kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony165 624
  • Obserwuję118
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań76 523

Alyxandra Harvey - Kroniki Rodu Drakeów 1 - Księżniczka Wampirów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :498.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Alyxandra Harvey - Kroniki Rodu Drakeów 1 - Księżniczka Wampirów.pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Kroniki Rodu Drakeów
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 73 osób, 31 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 113 stron)

ALYXANDRA HARVEY KSIĘŻNICZKA WAMPIRÓW PROLOG Lucy Piątek, wczesnym wieczorem Normalnie nie dałabym się zaciągnąć na imprezę pod gołym niebem. Po moim trupie! Wybaczcie grę słów. Było to z mojej strony najwyższe poświęcenie dla mojej najlepszej przyjaciółki Solange. Miała bardzo zły dzień, a tydzień zapowiadał się jeszcze gorzej. Zbliżały się jej szesnaste urodziny, ale nie było mowy o świętowaniu, nowym samochodzie i różowej sukni balowej. Nie w jej rodzinie. Chociaż tu, gdzie właśnie byłyśmy, nie było dużo lepiej. Solange stała na środku polany, próbowała pić tanie wino i udawała, że wcale nie marzy o tym, żeby być teraz gdzie indziej. Muzyka była znośna, ale była to chyba jej jedyna zaleta. Dookoła w szerokim kręgu stały zaparkowane samochody, za drzewami zachodziło słońce w krwisto pomarańczowym kolorze. Przyszła tu praktycznie cała moja szkoła - nie mieliśmy wiele do roboty w jeden z ostatnich wakacyjnych weekendów. Ludzie tańczyli i flirtowali; otaczało nas morze bejsbolówek i spranych dżinsów. Ktoś beknął głośno. - To był beznadziejny pomysł - wymamrotałam. Solange uśmiechnęła się łagodnie, odstawiając plastikowy kubek na maskę czyjejś zardzewiałej ciężarówki. - Miło, że mnie tu zabrałaś. - Głupio zrobiłam - przyznałam. Wyglądała ostatnio na strasznie przygnębioną i miałam nadzieję, że całkowita zmiana miejsca oderwie ją od zmartwień. Zamiast tego miałam ochotę szczerzyć moje żałosne, ludzkie zęby na wrzaskliwe towarzystwo. Czyjś but uderzył mnie w piętę, a kiedy się obejrzałam, poczułam przesyt informacji na temat obyczajów seksualnych moich kolegów szkolnych. Kopnęłam ten but z całej siły. - Nie każdy ma ochotę to oglądać - powiedziałam, odwracając się szybko, zanim kolejna sztuka odzieży wylądowała na trawie. Para zachichotała i zagłębiła się bardziej w zboże. Popatrzyłam na Solange. - Co mi w ogóle przyszło do głowy? Uśmiechnęła się pod nosem. - To raczej nie w twoim stylu. Zanim zdołałam odpowiedzieć, Darren, z którym chodziłam na matematykę w zeszłym roku, potknął się o własne stopy i wylądował w kurzu tuż przed nami. Uśmiechnął się, cały umazany ziemią. Z reguły był dość sympatyczny; właściwie to dzięki niemu zaliczyłam matematykę. Ale teraz był pijany i rozpaczliwie próbował wpasować się w atmosferę. - Cześć, Lucy. Najwyraźniej piwo powodowało, że seplenił. Moje imię wymówił jako coś w rodzaju „Luuufiii” - co było tylko odrobinę lepsze niż moje prawdziwe imię, Lucky. Tak, mam takich rodziców, ale od pierwszego dnia pierwszej klasy wszystkim w szkole kazałam nazywać siebie Lucy. - Cześć, Darren. Na widok Solange zrobił wielkie oczy. Nawet w zwykłych dżinsach i topie wyglądała rewelacyjnie. Wszystko przez tę bladą skórę i blade oczy. Jej czarna grzywka lekko falowała, bo przycięła ją własnoręcznie. Długie włosy opadały jej na plecy.

