza. Na dworze było chłodno i powinna była założyć kozaki, ale miała przecież nowe włoskie buty na wysokim obcasie, a wiedziała, że nogi ma zgrabne. Dopiero po dwóch godzinach najpilniejszych przygotowań pojęła, że najpierw musi złapać kota. W końcu zapędziła zwierzę w róg kuchni i bez- T L R
litośnie wcisnęła je w wiklinowy kosz. W domu rozległo się wycie Hodge- 'a. Niemniej Agatha, głucha na skargi swego pupila, udała się z koszem wprost do weterynarza, stukając wysokimi obcasami. Jednak nogi szybko tak jej zmarzły, że miała wrażenie, iż idzie na dwóch bolesnych kikutach. Pchnęła drzwi przychodni weterynaryjnej i weszła do poczekalni. By- ło tam pełno ludzi: Doris Simpson, sprzątaczka Agathy, ze swoim kotem, panna Simms ze swoim Tomusiem, pani Josephs bibliotekarka, z ogrom- nym wyliniałym kocurem wabiącym się Tewks, oraz dwóch rolników — Jack Page, którego już znała, i przysadzisty, krzepki mężczyzna, którego znała tylko z widzenia, Henry Grange. Był też ktoś nowy. — To pani Huntingdon — wyszeptała Doris — chatę starego Droona, o tam, kupiła. Wdowa. Agatha zawistnie zmierzyła nową sąsiadkę wzrokiem. Pani Hunting- don, na przekór staraniom Frontu Wyzwolenia Zwierząt bojkotującego no- szenie futer, odziała się w płaszcz z norek, a na głowę założyła kapelusik z futra tych samych zwierząt. Wokół niej unosił się delikatny zapach fran- cuskich perfum. Miała drobną, śliczną twarzyczkę niczym porcelanowa lalka, duże orzechowe oczy ze (sztucznymi?) rzęsami, usta pomalowane na pomarańczowy kolor. Przyszła tu z małym terierem rasy Jack Russell, który zaciekle szczekał i szarpał się na smyczy, próbując dorwać któregoś kota. Pani Huntingdon sprawiała wrażenie nieporuszonej ani szczekaniem, ani złowrogimi spojrzeniami ze strony kocich właścicielek. Siedząc, blo- kowała też dostęp do jedynego kaloryfera. Na ścianach wisiało mnóstwo tabliczek Zakaz palenia, a mimo to pani Huntingdon zapaliła papierosa i wypuściła z ust chmurę dymu. W pocze- kalni zwyczajnej przychodni, gdzie pacjenci martwią się tylko o siebie, na T L R
pewno wywołałoby to sprzeciw. Poczekalnie przychodni weterynaryjnych są jednak miejscami wyjątkowo pozbawiającymi woli walki, ponieważ lu- dzie pokornieją, martwiąc się przypadłościami swoich ulubieńców. Poczekalnia kończyła się biurkiem, za którym siedziała pielęgniar- ko— recepcjonistka. Była to nieładna dziewczyna o długich brązowych włosach i gardłowym akcencie rodem z Birmingham. Nazywała się panna Mabbs. Doris Simpson weszła pierwsza i nie było jej tylko pięć minut. Agatha ukradkiem pocierała zziębnięte nogi, pocieszając się, że to nie potrwa dłu- go. Następna w kolejce była jednak panna Simms. Ta weszła do środka na całe pół godziny, a kiedy w końcu wyszła, oczy jej błyszczały, a policzki były mocno zaróżowione. Następna weszła pani Josephs. Po długim czasie wyszła, mrucząc: — Pan Bladen ma takie mocne dłonie. Przy czym jej stare kocisko leżało w koszu na wznak jak trup. Gdy przyszła kolej pani Huntingdon, Agatha podeszła do biurka re- cepcji i odezwała się do panny Mabbs: — Pan Bladen kazał mi przyjść na czternastą. Czekam już bardzo dłu- go. — Dyżur zaczyna się o czternastej. Pewnie to miał na myśli — wygę- gała panna Mabbs — proszę czekać na swoją kolej. T L R
