AGATHA CHRISTIE
BOŻE NARODZENIE
HERKULESA POIROT
PRZEŁOŻYŁA BARBARA JABŁOŃSKA
REDAKTOR MAŁGORZATA WAROWNY
Drogi Jamesie,
Zawsze byłeś jednym z moich najwierniejszych i najwdzięczniejszych czytelników,
tym bardziej więc poruszyły mnie twoje krytyczne uwagi.
Narzekałeś, że moje morderstwa stały się nazbyt wyrafinowane i, w gruncie rzeczy,
jakby anemiczne. Wyznałeś, że tęsknisz za „solidnym, gwałtownym, tonącym we
krwi mordem, który nie zostawiłby miejsca na wątpliwości, czy to naprawdę
morderstwo!”
Tę powieść napisałem więc specjalnie dla Ciebie. Mam nadzieję, że Ci się spodoba.
Twoja szczerze Cię kochająca bratowa
Agatha
CZĘŚĆ I
22 GRUDNIA
I
Słephen podniósł kołnierz płaszcza i szybkim krokiem szedł wzdłuż peronu. Ponad
jego głową gęsty dym zasnuwał dworzec. Potężne lokomotywy z donośnym gwizdem
wyrzucały w lodowate powietrze kłęby pary. Wszystko wokół było zabrudzone sadzą.
„Cóż za obrzydliwy kraj! Co za odpychające miasto!” — pomyślał.
Początkowo oszołomił go Londyn, widok sklepów, restauracji, atrakcyjnych i
eleganckich kobiet, ale to minęło. Miasto wydało mu się teraz tanią błyskotką w
tandetnej oprawie.
— A gdyby tak wrócić do Afryki Południowej ? Przypływ bolesnej nostalgii
przywiódł mu na pamięć blask słońca, błękit nieba, ogrody pełne kwiatów… jaskrawo
niebieskich kwiatów… rzędy żywopłotów i szafirowe powoje, które oplatały
najlichszy nawet domek.
Tu pełno było brudu, błota i potrącających się w pośpiechu ludzi, zaaferowanych jak
mrówki w drodze ku mrowisku. Przemknęło mu przez myśl: „Szkoda, że w ogóle
przyjechałem”.
Potem jednak przypomniał sobie o swoim celu i zacisnął zęby. Do licha, nie! Snuł
przecież plany całymi latami i zawsze pragnął urzeczywistnić to, co sobie zamierzył.
Jego chwilowe wahanie, pytania, jakie zadawał samemu sobie: „Po co? Czy warto
odgrzebywać przeszłość?”, wydały mu się jedynie oznaką słabości. Nie był
młodzieniaszkiem, który działa pod wpływem przelotnego kaprysu, ale mężczyzną
blisko czterdziestoletnim, pewnym siebie i zdolnym do czynu. Tak, zrobi to, po co
przyjechał do Anglii.
Wsiadł do pociągu i poszedł korytarzem, szukając wolnego miejsca. Gestem dłoni
odprawił tragarza i ze skórzaną walizą w ręku zaglądał do przedziałów. Święta
zaczynały się już za trzy dni, więc pociąg był przepełniony. Stephen Farr z niechęcią
mierzył wzrokiem licznych pasażerów.
Co za tłum! Niezmierzony, nieprzeliczony tłum! Wszyscy wyglądali tak jakoś…
bezbarwnie. Byli wręcz rozpaczliwie podobni do siebie. Stephen miał przed sobą albo
smętne baranie łby, albo pyszczki królików. Jeszcze inni — ociężali ludzie w
starszym wieku — pochrząkiwali z cicha niczym świnki w chlewiku. Nawet smukłe
dziewczęta z owalnymi twarzyczkami i pąsowymi ustami miały przygnębiająco
jednostajny wygląd.
Z niespodziewaną tęsknotą pomyślał o afrykańskim buszu, o spalonych słońcem
osamotnionych przestrzeniach. I nagle, gdy zajrzał do kolejnego przedziału, z
wrażenia zaparło mu dech. Ta dziewczyna była inna. Czarne włosy, blada matowa
cera o śmietankowym odcieniu, przepastne oczy. Smutne, dumne śródziemnomorskie
oczy. Chyba przez pomyłkę tkwiła pośród amorficznego tłumu, przemierzając
posępne równiny środkowej Anglii. Wyobraził ją sobie na balkonie, z różą w ustach,
w czarnej mantyli kryjącej wyniosłą głowę. Brakowało tylko kurzu, upału i unoszącej
się w powietrzu woni krwi rozlanej podczas walki byków. Powinna była olśniewać, a
nie siedzieć w kacie zatłoczonego przedziału trzeciej klasy.
Stephen był bystrym obserwatorem. Nie uszedł jego uwagi wyświechtany czarny
płaszczyk, skromna spódnica, taniutkie fabryczne rękawiczki i torebka w
wyzywającym, odcieniu czerwieni. Nad wszystkim górowało jednak i olśniewającego
zjawiska. Tak, była olśniewająca, egzotyczna… Co, u licha, robiła w tej krainie mgły,
chłodu i wiecznie zabieganych pracowitych mrówek?
„Muszę się dowiedzieć, kto to jest i co tu robi — pomyślał. Muszę koniecznie”.
II
Pilar, skulona w kącie pod oknem, rozmyślała nad tym, Jak dziwnie pachnie Anglia.
Właśnie to uderzyło ją najmocniej: odmienność woni. Nie ma zapachu czosnku ani
pyłu, a perfum nie czuje się prawie wcale. Przedział zionął stęchlizną zamkniętych
pomieszczeń, siarczanym odorem pociągu, mydłem. Kolejny niemiły zapach
emanował z futrzanego kołnierza siedzącej obok, tęgiej pani. Pilar ostrożnie
pociągnęła nosem, wdychając z niechęcią woń naftaliny. „Dziwne — pomyślała —
jak można skrapiać się podobnymi pachnidłami!”
Rozległ się gwizdek, ktoś krzyknął coś donośnym głosem i pociąg z wolna ruszył.
Jechała więc ku swemu przeznaczeniu.
Serce zabiło je j szybciej. Czy wszystko się uda? Czy zdoła dokonać tego, co
zamierzała zrobić? O, na pewno! Obmyśliła przecież wszystko tak starannie.
Przewidziała każdą okoliczność. Tak, na pewno się jej powiedzie!
Kąciki czerwonych warg Pilar uniosły się nieznacznie. Jej usta stały się nagle
okrutne i zachłanne jak u kota albo dziecka; jak u kogoś, kto chce zaspokoić swe
pragnienia i nie dba o litość.
Rozejrzała się wokół z nie ukrywaną dziecięcą ciekawością. Wszyscy Anglicy, w
liczbie siedmiu, wydali się jej niesłychanie zabawni. A przy tym wyglądali tak
dostatnio, wręcz zamożnie, sądząc choćby po ich strojach i butach. No, Anglia na
pewno jest bogatym krajem, zawsze o tym słyszała. Tylko stanowczo brak jej
wesołości. „O, tam na korytarzu stoi przystojny, nawet bardzo przystojny mężczyzna”
— pomyślała. Podobała się jej ciemno opalona twarz, orli nos i barczyste ramiona.
Szybciej niż angielska dziewczyna Pilar zdała sobie sprawę, że mężczyzna spogląda
na nią z admiracją. Nie musiała patrzeć w jego stronę, by dostrzec spojrzenie, jakim ją
obrzucał, a charakter tego spojrzenia dobrze pojmowała.
Pilar nie dziwiło to zbytnio. Przybywała z kraju, gdzie mężczyźni bez żenady
przypatrują się kobietom i wcale tego nie kryją. Zadawała sobie w duchu pytanie, czy
to Anglik, a odpowiedź wypadła zdecydowanie przecząco.
„Za wiele w nim życia jak na Anglika — rozstrzygnęła. — Ale włosy ma jednak
jasne. Może to Amerykanin?” Pomyślała, że przypomina jej aktorów, których
widywała w filmach o Dzikim Zachodzie.
Ktoś z obsługi pociągu torował sobie drogę przez korytarz wołając:
— Śniadanie! Proszę zająć miejsca! Śniadanie!
Każdy z siedmiu sąsiadów Pilar wykupił bilet z bonem restauracyjnym. Podnieśli
się wszyscy naraz jak jeden mąż i nagle znalazła się zupełnie sama w opustoszałym
przedziale. Szybko zamknęła okno, które przed chwilą otworzyła szpakowata jejmość
o wojowniczym wyglądzie, siedząca w przeciwległym kącie. Znów oparła się
wygodnie, oglądając przez szybę północne przedmieścia Londynu. Nie odwróciła
głowy na dźwięk otwieranych ostrożnie drzwi. Wiedziała, że to ów pan z korytarza
wszedł do środka, by z nią pogawędzić. Ciągle patrzyła zamyślona w okno.
— Pozwoli pani, że opuszczę szybę? — odezwał się Stephen Farr.
— Ależ dopiero co zamknęłam okno — odparła obojętnie, po angielsku biegle, lecz
z wyczuwalnym obcym akcentem.
W chwili milczenia, która potem nastąpiła, Stephen pomyślał: „Co za piękny głos.
Pełen słońca… Ciepły jak letnia noc”.
Pilar mówiła sobie w duchu: „Jaki ma miły głos, donośny i mocny. Bardzo mi się
podoba”.
— Pociąg jest przepełniony— zaczął Stephen.
— Niewątpliwie. Ludzie wyjeżdżają z Londynu, pewnie dlatego, że tam tak
mroczno.
Pilar nie wychowano wedle surowej zasady, że odezwanie się do nieznajomego z
pociągu to coś w rodzaju zbrodni. Gdyby zaś Stephen spędził młodość w Anglii,
zawahałby się pewnie przed nawiązaniem rozmowy z młodą dziewczyną, lecz on w
prostocie ducha uważał nawiązanie konwersacji za rzecz całkiem naturalną.
Uśmiechnął się z rozbrajającą szczerością i rzekł:
— Londyn to okropne miasto, prawda?
— O, tak Nie cierpię go.
— Ja również.
— Chyba nie jest pan Anglikiem?
Jestem Brytyjczykiem, ale przyjechałem z Afryki Południowej.
— No tak, to wszystko wyjaśnia.
— Czy pani też z zagranicy?
— Tak, z Hiszpanii.
— Z Hiszpanii! A więc jest pani Hiszpanką?
— Tylko półkrwi. Moja matka była Angielką. Dlatego tak dobrze mówię po
angielsku.
— Co pani sądzi o wojnie domowej? — spytał Stephen.
— Cóż za okropna rzecz! Tyle zniszczeń!
— A po czyjej pani jest stronie?
Pilar nie znała się zanadto na polityce.
— W mojej wiosce — wyjaśniła — mało mówi się o wojnie. Ona toczy się z dala
od nas. Rzecz jasna, alkad — jako urzędnik państwowy — jest po strome rządu, no a
proboszcz po stronie generała Franco… Ale całą resztę; obchodzą tylko własne
winnice i praca w polu; nikt nie ma czasu, żeby roztrząsać takie sprawy.
— A więc nie była pani świadkiem żadnej bitwy?
— W naszej okolicy nie, ale kiedy jechałam autem, widziałam mnóstwo ruin, a
także bomby lecące z nieba; jedna spadła na samochód obok, który stanął w
płomieniach, a inna zdruzgotała dom. Było na co popatrzeć!
Stephen zdobył się na wymuszony uśmiech.
— Czy to panią bawiło?
— Mieliśmy mnóstwo kłopotu — wyjaśniła Pilar — bo chciałam jechać dalej, a
tymczasem nasz szofer zginął.
Stephen zmierzył ją wzrokiem.
— Nie czuła pani żalu?
Ciemne oczy Pilar rozwarły się szeroko.
— Przecież każdy musi kiedyś umrzeć. Gdy śmierć nadchodzi z nieba, raz; dwa,
buum — trwa to tylko trochę szybciej i wnet jest po wszystkim. Raz się żyje, raz
umiera. Tak już bywa na świecie!
— Nie wygląda pani na pacyfistkę — zaśmiał się Stephen.
— Na co?
W słownictwie Pilar brakowało terminu, którym posłużył się jej rozmówca.
— Czy przebaczyłaby pani swym wrogom, signorina?
— Nie mam wrogów. Ale gdybym miała…
— No, co wtedy?
Stephen patrzył na nią zafascynowany okrucieństwem czającym się w kącikach
lekko wygiętych warg.
Pilar rzekła z powagą:
— Gdybym miała wroga… Gdyby ktoś nienawidził mnie, a ja jego…
poderżnęłabym mu gardło ot, w ten sposób…
Jej ręka wykonała gwałtowny gest, tak szybki i okrutny, że Stephen cofnął się.
— Ależ z pani krwiożercza istota!
Pilar odparła całkowicie naturalnym tonem:
— A co pan by zrobił ze swym wrogiem?
Stephen drgnął, potem spojrzał na nią uważnie, a wreszcie roześmiał się głośno.
— Sam nie wiem!
Pilar rzekła z naganą w głosie:
— Na pewno pan wie.
Stephen przestał się śmiać, westchnął i odparł półgłosem:
— Tak. Dobrze wiem, co bym zrobił.
A potem zmienił nagle ton.
— Co panią sprowadza do Anglii?
— Jadę do krewnych — rzekła z odcieniem afektacji w głosie. — Do moich
angielskich krewnych.
— Ach, tak.
Osunął się z powrotem na siedzenie i przypatrywał się jej przez jakiś czas,
rozmyślając, jak też może wyglądać jej rodzina i co pocznie ze swą hiszpańską
krewniaczką. Próbował wyobrazić sobie ową stateczną brytyjską familię zgromadzoną
razem w dzień Bożego Narodzenia.
— Czy ładnie jest w Afryce Południowej? — spytała Pilar.
Stephen zaczął mówić o swoim kraju. Pilar słuchała go z radością dziecka, któremu
opowiadają bajkę. Bawiły go jej naiwne — choć trzeźwe — pytania i z niejaką
przyjemnością przeistoczył swoją opowieść w bajecznie przesadną feerię.
Powrót pasażerów położył kres tej zabawie.
Stephen wstał, posłał Pilar uśmiech i ponownie skierował się na korytarz.
Gdy otwierał drzwi przedziału, odsunął się na bok, by przepuścić jakąś leciwą
damę, i wówczas spostrzegł nalepkę na egzotyczne walizie z plecionej słomki „Panna
Pilar Estravados”. Gdy to czytał z niedowierzaniem, dostrzegł nagle adres: „Gorston
Hall, Longdale, Addlesfield”.
Na wpół już odwrócony, zmierzył dziewczynę zaskoczonym i podejrzliwym
zarazem spojrzeniem. Wyszedł na korytarz i w zamyśleniu zapalił papierosa.
III
W dużym, niebiesko–złotym salonie Gorston Hall siedzieli Alfred Lee i jego żona
Lidia, rozważając plany na święta. Alfred był mężczyzną w średnim wieku, o
kanciastej sylwetce, miłej twarzy i łagodnych piwnych oczach. Głowę miał wciśniętą
w ramiona i sprawiał wrażenie człowieka ogarniętego inercją. Lidia za to tryskała
wręcz energią niczym rasowy pies myśliwski. Była nadzwyczaj szczupła, lecz jej
ruchy uderzały zwinnością i gracją. Jej drobna twarz wcale nie odznaczała się urodą,
lecz zdradzała swoistą dystynkcję, a głos był pełen uroku.
— Ojciec nalega. Nic nie poradzimy — odezwał się Alfred.
— Czy zawsze musisz mu się podporządkowywać? — spytała Lidia, hamując
zniecierpliwienie.
— On jest w bardzo podeszłym wieku, moja droga.
— Och, wiem, wiem!
— Zawsze spodziewa się posłuszeństwa.
Lidia odparła sucho:
— Nic dziwnego, bo zawsze mu ustępowano! Ale wcześniej czy później będziesz
musiał się mu przeciwstawić, Alfredzie.
— Co przez to rozumiesz?
Utkwił w niej wzrok, w którym widniało tyle przygnębienia i.lęku, że zagryzła
wargi i zawahała się, czy mówić dalej;
— Co przez to rozumiesz? — powtórzył.
Wzruszyła szczupłymi, zgrabnymi ramionami i rzekła, starając się dobierać słowa:
— Twój ojciec ma… despotyczne skłonności.
— Jest stary.
— I będzie jeszcze starszy, a zatem jeszcze bardziej despotyczny. Kiedy to się
wreszcie skończy? Już teraz pod każdym względem nami rządzi, nie wolno nam
nawet mieć własnych planów na święta, a jeśli się na nie ośmielimy, zawsze je musi
pokrzyżować!
— Ojciec sądzi, że jego wola jest najważniejsza — rzeki Alfred. — Pamiętaj, że jest
dla nas bardzo dobry.
— Bardzo dobry, też coś!
— Naprawdę bardzo dobry — głos Alfreda zabrzmiał surowo. Lidia odrzekła
chłodno:
— Masz na myśli to, że jest dla nas bardzo dobry… jeśli chodzi o pieniądze?
— Tak. Niewiele od nas żąda, a pieniędzy nigdy nie skąpi. Możesz wydawać, ile
chcesz na stroje i dom, a on bez szemrania płaci rachunki. Przecież nie dalej jak w
zeszłym tygodniu podarował nam nowy samochód.
— Przyznaję, twój ojciec jest bardzo hojny. Ale w zamian m to spodziewa się, że
będziemy mu posłuszni jak niewolnicy.
— Jak niewolnicy?
— A tak! To właściwe słowo! Ty już jesteś jego niewolnikiem, Alfredzie. Jeśli
chcemy wyjść, a on sobie tego nie życzy, zaraz wszystko odwołujesz i potulnie
zostajesz w domu. Jeśli znów, wedle jego kaprysu, mamy gdzieś wyjść, no to
idziemy… Brak nam własnego życia, brak niezależności.
Jej mąż odparł urażony:
— Proszę cię, Lidio, nie mów tak! To wielka niewdzięczność. Mój ojciec tyle dla
nas zrobił…
Lidia stłumiła ciętą odpowiedź, która cisnęła się jej na usta. Wzruszyła tylko
szczupłymi ramionami. Alfred odezwał się ponownie:
— Wiesz, Lidio, ojciec bardzo cię lubi…
— A ja go wcale! — odparła dobitnie.
— Lidio, wstyd mi tego słuchać. To nieładnie z twojej strony.
— Może. Ale czasem, w nagłym odruchu, wyrwie się człowiekowi parę słów
prawdy.
— Gdyby ojciec się domyślał…
— Twój ojciec doskonale wie, że go nie znoszę. Myślę, że świetnie się tym bawi.
Doprawdy, Lidio, jestem pewien, że się mylisz. Nieraz mi mówił, że jesteś dla niego
bardzo miła.
— Oczywiście, jestem uprzejma i taka pozostanę. Chciałam ci tylko uzmysłowić,
jakie są moje prawdziwe uczucia. Nie cierpię twego ojca, Alfredzie! Myślę, że to
złośliwy i despotyczny starzec. Terroryzuje cię i wykorzystuje twoją miłość synowską.
Już dawno powinieneś był się zbuntować.
— Dosyć tego, Lidio! — rzekł sucho Alfred. — Ani słowa więcej.
Lidia westchnęła.
— Przepraszam. Może się mylę… Wróćmy lepiej do świąt. Jak sądzisz, czy Dawid
naprawdę przyjedzie?
— Czemuż by nie?
Pokręciła głową z powątpiewaniem.
— Dawid jest… dziwny. Pamiętaj, że całe lata żył z dala od domu. Był bardzo
oddany matce. Może to miejsce budzi w nim złe wspomnienia?
— Dawid zawsze działał ojcu na nerwy — odparł Alfred. — Swoją muzyką,
marzycielskim usposobieniem… No, może ojciec był dla niego czasem zbyt surowy.
Ale myślę, że Dawid i Hilda przyjadą na pewno. Wiesz, święta to jednak święta.
— Pokój ludziom dobrej woli — rzuciła Lidia, krzywiąc z ironią subtelnie
wykrojone usta, — No, zobaczymy! George i Magdalena obiecali przyjechać jutro.
Magdalena zanudzi się tu chyba na śmierć.
Alfred rzekł z pewnym rozdrażnieniem:
— Zachodzę w głowę, jak George mógł sobie wybrać na żonę dziewczynę o
dwadzieścia lat od siebie młodszą! Zawsze trzymały się go głupstwa.
Szczęści mu się za to w polityce — odparowała Lidia. — Zdobył sympatię
wyborców. Myślę, że Magdalena odgrywa sporą rolę w jego karierze.
Alfred odrzekł, cedząc słowa:
— Nie przepadam za nią. Co prawda jest bardzo przystojna, ale czasami myślę, ze
przypomina nieco gruszki o wspaniałym wyglądzie, całe rumiane, a w istocie bez
smaku. — Pokiwał głową.
— I zepsute w środku? — wtrąciła Lidia. — Zabawne, że właśnie ty tak mówisz!
— Dlaczego cię to bawi?
— Bo zwykle jesteś taki wyrozumiały! O nikim nie powiesz złego słowa. Czasami
strasznie mnie drażni, że brak ci… jakby to wyrazić… należytej dozy nieufności. Nie
wiesz, ile zła może tkwić w ludziach. A nasze otoczenie…
— Zawsze myślałem, że nasze otoczenie jest takie, jakim sami je czynimy — rzekł
jej mąż z uśmiechem.
— Nie! — odparła żywo Lidia. — Zło istnieje nie tylko w naszej wyobraźni. Ono
istnieje naprawdę! Nie zdajesz sobie chyba sprawy ze zła panującego na tym świecie.
Jesteś ponad to. A tymczasem ja je wyczuwam. Zawsze je czułam tu, w tym domu…
Zagryzła wargi i urwała.
— Ależ, Lidio… — zaczął Alfred.
Ona jednak uniosła pospiesznie dłoń w ostrzegawczym geście, patrząc ku tyłowi,
ponad ramieniem męża. Alfred odwrócił się.
Milczący mężczyzna z obojętnym wyrazem twarzy stał za nimi w pełnym szacunku
oczekiwaniu.
— O co chodzi, Harbury? — rzuciła cierpko Lidia.
Głos Harbury’ego brzmiał jak przyciszone i również pełne szacunku pomrukiwanie.
— Pan Lee kazał mi powtórzyć, że na święta przyjedzie jeszcze dwoje innych gości
i trzeba przygotować pokoje na ich przyjęcie.