Moje włosy są po prostu ciemnobrązowe i obcięte na klasycznego boba. Okulary mam w stylu retro - w czarnej oprawce o kształcie przypominającym nieco kocie oczy. I bez nich widziałam, jak Darren ślinił się na widok Solange. Wszyscy chłopcy reagowali podobnie. Była piękna, koniec i kropka. - Kim jest twoja koleżanka? Jest niezła. - Już ją poznałeś - Solange uczyła się w domu, ale zabierałam ją ze sobą wszędzie, kiedy tylko mogłam. - Oprzytomniej, Darren. Nie wyglądasz najlepiej. - ...obra - wypluł resztki trawy z ust. Objęłam Solange ramieniem. - Chodźmy stąd. Słońce i tak zaraz zajdzie, może uda nam się ocalić resztę wieczoru. Zboże falowało w łagodnym wietrze, źdźbła poruszały się, kiedy odchodziłyśmy. Na niebie pojawiły się pojedyncze gwiazdy. Świeciły jak oczy zwierząt w ciemnościach. Wciąż dało się słyszeć muzykę i od czasu do czasu wybuchy śmiechu. Zmrok powoli spowijał wszystko miękkim, delikatnym welonem. Szłyśmy w stronę mojego domu, pól godziny drogi stąd. Chyba zbyt długo zwlekałyśmy z powrotem. Przyspieszyłyśmy kroku. Wtem Solange zatrzymała się gwałtownie. - Co się dzieje? Zamarłam w pół kroku tuż za nią, kuląc się ze strachu, tak że ramiona mogłyby służyć mi za nauszniki. Zbyt dobrze wiedziałam, co może czaić się w ciemności. Nie powinnam była jej tu wyciągnąć. Wystawiłam ją na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Idiotka ze mnie. Solange wyciągnęła przed siebie rękę, a jej oczy zrobiły się nagle tak blade, że prawie pozbawione koloru, jak lodowy krąg wokół czarnego jeziora. Przerażona, spojrzałam groźnie na gromadzące się wokół nas cienie. Moja mama zawsze powtarza, że brawura to mój dług karmiczny z poprzednich wcieleń, który muszę odpracować. Chce przez to powiedzieć, że już od kilku żyć jestem pyskata i nieznośna. Nie sądziłam jednak, żeby mantra - ulubiony sposób mojej mamy na oczyszczanie karmicznego bagażu - mogła nam się w tej chwili przydać. Większości niemowląt śpiewa się kołysanki; mnie, jeśli byłam bardzo grymaśna, śpiewano „Om Namah Shivaya”. - Gliny? - zasugerowałam, głownie dlatego że wydawało się to lepszym wyjściem. - Oni zawsze rozpędzają te imprezy. Potrząsnęła głową. Wyglądała delikatnie i eterycznie, jakby była zrobiona z płatków lilii. Niewielu ludzi wiedziało, jaki upór kryje się pod tą łagodnością. - Są blisko - mruknęła. - Obserwują nas. - Biegniemy? - zaproponowałam. - Teraz? Znów potrząsnęła głową, ale przynajmniej zaczęłyśmy iść. - Jeśli zachowamy się jak ofiary, oni zaczną działać jak drapieżniki. Próbowałam nie oddychać zbyt głośno i iść szybko, ale pewnym krokiem, zupełnie jakby nikt nas nie śledził, Czasami strasznie współczułam Solange. Jej życie było takie niesprawiedliwe. - Robisz się zła - powiedziała łagodnie. - Jasne, że tak. Te nieumarłe bydlaki myślą, że mogą ci to robić, tylko dlatego że... - Kiedy jesteś zła, twoje serce bije szybciej. Jest jak wiśnia na lodach w gorącej polewie. - Ach, tak, jasne. - Zawsze umykał mi ten szczegół. Może mama ma rację. Powinnam zacząć uczyć się medytacji. - Lucy, chcę, żebyś zaczęła biec. - Przestań - odparłam piskliwie, nie mogąc uwierzyć w to, co powiedziała. - Pójdą za mną, jeśli pobiegnę w przeciwnym kierunku. - To najgorszy plan, jaki kiedykolwiek słyszałam - odburknęłam, walcząc z

pragnieniem obejrzenia się przez ramię. Wstrętne, głupie pola. Wstrętni, głupi prześladowcy. Na wysokim źdźble zacykał świerszcz, a serce omal nie wyskoczyło mi z piersi. Zaniepokojona, przycisnęłam rękę do klatki piersiowej. Świerszcz umilkł, zagłuszony przez hałas opon samochodowych. Kłosy zboża rozstąpiły się i znajomy jeep zahamował gwałtownie tuż przed nami. - Nicholas. - Solange odetchnęła z ulgą. - Wsiadaj - rzucił. Nie przepadam za jej starszym bratem, ale musiałam przyznać, że ma wyczucie czasu. W czarnej koszulce i z czarną czupryną był prawie niewidoczny w ciemności. Tylko oczy, srebrne i dumne, zdradzały jego obecność. Jest niesamowicie przystojny, nie da się zaprzeczyć, ale zawsze wie, jak sprawić, że będę miała ochotę wsadzić mu widelec w oko. Na przykład teraz. - Ruszaj - rzucił do