Agatha, stwierdziwszy, że nie ubrała się tak, by odejść z niczym, cała w dąsach wzięła ze sterty czasopism wydanie Vogue sprzed kilku lat i wróciła na swoje twarde plastikowe krzesło. Czekała na powrót wesołej wdówki z psem, minuty biegły. Agatha dosłyszała wybuch śmiechu, który rozległ się w gabinecie, i zachodziła w głowę, co tam się może dziać. Minęły już trzy kwadranse, w trakcie których Agatha zdążyła przeczy- tać Vogue, jak również jeszcze starszą, choć wciąż w niezłym stanie Do- brą gospodynię i zabrała się do artykułu z rocznika Dom Szkocki o przy- stojnym ziemianinie ze Szkocji, który zostawił swoją „jedeno prawziwo miłoś", jakąś Morąg ze szkockich dolin, dla Cyntii, tapetowanej dziwki z Londynu. W końcu wyszła pani Huntingdon z pieskiem na rękach. Zanim poszła do domu, nie omieszkała omieść poczekalni śladowym uśmiechem, na co Agata w odpowiedzi zrobiła kwaśną minę. Zostało jeszcze owych dwóch rolników i Agatha. — Chyba tu już nie przyjdę — rzekł Jack Page — Czekania na cały dzień. Jego jednak obsłużono bardzo szybko, bo chodziło tylko o receptę na antybiotyki, którą dał zaraz pannie Mabbs. Drugi rolnik też przyszedł po leki i gdy po chwili wyszedł z gabinetu, Agatha pojaśniała. Już miała na- krzyczeć na weterynarza za to, że kazał jej tak długo czekać, ale ten tak słodko się uśmiechnął, tak mocno uścisnął jej dłoń, obrzucił ją tak uwo- dzicielskim spojrzeniem... Agatha była w zalotnym nastroju, ale jednocześnie czuła się winna, bo Hodge'owi tak naprawdę nic nie dolegało, toteż tylko uśmiechnęła się uro- czo. T L R
— A, pani Raisin — rzekł weterynarz. — Zapraszam kotka. Jak się wabi? — Hodge. — Tak samo jak kot doktora Johnsona. — Czyj? Chodzi o pańskiego wspólnika w Mircesterze? — Doktora Samuela Johnsona, pani Raisin*1 . — Skąd miałam wiedzieć? — oburzyła się Agatha, która osobiście są- dziła, że doktor Johnson to jeden z owych starych pryków jak sir Thomas Beecham, takich, których zawsze się cytuje górnolotnym tonem na pro- szonych kolacjach*2 . To imię zaproponował kiedyś James Lacey. Aby ukryć zdenerwowanie, postawiła kosz z Hodge'em na stole i otworzyła drzwiczki. — Chodź no, wyłaź — namawiała Agatha niezadowolonego Hodge'a, który siedział przycupnięty w dalekim końcu kosza. — Może ja — powiedział weterynarz, wciskając się przed Agathę. Wsadził rękę do środka i brutalnie wyciągnął Hodge'a, a następnie uniósł zwierzę za kark i tak przytrzymał. — O, nie tak! Boi się — sprzeciwiła się Agatha — może ja go po- trzymam. 1 Doktor Samuel Johnson (1709— 1784) — angielski pisarz, krytyk, autor słynnego słownika języka an- gielskiego, znany z konserwatywnych przekonań i zamiłowania do kotów. 2 *Sir Thomas Beecham (1879— 1961) — baronet, dyrygent i impresario operowy, wnuk założyciela słynnej firmy farmaceutycznej. T L R
— W porządku. Wygląda wyjątkowo zdrowo. Co mu jest? Hodge schował głowę za połę płaszcza Agathy. — Y... nie je — skłamała Agatha. — Jakieś objawy? Biegunka? — Nie. — To zmierzymy temperaturę. Pani Mabbs? Pani Mabbs weszła i stanęła, nie podnosząc głowy. — Proszę przytrzymać kota — rozkazał weterynarz. Pani Mabbs oderwała kota od Agathy i jedną ręką przygwoździła go do stołu. Weterynarz potraktował Hodge'a termometrem doodbytniczym. „Czy to możliwe — zastanawiała się Agatha — żeby biednemu kotu wsadzono termometr w tyłek z nadmierną siłą?". Hodge zawył, uwolnił się z ucisku, zeskoczył ze stołu i uciekł w kąt gabinetu. — Pomyliłam się — powiedziała Agatha zdecydowana na wszystko, byle zabrać kota z powrotem — może przyjdę z nim, gdy będzie miał po- ważniejsze objawy. Weterynarz odesłał pannę Mabbs. Agatha jak najdelikatniej umieściła Hodge'a z powrotem w koszu. — Pani Raisin... — Tak? — niedźwiedzie oczka Agathy badały weterynarza wzrokiem, z którego uleciało już całkiem światełko nadziei. T L R