— Jeszcze dwoje gości?
Harbury odparł gładko:
— Tak, proszę pani. Jakiś dżentelmen i młoda dama. Alfred zdumiał się:
— Młoda dama?
— Tak powiedział pan Lee, sir.
Lidia rzekła szybko:
— Pójdę na górę i zobaczę się z nim…
Harbury zrobił tylko jeden mały krok naprzód; był to raczej cień ruchu niż sam ruch,
a jednak skutecznie wstrzymał zamiary Lidii.
— Proszę wybaczyć, ale pan Lee dziś po południu pragnie się zdrzemnąć i
stanowczo życzył sobie, by mu nie przeszkadzać.
— Pojmuję — powiedział Alfred. — Oczywiście, nie będziemy go niepokoić.
— Dziękuję, proszę pana — Harbury wycofał się.
— Nie znoszę tego człowieka! — wybuchnęła Lidia. — Snuje się cichaczem po
całym domu niby kot! Nigdy nie słychać, kiedy wchodzi.
— Ja też za nim nie przepadam, ale przyznaję, że zna swój fach. Niełatwo dzisiaj o
dobrego pokojowca dla chorego człowieka. A najważniejsze, że ojciec go lubi.
— Oczywiście… To najważniejsze, jak sam mówisz. Alfredzie, co znaczy ta
historia z młodą damą? O kogo może chodzić?
— Nie mam pojęcia. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, kto to może być.
Spojrzeli na siebie.
— Wiesz, Alfredzie, co sobie myślę? — zaczęła Lidia, krzywiąc swe wyraziste usta.
— No, co?
— Twój ojciec chyba się ostatnio trochę nudził. Myślę, że chciałby sobie sprawić
miłą odmianę na święta.
— Zapraszając dwoje obcych ludzi na zjazd rodzinny?
— Och, nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale zdaje mi się, że twój ojciec…
zamierza się nieco rozerwać.
— Owszem, mam nadzieję, że się nieco rozerwie — odparł Alfred bardzo serio. —
Biedny staruszek, inwalida, przykuty do łóżka przez tę nieszczęsną chorobę… I to po
takim bujnym życiu…
Lidia powtórzyła powoli:
— Po takim bujnym życiu…
Pauza, jaką poprzedziła przymiotnik, nadała mu trochę dwuznaczną wymowę.
Alfred musiał to pojąć, bo zaczerwienił się i zmienił na twarzy.
Jego żona wykrzyknęła naraz:
— Wprost nie do wiary, że możesz być jego synem! Wprost nie do wiary! Jesteście
najzupełniej odmienni. A on jakby na ciebie rzucił urok — ty go wprost
bałwochwalczo wielbisz!
Alfred odparł znękanym tonem:
— Lidio, chyba trochę przesadzasz. W końcu to naturalne, że syn kocha ojca! I na
odwrót, gdybym go nie kochał, przeczyłoby to naturze.
— W takim razie — odcięła się Lidia — wielu członków twej rodziny urąga
naturze! Och, nie próbuj zaprzeczać! Przestańmy się spierać; przepraszam, że się
uniosłam. Wiem, że cię; uraziłam. Wierz mi, Alfredzie, doprawdy nie chciałam tego.
Niezwykle cię podziwiam za twoją… twoją wierność. Lojalność to dzisiaj rzadka
cnota. Może myślisz, że jestem zazdrosna? Często posądza się kobiety o zazdrość
względem teściowych, a więc może chyba istnieć i zazdrość o teścia…
Alfred objął ją delikatnie.
— Niepotrzebnie się obwiniasz. Nie masz przecież żadnego powodu do zazdrości.
Żona obdarzyła go szybkim całusem, jakby pchnęły ją do tego gestu wyrzuty
sumienia, i pogładziła koniuszek jego ucha.
Wiem, wiem. Ale mimo wszystko, Alfredzie, nie wyobrażam sobie, żebym mogła
być zazdrosna o twoją matkę. Szkoda, że jej nie poznam.
— Była biedną, nieszczęśliwą istotą.
— Tak więc zapisała się w twojej pamięci… Jako biedna, nieszczęśliwa istota? A to
ciekawe…
Alfred rzekł w zamyśleniu:
— Prawie zawsze była cierpiąca… Wiecznie tonęła we łzach… — Potrząsnął
głową. — Brak jej było hartu ducha.
Lidia, wciąż patrząc mu w oczy, szepnęła prawie niedosłyszalnie:
— Jakie to osobliwe…
Lecz gdy mąż zwrócił na nią pytające spojrzenie, drgnęła zmieniła temat:
— Skoro nie możemy się dowiedzieć, kim będą nasi tajemniczy goście, powinnam
wyjść i zakończyć robotę w ogrodzie,
— Kochanie, na dworze jest straszny ziąb i dmie ostry wiatr.
— Włożę na siebie coś ciepłego.
Lidia wyszła z .pokoju. Alfred Lee stał przez dłuższą chwilę bez ruchu z miną pełną
dezaprobaty, a potem podszedł do dużego okna w końcu pokoju. Na zewnątrz, wzdłuż
całego domostwa, ciągnął się taras. Po dłuższej chwili Alfred dostrzegł Lidię niosącą
płaski koszyk. Miała na sobie obszerny wełniany płaszcz. Postawiła kosz na ziemi i
przykucnęła przy kwadratowej kamiennej misie, której obrzeże ledwo wystawało nad
powierzchnię gruntu.
Mąż patrzył na nią przez jakiś czas, aż wreszcie i on opuścił pokój, włożył szeroki
płaszcz, owinął się szalikiem i wyszedł przez boczne drzwi na taras. Po drodze minął
kilka innych kamiennych mis zamienionych w miniaturować ogródki; wszystkie były
dziełem zręcznych palców Lidii.
Jeden z nich wyobrażał scenę rozgrywającą się na pustyni z miękkim żółtym
piaskiem, kępą wyciętych z blachy zielonych palm i karawaną wielbłądów oraz
kilkoma figurkami Arabów. Parę prymitywnych lepianek z plasteliny dopełniało
dzieła. Był tam również włoski ogród z tarasem i kwietnikami, które zrobiono z laku
do pieczęci, a także ogródek arktyczny z gromadką pingwinów, gdzie kawałki szkła
imitowały góry lodowe. Dalej widniał ogródek japoński z parą prześlicznych
karłowatych drzewek; lusterko wyobrażało tam wodę, a mostki również
wymodelowano z plasteliny.
Alfred przystanął za plecami żony i przyglądał się jej pracy. Wymościła wnętrze
jednej z mis papierem i nakryła go szkłem. Wokół piętrzyły się kamienie. Lidia
wysypała właśnie z torebki drobny żwir i formowała z niego coś w rodzaju
kamienistej plaży. Spośród kamieni wyzierały małe kaktusiki.
Lidia mruknęła do siebie:
— Tak. Właśnie tego chciałam.
— Co przedstawia to nowe dzieło sztuki? — odezwał się Alfred.
Lidia wzdrygnęła się zaskoczona; nie słyszała jego nadejścia.
— To? Och, to przecież Morze Martwe, Alfredzie! Podoba ci się?
— Wygląda to raczej na ziemię jałową. Czy nie powinno tam być trochę więcej
roślinności?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Tak właśnie wyobrażam sobie Morze Martwe. Ono przecież jest martwe, mój
drogi!
— Nie wygląda tak atrakcyjnie jak reszta.
— No bo to nie jest zbyt atrakcyjne miejsce…
Na tarasie rozległy się kroki. Stary, siwy i pochylony już wiekiem kamerdyner
zmierzał w ich stronę.
— Dzwoni żona pana George’a, proszę pani. Pyta, czy nikomu nie przeszkodzi, jeśli
przyjadą oboje pociągiem jutro, o piątej dwadzieścia.
— Proszę jej powiedzieć, że wszystko w porządku.
— Dziękuję łaskawej pani.
Kamerdyner pospieszył do domu. Lidia powiodła za nim spojrzeniem, a wyraz jej
twarzy złagodniał.
— Poczciwy stary Tressilian jest doprawdy opatrznościowy. Nie wiem, co byśmy
poczęli bez niego.
Alfred przytaknął żonie.
— To prawda. Takich domowników już dzisiaj nie ma. Służy u nas blisko
czterdzieści lat i jest bezgranicznie oddany.
Lidia skinęła głową.
— Niczym owi wierni starzy słudzy, o których można już tylko czytać w książkach.
Myślę, że byłby zdolny skłamać z podniesionym czołem, byle tylko ocalić któregoś z
nas!
— Byłby do tego zdolny… — mruknął Alfred. — Niewątpliwie… Tak, jestem
pewien!
Lidia wyrównała palcami resztę kamyczków.
— Wszystko gotowe!
— Gotowe? — Alfred wydawał się zaskoczony.
Lidia roześmiała się.
— Gotowe na święta! Na tę sentymentalną, pełną rodzinnego ciepła Gwiazdką!
IV
Dawid przebiegł oczami treść listu. Potem zmiął go w kulę i odrzucił, lecz po chwili
sięgnął po niego, wygładził kartkę i przeczytał ponownie.
Żona Dawida, Hilda, patrzyła na męża bez słowa. Dostrzegła drgającą żyłkę (a może
nerw?) na jego skroni, lekkie drżenie długich palców o subtelnym kształcie, nerwowy
skurcz całego ciała. Dawid odgarnął pasmo jasnych włosów, które zawsze spadało mu
na czoło, i błagalnie spojrzał na nią błękitnymi oczami.
— Hildo, i cóż my poczniemy?
Żona zwlekała przez chwilę z odpowiedzią. Wyczuła w jego słowach prośbę o
pomoc. Wiedziała, jak bardzo był od niej zależny, odkąd się tylko pobrali. Wiedziała
też, że najpewniej właśnie ona wpłynie na jego ostateczną decyzję, ale z tego też
powodu wystrzegała się stanowczych słów.
Odezwała się, a w jej głosie zabrzmiała miękka, spokojna nuta doświadczonej niani:
— Sam musisz zadecydować, czy tam pojedziesz.
Hilda była kobietą postawną, choć zgoła nieurodziwą. Promieniował z niej jednak
nieodparty magnetyzm. W jakiś sposób przywodziła na myśl spokojny urok
holenderskich obrazów. Miała ciepły, serdeczny głos, a także witalną siłę:
wewnętrzną, jaka przyciąga słabych. Była tęgawą kobietą w średnim wieku, niezbyt
bystrą czy błyskotliwą, lecz posiadała to nieokreślone „coś”, co nie pozwalało przejść
obok niej obojętnie: silną osobowość. Tak, Hilda Lee miała silną osobowość.
Dawid wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, miał ledwie przyprószone siwizną.
Wyglądał niezwykle chłopięco, a jego twarz przypominała miękkie, łagodne rycerzy z
obrazów Burne–Jonesa. Było w nim coś niewytłumaczalnie, osobliwie nierealnego.
Gdy się odezwał, w jego głosie zabrzmiał niepokój:
— Na pewno wiesz, co w tej chwili czuję. — Chyba nie.
— Ależ mówiłem ci tyle razy! Mówiłem, jak strasznie nienawidzę mego domu i
całej posiadłości. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Nienawidzę każdej chwili, którą
tam spędziłem. A gdy pomyślę o wszystkim, co wycierpiała moja matka…
Jego żona współczująco pokiwała głową. — Jakaż była dobra, Hildo! Jaka
cierpliwa! Czasem zwijała się z bólu, ale znosiła to bez słowa skargi. Bóg jeden wie,
ile się namęczyła. A kiedy wspomnę mojego ojca… — Twarz mu sposępniała. — To
przecież on ściągnął na nią całe nieszczęście… Upoił ją, przechwalając się swymi
podbojami miłosnymi, bo wiecznie ją zdradzał i ani myślał się z tym kryć…
— Powinna go była po prostu rzucić, zamiast godzić się z jego postępowaniem —
odezwała się Hilda Lee.
Dawid rzekł z wyrzutem:
— Była za dobra. Uważała, że ma obowiązek zostać. A poza tym dokąd miała
pójść?
— Mogła przecież rozpocząć gdzie indziej życie na nowo. Dawid odparł z
rozdrażnieniem:
— Nie w tamtych czasach! Nic nie pojmujesz. Kobiety wówczas tak nie robiły.
Godziły się z tym stanem rzeczy i znosiły wszystko cierpliwie. Musiała przecież
myśleć o nas.
Cóż by się stało, gdyby nawet dostała rozwód? Pewnie ojciec ożeniłby się
ponownie. Mógłby założyć nową rodzinę. Miała na względzie nasz interes.
Hilda milczała. Dawid ciągnął dalej: Nie, ona miała rację. Była doprawdy święta!
Znosiła wszystko do końca, bez użalania się.
— Chyba niezupełnie, Dawidzie, skoro tyle o tym wiesz…
Odparł miękko, z rozjaśnioną twarzą:
— O tak, mówiła mi różne rzeczy… Wiedziała, jak bardzo ją kocham. A gdy
umarła… — Urwał i chwycił się za głowę. — Hildo, to było okropne! Co za rozpacz!
Wcale nie musiała umierać tak młodo! To on ją zabił — on, mój ojciec! Na niego
spada odpowiedzialność. Złamał jej serce. Wtedy postanowiłem, że nie będę z nim
dłużej żył pod jednym dachem. Wyniosłem się stamtąd na zawsze.
— Postąpiłeś mądrze. Właśnie tak należało zrobić. Dawid ciągnął dalej:
— Ojciec chciał, żebym pomagał mu w fabryce, ale to by oznaczało dalszy pobyt w
tym domu. Nie mogłem już więcej znieść. Nie pojmuję, jak Alfred może to
wytrzymywać przez tyle lat.
— A czy on się nigdy nie buntował? — spytała Hilda z pewnym zaciekawieniem.
— Zdaje się, że o tym wspominałeś. Czy nie próbował samodzielnie zrobić kariery?
Dawid przytaknął.
— Zamierzał wstąpić do wojska. Ojciec wszystko przewidział dla nas z góry:
Alfred, najstarszy syn, miał służyć w kawalerii, Harry’emu i mnie przypadłaby w
udziale pomoc w fabryce, a George chciał zająć się polityką.
— Dlaczego stało się inaczej?
— Harry wszystko popsuł. Zawsze był zakałą rodziny. Wpadł w długi, miał też
sporo innych kłopotów, aż wreszcie pewnego dnia czmychnął wraz z kilkuset funtami,
które wcale do niego nie należały. Zostawił tylko kartkę z informacją, że praca
gryzipiórka go nie pociąga i że pragnie zwiedzić kawałek świata…
— Czy nigdy więcej o nim nie słyszałeś?
— Oczywiście, że słyszałem! — roześmiał się Dawid. — Depeszował z podróży,
prosząc o pieniądze. I zazwyczaj je dostawał!
— A co się stało z Alfredem?
— Ojciec kazał mu rzucić wojsko i wrócić do fabryki.
— A czy Alfred tego pragnął? chciałbym się dłużej rozwodzić; powiem tylko, że
tego, ale ojciec zawsze potrafił sobie z nim poradzić. Sądzę, że Alfred jest całkowicie
pod jego władzą. A jednak ty zdołałeś uciec.
Tak. Wyjechałem do Londynu studiować malarstwo. Ojciec uprzedził mnie, że
skoro dokonałem tak niemądrego wyboru, to niewiele od niego dostanę za jego życia i
ani centa w spadku. Odparłem, że nie dbam o to. Nawymyślał mi od młodych durniów
i nigdy więcej go już nie widziałem.
— Nie żałowałeś tego? — spytała cicho Hilda.
— Nie, nigdy. Wiem jednak, że niewiele zdołałem osiągnąć w sztuce i nie zostanę
wielkim artystą. Ale przecież nieźle się żyje w tym domku i mamy wszystko, czego
nam potrzeba. Wszystko, co najważniejsze. A jeśli umrę, no to cóż… Ubezpieczyłem
się na twoją korzyść.
Urwał i po chwili dodał:
— A teraz… coś takiego!
Uderzył dłonią w list.
— Szkoda, że twój ojciec w ogóle do ciebie napisał, skoro przysporzyło ci to tyle
przykrości.
Dawid ciągnął dalej, jakby jej nie słysząc:
— Prosi, abym przyjechał z żoną na święta, i wyraża nadzieję, że wszyscy razem
spędzimy je jak zżyta ze sobą rodzina. Coś musi się za tym kryć.
— A może nic się nie kryje? — Dawid spojrzał na żonę pytająco. — Po prostu
sądzę — rzekła z uśmiechem — że twój ojciec mógł się na starość zrobić nieco
sentymentalny i tęskni za rodzinnym ciepłem. Przecież wiesz, że tak czasami bywa.
— Może i bywa… — odparł Dawid nieufnie.
— Samotność zaczyna ciążyć wraz z wiekiem.
— Radziłabyś mi pojechać, tak?
Hilda odparła, ważąc słowa:
— Byłoby rzeczą godną pożałowania odmówić takiej prośbie. Może jestem
staroświecka, ale wydaje mi się, że ludzie powinni spędzać Boże Narodzenie w
zgodzie i przebaczać sobie urazy.
— Po tym wszystkim, co ci powiedziałem?
— Wiem, mój kochany, wiem. Ale to już przeszłość.
— Nie dla mnie.
— Nie, bo ty nie chcesz, żeby przeszłość umarła. Dla ciebie ciągle jest żywa.
— Nie mogę zapomnieć.
— Bo nie chcesz, Dawidzie!
Jego usta zacisnęły się.
— My, rodzina Lee, wszyscy jesteśmy tacy. Pamiętamy urazy całymi latami,
hołubimy je w sobie, ożywiamy wspomnienia.
— Dla mnie liczy się teraźniejszość. Co przeszło, musi odejść. Gdy usiłuje się
wciąż na nowo ożywiać przeszłość, zniekształca się ją, a wtedy widzi się wszystko w
fałszywej perspektywie.
— Ja pamiętam dokładnie każde słowo i każde wydarzenie — odrzekł Dawid
gniewnie.
— Zgoda, tylko że nie powinieneś tak robić, mój drogi! To nienaturalne. Widzisz
tamte dni oczami młodego chłopca, a powinieneś je osądzać ze spokojem dojrzałego
mężczyzny.
— Cóż to za różnica?
Hilda zawahała się. Ogarnął ją lęk, by nie zachować się nierozważnie, lecz słowa
same cisnęły się jej na wargi:
— Sądzę — rzekła — że ojciec wciąż jeszcze jest dla ciebie rodzajem straszydła. A
dziś zobaczyłbyś w nim może zwykłego człowieka, którego porywczość przeminęła z
wiatrem. Wiem, jego życie nie było bez skazy, ale to przecież tylko człowiek, a nie
jakieś nieludzkie monstrum.
— Niczego nie rozumiesz. On traktował moją matkę…
Hilda wtrąciła ostro:
— Istnieje pewien rodzaj pokory albo uległości, który budzi w mężczyźnie
najgorsze instynkty, gdyby ten sam człowiek stanął twarzą w twarz z siłą woli i
determinacją, mógłby postępować całkiem inaczej.
— A więc, według ciebie, wina leżała po jej stronie?
Hilda przerwała mu:
— Nie, z pewnością nie! Na pewno ojciec źle traktował twoją matkę, ale
małżeństwo to rzecz bardzo szczególna i żadna inna osoba, nawet dziecko zrodzone z
tego związku, nie ma prawa go sądzić. A poza tym twoje pretensje już jej w niczym
nie pomogą. Wszystko minęło. Został tylko stary, schorowany człowiek, który prosi
syna, aby przyjechał do domu na święta.
— I ty chcesz, bym pojechał?
Hilda zawahała się, lecz nagle podjęła decyzję.
— Tak — odparła. — Chcę tego. Chcę, żebyś tam pojechał i raz na zawsze
pogrzebał przeszłość w niepamięci.
V
George Lee, poseł do parlamentu z okręgu Westeringham, był korpulentnym
dżentelmenem w wieku czterdziestu jeden lat. Miał bladoniebieskie, wypukłe i
podejrzliwe oczy, masywny podbródek i rozwlekły, pedantyczny sposób mówienia.
— Powiedziałem ci już raz, Magdaleno, że pojadę, bo uważam to za swój święty
obowiązek — rzekł poważnym tonem.
Jego żona z irytacją wzruszyła ramionami. Była drobną, smukłą platynową
blondynką o regularnym owalu twarzy i depilowanych brwiach. Czasami jej twarz
mogła wydawać się pozbawiona wszelkiego wyrazu i tak właśnie wyglądała W tej
chwili.
— Kochanie — rzekła — pomyśl, jak tam będzie okropnie nudno! Jestem zupełnie
pewna.
— Poza tym — ciągnął George Lee, a jego twarz rozjaśniła się, jakby przyszła mu
do głowy świetna myśl — unikniemy w ten sposób wielu wydatków. Święta zawsze
mnóstwo kosztują! Moglibyśmy zapłacić służbie tylko za wyżywienie.
— Och, zgoda! — odparła Magdalena. — W końcu święta wszędzie są piekielnie
nudne.
— Być może — George mówił tak, jakby nadał zwracał się do siebie samego —
służba spodziewała się świątecznego obiadu. Chyba wystarczy im solidny befsztyk
zamiast indyka!
— Komu, służbie? Och, George, przestań pleść głupstwa. Zawsze martwisz się
tylko o pieniądze.
— Ktoś musi się o nie martwić.
— Owszem, ale to absurd, żeby tak skąpić na drobiazgach.
— Już i tak sporo od niego dostaję.
— Okropność Czy musimy we wszystkim zależeć od twego ojca? Powinien ci teraz
przysłać coś ekstra.
— To do niego niepodobne.
Magdalena zwróciła ku niemu swe orzechowe oczy, które nagle stały się ostre i
przenikliwe. Jej owalna twarz nabrała wyrazu.
— On jest niesłychanie bogaty, prawda, George? To chyba milioner?
— Sądzę, że ma nawet ładne parę milionów. Magdalena westchnęła z zawiścią.
— Gdzie on doszedł do bogactwa? W Afryce Południowej, tak?
— Owszem, zbił tam w młodości ogromny majątek. Dorobił się głównie na
diamentach.
— Coś niebywałego!
— Potem wrócił do Anglii i rozkręcił interes, a sądzę, że jego fortuna podwoiła się
lub potroiła od tamtej pory.