drugiego brata, Logana, który siedział za kierownicą. Nawet nie poczekał, aż wsiądę. Logan uniósł nogę ze sprzęgła, samochód odjechał do przodu. - Hej! - krzyknęłam. - Nicholasie Drake, natychmiast wpuść ją do samochodu. - Solange pochyliła się w kierunku przednich siedzeń. - Nic jej nie jest. Musimy cię stąd wydostać. Chwyciłam za częściowo opuszczoną szybę. Logan zwolnił. - Przepraszam, Lucy, myślałem, że już wsiadłaś - powiedział. - Czy ty nie czytasz? - spytałam Nicholasa, zniesmaczona. - Jeśli mnie tutaj zostawisz i odjedziesz z Solange, złapią mnie, żeby się do niej dobrać. Solange otworzyła tylne drzwi. Wskoczyłam do środka. Samochód przyspieszył. Cienie poruszyły się za nami, groźne, głodne. Przeszedł mnie dreszcz. Walnęłam Nicholasa w tył głowy. – Idiota. ROZDZIAŁ 1 Solange Nie wierzę, że naprawdę miałeś zamiar ją tam zostawić - burknęłam po raz kolejny, kiedy Logan wjechał na porośnięte krzakami podwórko naszego domu. Nienaturalny błysk nienaturalnych oczu zbladł, a w krzakach były tylko dojrzałe jagody i świerszcze. Nasz dom był nie tylko dobrze strzeżony, ale także otoczony domami pozostałych członków rodu i lasem. Drake’owie zamieszkali w tej okolicy w czasach, kiedy miała opinię dzikiej i niebezpiecznej, takiej, którą lepiej zostawić opryszkom i gangom. Teraz to był po prostu nasz dom. Ale wciąż tak samo niebezpieczny. - Jej nic nie groziło - odparł Nicholas ostrożnie. - Była bezpieczna, kiedy tylko zabraliśmy cię od niej. Nigdy nie nazywał jej inaczej niż „ona”, chyba że zwracał się do niej bezpośrednio - wtedy nazywał ją Lucky, bo wiedział, jak bardzo ją to złości. Od dzieciństwa działali sobie na nerwy. Według powtarzanej w mojej rodzinie anegdoty pierwsze słowa Lucy brzmiały: „Nicholas mi dokucza”. Znam ją, odkąd sięgam pamięcią. Wyciągała mnie z mojej skorupy, nawet kiedy byłyśmy małe, chociaż dopiero po piątych urodzinach zaczęłam nazywać ją moją najlepszą przyjaciółką. Trafiła wtedy Nicholasa w głowę błotnistą kulą, po tym jak zjadł moje czekoladowe

ciastko. Razem uczyłyśmy się jeździć na rowerach, lubiłyśmy te same filmy i potrafiłyśmy przegadać całą noc na naszych piżama party. - Nic jej nie groziło - powtórzył Nicholas, łapiąc moje spojrzenie. - Poza tym zachowała się bezmyślnie. - Ona tylko próbowała mi pomoc. - Ona jest człowiekiem - odparł, jakby to była jakaś choroba, tak jakby on sam nie był człowiekiem, chociaż przemienionym. Nie jesteśmy nieumarli, jak piszą w horrorach, chociaż w trakcie przemiany zdecydowanie na takich wyglądamy. Ten stereotyp jest zakorzeniony tak głęboko, że często łatwiej jest go po prostu przejąć. Mama Lucy nazywa nas „sprawnymi inaczej”. - A ty jesteś idiotą. - Dotknęłam jego rękawa. - Ale dziękuję, że po mnie przyjechaliście. - Proszę bardzo - wymamrotał. - Wiesz, że nie powinnaś jej pozwalać, żeby namawiała cię do takich wypadów. To się nigdy dobrze nie kończy. - Wiem. Ale znasz Lucy. Poza tym chciała dobrze. Odchrząknął. Logan uśmiechnął się szeroko. - Robi się coraz ładniejsza. Zwłaszcza z tyłu. - Wcale nie - powiedział Nicholas. - I przestań gapić się na jej tyłek. Nie omieszkam powtórzyć Lucy, że rozmawiali o jej tyłku! - Stary nudziarz z ciebie - odparł Logan pogardliwie, odbijając piłeczkę. - Mamy moc. Powinniśmy z niej korzystać. - Umiejętność flirtowania to nie moc - poprawiłam go sucho. - Ależ tak, jeśli jesteś w tym dobra. A ja jestem bardzo dobry. - Wciąż nam to powtarzasz. - Urok to mój dar - powiedział skromnie. Nikomu innemu nie uszłoby na sucho założenie niemodnej koszuli z koronkowymi mankietami, nawet przy tak ślicznej twarzy. Wampiry wydzielają feromony niczym niebezpieczne perfumy, którymi zwabiają odurzonych nimi ludzi. Te wydzielane przez Logana są szczególnie intensywne. Feromony nie mają zapachu, który można by opisać - z wyjątkiem moich ostatnimi czasy. Działają raczej na podświadomość i potrafią hipnotyzować. Przypomina to trochę sposób, w jaki dzikie zwierzęta wyczuwają się nawzajem w puszczy, zwłaszcza w okresie godowym. Kiedy wampir jest szczególnie potężny, ludzie zapominają o tym, że mogą stać się