— W Evesham mają niezłą restaurację chińską. Miałem ciężki dzień i chciałbym coś przekąsić. Może zjadłaby pani ze mną kolację? Agatha poczuła, jak ciepło rozchodzi się po jej niemłodym już ciele. Chrzanić wszystkie koty razem wzięte, a Hodge'a przede wszystkim. — Chętnie — sapnęła. — A więc widzimy się tam o ósmej — powiedział, z uśmiechem pa- trząc jej w oczy — restauracja nazywa się Gospoda Evesham. Stary dom przy głównej ulicy, siedemnasty wiek, nie da się przeoczyć. Agatha wyszła do pustej już poczekalni, uśmiechając się zadowolona. Żałowała tylko, że nie była tego dnia pierwszą „pacjentką". Wtedy mogła- by pochwalić się wszystkim pozostałym kobietom, że się umówiła na wie- czór. W drodze powrotnej do domu wstąpiła do sklepu i kupiła Hodge'owi puszkę najlepszego łososia, by ukoić sumienie. Kiedy w domu wygłaskała Hodge'a i umieściła go przed gorącym ko- minkiem, była już przekonana, że weterynarz postępował z kotem spraw- nie i zdecydowanie, ale nie okrutnie. Żądza pochwalenia się randką rozpierała Agathę tak silnie, że wresz- cie zatelefonowała do pastorowej, pani Bloxby. — Coś pani powiem — zagadnęła Agatha. — Czyżby kolejne morderstwo? — próbowała zgadnąć pastorowa. — Lepiej. Nasz nowy weterynarz zaprosił mnie dziś na kolację. Zaległa cisza. T L R
— Jest pani tam? — spytała głośno Agatha. — Tak, jestem. Tylko tak myślałam... — O czym? — Jaki jest powód zaproszenia? — To się chyba rozumie samo przez się — warknęła Agatha — podo- bam mu się. — Przepraszam. To proste, pani mu się podoba. Tyle że on wydaje mi się jakiś taki zimny i wyrachowany. Proszę na siebie uważać. — Nie mam szesnastu lat. — Właśnie. Owo „właśnie" w uszach Agathy zabrzmiało jak „Jesteś kobietą w średnim wieku i młodszy mężczyzna może łatwo ci zawrócić w głowie". — W każdym razie — kontynuowała pani Bloxby — proszę ostrożnie jechać. Sypie śnieg. Agatha się rozłączyła. Czuła się przybita, ale zaraz się uśmiechnęła. Jasne! Pani Bloxby była zazdrosna. Wszystkie kobiety we wsi chciałyby być na jej miejscu. Ale co ona powiedziała o śniegu? Agatha odchyliła za- słonę i wyjrzała. Padał mokry śnieg, który powoli się rozpuszczał. Wyjechała o dziewiętnastej trzydzieści, dusząc się w przyciasnym bo- dy założonym pod czarną wełnianą sukienkę Jean Muir, przyozdobioną sznurem pereł. Do tego założyła buty na bardzo wysokim obcasie, więc w samochodzie szybko je zrzuciła i na górkę za wsią wjeżdżała na bosaka, w samych pończochach. T L R
Coraz mocniej sypało i nagle, prawie na szczycie wzniesienia przeje- chała jak gdyby granicę — dalej jechała już po głębokim śniegu. Ale nic jej nie było w stanie zniechęcić, gdy w perspektywie miała kolację z przy- stojnym weterynarzem. Gdy zbliżyła się do drogi A— 44, przycisnęła hamulec, żeby zwolnić. Wówczas samochód wpadł w poślizg. Wszystko działo się w tempie za- pierającym dech w piersiach. Reflektory w szalonym piruecie omiotły swoim blaskiem zimowy krajobraz dookoła, następnie rozległ się okropny huk, gdy auto uderzyło lewym bokiem w kamienny murek. Agatha drżącymi rękami wyłączyła światła i silnik, po czym zamarła w bezruchu. Samochód jadący z naprzeciwka w stronę wsi się zatrzymał, ktoś z niego wysiadł. Następnie czyjaś ciemna postać stanęła przy aucie Agathy. Ta otworzyła okno. — Nic się pani nie stało, pani Raisin? — usłyszała głos Jamesa La- ceya. Przed akcją z weterynarzem, przed fiaskiem na Bahamach, Agacie zdarzało się fantazjować o tym, jak James Lacey uratuje ją z jakiegoś wy- padku. Ale teraz potrafiła skupić myśli tylko na swojej randce. — Niczego chyba nie złamałam — powiedziała, po czym walnęła ze złością w kierownicę — cholerny śnieg. A może zawiózłby mnie pan do Evesham? — Żartuje pani. Ma się pogorszyć, tak przynajmniej zapowiadali. Fish Hill pewno zamknięte. T L R