— Co będzie po jego śmierci? — spytana Magdalena.
— Ojciec nie lubi o tym mówić. Rzecz jasna, nie wypada pytać, ale myślę, że
większość pieniędzy przypadnie Alfredowi i mnie. No jasne, Alfred otrzyma więcej.
— Masz przecież inne rodzeństwo.
— Tak, jest jeszcze Dawid. Nie sądzę, żeby wiele mu się dostało. Odszedł z domu,
by poświęcić się sztuce czy innym podobnym głupstwom. Ojciec uprzedzał, że go
wydziedziczy, a Dawid odparł, że nie dba o to.
— Strasznie głupio postąpił — rzuciła pogardliwie Magdalena.
— Była też moja siostra, Jennifer. Uciekła z cudzoziemcem… hiszpańskim
artystą… jednym z przyjaciół Dawida, ale umarła blisko rok temu. Podobno miała
córkę. Ojciec pewnie jej zostawi trochę grosza, ale nie za wiele. No i oczywiście
Harry…
Urwał z pewnym zakłopotaniem.
— Harry? — spytała zaskoczona Magdalena. — Kimże on jest?
— Jest… moim bratem.
— Nigdy nie słyszałam, żebyś miał jeszcze jakiegoś brata.
— Moja droga, on… hm… nadużył naszego zaufania. Nigdy o nim nie
wspominamy. Postąpił jak najgorszy niewdzięcznik. Już od wielu lat nic o nim nie
słychać. Chyba nie żyje.
Magdalena roześmiała się nagle.
— Cóż cię tak rozbawiło?
— Pomyślałam sobie tylko — odparła — jakie to śmieszne, że ty — ty — George,
możesz mieć kompromitującego cię brata! Ty, człowiek o nieposzlakowanej
reputacji…
— Mam nadzieję, że moja reputacja jest bez skazy — uciął sucho George.
Oczy jego żony zwęziły się.
— No, twój ojciec jest trochę inny.
— Magdaleno, jak możesz!
— Czasem zdarzy mu się powiedzieć coś takiego, że czuję «ę bardzo nieswojo.
— Doprawdy, zaskakujesz mnie — rzekł jej mąż. — Czy Lidia sądzi podobnie?
— Ależ on nie mówi takich rzeczy Lidii! — odparła Magdalena i dodała ze złością:
— Nie, on jej nigdy nic takiego nie mówi. Chciałabym wiedzieć dlaczego!
George zerknął na nią i odwrócił wzrok.
— Och — rzekł obojętnie — trzeba być wyrozumiałym. W jego wieku… I przy
coraz gorszym zdrowiu…
— Czy… Czy z nim naprawdę jest tak bardzo źle?
— Tego bym nie powiedział Jest zdumiewająco odporny. Skoro jednak chce ujrzeć
rodzinę zgromadzoną przy wigilijnym stole, to sądzę, że postąpimy najsłuszniej, gdy
tam pojedziemy. Może to jego ostatnie święta.
— Mówisz tak, George — stwierdziła ostro — ale w istocie on może jeszcze żyć
przez długie lata, prawda?
— Tak, tak… Oczywiście — wybąkał zaskoczony małżonek.
— Och — rzekła Magdalena — w końcu wydaje mi się, że najlepiej zrobimy, jeśli
pojedziemy i zobaczymy sami.
— Nie wątpię.
— Ale to będzie okropne! Z Alfreda jest taki nudziarz, a Lidia wiecznie patrzy na
mnie z góry.
— Nonsens.
— A właśnie, że tak! I jeszcze ten wstrętny sługus!
— Kto, stary Tressilian?
— Nie, Harbury. Skrada się wszędzie jak kot, z fałszywym uśmieszkiem na twarzy.
— Doprawdy, Magdaleno, nie pojmuję, co możesz zarzucić Harbury’emu.
— Po prostu działa mi na nerwy, to wszystko. Ale nie kłóćmy się. Widzę, że
nieodwołalnie musimy tam pojechać. Nie trzeba obrażać starszego pana.
— Właśnie. Nie należy tego robić. A co do świątecznego obiadu służby…
— Nie teraz, George, załatwimy to później. Zaraz zadzwonię do Lidii i powiem jej,
że przyjedziemy jutro o piątej dwadzieścia.
Magdalena pospiesznie wyszła z pokoju. Po telefonie poszła do siebie na górę i
usiadła przy sekretarzyku. Opuściła jego klapę i zaczęła szperać wśród przegródek.
Posypała się stamtąd istna kaskada rachunków. Magdalena przejrzała je, próbując
zaprowadzić w nich jakiś ład, ale w końcu westchnęła z irytacją, zgarnęła papiery w
bezładny stosik i włożyła go z powrotem do biureczka. Przeciągnęła dłonią po
gładkich platynowych włosach nad czołem i szepnęła:
— Co ja mam począć?…
VI
Na pierwszym piętrze Gorston Hall długi korytarz wiódł do wielkiego pokoju,
którego okna wychodziły na frontowy podjazd. Pomieszczenie to umeblowano w
imponująco staroświeckim stylu. Wszędzie widniały brokatowe obicia, przepastne
skórzane fotele, ogromne wazy z wizerunkami smoków, rzeźby z brązu… Wszystko
było tu dostatnie, kosztowne i solidne.
W dużym głębokim fotelu, największym i najokazalszym ze wszystkich mebli,
siedział mizerny, wychudzony mężczyzna. Długie, szponiaste dłonie wsparł na
poręczach. Okuta złotem laska leżała tuż obok. Mężczyzna ubrany był w spłowiały
niebieski szlafrok, na nogach miał bambosze. Włosy jego były siwe a twarz pożółkła i
pomarszczona. Na pierwszy rzut oka mógł robić wrażenie osoby w opłakanym stanie,
pozbawionej wszelkiego znaczenia. Orli kształt dumnego nosa i ciemne, bystre oczy
zmusiłyby jednak obserwatora do zmiany opinii. Widniał w nich ogień i wigor.
Stary Simeon Lee zachichotał z cicha; był to nagły, ostry chichot, oznaka
rozbawienia.
— A zatem — rzekł — czy powtórzyłeś żonie pana Alfreda to, co ci kazałem?
Harbury stał za fotelem. Odparł uprzejmym, pełnym szacunku tonem:
— Tak, proszę pana.
— Dokładnie co do słowa, tak jak powiedziałem?
— Owszem. Bez jednego błędu, proszę pana.
— Nie… Ty nie robisz błędów. I lepiej, żebyś ich nadal nie robił, bo inaczej
pożałujesz! A cóż ona, Harbuiy? Co powiedziała pani Alfredowa?
Cicho i beznamiętnie Harbury powtórzył to, co usłyszał. Stary człowiek zachichotał
ponownie i zatarł ręce.
— Wspaniale… Pierwszorzędnie… Przez cały wieczór będą się głowić… A to
dobre! Ależ im dałem bobu! Idź i sprowadź ich tutaj.
— Tak, proszę pana.
— Chwileczkę, Harbury…
Starzec rozejrzał się wokół i zaklął po nosem.
— Skrada się jak kot. Nigdy nie wiadomo, gdzie właściwie jest…
Znieruchomiał w fotelu, gładząc podbródek, póki nie rozległo się stukanie do drzwi.
Weszli Alfred i Lidia.
— Ach, to wy. Lidio, kochanie, usiądź no tutaj, przy mnie. Jakie masz dzisiaj
śliczne kolorki!
— Byłam na dworze. Jest zimno. Każdemu mogą zaczerwienić się policzki…
— Jak się czujesz, ojcze? — spytał Alfred. — Czy dobrze wypocząłeś po południu?
— Pierwszorzędnie! Pierwszorzędnie! Śniłem o dawnych czasach. O czasach,
zanim jeszcze nie ustatkowałem się i nie zostałem filarem społeczeństwa.
Niespodziewanie wybuchnął głośnym śmiechem. Jego synowa siedziała w
milczeniu, uśmiechając się z wymuszoną grzecznością. Alfred spytał ponownie:
— Cóż to za dwoje nieoczekiwanych gości świątecznych, ojcze?
— Ach, goście! No tak, muszę wam powiedzieć, kim oni są. Tegoroczne święta to
dla mnie wielkie święta! Poczekaj, przyjeżdżają George z Magdaleną…
— Tak, przyjadą jutro — rzekła Lidia — pociągiem o piątej dwadzieścia.
Stary Simeon ciągnął dalej:
— George, ta bezmyślna oferma… Dziwne, że to mój syn…
— Podoba się wyborcom — zauważył Alfred.
Simeon zachichotał ponownie.
— Bo pewnie myślą, że to porządny człowiek. Porządny! Nigdy nie było
porządnego człowieka w naszej rodzinie.
— Cóż znowu, ojcze!
— Poza tobą jednym, mój chłopcze. Poza tobą jednym!
— A Dawid? — spytała Lidia.
— Właśnie, Dawid. Ciekaw jestem, czy nie zmienił się po tylu latach. Taki był z
niego tkliwy młodzieniaszek. Jak też wygląda jego żona? Przynajmniej on nie ożenił
się z dziewczyną dwadzieścia lat młodszą, jak George!
— Hilda przysłała bardzo miły list — powiedziała Lidia. — Przed chwilą nadszedł
też telegram z wiadomością, że na pewno jutro przyjadą.
Teść zmierzył ją bystrym, przenikliwym spojrzeniem. Zaśmiał się.
— Zawsze to samo opanowanie — rzekł. — Powiem ci coś, Lidio: jesteś dobrze
wychowana. Po człowieku poznać klasę. Wiem o tym co nieco. A swoją drogą
dziedziczność to osobliwa rzecz. Tylko jedno z dzieci odziedziczyło coś po mnie,
jedyne z całej gromady…
Jego oczy rozbłysły.
— No, zgadnijcie teraz, kto przyjedzie na święta. Do trzech razy sztuka! Założę się
o pięć funtów, że nie dacie rady!
Przenosił wzrok kolejno z jednej twarzy na drugą. Alfred odezwał się,
zmarszczywszy brwi:
— Harbury mówił, że spodziewasz się młodej damy.
— A, tu cię mamy! A więc… Pilar zjawi się u nas lada chwila. Kazałem wysłać po
nią samochód.
Alfred spytał zaskoczony:
— Pilar?
— Pilar Estravados — wyjaśnił Simeon. — Córka Jennifer. Moja wnuczka!
Ciekawe, do kogo podobna?
Alfred zawołał:
— Wielkie nieba! Nigdy mi nie powiedziałeś…
Stary pan wykrzywił twarz w szerokim uśmiechu.
— A nie mówiłem, nie! Zachowałem to w sekrecie. Kazałem Charltonowi odpisać i
wszystko załatwić.
Alfred powtórzył urażonym i pełnym wyrzutu głosem:
— Nigdy mi nie powiedziałeś…
Ojciec odrzekł, ciągle ze złośliwym uśmiechem:
— Nie chciałem ci psuć niespodzianki! Ale czyż to nie przyjemność gościć znowu u
siebie kogoś młodego? Nigdy nie widziałem tego Estravadosa. Ciekawe, kogo ona
bardziej przypomina, ojca czy matkę?
— Czy to było rozsądne, ojcze? — zaczął Alfred. — Biorąc wszystko pod uwagę…
Starzec przerwał mu:
— Rozsądne… Rozsądne! Za bardzo się troszczysz o rozsądek, Alfredzie. Zawsze
taki byłeś. To do mnie niepodobne! Rób, co chcesz, a potem niech cię piorun trzaśnie,
taką mam dewizę! Dziewczyna jest moją wnuczką, jedyną wnuczką w rodzinie! Nie
dbam o jej ojca, nie obchodzi mnie, kim był i co robił. To krew z mojej krwi! A
przyjeżdża tu po to, żeby z nami zamieszkać.
— Zamieszkać z nami? — wykrzyknęła Lidia.
Teść spojrzał na nią bacznie.
— Masz coś przeciwko temu?
Pokręciła głową przecząco ł powiedziała z uśmiechem:
— Oczywiście, że nie. Jakżebym mogła się sprzeciwiać? Ojciec może przecież
zaprosić do własnego domu, kogo tylko zechce. Nie wiem jedynie, czy ona…
— Czy ona co?
— Czy będzie tu szczęśliwa.
Stary Simeon pokiwał głową.
— Nie ma grosza przy duszy. Powinna być wdzięczna!
Lidia wzruszyła ramionami, a Simeon obrócił się ku Alfredowi.
— No i co? Czy to nie wielkie święta? Wszystkie dzieci wokół mnie. Teraz twoja
kolej na zgadywanie, kto jest drugim gościem. — Alfred wytrzeszczył oczy. —
Wszystkie moje dzieci… No, dalejże, zgaduj, chłopcze! Harry, oczywiście! Twój brat
Harry!
Alfred pobladł. Wyjąkał:
— Ależ Harry… Harry nie…
— Hany we własnej osobie!
— Przecież sądziliśmy, że umarł…
— On by umarł?!
— A ty… Ty ściągnąłeś go tutaj? Po wszystkim, co zrobił?
— Syn marnotrawny, co? Masz rację. Zabiję więc tłustego cielca! Trzeba zabić
tłustego cielca, Alfredzie! Musimy zgotować Harry’emu serdeczne powitanie.
Alfred wybąkał:
— Postąpił wobec nas wszystkich… jak niewdzięcznik. On…
— Nie musisz wyliczać jego niecnych postępków. Lista byłaby bardzo długa. Ale
pamiętaj: święta to czas przebaczania win. Przygarnijmy życzliwie syna
marnotrawnego.
Alfred poczerwieniał. Wyszeptał:
— To… To raczej dla mnie szok. Nigdy nie sądziłem, że noga Harry’ego postanie w
tych murach.
Simeon nachylił się ku niemu.
— Nigdy go nie lubiłeś, prawda? — spytał z cicha.
— Po tym, jak się wobec nas znalazł…
Simeon zaśmiał się.
— Co było, minęło! W tym przecież tkwi sens świąt Bożego Narodzenia,
nieprawdaż, Lidio?
Lidia również pobladła. Odparła sucho:
— Widzę, że ojciec od dawna przemyśliwał nad tym, jak spędzić tegoroczne święta.
— Chcę mieć rodzinę wokół siebie. Pokój ludziom dobrej woli! Jestem już stary.
Co to? Zostawiasz mnie, chłopcze?
Alfred pospieszył do drzwi. Lidia pozostała na miejscu. Simeon wskazał jej ruchem
głowy syna stojącego już w drzwiach.
— Dopiekłem mu. On i Harry nigdy nie żyli w zgodzie. Harry zawsze się z niego
natrząsał. Przezywał go zarozumiałym ślamazarą.
Wargi Lidii rozchyliły się. Chciała coś powiedzieć, ale powstrzymał ją wyraz twarzy
starca. Jej opanowanie rozbroiło go w końcu. Lidia zauważyła to i ośmieliła się
odezwać:
— Zając i żółw. Ale w bajce to właśnie żółw wygrywa wyścig.
— Nie zawsze — odparł Simeon. — W życiu bywa inaczej, droga Lidio.
— Wybacz, ojcze — rzekła wciąż jeszcze z uśmiechem — ale muszę pójść za
Alfredem. Nagłe emocje przygnębiają go.
Simeon zachichotał.
— Owszem, Alfred nie lubi zmian. Zawsze wolał święty spokój!
— Alfred jest ojcu bardzo oddany — rzuciła Lidia.
— Dziwi cię to?
— Tak, czasami mnie dziwi — odparła i wyszła z pokoju.
Simeon spojrzał w ślad za nią. Zaśmiał się cicho i zatarł ręce.
— Ależ zabawa! I to jaka! Przez całe święta będę się świetnie bawił!
Wstał z wysiłkiem i podpierając się laską, pokuśtykał wzdłuż pokoju. Podszedł do
wielkiego sejfu stojącego w rogu. Przekręcił gałkę tyle razy, ile wymagał szyfr
cyfrowy. Drzwiczki rozwarły się i Simeon zanurzył drżące palce we wnętrzu.
Wyciągnął stamtąd mały zamszowy woreczek. Otworzył go i jął przesypywać
między palcami nie szlifowane diamenty.
— W porządku, moje śliczności… Zawsze takie same… Moi starzy przyjaciele…
To były piękne dni… Nie trzeba nadawać wam szlifu. Nie będziecie wisieć na
kobiecej szyi, tkwić na palcach niewiast czy zwisać z ich uszu. Jesteście tylko moje!
Moi starzy przyjaciele! Mamy wspólne sekrety, łowią, żem stary i chory, ale ja się
trzymam! Jeszcze w starym truchle sporo życia. I życie wciąż szykuje dla mnie coś
ciekawego. Wciąż coś ciekawego…
CZĘŚĆ II
23 GRUDNIA
I
Tressilian podszedł do drzwi na dźwięk dzwonka. Ktoś dzwonił z niezwykłą
natarczywością; nim stary sługa zdołał z wolna przejść przez hali, dzwonek rozległ się
ponownie.
Policzki Tressiliana pokrył rumieniec gniewu. Cóż to za nieuprzejmość dobijać się
do domu z podobną niecierpliwością! Jeśli znów przyszła banda kolędników, już on
im natrze uszu!
Przez matowe szkło w górnej części drzwi dostrzegł sylwetkę wysokiego
mężczyzny w kapeluszu z rondem nasuniętym na oczy. Otworzył mu. No oczywiście,
toż to jakiś pospolity, krzykliwie ubrany obcy przybysz w tanim garniturze.
Bezwstydny żebrak!
— A niechże mnie, przecież to Tressilian! — odezwał się obcy. — Jakże się
miewasz, stary?
Tressilian zaczerpnął głęboko tchu, spojrzał na intruza raz, potem drugi. Ten
arogancki wystający podbródek, zadarty nos, rozbawione oczy… Rozpoznałby je po
latach. Jeszcze zuchwalsze niż niegdyś!
Rzekł, ciężko chwytając oddech:
— Panicz Harry!
Harry Lee wybuchnął śmiechem.
— O mało nie zemdlałeś na mój widok. Dlaczego? Sądziłem, że mnie tu oczekują.
— Tak. Z pewnością, proszę pana.
— Skąd więc zaskoczenie? — Harry cofnął się o krok i spojrzał na dom. Solidna
bryła z czerwonej cegły, bez polotu, ale solidna. — Zawsze tak samo szkaradny—
stwierdził. — Ale wciąż stoi, a to najważniejsze. Jak się miewa ojciec?
— Właściwie już z niego inwalida. Prawie nie opuszcza pokoju, ciężko mu chodzić.
Wciąż się jednak nieźle trzyma.
— Stary grzesznik!
Harry Lee wszedł do środka, pozwolił Tressilianowi zdjąć z siebie szal i podał mu
nieco ekscentryczny kapelusz.
— Jakże się ma mój drogi brat Alfred?
— Bardzo dobrze, proszę pana. Harry wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Spieszno mu do powitania mnie, co?
— Sądzę, że tak, proszę pana.
— A ja nie! Wręcz przeciwnie. Założyłbym się, że mój powrót to dla niego niezły
wstrząs. My dwaj zawsze żyliśmy w niezgodzie. Czytujesz czasem Biblię, Tressilian?
— Ano tak, proszę pana.
— Pamiętasz przypowieść o powrocie syna marnotrawnego? Dobry brat krzywo na
to patrzył, prawda? O, bardzo krzywo! Stary domator Alfred również się nie ucieszy.
Tressilian milczał ze spuszczoną głową. Jego sztywna poza wyrażała protest. Harry
poklepał go po ramieniu.
— Uszy do góry, stary. Mnie się dostanie tłusty cielec! Prowadź mnie do ojca.
Tressilian wybąkał:
— Proszę tędy, do salonu. Nie bardzo wiem, gdzie są inni. Nie sposób było wysłać
kogoś na dworzec, bo nie wiedzieliśmy, którym pociągiem pan przyjedzie.
Harry skinął głową. Podążył za Tressilianem przez hali, rozglądając się
jednocześnie dokoła.
— Wszystko po staremu — stwierdził. — Wprost nie do wiary, że nic się tu nie
zmieniło od czasu, gdy odszedłem stąd przed dwudziestu laty.
Wszedł za Tressilianem do salonu. Stary sługa mruknął:
— Spróbuję znaleźć pana Alfreda i jego żonę — a potem pospiesznie wyszedł.
Harry Lee wkroczył do pokoju i nagle stanął jak wryty na widok osoby siedzącej na
parapecie okiennym. Jego oczy z niedowierzaniem przenosiły się z czarnych włosów
na matową egzotyczną cerę o śmietankowym odcieniu.
— Święty Boże — zawołał. — Czy może mam przyjemność z siódmą,
najpiękniejszą, żoną mego ojca?
Pilar ześlizgnęła się z parapetu i podeszła do niego.
— Nazywam się Pilar Estravados — oznajmiła. — A pan jest chyba wujkiem
Harrym, bratem mojej mamy?
Harry odparł, z oczami wciąż utkwionymi w jej postaci:
— A więc to pani jest córką Jenny?
— Tak. Czemu pan spytał, czy jestem siódmą żoną waszego ojca? Czy naprawdę
miał sześć żon?
Harry roześmiał się.
— Nie, myślę, że miał tylko jedną legalną żonę. A więc, Pil… Jak pani właściwie
na imię?
— Pilar.
— A zatem, Pilar, doprawdy zamurowało mnie, gdy spostrzegłem świeżą, młodą
istotę w tym mauzoleum.
— W mauzo…?
— W tym muzeum sztywnych kukieł! Zawsze sądziłem, że nasz dom jest wręcz
obrzydliwy. Teraz, gdy po latach znowu go widzę, brzydzi mnie jeszcze bardziej.
Pilar rzekła zgorszona:
— Ależ skąd, tu jest wspaniale! Jakie piękne meble, co za dywany! Wszędzie
puszyste dywany i pełno ślicznych rzeczy. Wszystko w dobrym gatunku i bardzo
wystawne!
— A więc pani się tu dobrze czuje? — rzekł Harry, uśmiechając się ironicznie.
Spojrzał na nią z rozbawieniem. — Mnie wręcz zastrzeliło, kiedy zobaczyłem panią
pośród…
Urwał, gdyż do pokoju spiesznie weszła Lidia.
— Jak się pan ma, Harry? — rzekła, stając przed nim. — Jestem Lidia, żona
Alfreda.