posiłkiem; marzą tylko o krwistym steku albo szpinaku. Jeśli wypijemy z nich zbyt dużo, dostają anemii. Feromony nie działają na inne wampiry, rzecz jasna poza moimi, które natychmiast zwabiają cały wampirzy rodzaj. Jestem wyjątkowa, i to nie w pozytywnym znaczeniu, jeśli chcecie wiedzieć. Wampiry rodzą się rzadko, poza niektórymi starymi rodami... Eksponat numer jeden, ja i moich siedmiu nieznośnych starszych braci. Tyle że ja jestem jedyną dziewczyną. Pierwszą od jakichś dziewięciuset lat. Im bliżej moich szesnastych urodzin, tym bardziej przyciągam do siebie innych. Zupełnie jak Królewna Śnieżka, z tą różnicą, że nie wywołuję z lasu ptaszków i jelonków, a tylko spragnione krwi wampiry, które chcą mnie porwać lub zabić. Historia wampirów jest niemożliwie zagmatwana. Wszyscy z rodu Drakeow zostali wygnani z dworu tuż po moich narodzinach. Uważa się, że stanowię zagrożenie dla obecnej królowej, Lady Nataszy, ze względu na moją imponującą genealogię, a także z powodu głupiej przepowiedni sprzed kilkuset lat. Mówi ona, że plemiona wampirów zjednoczą się naprawdę pod rządami córki z prastarego rodu. W przeciwieństwie do mnie, Lady Natasza - chociaż uważa się za pełnoprawną

królową wampirów - nie pochodzi z arystokratycznej rodziny. Jakby to była moja wina. Na szczęście moja rodzina woli pędzić spokojne życie na wygnaniu wśród lasów. Słyszałam wystarczająco dużo plotek o naszej władczyni, żeby nie żałować, że nigdy jej nie spotkałam. Karmi się ludźmi i niespecjalnie się tego wstydzi; uwielbia przyciągać uwagę i otaczać się pochlebcami. Najwyraźniej nie przepada za ładnymi młodymi dziewczętami, bo niewielu z nich udaje się przeżyć jej skoki nastrojów. Teoretycznie nie powinna żywić się ludźmi, a z pewnością nie w tak ostentacyjny sposób. Zaczyna to stwarzać poważny problem, nawet dla niektórych jej poddanych. Część rojalistów popiera ją wyłącznie ze względu na jej potęgę, nie dlatego że darzą ją jakimś szczególnym szacunkiem. Strach jest tu jak zawsze silnym argumentem. Ostatnio Lady Natasza przemienia w wampiry coraz więcej ludzi, żeby powiększyć grono swoich zwolenników. Robi się nerwowa przez Radę, przeze mnie, ale przede wszystkim z powodu Leandra Montmartrea, który działa tak na każdego z nas. Montmartre już od trzystu lat zmienia ludzi w wampiry, a jest przy tym tak brutalny i niedbały, że właściwie stworzył nowy gatunek. Porzuca ludzi na wpół przemienionych, z reguły pogrzebanych w ziemi, żeby osiągali przemianę krwi samotnie, bez żadnej pomocy. Pragnienie męczy ich tak bardzo, że wyrastają im dwie pary kłów zamiast jednej, wysuwanej tak jak nasza. Ci, którzy są lojalni wobec Montmartrea, zwani są Zastępami. Ci, którzy się od niego odwracają, nazywają się Cwn Mamau, Ogary Matek. Są albo wystarczająco silni, żeby przeżyć samotnie, albo zostali uratowani i wyszkoleni przez inne Ogary. Wszyscy wiedzą, że ich pragnieniem jest zabić Montmartrea, żyją jednak w takiej izolacji, że nie przyjęliby pomocy z zewnątrz. Są dumni i niezależni, mieszkają w jaskiniach, usługują szamance i noszą kościane korale we włosach. Są dość przerażający, ale ani w połowie tak bardzo jak najbardziej niebezpieczny z tworów Montmartre'a, Hel - Blar. Ich skora ma niebieskawy odcień, a wszystkie zęby to ostre jak igły, niewysuwalne kły. Hel - Blar znaczy „niebieska śmierć” w jakimś starym języku Wikingów. Ich ugryzienie, znane jako „pocałunek”, może nawet zakazić, jeśli nie dojdzie do wymiany krwi. Chodzą pogłoski, że mogą przemieniać w Hel - Blar nie tylko ludzi, ale też wampiry. Nawet Montmartre unika ich, jak tylko może. Nie jest zbyt odważny, jeśli chodzi o naprawianie własnych błędów. Hel - Blar chcą go zabić, nawet bardziej niż Ogary Matek - oczywiście wtedy, kiedy są na tyle przytomni, żeby pragnąć czegoś więcej niż tylko krwi. Członkowie Zastępów i Ogary Matek zachowali jasność umysłu, ale nie Hel - Blar. Nikt nie potrafi ich kontrolować, nawet sam Montmartre. Wampiry żyją w pokojowych stosunkach z innymi ludźmi. Nasza rodzina jest jednym z niewielu starych klanów z Rady Raktapa. Radę powołano całe wieki