— O nie — jęknęła Agatha — może dałoby się pojechać inną drogą. Może przez Chipping Camden? — Co też pani plecie. Silnik jest sprawny? Agatha przekręciła kluczyk i silnik się uruchomił. — A światła? Włączyła reflektory, oświetlając zaśnieżoną drogę. James Lacey ocenił uszkodzenia przedniej części wozu. — Światła z przodu są potłuczone. Będzie pani musiała wymienić zderzak, chłodnicę i tablicę rejestracyjną. Niech pani wykręci i zjedzie ze mną do wsi. — Jeśli mnie pan nie podwiezie, wezwę taksówkę. — Życzą szczęścia — to mówiąc, odszedł do swojego samochodu, a Agatha usłyszała, jak uruchamia silnik. Wycofała i pojechała za nim. Za- parkował przed swoim domem, pomachał do niej i wszedł do środka. Agatha wyskoczyła z samochodu i, zapomniawszy, że na stopach ma tylko pończochy, pobiegła do domu. Złapała za słuchawkę i zaczęła wy- bierać kolejno numery telefonów firm taksówkarskich widniejące na kart- ce na ścianie. Jednak nie znalazł się taksówkarz, który w taką noc chciałby jechać do Evesham. „Do diabła — pomyślała wściekła Agatha — moje auto jest wciąż na chodzie. Jadę". Założyła pierwszą lepszą parę butów na mokre stopy i znów wybiegła na dwór. Ale gdy przejechała połowę drogi pod górę, żarówki obu stłu- T L R
czonych reflektorów pękły, zmuszając ją do pokonania dalszej drogi po- woli i po ciemku. Zmęczona zawróciła samochód i zjechała z powrotem do wsi. Z domu zatelefonowała do chińskiej restauracji. Głos po drugiej stronie odparł, że nie, pan Bladen nie zjawił się u nich. Owszem, zamówił stolik, ale z pew- nością nie przybył. Bardzo już przybita Agatha zadzwoniła na informację i uzyskała nu- mer mircesterskiego telefonu weterynarza. Odebrała jakaś kobieta. — Obawiam się, że pan Bladen jest teraz zajęty — głos kobiety był spokojny i rozbawiony. — Mówi Agatha Raisin — ucięła Agatha — mieliśmy się spotkać dziś wieczorem w restauracji w Evesham. — Chyba nie sądzi pani, że pojechałby w taką pogodę. — Można wiedzieć, kto mówi? — spytała Agatha. — Jego żona. — O! — Agatha rzuciła słuchawką jak rozżarzonym węglem. Więc jednak był żonaty! Co jest grane? Ale jeśli żonaty, to nie powi- nien był się umawiać. Agatha miała swoje zasady w kwestii umawiania się z żonatymi mężczyznami. Wydawało się jej, że wystawił ją specjalnie, chcąc z niej zakpić. Face- ci! No a James Lacey! Po prostu poszedł do siebie, nie racząc zajrzeć do niej i choćby po to, by sprawdzić, czy naprawdę nie ucierpiała w wypadku. Agatha czuła się głupio, a z jej marzenia o randce z przystojnym męż- czyzną został jej tylko zgruchotany samochód. Resztę wieczoru spędziła z T L R