— Miło mi panią poznać. — Uścisnął jej dłoń, obrzuciwszy szybkim, badawczym
spojrzeniem inteligentną, żywą twarz szwagierki. Z zadowoleniem obserwował jej
chód. „Umie się zgrabnie poruszać jak mało która kobieta.” — zdecydował w duchu.
Lidia z kolei szybko podsumowała swoje wrażenia. Przemknęło jej przez myśl:
„Niezły z niego zuchwalec, choć mimo to… atrakcyjny. Ale nie wierzyłabym mu ani
trochę”.
Powiedziała jednak z uśmiechem:
— No i jak tu wygląda po tylu latach? Zupełnie inaczej czy całkiem tak samo?
— Całkiem tak samo. — Rozejrzał się wokół. — Nie… Ten pokój przemeblowano.
— Och, niejeden raz.
— Sądzę jednak, że zrobiła to pani — odparł. — że pani go odmieniła.
— Myślę, że tak…
Posłał jej nagle szeroki, szelmowski uśmiech, co Lidii dziwnie przypomniało
uśmiech starca z pokoju na górze.
— To wnętrze ma teraz klasę! Obiło mi się o uszy, że nasz poczciwy Alfred ożenił
się z dziewczyną, która pochodzi w prostej linii od jednego z towarzyszy Wilhelma
Zdobywcy.
Lidia uśmiechnęła się.
— Myślę, że istotnie tak było, ale ród raczej podupadł od tamtych czasów.
— Jakże ma się Alfred? — spytał Harry. — Zawsze sztywny i oficjalny?
— Doprawdy nie wiem. Sam pan zobaczy, czy się zmienił.
— A co z resztą rodzeństwa? Rozproszeni pewnie po całym kraju?
— Nie, wszyscy tu zjechali na święta. Harry zdumiał się.
— A niech to! Wigilijny zjazd rodzinny! Co tak wzruszyło staruszka? Zawsze sobie
lekceważył sentymenty. Jeśli mnie pamięć nie myli, rodzina mało go obchodziła.
Musiał się zmienić!
— Możliwe. — Głos Lidii zabrzmiał oschle. Pilar obserwowała ich z
zaciekawieniem.
— A co słychać u George’a? — pytał Harry. — Skąpiradło z niego jak zawsze?
Ciężko biadał, kiedy mu przyszło rozstawać się z groszem!
— George wszedł do parlamentu. Posłuje z okręgu Westeringham.
— Co? Wytrzeszcz w parlamencie? A to dopiero!
Harry odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się na całe gardło.
Był to donośny, kordialny śmiech, ale ten wybuch nieopanowanej wesołości
zabrzmiał w ciasnych czterech ścianach salonu w sposób dziwnie brutalny. Pilar
wstrzymała oddech, a Lidia zmarszczyła brwi.
Nagle jakiś ruch z tyłu sprawił, że śmiech Harry’ego urwał się raptownie. Gość nie
usłyszał, kiedy Alfred wszedł do pokoju, ale gdy pospiesznie się odwrócił, brat stał
już za nim w milczeniu i patrzył na niego z dziwnym wyrazem twarzy.
Po chwili na wargi Harry’ego wypełzł uśmiech. Ruszył do przodu.
— Ależ to Alfred?!
Alfred skinął głową.
— Jak się masz, Harry.
Stali, patrząc na siebie bez słowa. Lidia zaczerpnęła tchu. Pomyślała: „Co za
absurd! Jak dwa psy, które śledzą się nawzajem…”
Oczy Pilar rozszerzyły się jeszcze bardziej. „Ależ głupio wyglądają — dumała —
stojąc tak naprzeciw siebie… Czemu się nie obejmują? No jasne, Anglicy tego nie
robią. Ale mogliby przynajmniej coś powiedzieć! Czemu, u licha, tylko patrzą?”
Harry odezwał się wreszcie:
— Trochę się głupio czuję po powrocie.
— Hm, pojmuję. To już szmat czasu, odkąd… Odkąd stąd odszedłeś.
Harry odrzucił głowę do tyłu i przesunął palcem po policzku, co znaczyło, że jest w
wojowniczym nastroju.
— Taak — rzekł — cieszę się, że wróciłem — tu urwał, by podkreślić znaczenie
słów — do domu…
II
— Myślę, że był niegdyś ze mnie kawał łotra — rzekł Simeon Lee.
Siedział zagłębiony w fotelu, z podanym do przodu podbródkiem, gładząc w
zamyśleniu szczękę. W wielkim kominku naprzeciw niego buzował ogień, rzucając
czerwony odblask. Obok siedziała Pilar. Trzymała w dłoni kawałek kartoniku,
usiłując osłonić nim twarz przed żarem. Chwilami wachlowała się tekturką,
poruszając z wdziękiem przegubem dłoni. Simeon patrzył na nią z przyjemnością.
Począł znów mówić, bardziej do siebie niż do dziewczyny, jakby sama jej obecność
zachęcała go do wynurzeń.
— O, tak — rzekł znowu — był ze mnie kawał łotra. Co ty na to? Pilar wzruszyła
ramionami.
— Wszyscy mężczyźni to łotry, tak przynajmniej mówią zakonnice. Trzeba się więc
za nich modlić.
— Ach, ale ze mnie był doprawdy straszny łobuz. — Simeon zaśmiał się. — I wiesz
co? Wcale tego nie żałuję. Nie żałuję niczego. Świetnie się bawiłem… W każdej
chwili mego życia! Ludzie mówią, że na starość przychodzi pora pokuty. Co za
bzdury! Ja tego nie zrobię. Coś ci powiem: popełniłem mnóstwo grzechów…
Wszystkie siedem grzechów głównych! Szachrowałem, kradłem, łgałem… O Boże, i
to jak…! A kobiety… Wiecznie te kobiety! Ktoś mi raz opowiadał o szejku arabskim,
który miał gwardię przyboczną z własnych czterdziestu synów — wszystkich prawie
w tym samym wieku! Oho! Czterdziestu! Nie wiem, czy znalazłoby się aż
czterdziestu moich bękartów, ale i ja mógłbym sobie zafundować niezłą gwardię,
gdybym tylko spróbował zebrać wszystkich razem. No co, Pilar? Zgorszyłem cię?
Pilar utkwiła w nim spojrzenie.
— Dlaczego miałabym się gorszyć? Mężczyźni zawsze pragną kobiet. Mój ojciec
też był taki. Dlatego ich żony są nieszczęśliwe i wiecznie chodzą modlić się do
kościoła.
Stary Simeon zmarszczył brwi.
— Unieszczęśliwiłem Adelajdę — rzekł półgłosem do siebie. — Boże, co za
kobieta! Krew z mlekiem! Jaka była piękna, kiedy ją brałem za żonę! A potem?
Wiecznie lament, wiecznie szloch. Kiedy żona wciąż płacze, w mężu budzi się
diabeł… Adelajdzie brakło siły charakteru, ot co. Gdybyż się kiedy zbuntowała! Ale
ona nic. Kiedy się z nią żeniłem, myślałem, że zdołam się ustatkować, założyć
rodzinę, zerwać z tym, co było…
Jego głos zamarł. Patrzył przed siebie, w gorejącą czeluść kominka.
— Założyć rodzinę… Do licha, jakaż to rodzina! — Zaniósł się nagle gniewnym,
piskliwym śmiechem. — Wystarczy na nich spojrzeć. Żaden nie dał mi wnuka! Czy
nie mają ani kropli mojej krwi w żyłach? Nie ma między nimi takiego, którego
chciałbym za syna, ślubni czy nieślubni! Weźmy Alfreda! O Boże w niebiesiech,
jakże się z nim wynudziłem! Patrzy na mnie jak wierny pies. Zawsze jest na
zawołanie. Rety, co za głupiec! Chociaż jego żona, Lidia… Owszem, lubię Lidię. Ma
w sobie trochę energii. Za to ona mnie nie cierpi, o czym wiem. Musi jednak robić
dobrą minę do złej gry przez wzgląd na tego gamonia Alfreda! — Spojrzał na
dziewczynę przy kominku. — Pilar, pamiętaj: nie ma nic nudniejszego nad oddanie.
Pilar uśmiechnęła się do niego. Simeon ciągnął swój monolog dalej; dodawała mu
wigoru jej obecność, jej młodość i promieniująca z niej kobiecość.
— George! Kimże jest George? Nudziarz, niezguła, nadęty jak balon, bez mózgu,
bez charakteru — ale za to to imponujący kutwa! Dawid? Dawid zawsze był
durniem… Durniem i marzycielem. A także maminsynkiem, ot co. Ale zrobił jedyną
rozsądną rzecz: ożenił się z solidną, miłą niewiastą. — Zawiesił rękę i uderzył nią w
krawędź fotela. — Harry najlepiej się udał! Biedny, stary Harry, zakała rodziny.
Przynajmniej on jeden jest pełen życia.
— Owszem — przytaknęła Pilar. — On jest miły. Śmieje się głośno i odrzuca wtedy
głowę do tyłu. O tak, bardzo go lubię!
Starzec spojrzał na nią.
— Lubisz go, co, Pilar? Harry zawsze umiał zawracać głowy dziewczynom. Ma to
po mnie! — Simeon zaczął się śmiać słabo i dychawicznie. — Dobrze mi się żyło,
bardzo dobrze! Doświadczyłem wszystkiego, tak jak trzeba.
— U nas, w Hiszpanii, jest pewne porzekadło: „Bóg mówi: Bierz, co chcesz, tylko
płać” — odezwała się Pilar.
Simeon z aprobatą poklepał poręcz fotela.
— Otóż to. Bierz, co chcesz… Ja tak robiłem. Przez całe moje życie brałem, co
tylko chciałem…
Pilar ponownie odezwała się jasnym, dźwięcznym głosem:
— A czy zapłaciłeś? — i zamilkła.
Simeon przestał chichotać pod nosem. Wyprostował się w fotelu i spojrzał na nią.
— Coś ty powiedziała?
— Spytałam: czy zapłaciłeś za to, dziadku?
Simeon Lee odparł powoli:
— Po co to powiedziałaś? Po co?!
— Bo się zdziwiłam — odrzekła.
Jej ręka z wachlarzykiem znieruchomiała. Oczy stały się mroczne i nieprzeniknione.
Siedziała tak, z głową odchyloną do tyłu, świadoma siebie i własnej kobiecości.
Simeon wybuchnął:
— Ty przeklęty bękarcie…
— Ale przecież lubisz mnie, dziadku! — rzekła miękko Pilar. — Lubisz, jak tu przy
tobie siedzę.
— Owszem, lubię. Już od dawna nie widziałem kogoś tak młodego i pięknego…
Dobrze mi to robi, rozgrzewają się moje stare kości… A prócz tego jesteś z mojej
krwi. Że też Jennifer okazała się najlepsza ze wszystkich! Pilar roześmiała się.
— Pamiętaj, nie wolno ci ze mnie drwić — rzekł Simeon. — Wiem, czemu siedzisz
tak spokojnie i słuchasz mojej gadaniny. Dla pieniędzy… Tylko dla pieniędzy…
Może jeszcze powiesz, że kochasz swojego starego dziadka, co?
Pilar odparła:
— Nie kocham cię, ale cię lubię, i to bardzo. Musisz mi uwierzyć, bo tak jest
naprawdę. Myślę, że byłeś wielkim niecnotą, ale i to lubię. Masz w sobie więcej życia
niż inni mieszkańcy tego domu. I mówisz ciekawe rzeczy. Podróżowałeś, miałeś
mnóstwo przygód. Gdybym była mężczyzną, chciałabym być właśnie taka!
— Chętnie się zgodzę — przytaknął Simeon. — Obydwoje mamy w sobie cygańską
krew, jak to nazywają, a niewiele jej w moich dzieciach, z wyjątkiem Harry’ego.
Przynajmniej w tobie się odezwała. Pamiętaj, że kiedy trzeba, umiem być cierpliwy…
Czekałem raz przez całe piętnaście lat, żeby wyrównać rachunki z kimś, kto mi
zaszedł za skórę. Oto kolejny rys rodziny Lee: oni nie zapominają! Pomszczą się na
wrogu, choćby im przyszło czekać całymi latami. Pewien człowiek oszukał mnie.
Czekałem piętnaście lat, aż wreszcie nadeszła okazja — i wtedy uderzyłem.
Zrujnowałem go. Oskubałem ze wszystkiego!
Zaśmiał się z cicha.
— Czy to było w Afryce Południowej? — spytała Pilar.
— Tak. To wspaniały kraj.
— Wracałeś tam jeszcze?
— Ostatni raz z pięć lat po moim ślubie.
— A przedtem. Żyłeś tam przez wiele lat?
— Tak.
— Opowiedz mi o tym.
Simeon zaczął opowiadać. Pilar słuchała, osłaniając od żaru twarz tekturką.
Jego głos osłabł wkrótce ze znużenia.
— Czekaj, coś ci pokażę — powiedział.
Ostrożnie wstał z fotela i wsparty na lasce pokuśtykał przez pokój. Otworzył wielki
sejf. Odwrócił się i skinął na nią.
— No, popatrz. Dotknij ich, przesyp między palcami. — Spojrzał na jej zdumioną
twarz i zaśmiał się. — Wiesz, co to takiego? Diamenty, dziecko, diamenty!
Pilar wytrzeszczyła oczy, nachylając się nad nimi.
— Ależ one wyglądają jak zwykłe kamyki!
Simeon chichotał.
— To surowe diamenty. Tak właśnie wyglądają, kiedy się je znajduje.
Pilar spytała z niedowierzaniem:
— A po oszlifowaniu staną się prawdziwymi brylantami?
— Z pewnością.
— Będą iskrzyć się i migotać?
— A jakże.
Pilar rzekła nieco dziecinnie:
— Och, nie mogą w to uwierzyć!
— Kiedy to prawda — odparł rozbawiony Simeon.
— Dużo są warte?
— Bardzo dużo, ale trudno to określić przed oszlifowaniem. W każdym razie ta
garstka kamyczków ma wartość wielu tysięcy funtów.
— Wielu… tysięcy… funtów? — powtórzyła Pilar, wymawiając każde słowo z
osobna.
— No, warte są jakieś dziewięć czy dziesięć tysięcy… To spore kamienie, jak sama
widzisz.
Pilar otworzyła oczy jeszcze szerzej.
— Czemu ich nie sprzedasz?
— Bo lubię je trzymać tutaj.
— Przecież to tyle pieniędzy…
— Nie trzeba mi pieniędzy.
— Och tak, rozumiem… — głos Filar zadrżał z przejęcia. Spytała: — Dlaczego nie
dasz ich oszlifować, żeby były piękne?
— Bardziej mi się podobają właśnie takie. — Jego twarz rozciągnęła się w
uśmiechu. Odwrócił się i począł mówić do siebie: — Przywodzą mi na myśl
przeszłość… Kiedy ich dotykam, gdy je czuję pod palcami, wszystko do mnie
wraca… Blask słońca, zapach krzewów stepowych, woły… stary Eb… wszyscy
chłopcy… i wieczory…
Ktoś cicho zastukał do drzwi. Simeon rozkazał:
— Włóż je zaraz do sejfu i zatrzaśnij go. — Potem zawołał: — Proszę wejść!
Harbury, cichy i ugrzeczniony, wkroczył do pokoju.
— Herbata czeka na dole.
III
— Wreszcie cię znalazłem, Dawidzie — rzekła Hilda. — Szukałam cię wszędzie.
Chodźmy stąd, okropnie tu zimno.
Dawid zwlekał przez chwilę z odpowiedzią. Stał i spoglądał na niski taboret obity
spłowiałą satyną. Nagle odezwał się:
— To jej krzesło… Zawsze na nim siadywała… Tak, to samo. Tylko trochę
wypłowiało.
Hilda zmarszczyła czoło.
— Rozumiem — odparła. — Chodźże stąd. Okropny tu ziąb. Dawid nie zwracał na
nią uwagi. Rozejrzał się dokoła:
— Zwykle tu przesiadywała. Pamiętam, jak siedząc na tym taborecie czytała mi
„Jacka, pogromcę olbrzymów”. Tak się to właśnie nazywało. Miałem wtedy ze sześć
lat.
Hilda oparła dłoń na jego ramieniu.
— Wracajmy do salonu, kochany. Nie ma tu ogrzewania. Odwrócił się posłusznie,
ale Hilda wyczuła, że przeszedł go dreszcz.
— Na pewno ten sam taboret — mruknął. — Jakby czas się zatrzymał.
Hilda zrobiła zmartwioną minę. Rzekła głosem, któremu usiłowała nadać ton
stanowczy, choć uprzejmy:
— Gdzież się podziali inni? Już chyba siedzą przy herbacie.
Dawid uwolnił ramię od jej uścisku i otworzył kolejne drzwi.
— Niegdyś stał tu fortepian. Och, przecież stoi jeszcze i teraz! Ciekawe, czy go
nastrojono.
Usiadł przy nim i podniósłszy wieko, przebiegł lekko palcami po klawiszach.
— Tak, jest nastrojony.
Zaczął grać. Spod jego dłoni popłynęła melodia.
— Co to takiego? Chyba to znam — rzekła Hilda — ale nie mogę sobie
przypomnieć tytułu.
— Nie grałem tego od lat — odparł — Ona ją zwykle grywała. To jedna z „Pieśni
bez słów” Mendelssohna.
Słodka, zbyt słodka melodia wypełniła pokój.
— Proszę, zagraj coś Mozarta — powiedziała Hilda. Dawid potrząsnął przecząco
głową. Rozpoczął inny utwór Mendelssohna.
I nagle uderzył gwałtownie w klawisze. Zadźwięczał ostry dysonans. Dawid wstał
od fortepianu, drżąc na całym ciele. Hilda podeszła do niego.
— Dawidzie, Dawidzie, co ci jest? Odparł:
— Nic… Nic takiego.
IV
Rozległ się natarczywy dźwięk dzwonka. Tressilian wstał ze swego krzesła w
pokoju stołowym i powoli podążył ku drzwiom.
Dzwonek zabrzmiał ponownie. Tressilian wzdrygnął się. Przez matową szybę w
drzwiach dostrzegł sylwetkę mężczyzny w kapeluszu z opuszczonym rondem.
Tressilian przesunął ręką po czole. Coś go nękało. Jakby wszystko powtarzało się
dwa razy…
Na pewno coś takiego już się dzisiaj wydarzyło…
Przekręcił zatrzask i otworzył drzwi. W tym momencie czar prysnął. Człowiek
stojący w progu odezwał się: r
— Czy tu mieszka pan Simeon Lee?
— Tak.
— Chciałbym się z nim zobaczyć.
Słabe echo zbudziło się w pamięci Tressiliana. Intonacja przybysza przypomniała
mu coś z dawnych czasów, kiedy pan Lee po raz pierwszy przybył do Anglii.
Kamerdyner z powątpiewaniem pokręcił głową.
— Pan Lee jest ciężko chory, sir. Nie widuje nikogo. Jeśli pan pragnie…
Obcy nie dał mu dokończyć. Wyciągnął kopertę i podał ją słudze.
— Proszę to wręczyć panu Lee.
— Tak, sir.
V
Simeon Lee wyjął z koperty pojedynczą kartkę papieru. Wyglądał na zaskoczonego.
Uniósł brwi, ale uśmiechnął się przy tym.
— Coś podobnego! — Zwrócił się do kamerdynera: — Poproś tu zaraz pana Farra.
— Tak,s ir.
— Właśnie przyszedł mi na myśl stary Ebenezer Farr — rzekł Simeon. — Był moim
wspólnikiem w Kimberley. I nagle zjawia się jego syn!
Tressilian ponownie ukazał się w drzwiach i zaanonsował:
— Pan Farr.
Stephen Farr wszedł do pokoju, usiłując zamaskować nerwowość ostentacyjną
swobodą. Odezwał się z jeszcze dobitniejszym niż przedtem akcentem
południowoafrykańskim:
— Czy mam przyjemność za panem Lee?
— Miło mi pana poznać. Więc jest pan synem Eba? Stephen Farr uśmiechnął się z
pewnym zakłopotaniem.
— Po raz pierwszy składam wizytę w starym kraju. Ojciec zawsze mi powtarzał,
żebym pana odwiedził, jeśli pojadę do Anglii.
— Jak najsłuszniej! — Stary człowiek rozejrzał się po obecnych. — To moja
wnuczka, Pilar Estravados.
— Witam pana — rzekła Pilar, starając się zachowywać w naturalny sposób.
Stephen Farr pomyślał z uznaniem: „Ależ twarda sztuka. Zaskoczył ją mój widok,
ale tylko na chwilę”. Odparł z pewnym ociąganiem:
— Bardzo mi miło, panno Estravados.
— Dziękuję.
— Niechże pan siądzie — rzekł Simeon Lee. — I proszę mi wszystko opowiedzieć
o sobie. Długo pan zabawi w Anglii?
— Nie mam się po co spieszyć, skoro już jestem na miejscu — odparł Farr i
roześmiał się, odchylając głowę do tyłu.
— Ma pan zupełną rację — ciągnął Simeon. — Musi pan zatrzymać się u nas
dłużej.
— Och, nie chciałbym się narzucać. Przecież za dwa dni święta.
— Musi pan je spędzić z nami, chyba że ma pan jakieś inne plany.
— Nie, nie mam, ale mimo to nie chciałbym…
— A więc już ustalone. — Simeon odwrócił głowę. — Pilar?
— Tak, dziadku.
— Idź i powiedz Lidii, że będziemy mieć jeszcze jednego gościa. Poproś ją do
mnie.
Pilar wyszła. Oczy Stephena podążyły w ślad za nią. Simeon zauważył to z uciechą.
— Przybywa pan prosto z Afryki? r
— Owszem.
Obydwaj zaczęli rozmawiać o tym kraju. Za chwilę do pokoju weszła Lidia.
— To jest Stephen Farr — rzekł Simeon. — Syn mego starego przyjaciela i
wspólnika, Ebenezera. Spędzi u nas święta; trzeba znaleźć pokój dla niego.
— Oczywiście. — Lidia uśmiechnęła się. Jej oczy taksowały nowo przybyłego.
Zauważyła opaloną twarz, błękitne oczy i zwyczaj odchylania głowy do tyłu.
— Moja synowa — przedstawił ją Simeon.
— Czuję się nieco skrępowany moim wtargnięciem na rodzinną uroczystość —
odparł Farr.
— Jesteś członkiem rodziny, chłopcze — rzekł Simeon. — Uważaj się za jednego z
nas.
— To za wiele.