temu, kiedy pozostałe klany zdały sobie sprawę, że nie jesteśmy tacy jak Inne wampiry: nasza przemiana jest natury genetycznej. Przekształcamy się bez ukąszenia, ale potrzebujemy wampirzej krwi, żeby przeżyć przemianę. Potem tak jak inni stajemy się prawie nieśmiertelni - zabić nas może tylko wbicie kołka prosto w serce, zbyt duża ilość światła słonecznego i ścięcie głowy. - Czy rodzice wiedzą, co się stało po imprezie? - spytałam, kiedy wreszcie wysiadłam z samochodu i skierowałam się w stronę domu. Pierwotny budynek spłonął podczas procesu czarownic z Salem, chociaż działo się to bardzo daleko stąd. Mieszkańcy byli bardzo przesądni i bali się wszystkiego. Dom został odbudowany nieco dalej, pod osłoną lasu. Z zewnątrz jest prosty i nieco zaniedbany, ale drewniana fasada w stylu pionierskim kryje luksusowe wnętrze pełne aksamitnych kanap i kamiennych kominków. Pod oknami ze szkła ołowiowego rosną nieco poszarpane krzewy różane, a wokół domu stare i

majestatyczne dęby. Kocham każdy kawałek tego miejsca. Nawet ściągniętą i niezadowoloną twarz mojej mamy za szybą. - Wpadka - mruknął Logan. Ćmy lecą do światła. Pchnęłam skrzypiące drzwi i weszłam do środka. - Solange Rosamund Drake. Wzdrygnęłam się, a za mną moi dwaj bracia. Nasza matka, Helena, ze swoimi długimi czarnymi włosami i bladymi oczami potrafi onieśmielać nawet w najzwyklejszych sytuacjach, nie mówiąc o tym, że umie powalić dwa razy większego od siebie przeciwnika szablą, kołkiem albo wręcz swoimi drobnymi dłońmi. - Auć, drugie imię! - Logan posłał mi współczujący uśmiech, po czym chyłkiem wymknął się do salonu, z dala od linii ognia. - Kapuś! - Uszczypnęłam Nicholasa. Nawet nie uniósł brwi. - Nicholas nic nam nie powiedział. - Mama przygwoździła go spojrzeniem. Skurczył się nieco. Widziałam dorosłych mężczyzn, którzy kulili się ze strachu pod jej wzrokiem. - Jedna z ciotek patrolowała okolicę i widziała waszą ucieczkę. - Ucieczkę? - Przewróciłam oczami. - Nic takiego się nie działo. Nawet nie wychylili się ze zboża. Tylko mnie obwąchiwali. - Musisz być ostrożniejsza - włączył się spokojnie mój ojciec, Liam, ze swojego ulubionego fotela, który wyglądał prawie jak średniowieczny tron. Nic dziwnego. Choć ojciec urodził się zaledwie w 1901 roku, nosił się iście po królewsku. - Nic mi nie jest - odparłam zniechęcona. Tata sączył brandy. Czułam to, chociaż stałam na drugim końcu pokoju, podobnie jak wyczuwałam aromat wody kolońskiej wujka Geoffreya, mopsa ciotki Hiacynty i gęsty zapach róż. To tylko jedna z wielu naszych umiejętności. Potarłam nos, żeby nie kichnąć. - Co tu robią te kwiaty? - spytałam, dostrzegając róże. Były ich dziesiątki w każdym kącie, we wszystkich odcieniach czerwieni, upchnięte w kryształowych wazonach, filiżankach i słoikach po dżemie. - To od twoich... wielbicieli - odparł ponuro ojciec. - Słucham? - Wielbiciele, jasne! Kręcili się wokół tylko z powodu feromonów. To nie moja wina, że pachnę tak śmiesznie. Codziennie biorę prysznic, ale najwyraźniej wciąż śmierdzę liliami, gorącą czekoladą i czymś jeszcze, czego nikt nie potrafi opisać. Nawet Lucy skomentowała to pewnego razu, chociaż jest na nas praktycznie uodporniona, bo właściwie dorastała razem z nami. Nikt inny nie pachnie w tak szczególny sposób; feromony są z reguły subtelne i tajemnicze. Mam szczerą nadzieję, że to się skończy, kiedy przejdę przemianę. Niestety, przepowiednia i rola mojej rodziny w świecie wampirów raczej się nie zmienią. Czasem życie w tak starej i potężnej rodzinie jest naprawdę do niczego. - Kochanie, to cudowny komplement, jestem tego pewna - odezwała się ciotka Hiacynta. Tak naprawdę jest moją pra - pra - prababką. Nie wygląda na więcej niż czterdzieści lat, chociaż w rodzinnym gronie wciąż trzyma się mody z lat swojej młodości. Podobnie jak większość wampirów. Teraz miała na sobie suknię z epoki wiktoriańskiej, z gorsetem i czarnymi paciorkami. - Kiedy byłam w twoim wieku, przeżywałam najwspanialszy okres w moim życiu. Nie ma nic bardziej ekscytującego, niż być debiutantką. Ci wszyscy mężczyźni, którzy się za tobą oglądają... - Przeszedł ją lekki dreszcz. - Hiacynto - skrzywił się ojciec. - Nawet nie przeszłaś wtedy przemiany, a to nie jest bal debiutantek. Oni nie chcą tańczyć walca, do diabła. Mój pra - pra - pradziadek Edward ożenił się z ciotką Hiacynta w 1853 roku, a przemienił ją w 1877, na jej usilne nalegania. Zainspirowana wieczną miłością królowej