mruczącym Hodge'em na kolanach, wypełniając oświadczenie dla ubez- pieczalni. * * * O świcie zaśnieżony świat zasnuła mgła. I znów Agatha czuła się jak w klatce. Czekała i czekała na telefon, pewna, że Paul Bladen zadzwoni, by jakkolwiek się wytłumaczyć. Ale telefon milczał jak zaklęty. Wreszcie postanowiła odwiedzić Jamesa Laceya, choćby po to, by wy- jaśnić mu — subtelnie — że się za nim nie uganiała. Ale, choć znad komi- na jego domu wznosiła się strużka dymu, choć przed domem stał jego ośnieżony samochód, on — nie otworzył drzwi. Agatha czuła się wystrychnięta na dudka. Była przekonana, że James jest w środku. Hodge, samolubny jak przystało na kota, bawił się wesoło w śniegu, polując na niewidzialną zdobycz. Po południu rozległ się dzwonek. Agatha przejrzała się w lustrze w przedpokoju, złapała szminkę, którą zawsze trzymała pod ręką, i umalowa- ła usta. Następnie, rozprostowując sukienkę, otworzyła drzwi. — A, to ty — mruknęła rozczarowana, spoglądając na okrągłą, orien- talną twarz sierżanta policji Billa Wonga. — To nie zabrzmiało jak powitanie — odparł — dostanę choć filiżan- kę kawy? — Wejdź — powiedziała Agatha, wychylając się zza jego postaci i wyglądając z nadzieją na drogę. T L R
— Kogo się spodziewałaś? — spytał, gdy siedzieli już oboje w kuch- ni. — Spodziewałam się przeprosin. Nasz nowy weterynarz, Paul Bladen, zaprosił mnie na wczorajszy wieczór na kolację do Evesham, ale na górce wpadłam w poślizg na drodze i nie dojechałam. Jednak, jak się okazało, on wcale nie pojechał do tej restauracji. Zadzwoniłam do niego do domu i odebrała jakaś kobieta. Powiedziała, że jest jego żoną. — Niemożliwe — odrzekł Bill — nie mieszka z żoną od pięciu lat, a w zeszłym roku się rozwiedli. — W co on pogrywa? — krzyknęła zła Agatha. — Raczej z kim pogrywa. Śnieg, noc, do Evesham nie dało się doje- chać... Wolał bawić się w domu. — Mógł chociaż zadzwonić — powiedziała Agatha. — A propos twojego życia uczuciowego: jak było na Bahamach? — W porządku — odrzekła Agatha — słonecznie. — Spotkałaś się z panem Laceyem? — Nie spodziewałam się go tam. Wyjechał do Kairu. — A wiedziałaś o tym przed wyjazdem? — Co to ma być? — wrzasnęła Agatha. — Przesłuchanie? — Tak tylko pytam. Dobrze, że Hodge jest zadowolony. Zdrowo wy- gląda. — Bo jest zdrów jak ryba. T L R
Skośne oczy intensywnie się jej przyglądały. — To dlaczego biedak musiał pójść do weterynarza? — Szpiegujesz mnie? — Bynajmniej, ale przechodziłem tamtędy wczoraj i widziałem, jak niesiesz Hodge'a w koszu do przychodni. Na taką pogodę powinnaś zało- żyć lepsze obuwie. — Chciałam tylko sprawdzić, czy nie trzeba go zaszczepić — odparła Agata. — A to, co mam na nogach, to moja sprawa. Podniósł i opuścił ręce. — Przepraszam. Ale z tym Bladenem to dziwne. — Co? — Jakiś czas temu wszedł do spółki z Peterem Ri— ce'em, weteryna- rzem w Mircester. Kolejka, w której ustawiały się do niego kobiety w cią- gu kilku pierwszych tygodni, była wprost niewiarygodna! Stały aż na uli- cy. Ale w pewnym momencie przestały przychodzić. Bladen chyba nie ra- dzi sobie ze zwierzętami domowymi. Jeśli chodzi o zwierzęta gospodar- skie, jest świetny, ale kotów i małych psów wprost nie cierpi. — Nie chcę o nim rozmawiać — ucięła gniewnie Agatha — nie masz nic innego do powiedzenia? Więc Bill opowiedział jej o kłopotach związanych ze wzrostem liczby kradzieży samochodów w okolicach i że często zajmują się tym procede- rem młodociani, a Agatha słuchała go jednym uchem, w nadziei, że za- dzwoni telefon i będzie mogła z czystym sumieniem się wykpić od roz- mowy. Ale telefon nadal milczał, a Bill wreszcie sobie poszedł. T L R