Pilar ponownie weszła do pokoju. Usiadła w milczeniu przy kominku i sięgnęła po
kartonik. Traktowała go jak rodzaj wachlarza, kołysząc z wolna dłonią to w lewo, to
w prawo. Oczy miała spuszczone i pełne spokoju.
CZĘŚĆ III
24 GRUDNIA
I
— Czy naprawdę chcesz, żebym został, tato? — spytał Harry, odchylając w tył
głowę. — Wydaje mi się, że wsadziłem kij w mrowisko!
— Co masz na myśli? — spytał cierpko Simeon.
— Kochany Alfred — rzekł Harry — mój zacny brat z trudem znosi moją obecność.
— Tym gorzej dla niego! — warknął Simeon. — Jestem panem we własnym domu!
— Ale przecież w pewien sposób zależysz od niego. Nie chciałbym przysparzać ci
trosk.
— Zrobisz, co ci każę — żachnął się jego ojciec.
Harry ziewnął.
— Doprawdy nie wiem, czy będę się nadawał do nudnego, siedzącego trybu życia.
Człowiek, który był obieżyświatem, dusi się w takiej atmosferze.
— Może byś się ożenił — odparł ojciec — i założył rodzinę?
— A z kimże to mam się żenić? Szkoda, że nie można poślubić własnej
siostrzenicy! Pilar jest diabelnie atrakcyjną dziewczyną.
— Widzę, że zdołałeś to zauważyć.
— Kiedy już mowa o stabilizacji, to nasz tłuścioch George najwyraźniej dokonał
AGATHA CHRISTIE BOŻE NARODZENIE HERKULESA POIROT PRZEŁOŻYŁA BARBARA JABŁOŃSKA REDAKTOR MAŁGORZATA WAROWNY Drogi Jamesie, Zawsze byłeś jednym z moich najwierniejszych i najwdzięczniejszych czytelników, tym bardziej więc poruszyły mnie twoje krytyczne uwagi. Narzekałeś, że moje morderstwa stały się nazbyt wyrafinowane i, w gruncie rzeczy, jakby anemiczne. Wyznałeś, że tęsknisz za „solidnym, gwałtownym, tonącym we krwi mordem, który nie zostawiłby miejsca na wątpliwości, czy to naprawdę morderstwo!” Tę powieść napisałem więc specjalnie dla Ciebie. Mam nadzieję, że Ci się spodoba. Twoja szczerze Cię kochająca bratowa Agatha CZĘŚĆ I 22 GRUDNIA I Słephen podniósł kołnierz płaszcza i szybkim krokiem szedł wzdłuż peronu. Ponad jego głową gęsty dym zasnuwał dworzec. Potężne lokomotywy z donośnym gwizdem wyrzucały w lodowate powietrze kłęby pary. Wszystko wokół było zabrudzone sadzą. „Cóż za obrzydliwy kraj! Co za odpychające miasto!” — pomyślał. Początkowo oszołomił go Londyn, widok sklepów, restauracji, atrakcyjnych i eleganckich kobiet, ale to minęło. Miasto wydało mu się teraz tanią błyskotką w tandetnej oprawie. — A gdyby tak wrócić do Afryki Południowej ? Przypływ bolesnej nostalgii przywiódł mu na pamięć blask słońca, błękit nieba, ogrody pełne kwiatów… jaskrawo niebieskich kwiatów… rzędy żywopłotów i szafirowe powoje, które oplatały najlichszy nawet domek. Tu pełno było brudu, błota i potrącających się w pośpiechu ludzi, zaaferowanych jak mrówki w drodze ku mrowisku. Przemknęło mu przez myśl: „Szkoda, że w ogóle przyjechałem”. Potem jednak przypomniał sobie o swoim celu i zacisnął zęby. Do licha, nie! Snuł przecież plany całymi latami i zawsze pragnął urzeczywistnić to, co sobie zamierzył. Jego chwilowe wahanie, pytania, jakie zadawał samemu sobie: „Po co? Czy warto odgrzebywać przeszłość?”, wydały mu się jedynie oznaką słabości. Nie był młodzieniaszkiem, który działa pod wpływem przelotnego kaprysu, ale mężczyzną blisko czterdziestoletnim, pewnym siebie i zdolnym do czynu. Tak, zrobi to, po co przyjechał do Anglii. Wsiadł do pociągu i poszedł korytarzem, szukając wolnego miejsca. Gestem dłoni odprawił tragarza i ze skórzaną walizą w ręku zaglądał do przedziałów. Święta zaczynały się już za trzy dni, więc pociąg był przepełniony. Stephen Farr z niechęcią mierzył wzrokiem licznych pasażerów. Co za tłum! Niezmierzony, nieprzeliczony tłum! Wszyscy wyglądali tak jakoś…
bezbarwnie. Byli wręcz rozpaczliwie podobni do siebie. Stephen miał przed sobą albo smętne baranie łby, albo pyszczki królików. Jeszcze inni — ociężali ludzie w starszym wieku — pochrząkiwali z cicha niczym świnki w chlewiku. Nawet smukłe dziewczęta z owalnymi twarzyczkami i pąsowymi ustami miały przygnębiająco jednostajny wygląd. Z niespodziewaną tęsknotą pomyślał o afrykańskim buszu, o spalonych słońcem osamotnionych przestrzeniach. I nagle, gdy zajrzał do kolejnego przedziału, z wrażenia zaparło mu dech. Ta dziewczyna była inna. Czarne włosy, blada matowa cera o śmietankowym odcieniu, przepastne oczy. Smutne, dumne śródziemnomorskie oczy. Chyba przez pomyłkę tkwiła pośród amorficznego tłumu, przemierzając posępne równiny środkowej Anglii. Wyobraził ją sobie na balkonie, z różą w ustach, w czarnej mantyli kryjącej wyniosłą głowę. Brakowało tylko kurzu, upału i unoszącej się w powietrzu woni krwi rozlanej podczas walki byków. Powinna była olśniewać, a nie siedzieć w kacie zatłoczonego przedziału trzeciej klasy. Stephen był bystrym obserwatorem. Nie uszedł jego uwagi wyświechtany czarny płaszczyk, skromna spódnica, taniutkie fabryczne rękawiczki i torebka w wyzywającym, odcieniu czerwieni. Nad wszystkim górowało jednak i olśniewającego zjawiska. Tak, była olśniewająca, egzotyczna… Co, u licha, robiła w tej krainie mgły, chłodu i wiecznie zabieganych pracowitych mrówek? „Muszę się dowiedzieć, kto to jest i co tu robi — pomyślał. Muszę koniecznie”. II Pilar, skulona w kącie pod oknem, rozmyślała nad tym, Jak dziwnie pachnie Anglia. Właśnie to uderzyło ją najmocniej: odmienność woni. Nie ma zapachu czosnku ani pyłu, a perfum nie czuje się prawie wcale. Przedział zionął stęchlizną zamkniętych pomieszczeń, siarczanym odorem pociągu, mydłem. Kolejny niemiły zapach emanował z futrzanego kołnierza siedzącej obok, tęgiej pani. Pilar ostrożnie pociągnęła nosem, wdychając z niechęcią woń naftaliny. „Dziwne — pomyślała — jak można skrapiać się podobnymi pachnidłami!” Rozległ się gwizdek, ktoś krzyknął coś donośnym głosem i pociąg z wolna ruszył. Jechała więc ku swemu przeznaczeniu. Serce zabiło je j szybciej. Czy wszystko się uda? Czy zdoła dokonać tego, co zamierzała zrobić? O, na pewno! Obmyśliła przecież wszystko tak starannie. Przewidziała każdą okoliczność. Tak, na pewno się jej powiedzie! Kąciki czerwonych warg Pilar uniosły się nieznacznie. Jej usta stały się nagle okrutne i zachłanne jak u kota albo dziecka; jak u kogoś, kto chce zaspokoić swe pragnienia i nie dba o litość. Rozejrzała się wokół z nie ukrywaną dziecięcą ciekawością. Wszyscy Anglicy, w liczbie siedmiu, wydali się jej niesłychanie zabawni. A przy tym wyglądali tak dostatnio, wręcz zamożnie, sądząc choćby po ich strojach i butach. No, Anglia na pewno jest bogatym krajem, zawsze o tym słyszała. Tylko stanowczo brak jej wesołości. „O, tam na korytarzu stoi przystojny, nawet bardzo przystojny mężczyzna” — pomyślała. Podobała się jej ciemno opalona twarz, orli nos i barczyste ramiona. Szybciej niż angielska dziewczyna Pilar zdała sobie sprawę, że mężczyzna spogląda na nią z admiracją. Nie musiała patrzeć w jego stronę, by dostrzec spojrzenie, jakim ją obrzucał, a charakter tego spojrzenia dobrze pojmowała. Pilar nie dziwiło to zbytnio. Przybywała z kraju, gdzie mężczyźni bez żenady przypatrują się kobietom i wcale tego nie kryją. Zadawała sobie w duchu pytanie, czy to Anglik, a odpowiedź wypadła zdecydowanie przecząco. „Za wiele w nim życia jak na Anglika — rozstrzygnęła. — Ale włosy ma jednak
jasne. Może to Amerykanin?” Pomyślała, że przypomina jej aktorów, których widywała w filmach o Dzikim Zachodzie. Ktoś z obsługi pociągu torował sobie drogę przez korytarz wołając: — Śniadanie! Proszę zająć miejsca! Śniadanie! Każdy z siedmiu sąsiadów Pilar wykupił bilet z bonem restauracyjnym. Podnieśli się wszyscy naraz jak jeden mąż i nagle znalazła się zupełnie sama w opustoszałym przedziale. Szybko zamknęła okno, które przed chwilą otworzyła szpakowata jejmość o wojowniczym wyglądzie, siedząca w przeciwległym kącie. Znów oparła się wygodnie, oglądając przez szybę północne przedmieścia Londynu. Nie odwróciła głowy na dźwięk otwieranych ostrożnie drzwi. Wiedziała, że to ów pan z korytarza wszedł do środka, by z nią pogawędzić. Ciągle patrzyła zamyślona w okno. — Pozwoli pani, że opuszczę szybę? — odezwał się Stephen Farr. — Ależ dopiero co zamknęłam okno — odparła obojętnie, po angielsku biegle, lecz z wyczuwalnym obcym akcentem. W chwili milczenia, która potem nastąpiła, Stephen pomyślał: „Co za piękny głos. Pełen słońca… Ciepły jak letnia noc”. Pilar mówiła sobie w duchu: „Jaki ma miły głos, donośny i mocny. Bardzo mi się podoba”. — Pociąg jest przepełniony— zaczął Stephen. — Niewątpliwie. Ludzie wyjeżdżają z Londynu, pewnie dlatego, że tam tak mroczno. Pilar nie wychowano wedle surowej zasady, że odezwanie się do nieznajomego z pociągu to coś w rodzaju zbrodni. Gdyby zaś Stephen spędził młodość w Anglii, zawahałby się pewnie przed nawiązaniem rozmowy z młodą dziewczyną, lecz on w prostocie ducha uważał nawiązanie konwersacji za rzecz całkiem naturalną. Uśmiechnął się z rozbrajającą szczerością i rzekł: — Londyn to okropne miasto, prawda? — O, tak Nie cierpię go. — Ja również. — Chyba nie jest pan Anglikiem? Jestem Brytyjczykiem, ale przyjechałem z Afryki Południowej. — No tak, to wszystko wyjaśnia. — Czy pani też z zagranicy? — Tak, z Hiszpanii. — Z Hiszpanii! A więc jest pani Hiszpanką? — Tylko półkrwi. Moja matka była Angielką. Dlatego tak dobrze mówię po angielsku. — Co pani sądzi o wojnie domowej? — spytał Stephen. — Cóż za okropna rzecz! Tyle zniszczeń! — A po czyjej pani jest stronie? Pilar nie znała się zanadto na polityce. — W mojej wiosce — wyjaśniła — mało mówi się o wojnie. Ona toczy się z dala od nas. Rzecz jasna, alkad — jako urzędnik państwowy — jest po strome rządu, no a proboszcz po stronie generała Franco… Ale całą resztę; obchodzą tylko własne winnice i praca w polu; nikt nie ma czasu, żeby roztrząsać takie sprawy. — A więc nie była pani świadkiem żadnej bitwy? — W naszej okolicy nie, ale kiedy jechałam autem, widziałam mnóstwo ruin, a także bomby lecące z nieba; jedna spadła na samochód obok, który stanął w płomieniach, a inna zdruzgotała dom. Było na co popatrzeć! Stephen zdobył się na wymuszony uśmiech. — Czy to panią bawiło?
— Mieliśmy mnóstwo kłopotu — wyjaśniła Pilar — bo chciałam jechać dalej, a tymczasem nasz szofer zginął. Stephen zmierzył ją wzrokiem. — Nie czuła pani żalu? Ciemne oczy Pilar rozwarły się szeroko. — Przecież każdy musi kiedyś umrzeć. Gdy śmierć nadchodzi z nieba, raz; dwa, buum — trwa to tylko trochę szybciej i wnet jest po wszystkim. Raz się żyje, raz umiera. Tak już bywa na świecie! — Nie wygląda pani na pacyfistkę — zaśmiał się Stephen. — Na co? W słownictwie Pilar brakowało terminu, którym posłużył się jej rozmówca. — Czy przebaczyłaby pani swym wrogom, signorina? — Nie mam wrogów. Ale gdybym miała… — No, co wtedy? Stephen patrzył na nią zafascynowany okrucieństwem czającym się w kącikach lekko wygiętych warg. Pilar rzekła z powagą: — Gdybym miała wroga… Gdyby ktoś nienawidził mnie, a ja jego… poderżnęłabym mu gardło ot, w ten sposób… Jej ręka wykonała gwałtowny gest, tak szybki i okrutny, że Stephen cofnął się. — Ależ z pani krwiożercza istota! Pilar odparła całkowicie naturalnym tonem: — A co pan by zrobił ze swym wrogiem? Stephen drgnął, potem spojrzał na nią uważnie, a wreszcie roześmiał się głośno. — Sam nie wiem! Pilar rzekła z naganą w głosie: — Na pewno pan wie. Stephen przestał się śmiać, westchnął i odparł półgłosem: — Tak. Dobrze wiem, co bym zrobił. A potem zmienił nagle ton. — Co panią sprowadza do Anglii? — Jadę do krewnych — rzekła z odcieniem afektacji w głosie. — Do moich angielskich krewnych. — Ach, tak. Osunął się z powrotem na siedzenie i przypatrywał się jej przez jakiś czas, rozmyślając, jak też może wyglądać jej rodzina i co pocznie ze swą hiszpańską krewniaczką. Próbował wyobrazić sobie ową stateczną brytyjską familię zgromadzoną razem w dzień Bożego Narodzenia. — Czy ładnie jest w Afryce Południowej? — spytała Pilar. Stephen zaczął mówić o swoim kraju. Pilar słuchała go z radością dziecka, któremu opowiadają bajkę. Bawiły go jej naiwne — choć trzeźwe — pytania i z niejaką przyjemnością przeistoczył swoją opowieść w bajecznie przesadną feerię. Powrót pasażerów położył kres tej zabawie. Stephen wstał, posłał Pilar uśmiech i ponownie skierował się na korytarz. Gdy otwierał drzwi przedziału, odsunął się na bok, by przepuścić jakąś leciwą damę, i wówczas spostrzegł nalepkę na egzotyczne walizie z plecionej słomki „Panna Pilar Estravados”. Gdy to czytał z niedowierzaniem, dostrzegł nagle adres: „Gorston Hall, Longdale, Addlesfield”. Na wpół już odwrócony, zmierzył dziewczynę zaskoczonym i podejrzliwym zarazem spojrzeniem. Wyszedł na korytarz i w zamyśleniu zapalił papierosa.
III W dużym, niebiesko–złotym salonie Gorston Hall siedzieli Alfred Lee i jego żona Lidia, rozważając plany na święta. Alfred był mężczyzną w średnim wieku, o kanciastej sylwetce, miłej twarzy i łagodnych piwnych oczach. Głowę miał wciśniętą w ramiona i sprawiał wrażenie człowieka ogarniętego inercją. Lidia za to tryskała wręcz energią niczym rasowy pies myśliwski. Była nadzwyczaj szczupła, lecz jej ruchy uderzały zwinnością i gracją. Jej drobna twarz wcale nie odznaczała się urodą, lecz zdradzała swoistą dystynkcję, a głos był pełen uroku. — Ojciec nalega. Nic nie poradzimy — odezwał się Alfred. — Czy zawsze musisz mu się podporządkowywać? — spytała Lidia, hamując zniecierpliwienie. — On jest w bardzo podeszłym wieku, moja droga. — Och, wiem, wiem! — Zawsze spodziewa się posłuszeństwa. Lidia odparła sucho: — Nic dziwnego, bo zawsze mu ustępowano! Ale wcześniej czy później będziesz musiał się mu przeciwstawić, Alfredzie. — Co przez to rozumiesz? Utkwił w niej wzrok, w którym widniało tyle przygnębienia i.lęku, że zagryzła wargi i zawahała się, czy mówić dalej; — Co przez to rozumiesz? — powtórzył. Wzruszyła szczupłymi, zgrabnymi ramionami i rzekła, starając się dobierać słowa: — Twój ojciec ma… despotyczne skłonności. — Jest stary. — I będzie jeszcze starszy, a zatem jeszcze bardziej despotyczny. Kiedy to się wreszcie skończy? Już teraz pod każdym względem nami rządzi, nie wolno nam nawet mieć własnych planów na święta, a jeśli się na nie ośmielimy, zawsze je musi pokrzyżować! — Ojciec sądzi, że jego wola jest najważniejsza — rzeki Alfred. — Pamiętaj, że jest dla nas bardzo dobry. — Bardzo dobry, też coś! — Naprawdę bardzo dobry — głos Alfreda zabrzmiał surowo. Lidia odrzekła chłodno: — Masz na myśli to, że jest dla nas bardzo dobry… jeśli chodzi o pieniądze? — Tak. Niewiele od nas żąda, a pieniędzy nigdy nie skąpi. Możesz wydawać, ile chcesz na stroje i dom, a on bez szemrania płaci rachunki. Przecież nie dalej jak w zeszłym tygodniu podarował nam nowy samochód. — Przyznaję, twój ojciec jest bardzo hojny. Ale w zamian m to spodziewa się, że będziemy mu posłuszni jak niewolnicy. — Jak niewolnicy? — A tak! To właściwe słowo! Ty już jesteś jego niewolnikiem, Alfredzie. Jeśli chcemy wyjść, a on sobie tego nie życzy, zaraz wszystko odwołujesz i potulnie zostajesz w domu. Jeśli znów, wedle jego kaprysu, mamy gdzieś wyjść, no to idziemy… Brak nam własnego życia, brak niezależności. Jej mąż odparł urażony: — Proszę cię, Lidio, nie mów tak! To wielka niewdzięczność. Mój ojciec tyle dla nas zrobił… Lidia stłumiła ciętą odpowiedź, która cisnęła się jej na usta. Wzruszyła tylko szczupłymi ramionami. Alfred odezwał się ponownie: — Wiesz, Lidio, ojciec bardzo cię lubi…
— A ja go wcale! — odparła dobitnie. — Lidio, wstyd mi tego słuchać. To nieładnie z twojej strony. — Może. Ale czasem, w nagłym odruchu, wyrwie się człowiekowi parę słów prawdy. — Gdyby ojciec się domyślał… — Twój ojciec doskonale wie, że go nie znoszę. Myślę, że świetnie się tym bawi. Doprawdy, Lidio, jestem pewien, że się mylisz. Nieraz mi mówił, że jesteś dla niego bardzo miła. — Oczywiście, jestem uprzejma i taka pozostanę. Chciałam ci tylko uzmysłowić, jakie są moje prawdziwe uczucia. Nie cierpię twego ojca, Alfredzie! Myślę, że to złośliwy i despotyczny starzec. Terroryzuje cię i wykorzystuje twoją miłość synowską. Już dawno powinieneś był się zbuntować. — Dosyć tego, Lidio! — rzekł sucho Alfred. — Ani słowa więcej. Lidia westchnęła. — Przepraszam. Może się mylę… Wróćmy lepiej do świąt. Jak sądzisz, czy Dawid naprawdę przyjedzie? — Czemuż by nie? Pokręciła głową z powątpiewaniem. — Dawid jest… dziwny. Pamiętaj, że całe lata żył z dala od domu. Był bardzo oddany matce. Może to miejsce budzi w nim złe wspomnienia? — Dawid zawsze działał ojcu na nerwy — odparł Alfred. — Swoją muzyką, marzycielskim usposobieniem… No, może ojciec był dla niego czasem zbyt surowy. Ale myślę, że Dawid i Hilda przyjadą na pewno. Wiesz, święta to jednak święta. — Pokój ludziom dobrej woli — rzuciła Lidia, krzywiąc z ironią subtelnie wykrojone usta, — No, zobaczymy! George i Magdalena obiecali przyjechać jutro. Magdalena zanudzi się tu chyba na śmierć. Alfred rzekł z pewnym rozdrażnieniem: — Zachodzę w głowę, jak George mógł sobie wybrać na żonę dziewczynę o dwadzieścia lat od siebie młodszą! Zawsze trzymały się go głupstwa. Szczęści mu się za to w polityce — odparowała Lidia. — Zdobył sympatię wyborców. Myślę, że Magdalena odgrywa sporą rolę w jego karierze. Alfred odrzekł, cedząc słowa: — Nie przepadam za nią. Co prawda jest bardzo przystojna, ale czasami myślę, ze przypomina nieco gruszki o wspaniałym wyglądzie, całe rumiane, a w istocie bez smaku. — Pokiwał głową. — I zepsute w środku? — wtrąciła Lidia. — Zabawne, że właśnie ty tak mówisz! — Dlaczego cię to bawi? — Bo zwykle jesteś taki wyrozumiały! O nikim nie powiesz złego słowa. Czasami strasznie mnie drażni, że brak ci… jakby to wyrazić… należytej dozy nieufności. Nie wiesz, ile zła może tkwić w ludziach. A nasze otoczenie… — Zawsze myślałem, że nasze otoczenie jest takie, jakim sami je czynimy — rzekł jej mąż z uśmiechem. — Nie! — odparła żywo Lidia. — Zło istnieje nie tylko w naszej wyobraźni. Ono istnieje naprawdę! Nie zdajesz sobie chyba sprawy ze zła panującego na tym świecie. Jesteś ponad to. A tymczasem ja je wyczuwam. Zawsze je czułam tu, w tym domu… Zagryzła wargi i urwała. — Ależ, Lidio… — zaczął Alfred. Ona jednak uniosła pospiesznie dłoń w ostrzegawczym geście, patrząc ku tyłowi, ponad ramieniem męża. Alfred odwrócił się. Milczący mężczyzna z obojętnym wyrazem twarzy stał za nimi w pełnym szacunku oczekiwaniu.