Wiktorii do męża, chciała żyć wiecznie u boku Edwarda. Nigdy go nie poznałam, bo zginął w czasie pierwszej wojny światowej, zastrzelony pewnej nocy podczas misji szpiegowskiej dla aliantów, bo chciał spełnić swój obywatelski obowiązek. Od tego czasu ciotka była samotna. Zerknęłam na kremowy bilet wizytowy przypięty do ogromnego bukietu białych róż w czerwonym pudle i zamarłam. - Montmartre? - wykrztusiłam. - Przysłał mi kwiaty? - Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzyłam, było, żeby Montmartre albo jego zastępy wiedzieli, kim jestem. Tata spojrzał na pudło z nienawiścią. - Tak. - Spalę je w piecu - oznajmiłam zawzięcie. Liczyłam na to, że w ten sposób wymknę się, korzystając z ogólnej nieuwagi. Powinnam była wiedzieć, że to się nie uda. - Zrobisz to później - mama wskazała na krzesło. - Siadaj. Opadłam na aksamitną kanapę. Nicholas także usiadł, dołączając do reszty moich braci, którzy obserwowali mnie ponuro. - Nie macie nic lepszego do roboty? - spytałam. - Niż opiekować się naszą nieznośną młodszą siostrą? - odparł Quinn, przeciągając słowa. - Nie. Bycie jedyną dziewczyną w rodzinie pełnej chłopaków byłoby wystarczająco ciężkie. Co dopiero w rodzinie, która miała rzadki dar wydawania na świat wampirów - płci męskiej, jak dotąd. Nawet wśród Drak’ow ta umiejętność należy do rzadkości. Większość wampirów nie rodzi się, lecz jest przemieniana. Na przykład moja mama była człowiekiem do momentu, kiedy krotko po moich narodzinach przemienił ją mój ojciec. Wtedy postanowili, że nie chcą mieć więcej dzieci. Ojciec również urodził się człowiekiem, podobnie jak moi bracia, i był nim aż do szesnastych urodzin kiedy zachorował, jak dzieje się to w przypadku nas wszystkich. Umarłby, gdyby moja ciotka nie dała mu do picia wampirzej krwi. Rodzinna legenda mówi, że założycielem naszego rodu był William Drakę. Nikt nie wie, w jaki sposób on uległ przemianie. Wiadomo natomiast, że ożenił się z Veronique DuBois, dworką królowej Eleonory z Akwitanii. Już w rok po ich ślubie Veronique spodziewała się potomstwa. Po dwudziestu siedmiu godzinach akuszerka oznajmiła Williamowi, że Veronique nie przeżyje porodu. W desperacji William przemienił ją i urodziły im się zdrowe bliźniaki. Przed swoimi szesnastymi urodzinami chłopcy osłabli i stali się nienaturalnie wrażliwi na światło słoneczne. Byli głodni, ale nie mogli jeść, spragnieni, ale nie byli w stanie pić. Nic im nie smakowało. Poza krwią. Tak powstał rod Drake’ow. Veronique, jako najstarsza z członków rodu, jest głową naszej rodziny. William został przebity kołkiem przez tropiciela wampirów za panowania króla Henryka VIII. Veronique rzadko składa wizyty, woli wzywać nas do siebie, kiedy przeżyjemy przemianę, by moc się do nas przywiązać. Dziś wieczorem też do nas nie dołączyła, co oznaczało, że nie jest to oficjalne spotkanie, a tylko rodzinna kłótnia. Veronique jest na tyle przerażająca, że gdyby tylko chciała, mogłaby współzawodniczyć z Lady Nataszą w sporze o koronę. Na szczęście dla wszystkich woli haftowanie niż intrygi dworskie. - Solange, czy ty mnie słuchasz? Uniosłam głowę. - Oczywiście. - Słyszałam ten wykład wystarczająco dużo razy przez ostatnich kilka miesięcy, żeby znać go na pamięć. - Nic się nie stało. Przesadzacie. W rzeczywistości czułam się winna, ale nie miałam ochoty tego okazywać. - Dziś było ich tam przynajmniej trzech, może więcej. - Nicholas rzucił mi gniewne