Zadzwoniła do najbliższego warsztatu napraw powiedzieć, by zabrali jej zepsuty samochód i oszacowali koszt reperacji, a następnie, gdy cięża- rówka już wywiozła jej auto, Agatha postanowiła pójść do baru Pod Czer- wonym Lwem. Nie miała już powodu się stroić. W ciągu ostatnich kilku miesięcy przechodziła koło drzwi Jamesa Laceya odziana wyłącznie w swoje najlepsze i najbardziej eleganckie stroje. Tym razem wdziała gruby sweter, tweedową spódnicę i kozaki. Gdy wbijała się w kożuszek, nagle zadzwonił telefon. Agatha aż podskoczyła. Podniosła słuchawkę w przekonaniu, że to wreszcie Paul Bladen, ale zamiast tego jakiś głos, którego nie poznawała, rzekł niepewnie: — Agatha? — Tak, kto mówi? — odpowiedziała Agatha, zawiedziona i zła. — Jack Pomfret. Pamiętasz? Agatha ożywiła się. Jack Pomfret prowadził kiedyś konkurencyjną firmę z branży public relations, ale zawsze byli ze sobą na przyjaznej sto- pie. — O, witaj! Co nowego? — Sprzedałem firmę mniej więcej w tym samym czasie co ty — od- parł — stwierdziłem, że pójdę w twoje ślady: wcześniejsza emerytura, nie- co luzu. Ale trochę to nudzi, wiesz, o czym mówię? — O, tak — odpowiedziała Agatha z przekonaniem. — Pomyślałem, że ruszę znowu z interesem i zastanawiam się, czy nie chciałabyś wejść ze mną do spółki. T L R
— To nie jest dobry moment — zauważyła trzeźwo Agatha — panuje recesja. — Dużym firmom potrzebny jest PR. Dwie właśnie złowiłem: Elek- trykę Johsona i proszek Bielszy. Na Agacie zrobiło to wrażenie. — Jesteś gdzieś niedaleko? Moglibyśmy przysiąść i omówić to do- kładnie. — Pomyślałem — rzekł z entuzjazmem — że gdyby udało się wycią- gnąć cię do Londynu, moglibyśmy zabrać się do roboty tutaj. Myśl o ucieczce ze wsi, o umknięciu przed upiorami jej straconych nadziei na romans, sprawiła, że Agatha się nie wahała: — Da się zrobić. Zamówię sobie nocleg na mieście. Podaj mi swój numer, oddzwonię. Zapisała jego numer telefonu, a potem, gdy już miała dzwonić do swo- jego ulubionego hotelu, przystanęła. Cholerny Hodge. Nie mogła znów od- dać biedaka do przechowalni. Zaraz przypomniała sobie jednak o bloku z drogimi kawalerkami do wynajęcia, z którego raz skorzystała, odwiedzając zagranicznych klientów. Zadzwoniła tam i wynajęła jedną na dwa tygo- dnie. Na pewno nie pozwalali na trzymanie zwierząt, ale nie zamierzała ich pytać o zdanie. Hodge poradzi sobie przez dwa tygodnie w zamknię- ciu. Tym bardziej że pogoda była fatalna. T L R
Rozdział II Agatha nie mogła od razu zabrać się do interesów, bo musiała zająć się Hodge'em. Kocur, który w Carsely szalał poza domem, w kawalerce w Ken— sington zaczął drapać meble, toteż Agatha kupiła drapak i przez ja- kiś czas, kucając przed nim, drapać go paznokciami, by pokazać kotu, co ma robić. Po tej lekcji wychowania Agatha zadzwoniła do Jacka Pomfreta. Jack zaproponował spotkanie na obiedzie w karczmie Savoy. W głowie Agathy Carsely skurczyło się do rozmiaru małej kropki. Znów była w Londynie, znów stanowiła część miasta, nie zwiedzała, lecz była w branży. Jack Pomfret, blady mężczyzna w typie wychudzonego doktoranta, walczący ze swoim wiekiem za pomocą dżinsu i przeszczepionych wło- sów, nie mógł nachwalić wyglądu dawnej rywalki. Agatha spytała z cie- kawością, dlaczego postanowił sprzedać firmę. — Z tego powodu co ty — odrzekł z chłopięcym uśmiechem — my- ślałem, że wczesna emerytura mi będzie służyć. Nawet wyprowadziliśmy się z żoną, Marcią, na chwilę do Hiszpanii, ale klimat nam nie odpowiadał. Południowy. Za gorący. Ale opowiadaj o sobie. Jak ci idzie? Agatha usiadła wygodnie i zaczęła przechwalać się swoją rolą w pew- nym śledztwie, znacznie kolo— ryzując. T L R
Gość • 5 miesiące temu
Dziekuje