— O co chodzi, Harbury? — rzuciła cierpko Lidia. Głos Harbury’ego brzmiał jak przyciszone i również pełne szacunku pomrukiwanie. — Pan Lee kazał mi powtórzyć, że na święta przyjedzie jeszcze dwoje innych gości i trzeba przygotować pokoje na ich przyjęcie. — Jeszcze dwoje gości? Harbury odparł gładko: — Tak, proszę pani. Jakiś dżentelmen i młoda dama. Alfred zdumiał się: — Młoda dama? — Tak powiedział pan Lee, sir. Lidia rzekła szybko: — Pójdę na górę i zobaczę się z nim… Harbury zrobił tylko jeden mały krok naprzód; był to raczej cień ruchu niż sam ruch, a jednak skutecznie wstrzymał zamiary Lidii. — Proszę wybaczyć, ale pan Lee dziś po południu pragnie się zdrzemnąć i stanowczo życzył sobie, by mu nie przeszkadzać. — Pojmuję — powiedział Alfred. — Oczywiście, nie będziemy go niepokoić. — Dziękuję, proszę pana — Harbury wycofał się. — Nie znoszę tego człowieka! — wybuchnęła Lidia. — Snuje się cichaczem po całym domu niby kot! Nigdy nie słychać, kiedy wchodzi. — Ja też za nim nie przepadam, ale przyznaję, że zna swój fach. Niełatwo dzisiaj o dobrego pokojowca dla chorego człowieka. A najważniejsze, że ojciec go lubi. — Oczywiście… To najważniejsze, jak sam mówisz. Alfredzie, co znaczy ta historia z młodą damą? O kogo może chodzić? — Nie mam pojęcia. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, kto to może być. Spojrzeli na siebie. — Wiesz, Alfredzie, co sobie myślę? — zaczęła Lidia, krzywiąc swe wyraziste usta. — No, co? — Twój ojciec chyba się ostatnio trochę nudził. Myślę, że chciałby sobie sprawić miłą odmianę na święta. — Zapraszając dwoje obcych ludzi na zjazd rodzinny? — Och, nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale zdaje mi się, że twój ojciec… zamierza się nieco rozerwać. — Owszem, mam nadzieję, że się nieco rozerwie — odparł Alfred bardzo serio. — Biedny staruszek, inwalida, przykuty do łóżka przez tę nieszczęsną chorobę… I to po takim bujnym życiu… Lidia powtórzyła powoli: — Po takim bujnym życiu… Pauza, jaką poprzedziła przymiotnik, nadała mu trochę dwuznaczną wymowę. Alfred musiał to pojąć, bo zaczerwienił się i zmienił na twarzy. Jego żona wykrzyknęła naraz: — Wprost nie do wiary, że możesz być jego synem! Wprost nie do wiary! Jesteście najzupełniej odmienni. A on jakby na ciebie rzucił urok — ty go wprost bałwochwalczo wielbisz! Alfred odparł znękanym tonem: — Lidio, chyba trochę przesadzasz. W końcu to naturalne, że syn kocha ojca! I na odwrót, gdybym go nie kochał, przeczyłoby to naturze. — W takim razie — odcięła się Lidia — wielu członków twej rodziny urąga naturze! Och, nie próbuj zaprzeczać! Przestańmy się spierać; przepraszam, że się uniosłam. Wiem, że cię; uraziłam. Wierz mi, Alfredzie, doprawdy nie chciałam tego. Niezwykle cię podziwiam za twoją… twoją wierność. Lojalność to dzisiaj rzadka cnota. Może myślisz, że jestem zazdrosna? Często posądza się kobiety o zazdrość
względem teściowych, a więc może chyba istnieć i zazdrość o teścia… Alfred objął ją delikatnie. — Niepotrzebnie się obwiniasz. Nie masz przecież żadnego powodu do zazdrości. Żona obdarzyła go szybkim całusem, jakby pchnęły ją do tego gestu wyrzuty sumienia, i pogładziła koniuszek jego ucha. Wiem, wiem. Ale mimo wszystko, Alfredzie, nie wyobrażam sobie, żebym mogła być zazdrosna o twoją matkę. Szkoda, że jej nie poznam. — Była biedną, nieszczęśliwą istotą. — Tak więc zapisała się w twojej pamięci… Jako biedna, nieszczęśliwa istota? A to ciekawe… Alfred rzekł w zamyśleniu: — Prawie zawsze była cierpiąca… Wiecznie tonęła we łzach… — Potrząsnął głową. — Brak jej było hartu ducha. Lidia, wciąż patrząc mu w oczy, szepnęła prawie niedosłyszalnie: — Jakie to osobliwe… Lecz gdy mąż zwrócił na nią pytające spojrzenie, drgnęła zmieniła temat: — Skoro nie możemy się dowiedzieć, kim będą nasi tajemniczy goście, powinnam wyjść i zakończyć robotę w ogrodzie, — Kochanie, na dworze jest straszny ziąb i dmie ostry wiatr. — Włożę na siebie coś ciepłego. Lidia wyszła z .pokoju. Alfred Lee stał przez dłuższą chwilę bez ruchu z miną pełną dezaprobaty, a potem podszedł do dużego okna w końcu pokoju. Na zewnątrz, wzdłuż całego domostwa, ciągnął się taras. Po dłuższej chwili Alfred dostrzegł Lidię niosącą płaski koszyk. Miała na sobie obszerny wełniany płaszcz. Postawiła kosz na ziemi i przykucnęła przy kwadratowej kamiennej misie, której obrzeże ledwo wystawało nad powierzchnię gruntu. Mąż patrzył na nią przez jakiś czas, aż wreszcie i on opuścił pokój, włożył szeroki płaszcz, owinął się szalikiem i wyszedł przez boczne drzwi na taras. Po drodze minął kilka innych kamiennych mis zamienionych w miniaturować ogródki; wszystkie były dziełem zręcznych palców Lidii. Jeden z nich wyobrażał scenę rozgrywającą się na pustyni z miękkim żółtym piaskiem, kępą wyciętych z blachy zielonych palm i karawaną wielbłądów oraz kilkoma figurkami Arabów. Parę prymitywnych lepianek z plasteliny dopełniało dzieła. Był tam również włoski ogród z tarasem i kwietnikami, które zrobiono z laku do pieczęci, a także ogródek arktyczny z gromadką pingwinów, gdzie kawałki szkła imitowały góry lodowe. Dalej widniał ogródek japoński z parą prześlicznych karłowatych drzewek; lusterko wyobrażało tam wodę, a mostki również wymodelowano z plasteliny. Alfred przystanął za plecami żony i przyglądał się jej pracy. Wymościła wnętrze jednej z mis papierem i nakryła go szkłem. Wokół piętrzyły się kamienie. Lidia wysypała właśnie z torebki drobny żwir i formowała z niego coś w rodzaju kamienistej plaży. Spośród kamieni wyzierały małe kaktusiki. Lidia mruknęła do siebie: — Tak. Właśnie tego chciałam. — Co przedstawia to nowe dzieło sztuki? — odezwał się Alfred. Lidia wzdrygnęła się zaskoczona; nie słyszała jego nadejścia. — To? Och, to przecież Morze Martwe, Alfredzie! Podoba ci się? — Wygląda to raczej na ziemię jałową. Czy nie powinno tam być trochę więcej roślinności? Zaprzeczyła ruchem głowy. — Tak właśnie wyobrażam sobie Morze Martwe. Ono przecież jest martwe, mój
drogi! — Nie wygląda tak atrakcyjnie jak reszta. — No bo to nie jest zbyt atrakcyjne miejsce… Na tarasie rozległy się kroki. Stary, siwy i pochylony już wiekiem kamerdyner zmierzał w ich stronę. — Dzwoni żona pana George’a, proszę pani. Pyta, czy nikomu nie przeszkodzi, jeśli przyjadą oboje pociągiem jutro, o piątej dwadzieścia. — Proszę jej powiedzieć, że wszystko w porządku. — Dziękuję łaskawej pani. Kamerdyner pospieszył do domu. Lidia powiodła za nim spojrzeniem, a wyraz jej twarzy złagodniał. — Poczciwy stary Tressilian jest doprawdy opatrznościowy. Nie wiem, co byśmy poczęli bez niego. Alfred przytaknął żonie. — To prawda. Takich domowników już dzisiaj nie ma. Służy u nas blisko czterdzieści lat i jest bezgranicznie oddany. Lidia skinęła głową. — Niczym owi wierni starzy słudzy, o których można już tylko czytać w książkach. Myślę, że byłby zdolny skłamać z podniesionym czołem, byle tylko ocalić któregoś z nas! — Byłby do tego zdolny… — mruknął Alfred. — Niewątpliwie… Tak, jestem pewien! Lidia wyrównała palcami resztę kamyczków. — Wszystko gotowe! — Gotowe? — Alfred wydawał się zaskoczony. Lidia roześmiała się. — Gotowe na święta! Na tę sentymentalną, pełną rodzinnego ciepła Gwiazdką! IV Dawid przebiegł oczami treść listu. Potem zmiął go w kulę i odrzucił, lecz po chwili sięgnął po niego, wygładził kartkę i przeczytał ponownie. Żona Dawida, Hilda, patrzyła na męża bez słowa. Dostrzegła drgającą żyłkę (a może nerw?) na jego skroni, lekkie drżenie długich palców o subtelnym kształcie, nerwowy skurcz całego ciała. Dawid odgarnął pasmo jasnych włosów, które zawsze spadało mu na czoło, i błagalnie spojrzał na nią błękitnymi oczami. — Hildo, i cóż my poczniemy? Żona zwlekała przez chwilę z odpowiedzią. Wyczuła w jego słowach prośbę o pomoc. Wiedziała, jak bardzo był od niej zależny, odkąd się tylko pobrali. Wiedziała też, że najpewniej właśnie ona wpłynie na jego ostateczną decyzję, ale z tego też powodu wystrzegała się stanowczych słów. Odezwała się, a w jej głosie zabrzmiała miękka, spokojna nuta doświadczonej niani: — Sam musisz zadecydować, czy tam pojedziesz. Hilda była kobietą postawną, choć zgoła nieurodziwą. Promieniował z niej jednak nieodparty magnetyzm. W jakiś sposób przywodziła na myśl spokojny urok holenderskich obrazów. Miała ciepły, serdeczny głos, a także witalną siłę: wewnętrzną, jaka przyciąga słabych. Była tęgawą kobietą w średnim wieku, niezbyt bystrą czy błyskotliwą, lecz posiadała to nieokreślone „coś”, co nie pozwalało przejść obok niej obojętnie: silną osobowość. Tak, Hilda Lee miała silną osobowość. Dawid wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, miał ledwie przyprószone siwizną. Wyglądał niezwykle chłopięco, a jego twarz przypominała miękkie, łagodne rycerzy z obrazów Burne–Jonesa. Było w nim coś niewytłumaczalnie, osobliwie nierealnego.
Gdy się odezwał, w jego głosie zabrzmiał niepokój: — Na pewno wiesz, co w tej chwili czuję. — Chyba nie. — Ależ mówiłem ci tyle razy! Mówiłem, jak strasznie nienawidzę mego domu i całej posiadłości. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Nienawidzę każdej chwili, którą tam spędziłem. A gdy pomyślę o wszystkim, co wycierpiała moja matka… Jego żona współczująco pokiwała głową. — Jakaż była dobra, Hildo! Jaka cierpliwa! Czasem zwijała się z bólu, ale znosiła to bez słowa skargi. Bóg jeden wie, ile się namęczyła. A kiedy wspomnę mojego ojca… — Twarz mu sposępniała. — To przecież on ściągnął na nią całe nieszczęście… Upoił ją, przechwalając się swymi podbojami miłosnymi, bo wiecznie ją zdradzał i ani myślał się z tym kryć… — Powinna go była po prostu rzucić, zamiast godzić się z jego postępowaniem — odezwała się Hilda Lee. Dawid rzekł z wyrzutem: — Była za dobra. Uważała, że ma obowiązek zostać. A poza tym dokąd miała pójść? — Mogła przecież rozpocząć gdzie indziej życie na nowo. Dawid odparł z rozdrażnieniem: — Nie w tamtych czasach! Nic nie pojmujesz. Kobiety wówczas tak nie robiły. Godziły się z tym stanem rzeczy i znosiły wszystko cierpliwie. Musiała przecież myśleć o nas. Cóż by się stało, gdyby nawet dostała rozwód? Pewnie ojciec ożeniłby się ponownie. Mógłby założyć nową rodzinę. Miała na względzie nasz interes. Hilda milczała. Dawid ciągnął dalej: Nie, ona miała rację. Była doprawdy święta! Znosiła wszystko do końca, bez użalania się. — Chyba niezupełnie, Dawidzie, skoro tyle o tym wiesz… Odparł miękko, z rozjaśnioną twarzą: — O tak, mówiła mi różne rzeczy… Wiedziała, jak bardzo ją kocham. A gdy umarła… — Urwał i chwycił się za głowę. — Hildo, to było okropne! Co za rozpacz! Wcale nie musiała umierać tak młodo! To on ją zabił — on, mój ojciec! Na niego spada odpowiedzialność. Złamał jej serce. Wtedy postanowiłem, że nie będę z nim dłużej żył pod jednym dachem. Wyniosłem się stamtąd na zawsze. — Postąpiłeś mądrze. Właśnie tak należało zrobić. Dawid ciągnął dalej: — Ojciec chciał, żebym pomagał mu w fabryce, ale to by oznaczało dalszy pobyt w tym domu. Nie mogłem już więcej znieść. Nie pojmuję, jak Alfred może to wytrzymywać przez tyle lat. — A czy on się nigdy nie buntował? — spytała Hilda z pewnym zaciekawieniem. — Zdaje się, że o tym wspominałeś. Czy nie próbował samodzielnie zrobić kariery? Dawid przytaknął. — Zamierzał wstąpić do wojska. Ojciec wszystko przewidział dla nas z góry: Alfred, najstarszy syn, miał służyć w kawalerii, Harry’emu i mnie przypadłaby w udziale pomoc w fabryce, a George chciał zająć się polityką. — Dlaczego stało się inaczej? — Harry wszystko popsuł. Zawsze był zakałą rodziny. Wpadł w długi, miał też sporo innych kłopotów, aż wreszcie pewnego dnia czmychnął wraz z kilkuset funtami, które wcale do niego nie należały. Zostawił tylko kartkę z informacją, że praca gryzipiórka go nie pociąga i że pragnie zwiedzić kawałek świata… — Czy nigdy więcej o nim nie słyszałeś? — Oczywiście, że słyszałem! — roześmiał się Dawid. — Depeszował z podróży, prosząc o pieniądze. I zazwyczaj je dostawał! — A co się stało z Alfredem? — Ojciec kazał mu rzucić wojsko i wrócić do fabryki.
— A czy Alfred tego pragnął? chciałbym się dłużej rozwodzić; powiem tylko, że tego, ale ojciec zawsze potrafił sobie z nim poradzić. Sądzę, że Alfred jest całkowicie pod jego władzą. A jednak ty zdołałeś uciec. Tak. Wyjechałem do Londynu studiować malarstwo. Ojciec uprzedził mnie, że skoro dokonałem tak niemądrego wyboru, to niewiele od niego dostanę za jego życia i ani centa w spadku. Odparłem, że nie dbam o to. Nawymyślał mi od młodych durniów i nigdy więcej go już nie widziałem. — Nie żałowałeś tego? — spytała cicho Hilda. — Nie, nigdy. Wiem jednak, że niewiele zdołałem osiągnąć w sztuce i nie zostanę wielkim artystą. Ale przecież nieźle się żyje w tym domku i mamy wszystko, czego nam potrzeba. Wszystko, co najważniejsze. A jeśli umrę, no to cóż… Ubezpieczyłem się na twoją korzyść. Urwał i po chwili dodał: — A teraz… coś takiego! Uderzył dłonią w list. — Szkoda, że twój ojciec w ogóle do ciebie napisał, skoro przysporzyło ci to tyle przykrości. Dawid ciągnął dalej, jakby jej nie słysząc: — Prosi, abym przyjechał z żoną na święta, i wyraża nadzieję, że wszyscy razem spędzimy je jak zżyta ze sobą rodzina. Coś musi się za tym kryć. — A może nic się nie kryje? — Dawid spojrzał na żonę pytająco. — Po prostu sądzę — rzekła z uśmiechem — że twój ojciec mógł się na starość zrobić nieco sentymentalny i tęskni za rodzinnym ciepłem. Przecież wiesz, że tak czasami bywa. — Może i bywa… — odparł Dawid nieufnie. — Samotność zaczyna ciążyć wraz z wiekiem. — Radziłabyś mi pojechać, tak? Hilda odparła, ważąc słowa: — Byłoby rzeczą godną pożałowania odmówić takiej prośbie. Może jestem staroświecka, ale wydaje mi się, że ludzie powinni spędzać Boże Narodzenie w zgodzie i przebaczać sobie urazy. — Po tym wszystkim, co ci powiedziałem? — Wiem, mój kochany, wiem. Ale to już przeszłość. — Nie dla mnie. — Nie, bo ty nie chcesz, żeby przeszłość umarła. Dla ciebie ciągle jest żywa. — Nie mogę zapomnieć. — Bo nie chcesz, Dawidzie! Jego usta zacisnęły się. — My, rodzina Lee, wszyscy jesteśmy tacy. Pamiętamy urazy całymi latami, hołubimy je w sobie, ożywiamy wspomnienia. — Dla mnie liczy się teraźniejszość. Co przeszło, musi odejść. Gdy usiłuje się wciąż na nowo ożywiać przeszłość, zniekształca się ją, a wtedy widzi się wszystko w fałszywej perspektywie. — Ja pamiętam dokładnie każde słowo i każde wydarzenie — odrzekł Dawid gniewnie. — Zgoda, tylko że nie powinieneś tak robić, mój drogi! To nienaturalne. Widzisz tamte dni oczami młodego chłopca, a powinieneś je osądzać ze spokojem dojrzałego mężczyzny. — Cóż to za różnica? Hilda zawahała się. Ogarnął ją lęk, by nie zachować się nierozważnie, lecz słowa same cisnęły się jej na wargi: — Sądzę — rzekła — że ojciec wciąż jeszcze jest dla ciebie rodzajem straszydła. A
dziś zobaczyłbyś w nim może zwykłego człowieka, którego porywczość przeminęła z wiatrem. Wiem, jego życie nie było bez skazy, ale to przecież tylko człowiek, a nie jakieś nieludzkie monstrum. — Niczego nie rozumiesz. On traktował moją matkę… Hilda wtrąciła ostro: — Istnieje pewien rodzaj pokory albo uległości, który budzi w mężczyźnie najgorsze instynkty, gdyby ten sam człowiek stanął twarzą w twarz z siłą woli i determinacją, mógłby postępować całkiem inaczej. — A więc, według ciebie, wina leżała po jej stronie? Hilda przerwała mu: — Nie, z pewnością nie! Na pewno ojciec źle traktował twoją matkę, ale małżeństwo to rzecz bardzo szczególna i żadna inna osoba, nawet dziecko zrodzone z tego związku, nie ma prawa go sądzić. A poza tym twoje pretensje już jej w niczym nie pomogą. Wszystko minęło. Został tylko stary, schorowany człowiek, który prosi syna, aby przyjechał do domu na święta. — I ty chcesz, bym pojechał? Hilda zawahała się, lecz nagle podjęła decyzję. — Tak — odparła. — Chcę tego. Chcę, żebyś tam pojechał i raz na zawsze pogrzebał przeszłość w niepamięci. V George Lee, poseł do parlamentu z okręgu Westeringham, był korpulentnym dżentelmenem w wieku czterdziestu jeden lat. Miał bladoniebieskie, wypukłe i podejrzliwe oczy, masywny podbródek i rozwlekły, pedantyczny sposób mówienia. — Powiedziałem ci już raz, Magdaleno, że pojadę, bo uważam to za swój święty obowiązek — rzekł poważnym tonem. Jego żona z irytacją wzruszyła ramionami. Była drobną, smukłą platynową blondynką o regularnym owalu twarzy i depilowanych brwiach. Czasami jej twarz mogła wydawać się pozbawiona wszelkiego wyrazu i tak właśnie wyglądała W tej chwili. — Kochanie — rzekła — pomyśl, jak tam będzie okropnie nudno! Jestem zupełnie pewna. — Poza tym — ciągnął George Lee, a jego twarz rozjaśniła się, jakby przyszła mu do głowy świetna myśl — unikniemy w ten sposób wielu wydatków. Święta zawsze mnóstwo kosztują! Moglibyśmy zapłacić służbie tylko za wyżywienie. — Och, zgoda! — odparła Magdalena. — W końcu święta wszędzie są piekielnie nudne. — Być może — George mówił tak, jakby nadał zwracał się do siebie samego — służba spodziewała się świątecznego obiadu. Chyba wystarczy im solidny befsztyk zamiast indyka! — Komu, służbie? Och, George, przestań pleść głupstwa. Zawsze martwisz się tylko o pieniądze. — Ktoś musi się o nie martwić. — Owszem, ale to absurd, żeby tak skąpić na drobiazgach. — Już i tak sporo od niego dostaję. — Okropność Czy musimy we wszystkim zależeć od twego ojca? Powinien ci teraz przysłać coś ekstra. — To do niego niepodobne. Magdalena zwróciła ku niemu swe orzechowe oczy, które nagle stały się ostre i przenikliwe. Jej owalna twarz nabrała wyrazu.