spojrzenie. - Wiesz, że nie wszyscy przysyłają kwiaty. Większość z nich chce po prostu schwytać cię i uciec. Odwzajemniłam mu spojrzenie. - Dałabym sobie radę. Nie było nawet po zmroku. Poza tym, skoro są tak niebezpieczni, czemu omal nie zostawiłeś tam Lucy? - Miałeś zamiar zostawić Lucy? - wyrzuciła z siebie mama. Nicholas spojrzał na mnie ze złością. Zmrużyłam oczy. Dorastanie z tyloma braćmi nauczyło mnie przynajmniej trudnej sztuki mylenia przeciwnika, przetrwania i zemsty. - Nic jej nie było. - Wiedziałam, że Nicholas stara się nie spaść z krzesła. - Nic od niej nie chcieli. Ona nie jest z cukru, na litość boską. - Jest pod ochroną tej rodziny - odparł tata. - Wiem, ale potrafi sama o siebie zadbać. Złamała mi nos zeszłego lata, pamiętasz? - To nie ma znaczenia. - Dobra, już dobra. - Poddał się Nicholas. - A ty, młoda damo - ojciec zwrócił się do mnie. W tym momencie moi wstrętni bracia parsknęli śmiechem. Są do siebie tak podobni, że ludzie zazwyczaj biorą ich za siedmioraczki. Tak naprawdę bliźniakami są tylko Quinn i Connor. Quinn nosi długie włosy, a Connor, jak Sebastian, woli stapiać się z otoczeniem. Logan to ten ekstrawagancki, a Nicholas spędza większość czasu na martwieniu się o mnie. Marcus i Duncan właśnie wrócili z wyprawy autostopowej. Wszyscy są przystojni; zupełnie jakbym żyła otoczona modelami. Dziewczyny przy nich głupieją. - Musisz zacząć podchodzić do tego poważnie. - Tak robię, tato - odparłam cicho. - Wiesz, że tak robię. - Jedyne, co wiem, to to, że tylko na ciebie czyhają, a ty niedługo staniesz się słabsza od ślepego kociaka. - Wiem. - Co za beznadzieja. Wpadłam w kłopoty z powodu imprezy, na którą tak naprawdę nie chciałam iść. Lubię samotność i lubię siedzieć w domu. A nienawidzę być niańczona i czuć się jak w pułapce. - Dajcie dziewczynie żyć - wtrąciła się ciotka Hiacynta, popijając z kielicha napój, który wyglądał jak nalewka wiśniowa. Ale nią nie był. - Dziękuję - przełknęłam ślinę. Czy już o tym wspomniałam? Brzydzę się krwi. ROZDZIAŁ 2 Lucy Lucy, to ty? Zatrzasnęłam drzwi nogą, wciąż mamrocząc pod nosem obelgi. Nicholas doprowadzał mnie do furii. Co go właściwie ugryzło? - Lucy? - Tak, to ja - odkrzyknęłam. - Gdzie się podziewałaś? Już mieliśmy zacząć bez ciebie. Tata wyłonił się z kuchni z miską gorącego popcornu. Robił go sam z kukurydzy, którą uprawiał na tyłach domu. To jedyne, na co stać moich rodziców w kwestii śmieciowego jedzenia. Włosy miał jak zwykle związane w koński ogon, a podwinięte rękawy odsłaniały tatuaże z wizerunkiem wilka i żółwia. Wilk jest osobistym totemem mojego ojca, natomiast żółw to totem naszej rodziny. - Wybierz film, kochanie. - Mama podniosła głowę znad koralików rozsypanych na niskim stoliku. Siedziała po turecku, ubrana w stare dżinsy i szeroką bluzę i przygotowywała dźapamale, nawlekając na rzemyki po sto osiem paciorków. Będzie je

rozdawać w prezencie w aszramie, do którego moi rodzice jeżdżą co roku. Zamierzali wyjechać następnego dnia przed świtem. - Coś nie tak? Z Solange wszystko w porządku? - Tak. - Powiedzmy. - Przekaż jej, że poprosiliśmy swami, żeby się za nią modlił. Czemu jesteś taka zdenerwowana? - To przez Nicholasa. Czasem naprawdę działa mi na nerwy. - Kochanie, wiesz, że złość zatruwa twoje ciało. Zawsze zbyt szybko wpadałaś w gniew. Jak myślisz, skąd masz alergię? Twoje ciało jest bez przerwy w gotowości obronnej. - Mamo. - Dobrze już, dobrze - odparła. Tata mrugnął do mnie i podał mi popcorn. - Dasz sobie radę sama, kiedy nas nie będzie? Lodówka jest pełna. - Czego, tofu? - Skrzywiłam się. - Nie chcę, żebyś opychała się śmieciowym jedzeniem, kiedy my wyjedziemy, młoda damo. Przewróciłam oczami. - Cóż, nie będę jadła dziwnych dań jednogarnkowych z tofu przez dwa tygodnie. Po rodzicach odziedziczyłam poczucie sprawiedliwości, chociaż oni woleli walczyć metodą strajków okupacyjnych, podczas gdy ja używałam pięści. Można to nazwać buntem młodzieżowym. O tofu miałam taką samą opinię jak o pokojowych demonstracjach. Z pewnością jedno i drugie jest dobre dla ducha, ale ja już nawdychałam się gazu łzawiącego, kiedy pewnego razu rodzice zabrali mnie na manifestację w sprawie globalnego ocieplenia. Przysięgłam sobie wtedy, że nigdy więcej nie będę leżeć bezwładnie na ulicy. Mojego tatę trafił raz gumowy pocisk. Siniaki na jego klatce piersiowej przeraziły mnie bardziej niż jakakolwiek międzynarodowa korporacja zanieczyszczająca