— On jest niesłychanie bogaty, prawda, George? To chyba milioner? — Sądzę, że ma nawet ładne parę milionów. Magdalena westchnęła z zawiścią. — Gdzie on doszedł do bogactwa? W Afryce Południowej, tak? — Owszem, zbił tam w młodości ogromny majątek. Dorobił się głównie na diamentach. — Coś niebywałego! — Potem wrócił do Anglii i rozkręcił interes, a sądzę, że jego fortuna podwoiła się lub potroiła od tamtej pory. — Co będzie po jego śmierci? — spytana Magdalena. — Ojciec nie lubi o tym mówić. Rzecz jasna, nie wypada pytać, ale myślę, że większość pieniędzy przypadnie Alfredowi i mnie. No jasne, Alfred otrzyma więcej. — Masz przecież inne rodzeństwo. — Tak, jest jeszcze Dawid. Nie sądzę, żeby wiele mu się dostało. Odszedł z domu, by poświęcić się sztuce czy innym podobnym głupstwom. Ojciec uprzedzał, że go wydziedziczy, a Dawid odparł, że nie dba o to. — Strasznie głupio postąpił — rzuciła pogardliwie Magdalena. — Była też moja siostra, Jennifer. Uciekła z cudzoziemcem… hiszpańskim artystą… jednym z przyjaciół Dawida, ale umarła blisko rok temu. Podobno miała córkę. Ojciec pewnie jej zostawi trochę grosza, ale nie za wiele. No i oczywiście Harry… Urwał z pewnym zakłopotaniem. — Harry? — spytała zaskoczona Magdalena. — Kimże on jest? — Jest… moim bratem. — Nigdy nie słyszałam, żebyś miał jeszcze jakiegoś brata. — Moja droga, on… hm… nadużył naszego zaufania. Nigdy o nim nie wspominamy. Postąpił jak najgorszy niewdzięcznik. Już od wielu lat nic o nim nie słychać. Chyba nie żyje. Magdalena roześmiała się nagle. — Cóż cię tak rozbawiło? — Pomyślałam sobie tylko — odparła — jakie to śmieszne, że ty — ty — George, możesz mieć kompromitującego cię brata! Ty, człowiek o nieposzlakowanej reputacji… — Mam nadzieję, że moja reputacja jest bez skazy — uciął sucho George. Oczy jego żony zwęziły się. — No, twój ojciec jest trochę inny. — Magdaleno, jak możesz! — Czasem zdarzy mu się powiedzieć coś takiego, że czuję «ę bardzo nieswojo. — Doprawdy, zaskakujesz mnie — rzekł jej mąż. — Czy Lidia sądzi podobnie? — Ależ on nie mówi takich rzeczy Lidii! — odparła Magdalena i dodała ze złością: — Nie, on jej nigdy nic takiego nie mówi. Chciałabym wiedzieć dlaczego! George zerknął na nią i odwrócił wzrok. — Och — rzekł obojętnie — trzeba być wyrozumiałym. W jego wieku… I przy coraz gorszym zdrowiu… — Czy… Czy z nim naprawdę jest tak bardzo źle? — Tego bym nie powiedział Jest zdumiewająco odporny. Skoro jednak chce ujrzeć rodzinę zgromadzoną przy wigilijnym stole, to sądzę, że postąpimy najsłuszniej, gdy tam pojedziemy. Może to jego ostatnie święta. — Mówisz tak, George — stwierdziła ostro — ale w istocie on może jeszcze żyć przez długie lata, prawda? — Tak, tak… Oczywiście — wybąkał zaskoczony małżonek. — Och — rzekła Magdalena — w końcu wydaje mi się, że najlepiej zrobimy, jeśli
pojedziemy i zobaczymy sami. — Nie wątpię. — Ale to będzie okropne! Z Alfreda jest taki nudziarz, a Lidia wiecznie patrzy na mnie z góry. — Nonsens. — A właśnie, że tak! I jeszcze ten wstrętny sługus! — Kto, stary Tressilian? — Nie, Harbury. Skrada się wszędzie jak kot, z fałszywym uśmieszkiem na twarzy. — Doprawdy, Magdaleno, nie pojmuję, co możesz zarzucić Harbury’emu. — Po prostu działa mi na nerwy, to wszystko. Ale nie kłóćmy się. Widzę, że nieodwołalnie musimy tam pojechać. Nie trzeba obrażać starszego pana. — Właśnie. Nie należy tego robić. A co do świątecznego obiadu służby… — Nie teraz, George, załatwimy to później. Zaraz zadzwonię do Lidii i powiem jej, że przyjedziemy jutro o piątej dwadzieścia. Magdalena pospiesznie wyszła z pokoju. Po telefonie poszła do siebie na górę i usiadła przy sekretarzyku. Opuściła jego klapę i zaczęła szperać wśród przegródek. Posypała się stamtąd istna kaskada rachunków. Magdalena przejrzała je, próbując zaprowadzić w nich jakiś ład, ale w końcu westchnęła z irytacją, zgarnęła papiery w bezładny stosik i włożyła go z powrotem do biureczka. Przeciągnęła dłonią po gładkich platynowych włosach nad czołem i szepnęła: — Co ja mam począć?… VI Na pierwszym piętrze Gorston Hall długi korytarz wiódł do wielkiego pokoju, którego okna wychodziły na frontowy podjazd. Pomieszczenie to umeblowano w imponująco staroświeckim stylu. Wszędzie widniały brokatowe obicia, przepastne skórzane fotele, ogromne wazy z wizerunkami smoków, rzeźby z brązu… Wszystko było tu dostatnie, kosztowne i solidne. W dużym głębokim fotelu, największym i najokazalszym ze wszystkich mebli, siedział mizerny, wychudzony mężczyzna. Długie, szponiaste dłonie wsparł na poręczach. Okuta złotem laska leżała tuż obok. Mężczyzna ubrany był w spłowiały niebieski szlafrok, na nogach miał bambosze. Włosy jego były siwe a twarz pożółkła i pomarszczona. Na pierwszy rzut oka mógł robić wrażenie osoby w opłakanym stanie, pozbawionej wszelkiego znaczenia. Orli kształt dumnego nosa i ciemne, bystre oczy zmusiłyby jednak obserwatora do zmiany opinii. Widniał w nich ogień i wigor. Stary Simeon Lee zachichotał z cicha; był to nagły, ostry chichot, oznaka rozbawienia. — A zatem — rzekł — czy powtórzyłeś żonie pana Alfreda to, co ci kazałem? Harbury stał za fotelem. Odparł uprzejmym, pełnym szacunku tonem: — Tak, proszę pana. — Dokładnie co do słowa, tak jak powiedziałem? — Owszem. Bez jednego błędu, proszę pana. — Nie… Ty nie robisz błędów. I lepiej, żebyś ich nadal nie robił, bo inaczej pożałujesz! A cóż ona, Harbuiy? Co powiedziała pani Alfredowa? Cicho i beznamiętnie Harbury powtórzył to, co usłyszał. Stary człowiek zachichotał ponownie i zatarł ręce. — Wspaniale… Pierwszorzędnie… Przez cały wieczór będą się głowić… A to dobre! Ależ im dałem bobu! Idź i sprowadź ich tutaj. — Tak, proszę pana. — Chwileczkę, Harbury…
Starzec rozejrzał się wokół i zaklął po nosem. — Skrada się jak kot. Nigdy nie wiadomo, gdzie właściwie jest… Znieruchomiał w fotelu, gładząc podbródek, póki nie rozległo się stukanie do drzwi. Weszli Alfred i Lidia. — Ach, to wy. Lidio, kochanie, usiądź no tutaj, przy mnie. Jakie masz dzisiaj śliczne kolorki! — Byłam na dworze. Jest zimno. Każdemu mogą zaczerwienić się policzki… — Jak się czujesz, ojcze? — spytał Alfred. — Czy dobrze wypocząłeś po południu? — Pierwszorzędnie! Pierwszorzędnie! Śniłem o dawnych czasach. O czasach, zanim jeszcze nie ustatkowałem się i nie zostałem filarem społeczeństwa. Niespodziewanie wybuchnął głośnym śmiechem. Jego synowa siedziała w milczeniu, uśmiechając się z wymuszoną grzecznością. Alfred spytał ponownie: — Cóż to za dwoje nieoczekiwanych gości świątecznych, ojcze? — Ach, goście! No tak, muszę wam powiedzieć, kim oni są. Tegoroczne święta to dla mnie wielkie święta! Poczekaj, przyjeżdżają George z Magdaleną… — Tak, przyjadą jutro — rzekła Lidia — pociągiem o piątej dwadzieścia. Stary Simeon ciągnął dalej: — George, ta bezmyślna oferma… Dziwne, że to mój syn… — Podoba się wyborcom — zauważył Alfred. Simeon zachichotał ponownie. — Bo pewnie myślą, że to porządny człowiek. Porządny! Nigdy nie było porządnego człowieka w naszej rodzinie. — Cóż znowu, ojcze! — Poza tobą jednym, mój chłopcze. Poza tobą jednym! — A Dawid? — spytała Lidia. — Właśnie, Dawid. Ciekaw jestem, czy nie zmienił się po tylu latach. Taki był z niego tkliwy młodzieniaszek. Jak też wygląda jego żona? Przynajmniej on nie ożenił się z dziewczyną dwadzieścia lat młodszą, jak George! — Hilda przysłała bardzo miły list — powiedziała Lidia. — Przed chwilą nadszedł też telegram z wiadomością, że na pewno jutro przyjadą. Teść zmierzył ją bystrym, przenikliwym spojrzeniem. Zaśmiał się. — Zawsze to samo opanowanie — rzekł. — Powiem ci coś, Lidio: jesteś dobrze wychowana. Po człowieku poznać klasę. Wiem o tym co nieco. A swoją drogą dziedziczność to osobliwa rzecz. Tylko jedno z dzieci odziedziczyło coś po mnie, jedyne z całej gromady… Jego oczy rozbłysły. — No, zgadnijcie teraz, kto przyjedzie na święta. Do trzech razy sztuka! Założę się o pięć funtów, że nie dacie rady! Przenosił wzrok kolejno z jednej twarzy na drugą. Alfred odezwał się, zmarszczywszy brwi: — Harbury mówił, że spodziewasz się młodej damy. — A, tu cię mamy! A więc… Pilar zjawi się u nas lada chwila. Kazałem wysłać po nią samochód. Alfred spytał zaskoczony: — Pilar? — Pilar Estravados — wyjaśnił Simeon. — Córka Jennifer. Moja wnuczka! Ciekawe, do kogo podobna? Alfred zawołał: — Wielkie nieba! Nigdy mi nie powiedziałeś… Stary pan wykrzywił twarz w szerokim uśmiechu. — A nie mówiłem, nie! Zachowałem to w sekrecie. Kazałem Charltonowi odpisać i
wszystko załatwić. Alfred powtórzył urażonym i pełnym wyrzutu głosem: — Nigdy mi nie powiedziałeś… Ojciec odrzekł, ciągle ze złośliwym uśmiechem: — Nie chciałem ci psuć niespodzianki! Ale czyż to nie przyjemność gościć znowu u siebie kogoś młodego? Nigdy nie widziałem tego Estravadosa. Ciekawe, kogo ona bardziej przypomina, ojca czy matkę? — Czy to było rozsądne, ojcze? — zaczął Alfred. — Biorąc wszystko pod uwagę… Starzec przerwał mu: — Rozsądne… Rozsądne! Za bardzo się troszczysz o rozsądek, Alfredzie. Zawsze taki byłeś. To do mnie niepodobne! Rób, co chcesz, a potem niech cię piorun trzaśnie, taką mam dewizę! Dziewczyna jest moją wnuczką, jedyną wnuczką w rodzinie! Nie dbam o jej ojca, nie obchodzi mnie, kim był i co robił. To krew z mojej krwi! A przyjeżdża tu po to, żeby z nami zamieszkać. — Zamieszkać z nami? — wykrzyknęła Lidia. Teść spojrzał na nią bacznie. — Masz coś przeciwko temu? Pokręciła głową przecząco ł powiedziała z uśmiechem: — Oczywiście, że nie. Jakżebym mogła się sprzeciwiać? Ojciec może przecież zaprosić do własnego domu, kogo tylko zechce. Nie wiem jedynie, czy ona… — Czy ona co? — Czy będzie tu szczęśliwa. Stary Simeon pokiwał głową. — Nie ma grosza przy duszy. Powinna być wdzięczna! Lidia wzruszyła ramionami, a Simeon obrócił się ku Alfredowi. — No i co? Czy to nie wielkie święta? Wszystkie dzieci wokół mnie. Teraz twoja kolej na zgadywanie, kto jest drugim gościem. — Alfred wytrzeszczył oczy. — Wszystkie moje dzieci… No, dalejże, zgaduj, chłopcze! Harry, oczywiście! Twój brat Harry! Alfred pobladł. Wyjąkał: — Ależ Harry… Harry nie… — Hany we własnej osobie! — Przecież sądziliśmy, że umarł… — On by umarł?! — A ty… Ty ściągnąłeś go tutaj? Po wszystkim, co zrobił? — Syn marnotrawny, co? Masz rację. Zabiję więc tłustego cielca! Trzeba zabić tłustego cielca, Alfredzie! Musimy zgotować Harry’emu serdeczne powitanie. Alfred wybąkał: — Postąpił wobec nas wszystkich… jak niewdzięcznik. On… — Nie musisz wyliczać jego niecnych postępków. Lista byłaby bardzo długa. Ale pamiętaj: święta to czas przebaczania win. Przygarnijmy życzliwie syna marnotrawnego. Alfred poczerwieniał. Wyszeptał: — To… To raczej dla mnie szok. Nigdy nie sądziłem, że noga Harry’ego postanie w tych murach. Simeon nachylił się ku niemu. — Nigdy go nie lubiłeś, prawda? — spytał z cicha. — Po tym, jak się wobec nas znalazł… Simeon zaśmiał się. — Co było, minęło! W tym przecież tkwi sens świąt Bożego Narodzenia, nieprawdaż, Lidio?
Lidia również pobladła. Odparła sucho: — Widzę, że ojciec od dawna przemyśliwał nad tym, jak spędzić tegoroczne święta. — Chcę mieć rodzinę wokół siebie. Pokój ludziom dobrej woli! Jestem już stary. Co to? Zostawiasz mnie, chłopcze? Alfred pospieszył do drzwi. Lidia pozostała na miejscu. Simeon wskazał jej ruchem głowy syna stojącego już w drzwiach. — Dopiekłem mu. On i Harry nigdy nie żyli w zgodzie. Harry zawsze się z niego natrząsał. Przezywał go zarozumiałym ślamazarą. Wargi Lidii rozchyliły się. Chciała coś powiedzieć, ale powstrzymał ją wyraz twarzy starca. Jej opanowanie rozbroiło go w końcu. Lidia zauważyła to i ośmieliła się odezwać: — Zając i żółw. Ale w bajce to właśnie żółw wygrywa wyścig. — Nie zawsze — odparł Simeon. — W życiu bywa inaczej, droga Lidio. — Wybacz, ojcze — rzekła wciąż jeszcze z uśmiechem — ale muszę pójść za Alfredem. Nagłe emocje przygnębiają go. Simeon zachichotał. — Owszem, Alfred nie lubi zmian. Zawsze wolał święty spokój! — Alfred jest ojcu bardzo oddany — rzuciła Lidia. — Dziwi cię to? — Tak, czasami mnie dziwi — odparła i wyszła z pokoju. Simeon spojrzał w ślad za nią. Zaśmiał się cicho i zatarł ręce. — Ależ zabawa! I to jaka! Przez całe święta będę się świetnie bawił! Wstał z wysiłkiem i podpierając się laską, pokuśtykał wzdłuż pokoju. Podszedł do wielkiego sejfu stojącego w rogu. Przekręcił gałkę tyle razy, ile wymagał szyfr cyfrowy. Drzwiczki rozwarły się i Simeon zanurzył drżące palce we wnętrzu. Wyciągnął stamtąd mały zamszowy woreczek. Otworzył go i jął przesypywać między palcami nie szlifowane diamenty. — W porządku, moje śliczności… Zawsze takie same… Moi starzy przyjaciele… To były piękne dni… Nie trzeba nadawać wam szlifu. Nie będziecie wisieć na kobiecej szyi, tkwić na palcach niewiast czy zwisać z ich uszu. Jesteście tylko moje! Moi starzy przyjaciele! Mamy wspólne sekrety, łowią, żem stary i chory, ale ja się trzymam! Jeszcze w starym truchle sporo życia. I życie wciąż szykuje dla mnie coś ciekawego. Wciąż coś ciekawego… CZĘŚĆ II 23 GRUDNIA I Tressilian podszedł do drzwi na dźwięk dzwonka. Ktoś dzwonił z niezwykłą natarczywością; nim stary sługa zdołał z wolna przejść przez hali, dzwonek rozległ się ponownie. Policzki Tressiliana pokrył rumieniec gniewu. Cóż to za nieuprzejmość dobijać się do domu z podobną niecierpliwością! Jeśli znów przyszła banda kolędników, już on im natrze uszu! Przez matowe szkło w górnej części drzwi dostrzegł sylwetkę wysokiego mężczyzny w kapeluszu z rondem nasuniętym na oczy. Otworzył mu. No oczywiście, toż to jakiś pospolity, krzykliwie ubrany obcy przybysz w tanim garniturze. Bezwstydny żebrak! — A niechże mnie, przecież to Tressilian! — odezwał się obcy. — Jakże się miewasz, stary? Tressilian zaczerpnął głęboko tchu, spojrzał na intruza raz, potem drugi. Ten
arogancki wystający podbródek, zadarty nos, rozbawione oczy… Rozpoznałby je po latach. Jeszcze zuchwalsze niż niegdyś! Rzekł, ciężko chwytając oddech: — Panicz Harry! Harry Lee wybuchnął śmiechem. — O mało nie zemdlałeś na mój widok. Dlaczego? Sądziłem, że mnie tu oczekują. — Tak. Z pewnością, proszę pana. — Skąd więc zaskoczenie? — Harry cofnął się o krok i spojrzał na dom. Solidna bryła z czerwonej cegły, bez polotu, ale solidna. — Zawsze tak samo szkaradny— stwierdził. — Ale wciąż stoi, a to najważniejsze. Jak się miewa ojciec? — Właściwie już z niego inwalida. Prawie nie opuszcza pokoju, ciężko mu chodzić. Wciąż się jednak nieźle trzyma. — Stary grzesznik! Harry Lee wszedł do środka, pozwolił Tressilianowi zdjąć z siebie szal i podał mu nieco ekscentryczny kapelusz. — Jakże się ma mój drogi brat Alfred? — Bardzo dobrze, proszę pana. Harry wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Spieszno mu do powitania mnie, co? — Sądzę, że tak, proszę pana. — A ja nie! Wręcz przeciwnie. Założyłbym się, że mój powrót to dla niego niezły wstrząs. My dwaj zawsze żyliśmy w niezgodzie. Czytujesz czasem Biblię, Tressilian? — Ano tak, proszę pana. — Pamiętasz przypowieść o powrocie syna marnotrawnego? Dobry brat krzywo na to patrzył, prawda? O, bardzo krzywo! Stary domator Alfred również się nie ucieszy. Tressilian milczał ze spuszczoną głową. Jego sztywna poza wyrażała protest. Harry poklepał go po ramieniu. — Uszy do góry, stary. Mnie się dostanie tłusty cielec! Prowadź mnie do ojca. Tressilian wybąkał: — Proszę tędy, do salonu. Nie bardzo wiem, gdzie są inni. Nie sposób było wysłać kogoś na dworzec, bo nie wiedzieliśmy, którym pociągiem pan przyjedzie. Harry skinął głową. Podążył za Tressilianem przez hali, rozglądając się jednocześnie dokoła. — Wszystko po staremu — stwierdził. — Wprost nie do wiary, że nic się tu nie zmieniło od czasu, gdy odszedłem stąd przed dwudziestu laty. Wszedł za Tressilianem do salonu. Stary sługa mruknął: — Spróbuję znaleźć pana Alfreda i jego żonę — a potem pospiesznie wyszedł. Harry Lee wkroczył do pokoju i nagle stanął jak wryty na widok osoby siedzącej na parapecie okiennym. Jego oczy z niedowierzaniem przenosiły się z czarnych włosów na matową egzotyczną cerę o śmietankowym odcieniu. — Święty Boże — zawołał. — Czy może mam przyjemność z siódmą, najpiękniejszą, żoną mego ojca? Pilar ześlizgnęła się z parapetu i podeszła do niego. — Nazywam się Pilar Estravados — oznajmiła. — A pan jest chyba wujkiem Harrym, bratem mojej mamy? Harry odparł, z oczami wciąż utkwionymi w jej postaci: — A więc to pani jest córką Jenny? — Tak. Czemu pan spytał, czy jestem siódmą żoną waszego ojca? Czy naprawdę miał sześć żon? Harry roześmiał się. — Nie, myślę, że miał tylko jedną legalną żonę. A więc, Pil… Jak pani właściwie na imię?
— Pilar. — A zatem, Pilar, doprawdy zamurowało mnie, gdy spostrzegłem świeżą, młodą istotę w tym mauzoleum. — W mauzo…? — W tym muzeum sztywnych kukieł! Zawsze sądziłem, że nasz dom jest wręcz obrzydliwy. Teraz, gdy po latach znowu go widzę, brzydzi mnie jeszcze bardziej. Pilar rzekła zgorszona: — Ależ skąd, tu jest wspaniale! Jakie piękne meble, co za dywany! Wszędzie puszyste dywany i pełno ślicznych rzeczy. Wszystko w dobrym gatunku i bardzo wystawne! — A więc pani się tu dobrze czuje? — rzekł Harry, uśmiechając się ironicznie. Spojrzał na nią z rozbawieniem. — Mnie wręcz zastrzeliło, kiedy zobaczyłem panią pośród… Urwał, gdyż do pokoju spiesznie weszła Lidia. — Jak się pan ma, Harry? — rzekła, stając przed nim. — Jestem Lidia, żona Alfreda. — Miło mi panią poznać. — Uścisnął jej dłoń, obrzuciwszy szybkim, badawczym spojrzeniem inteligentną, żywą twarz szwagierki. Z zadowoleniem obserwował jej chód. „Umie się zgrabnie poruszać jak mało która kobieta.” — zdecydował w duchu. Lidia z kolei szybko podsumowała swoje wrażenia. Przemknęło jej przez myśl: „Niezły z niego zuchwalec, choć mimo to… atrakcyjny. Ale nie wierzyłabym mu ani trochę”. Powiedziała jednak z uśmiechem: — No i jak tu wygląda po tylu latach? Zupełnie inaczej czy całkiem tak samo? — Całkiem tak samo. — Rozejrzał się wokół. — Nie… Ten pokój przemeblowano. — Och, niejeden raz. — Sądzę jednak, że zrobiła to pani — odparł. — że pani go odmieniła. — Myślę, że tak… Posłał jej nagle szeroki, szelmowski uśmiech, co Lidii dziwnie przypomniało uśmiech starca z pokoju na górze. — To wnętrze ma teraz klasę! Obiło mi się o uszy, że nasz poczciwy Alfred ożenił się z dziewczyną, która pochodzi w prostej linii od jednego z towarzyszy Wilhelma Zdobywcy. Lidia uśmiechnęła się. — Myślę, że istotnie tak było, ale ród raczej podupadł od tamtych czasów. — Jakże ma się Alfred? — spytał Harry. — Zawsze sztywny i oficjalny? — Doprawdy nie wiem. Sam pan zobaczy, czy się zmienił. — A co z resztą rodzeństwa? Rozproszeni pewnie po całym kraju? — Nie, wszyscy tu zjechali na święta. Harry zdumiał się. — A niech to! Wigilijny zjazd rodzinny! Co tak wzruszyło staruszka? Zawsze sobie lekceważył sentymenty. Jeśli mnie pamięć nie myli, rodzina mało go obchodziła. Musiał się zmienić! — Możliwe. — Głos Lidii zabrzmiał oschle. Pilar obserwowała ich z zaciekawieniem. — A co słychać u George’a? — pytał Harry. — Skąpiradło z niego jak zawsze? Ciężko biadał, kiedy mu przyszło rozstawać się z groszem! — George wszedł do parlamentu. Posłuje z okręgu Westeringham. — Co? Wytrzeszcz w parlamencie? A to dopiero! Harry odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się na całe gardło. Był to donośny, kordialny śmiech, ale ten wybuch nieopanowanej wesołości zabrzmiał w ciasnych czterech ścianach salonu w sposób dziwnie brutalny. Pilar
wstrzymała oddech, a Lidia zmarszczyła brwi. Nagle jakiś ruch z tyłu sprawił, że śmiech Harry’ego urwał się raptownie. Gość nie usłyszał, kiedy Alfred wszedł do pokoju, ale gdy pospiesznie się odwrócił, brat stał już za nim w milczeniu i patrzył na niego z dziwnym wyrazem twarzy. Po chwili na wargi Harry’ego wypełzł uśmiech. Ruszył do przodu. — Ależ to Alfred?! Alfred skinął głową. — Jak się masz, Harry. Stali, patrząc na siebie bez słowa. Lidia zaczerpnęła tchu. Pomyślała: „Co za absurd! Jak dwa psy, które śledzą się nawzajem…” Oczy Pilar rozszerzyły się jeszcze bardziej. „Ależ głupio wyglądają — dumała — stojąc tak naprzeciw siebie… Czemu się nie obejmują? No jasne, Anglicy tego nie robią. Ale mogliby przynajmniej coś powiedzieć! Czemu, u licha, tylko patrzą?” Harry odezwał się wreszcie: — Trochę się głupio czuję po powrocie. — Hm, pojmuję. To już szmat czasu, odkąd… Odkąd stąd odszedłeś. Harry odrzucił głowę do tyłu i przesunął palcem po policzku, co znaczyło, że jest w wojowniczym nastroju. — Taak — rzekł — cieszę się, że wróciłem — tu urwał, by podkreślić znaczenie słów — do domu… II — Myślę, że był niegdyś ze mnie kawał łotra — rzekł Simeon Lee. Siedział zagłębiony w fotelu, z podanym do przodu podbródkiem, gładząc w zamyśleniu szczękę. W wielkim kominku naprzeciw niego buzował ogień, rzucając czerwony odblask. Obok siedziała Pilar. Trzymała w dłoni kawałek kartoniku, usiłując osłonić nim twarz przed żarem. Chwilami wachlowała się tekturką, poruszając z wdziękiem przegubem dłoni. Simeon patrzył na nią z przyjemnością. Począł znów mówić, bardziej do siebie niż do dziewczyny, jakby sama jej obecność zachęcała go do wynurzeń. — O, tak — rzekł znowu — był ze mnie kawał łotra. Co ty na to? Pilar wzruszyła ramionami. — Wszyscy mężczyźni to łotry, tak przynajmniej mówią zakonnice. Trzeba się więc za nich modlić. — Ach, ale ze mnie był doprawdy straszny łobuz. — Simeon zaśmiał się. — I wiesz co? Wcale tego nie żałuję. Nie żałuję niczego. Świetnie się bawiłem… W każdej chwili mego życia! Ludzie mówią, że na starość przychodzi pora pokuty. Co za bzdury! Ja tego nie zrobię. Coś ci powiem: popełniłem mnóstwo grzechów… Wszystkie siedem grzechów głównych! Szachrowałem, kradłem, łgałem… O Boże, i to jak…! A kobiety… Wiecznie te kobiety! Ktoś mi raz opowiadał o szejku arabskim, który miał gwardię przyboczną z własnych czterdziestu synów — wszystkich prawie w tym samym wieku! Oho! Czterdziestu! Nie wiem, czy znalazłoby się aż czterdziestu moich bękartów, ale i ja mógłbym sobie zafundować niezłą gwardię, gdybym tylko spróbował zebrać wszystkich razem. No co, Pilar? Zgorszyłem cię? Pilar utkwiła w nim spojrzenie. — Dlaczego miałabym się gorszyć? Mężczyźni zawsze pragną kobiet. Mój ojciec też był taki. Dlatego ich żony są nieszczęśliwe i wiecznie chodzą modlić się do kościoła. Stary Simeon zmarszczył brwi. — Unieszczęśliwiłem Adelajdę — rzekł półgłosem do siebie. — Boże, co za
kobieta! Krew z mlekiem! Jaka była piękna, kiedy ją brałem za żonę! A potem? Wiecznie lament, wiecznie szloch. Kiedy żona wciąż płacze, w mężu budzi się diabeł… Adelajdzie brakło siły charakteru, ot co. Gdybyż się kiedy zbuntowała! Ale ona nic. Kiedy się z nią żeniłem, myślałem, że zdołam się ustatkować, założyć rodzinę, zerwać z tym, co było… Jego głos zamarł. Patrzył przed siebie, w gorejącą czeluść kominka. — Założyć rodzinę… Do licha, jakaż to rodzina! — Zaniósł się nagle gniewnym, piskliwym śmiechem. — Wystarczy na nich spojrzeć. Żaden nie dał mi wnuka! Czy nie mają ani kropli mojej krwi w żyłach? Nie ma między nimi takiego, którego chciałbym za syna, ślubni czy nieślubni! Weźmy Alfreda! O Boże w niebiesiech, jakże się z nim wynudziłem! Patrzy na mnie jak wierny pies. Zawsze jest na zawołanie. Rety, co za głupiec! Chociaż jego żona, Lidia… Owszem, lubię Lidię. Ma w sobie trochę energii. Za to ona mnie nie cierpi, o czym wiem. Musi jednak robić dobrą minę do złej gry przez wzgląd na tego gamonia Alfreda! — Spojrzał na dziewczynę przy kominku. — Pilar, pamiętaj: nie ma nic nudniejszego nad oddanie. Pilar uśmiechnęła się do niego. Simeon ciągnął swój monolog dalej; dodawała mu wigoru jej obecność, jej młodość i promieniująca z niej kobiecość. — George! Kimże jest George? Nudziarz, niezguła, nadęty jak balon, bez mózgu, bez charakteru — ale za to to imponujący kutwa! Dawid? Dawid zawsze był durniem… Durniem i marzycielem. A także maminsynkiem, ot co. Ale zrobił jedyną rozsądną rzecz: ożenił się z solidną, miłą niewiastą. — Zawiesił rękę i uderzył nią w krawędź fotela. — Harry najlepiej się udał! Biedny, stary Harry, zakała rodziny. Przynajmniej on jeden jest pełen życia. — Owszem — przytaknęła Pilar. — On jest miły. Śmieje się głośno i odrzuca wtedy głowę do tyłu. O tak, bardzo go lubię! Starzec spojrzał na nią. — Lubisz go, co, Pilar? Harry zawsze umiał zawracać głowy dziewczynom. Ma to po mnie! — Simeon zaczął się śmiać słabo i dychawicznie. — Dobrze mi się żyło, bardzo dobrze! Doświadczyłem wszystkiego, tak jak trzeba. — U nas, w Hiszpanii, jest pewne porzekadło: „Bóg mówi: Bierz, co chcesz, tylko płać” — odezwała się Pilar. Simeon z aprobatą poklepał poręcz fotela. — Otóż to. Bierz, co chcesz… Ja tak robiłem. Przez całe moje życie brałem, co tylko chciałem… Pilar ponownie odezwała się jasnym, dźwięcznym głosem: — A czy zapłaciłeś? — i zamilkła. Simeon przestał chichotać pod nosem. Wyprostował się w fotelu i spojrzał na nią. — Coś ty powiedziała? — Spytałam: czy zapłaciłeś za to, dziadku? Simeon Lee odparł powoli: — Po co to powiedziałaś? Po co?! — Bo się zdziwiłam — odrzekła. Jej ręka z wachlarzykiem znieruchomiała. Oczy stały się mroczne i nieprzeniknione. Siedziała tak, z głową odchyloną do tyłu, świadoma siebie i własnej kobiecości. Simeon wybuchnął: — Ty przeklęty bękarcie… — Ale przecież lubisz mnie, dziadku! — rzekła miękko Pilar. — Lubisz, jak tu przy tobie siedzę. — Owszem, lubię. Już od dawna nie widziałem kogoś tak młodego i pięknego… Dobrze mi to robi, rozgrzewają się moje stare kości… A prócz tego jesteś z mojej krwi. Że też Jennifer okazała się najlepsza ze wszystkich! Pilar roześmiała się.
— Pamiętaj, nie wolno ci ze mnie drwić — rzekł Simeon. — Wiem, czemu siedzisz tak spokojnie i słuchasz mojej gadaniny. Dla pieniędzy… Tylko dla pieniędzy… Może jeszcze powiesz, że kochasz swojego starego dziadka, co? Pilar odparła: — Nie kocham cię, ale cię lubię, i to bardzo. Musisz mi uwierzyć, bo tak jest naprawdę. Myślę, że byłeś wielkim niecnotą, ale i to lubię. Masz w sobie więcej życia niż inni mieszkańcy tego domu. I mówisz ciekawe rzeczy. Podróżowałeś, miałeś mnóstwo przygód. Gdybym była mężczyzną, chciałabym być właśnie taka! — Chętnie się zgodzę — przytaknął Simeon. — Obydwoje mamy w sobie cygańską krew, jak to nazywają, a niewiele jej w moich dzieciach, z wyjątkiem Harry’ego. Przynajmniej w tobie się odezwała. Pamiętaj, że kiedy trzeba, umiem być cierpliwy… Czekałem raz przez całe piętnaście lat, żeby wyrównać rachunki z kimś, kto mi zaszedł za skórę. Oto kolejny rys rodziny Lee: oni nie zapominają! Pomszczą się na wrogu, choćby im przyszło czekać całymi latami. Pewien człowiek oszukał mnie. Czekałem piętnaście lat, aż wreszcie nadeszła okazja — i wtedy uderzyłem. Zrujnowałem go. Oskubałem ze wszystkiego! Zaśmiał się z cicha. — Czy to było w Afryce Południowej? — spytała Pilar. — Tak. To wspaniały kraj. — Wracałeś tam jeszcze? — Ostatni raz z pięć lat po moim ślubie. — A przedtem. Żyłeś tam przez wiele lat? — Tak. — Opowiedz mi o tym. Simeon zaczął opowiadać. Pilar słuchała, osłaniając od żaru twarz tekturką. Jego głos osłabł wkrótce ze znużenia. — Czekaj, coś ci pokażę — powiedział. Ostrożnie wstał z fotela i wsparty na lasce pokuśtykał przez pokój. Otworzył wielki sejf. Odwrócił się i skinął na nią. — No, popatrz. Dotknij ich, przesyp między palcami. — Spojrzał na jej zdumioną twarz i zaśmiał się. — Wiesz, co to takiego? Diamenty, dziecko, diamenty! Pilar wytrzeszczyła oczy, nachylając się nad nimi. — Ależ one wyglądają jak zwykłe kamyki! Simeon chichotał. — To surowe diamenty. Tak właśnie wyglądają, kiedy się je znajduje. Pilar spytała z niedowierzaniem: — A po oszlifowaniu staną się prawdziwymi brylantami? — Z pewnością. — Będą iskrzyć się i migotać? — A jakże. Pilar rzekła nieco dziecinnie: — Och, nie mogą w to uwierzyć! — Kiedy to prawda — odparł rozbawiony Simeon. — Dużo są warte? — Bardzo dużo, ale trudno to określić przed oszlifowaniem. W każdym razie ta garstka kamyczków ma wartość wielu tysięcy funtów. — Wielu… tysięcy… funtów? — powtórzyła Pilar, wymawiając każde słowo z osobna. — No, warte są jakieś dziewięć czy dziesięć tysięcy… To spore kamienie, jak sama widzisz. Pilar otworzyła oczy jeszcze szerzej.
— Czemu ich nie sprzedasz? — Bo lubię je trzymać tutaj. — Przecież to tyle pieniędzy… — Nie trzeba mi pieniędzy. — Och tak, rozumiem… — głos Filar zadrżał z przejęcia. Spytała: — Dlaczego nie dasz ich oszlifować, żeby były piękne? — Bardziej mi się podobają właśnie takie. — Jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu. Odwrócił się i począł mówić do siebie: — Przywodzą mi na myśl przeszłość… Kiedy ich dotykam, gdy je czuję pod palcami, wszystko do mnie wraca… Blask słońca, zapach krzewów stepowych, woły… stary Eb… wszyscy chłopcy… i wieczory… Ktoś cicho zastukał do drzwi. Simeon rozkazał: — Włóż je zaraz do sejfu i zatrzaśnij go. — Potem zawołał: — Proszę wejść! Harbury, cichy i ugrzeczniony, wkroczył do pokoju. — Herbata czeka na dole. III — Wreszcie cię znalazłem, Dawidzie — rzekła Hilda. — Szukałam cię wszędzie. Chodźmy stąd, okropnie tu zimno. Dawid zwlekał przez chwilę z odpowiedzią. Stał i spoglądał na niski taboret obity spłowiałą satyną. Nagle odezwał się: — To jej krzesło… Zawsze na nim siadywała… Tak, to samo. Tylko trochę wypłowiało. Hilda zmarszczyła czoło. — Rozumiem — odparła. — Chodźże stąd. Okropny tu ziąb. Dawid nie zwracał na nią uwagi. Rozejrzał się dokoła: — Zwykle tu przesiadywała. Pamiętam, jak siedząc na tym taborecie czytała mi „Jacka, pogromcę olbrzymów”. Tak się to właśnie nazywało. Miałem wtedy ze sześć lat. Hilda oparła dłoń na jego ramieniu. — Wracajmy do salonu, kochany. Nie ma tu ogrzewania. Odwrócił się posłusznie, ale Hilda wyczuła, że przeszedł go dreszcz. — Na pewno ten sam taboret — mruknął. — Jakby czas się zatrzymał. Hilda zrobiła zmartwioną minę. Rzekła głosem, któremu usiłowała nadać ton stanowczy, choć uprzejmy: — Gdzież się podziali inni? Już chyba siedzą przy herbacie. Dawid uwolnił ramię od jej uścisku i otworzył kolejne drzwi. — Niegdyś stał tu fortepian. Och, przecież stoi jeszcze i teraz! Ciekawe, czy go nastrojono. Usiadł przy nim i podniósłszy wieko, przebiegł lekko palcami po klawiszach. — Tak, jest nastrojony. Zaczął grać. Spod jego dłoni popłynęła melodia. — Co to takiego? Chyba to znam — rzekła Hilda — ale nie mogę sobie przypomnieć tytułu. — Nie grałem tego od lat — odparł — Ona ją zwykle grywała. To jedna z „Pieśni bez słów” Mendelssohna. Słodka, zbyt słodka melodia wypełniła pokój. — Proszę, zagraj coś Mozarta — powiedziała Hilda. Dawid potrząsnął przecząco głową. Rozpoczął inny utwór Mendelssohna. I nagle uderzył gwałtownie w klawisze. Zadźwięczał ostry dysonans. Dawid wstał
od fortepianu, drżąc na całym ciele. Hilda podeszła do niego. — Dawidzie, Dawidzie, co ci jest? Odparł: — Nic… Nic takiego. IV Rozległ się natarczywy dźwięk dzwonka. Tressilian wstał ze swego krzesła w pokoju stołowym i powoli podążył ku drzwiom. Dzwonek zabrzmiał ponownie. Tressilian wzdrygnął się. Przez matową szybę w drzwiach dostrzegł sylwetkę mężczyzny w kapeluszu z opuszczonym rondem. Tressilian przesunął ręką po czole. Coś go nękało. Jakby wszystko powtarzało się dwa razy… Na pewno coś takiego już się dzisiaj wydarzyło… Przekręcił zatrzask i otworzył drzwi. W tym momencie czar prysnął. Człowiek stojący w progu odezwał się: r — Czy tu mieszka pan Simeon Lee? — Tak. — Chciałbym się z nim zobaczyć. Słabe echo zbudziło się w pamięci Tressiliana. Intonacja przybysza przypomniała mu coś z dawnych czasów, kiedy pan Lee po raz pierwszy przybył do Anglii. Kamerdyner z powątpiewaniem pokręcił głową. — Pan Lee jest ciężko chory, sir. Nie widuje nikogo. Jeśli pan pragnie… Obcy nie dał mu dokończyć. Wyciągnął kopertę i podał ją słudze. — Proszę to wręczyć panu Lee. — Tak, sir. V Simeon Lee wyjął z koperty pojedynczą kartkę papieru. Wyglądał na zaskoczonego. Uniósł brwi, ale uśmiechnął się przy tym. — Coś podobnego! — Zwrócił się do kamerdynera: — Poproś tu zaraz pana Farra. — Tak,s ir. — Właśnie przyszedł mi na myśl stary Ebenezer Farr — rzekł Simeon. — Był moim wspólnikiem w Kimberley. I nagle zjawia się jego syn! Tressilian ponownie ukazał się w drzwiach i zaanonsował: — Pan Farr. Stephen Farr wszedł do pokoju, usiłując zamaskować nerwowość ostentacyjną swobodą. Odezwał się z jeszcze dobitniejszym niż przedtem akcentem południowoafrykańskim: — Czy mam przyjemność za panem Lee? — Miło mi pana poznać. Więc jest pan synem Eba? Stephen Farr uśmiechnął się z pewnym zakłopotaniem. — Po raz pierwszy składam wizytę w starym kraju. Ojciec zawsze mi powtarzał, żebym pana odwiedził, jeśli pojadę do Anglii. — Jak najsłuszniej! — Stary człowiek rozejrzał się po obecnych. — To moja wnuczka, Pilar Estravados. — Witam pana — rzekła Pilar, starając się zachowywać w naturalny sposób. Stephen Farr pomyślał z uznaniem: „Ależ twarda sztuka. Zaskoczył ją mój widok, ale tylko na chwilę”. Odparł z pewnym ociąganiem: — Bardzo mi miło, panno Estravados. — Dziękuję.
— Niechże pan siądzie — rzekł Simeon Lee. — I proszę mi wszystko opowiedzieć o sobie. Długo pan zabawi w Anglii? — Nie mam się po co spieszyć, skoro już jestem na miejscu — odparł Farr i roześmiał się, odchylając głowę do tyłu. — Ma pan zupełną rację — ciągnął Simeon. — Musi pan zatrzymać się u nas dłużej. — Och, nie chciałbym się narzucać. Przecież za dwa dni święta. — Musi pan je spędzić z nami, chyba że ma pan jakieś inne plany. — Nie, nie mam, ale mimo to nie chciałbym… — A więc już ustalone. — Simeon odwrócił głowę. — Pilar? — Tak, dziadku. — Idź i powiedz Lidii, że będziemy mieć jeszcze jednego gościa. Poproś ją do mnie. Pilar wyszła. Oczy Stephena podążyły w ślad za nią. Simeon zauważył to z uciechą. — Przybywa pan prosto z Afryki? r — Owszem. Obydwaj zaczęli rozmawiać o tym kraju. Za chwilę do pokoju weszła Lidia. — To jest Stephen Farr — rzekł Simeon. — Syn mego starego przyjaciela i wspólnika, Ebenezera. Spędzi u nas święta; trzeba znaleźć pokój dla niego. — Oczywiście. — Lidia uśmiechnęła się. Jej oczy taksowały nowo przybyłego. Zauważyła opaloną twarz, błękitne oczy i zwyczaj odchylania głowy do tyłu. — Moja synowa — przedstawił ją Simeon. — Czuję się nieco skrępowany moim wtargnięciem na rodzinną uroczystość — odparł Farr. — Jesteś członkiem rodziny, chłopcze — rzekł Simeon. — Uważaj się za jednego z nas. — To za wiele. Pilar ponownie weszła do pokoju. Usiadła w milczeniu przy kominku i sięgnęła po kartonik. Traktowała go jak rodzaj wachlarza, kołysząc z wolna dłonią to w lewo, to w prawo. Oczy miała spuszczone i pełne spokoju. CZĘŚĆ III 24 GRUDNIA I — Czy naprawdę chcesz, żebym został, tato? — spytał Harry, odchylając w tył głowę. — Wydaje mi się, że wsadziłem kij w mrowisko! — Co masz na myśli? — spytał cierpko Simeon. — Kochany Alfred — rzekł Harry — mój zacny brat z trudem znosi moją obecność. — Tym gorzej dla niego! — warknął Simeon. — Jestem panem we własnym domu! — Ale przecież w pewien sposób zależysz od niego. Nie chciałbym przysparzać ci trosk. — Zrobisz, co ci każę — żachnął się jego ojciec. Harry ziewnął. — Doprawdy nie wiem, czy będę się nadawał do nudnego, siedzącego trybu życia. Człowiek, który był obieżyświatem, dusi się w takiej atmosferze. — Może byś się ożenił — odparł ojciec — i założył rodzinę? — A z kimże to mam się żenić? Szkoda, że nie można poślubić własnej siostrzenicy! Pilar jest diabelnie atrakcyjną dziewczyną. — Widzę, że zdołałeś to zauważyć. — Kiedy już mowa o stabilizacji, to nasz tłuścioch George najwyraźniej dokonał