środowisko i jej bezwzględni dyrektorzy. Jeszcze straszniejsze było to, że tata ani trochę się nie zezłościł. Właściwie poddał się bez walki. Kiedy skończyłam piętnaście lat, udało mi się ich przekonać, żeby zostawiali mnie samą, kiedy wyjeżdżali na swoje coroczne odosobnienie. - Może powinniśmy zadzwonić do ciotki i poprosić, żeby z tobą została - powiedziała mama. Nie żeby się o mnie nie martwili. - W zeszłym roku dałam sobie radę i w tym roku będzie podobnie, mamo. Poza tym Lucinda jest w Vegas ze swoją nową dziewczyną, nie pamiętasz? - Wsadziłam sobie garść popcornu do ust. - Przestań się zamartwiać, to źle działa na twoją qi. - Pobiła cię twoją własną bronią. - Uśmiechnął się tata. - Przez większość czasu będę pewnie nocować u Drake’ow, tak jak w zeszłym roku - uspokoiłam ją. - A teraz możemy już obejrzeć film? Podkręciłam głośność, zanim mama znalazła następny powód do zmartwienia. Kiedy film się skończył, rodzice poszli spać, a ja pojechałam do Solange. Prawo jazdy mam zaledwie od kilku miesięcy, ale samochód jechał praktycznie sam aż pod dom Drake'ow. Chociaż po drodze nie widziałam żywego ducha, wiedziałam, że zostałam dostrzeżona przez strażników i patrolujących teren członków rodziny, zanim jeszcze wjechałam na teren posiadłości. Nie rozumiałam, czemu mama tak się martwi; już przecież poprosiła Bruna, szefa ochrony Drake’ow, żeby miał na mnie oko. Psy nawet nie warknęły, kiedy wysiadłam z auta. Trzy duże, kudłate, szaroczarne

bouviery bardziej przypominały niedźwiedzie niż psy. Mogłyby onieśmielać, gdyby właśnie nie wpychały swoich wilgotnych nosów do moich kieszeni i skomląc nie domagały się smakołyków. Bardziej obawiałabym się wichury wywołanej zawziętym machaniem ich krótkich ogonków. Lampy były zapalone - z okien padała łagodna, żółta poświata. W domu Drake’ow światło zawsze było łagodne. Obeszłam dom dookoła, mając nadzieję, że okno do pokoju Solange będzie otwarte. Mogłam zapukać. Z reguły tak robiłam. Na pewno nikt jeszcze nie spał, a oni i tak zazwyczaj wyczuwali węchem moją obecność. Teraz jednak nie byłam pewna, czy im się nie naraziłam. Przeprosiłabym, jeśli trzeba, ale wolałam nie wchodzić do środka nieprzygotowana. Normalni rodzice są wystarczająco trudni do zniesienia, a rodzice - wampiry stanowią odrębny gatunek. Okno Solange było zamknięte, więc napisałam SMS – a. Brak odpowiedzi. - Lucky. Wrzasnęłam niczym kot obdzierany ze skory i obróciłam się tak szybko, że zakręciło mi się w głowie, a telefon wylądował w krzakach. Nicholas z wolna wynurzył się z ciemności, uśmiechając się z politowaniem. Jego blade oczy błyszczały. Odetchnęłam głęboko, przyciskając ręce do piersi. Już po raz drugi tej nocy serce zamarło mi ze strachu. Nicholas oblizał wargi. Przypomniałam sobie ostrzeżenie Solange i spróbowałam uspokoić puls. - Co znowu, Nicky! - mruknęłam pod nosem. Nie znosił, kiedy go tak nazywano, podobnie jak ja nienawidziłam, kiedy zwracano się do mnie Lucky. Podszedł bliżej, naruszając moją osobistą przestrzeń. To okropne, że jest tak przystojny z tymi zmierzwionymi włosami i poważną miną, jak jakiś starożytny mędrzec. Jednak jego twarz przybrała nagle inny, szelmowski wyraz. Cofnęłam się o krok, niepewna, czemu czuję się tak dziwnie. On się zbliżał, a ja wycofywałam się nieufnie, aż wpadłam na zbudowaną z bali ścianę domu. Zbyt późno przypomniałam sobie podstawowe ostrzeżenia Solange na temat zachowań wampirów: jeśli będziesz uciekać, one zaczną cię ścigać. Taką już mają naturę. Zatrzymałam się gwałtownie i uniosłam brodę, udając, że moje łopatki wcale nie są wciśnięte w drewnianą ścianę, a ja nie mam dokąd uciekać. - Czego chcesz? Był tak blisko, że jego nogi prawie dotykały moich. Wystarczająco blisko, żeby mnie pocałować. Byłam przerażona, że taka myśl w ogóle przeszła mi przez głowę. Pocieszałam się, że to prawdopodobnie działanie owych słynnych feromonów. Byłam do nich przyzwyczajona, ale nie uodporniłam się na nie całkowicie. W dodatku Nicholas patrzył na mnie tak - jak ja na ciasto czekoladowe. Przygryzłam dolną wargę. Zamrugał, po czym jego twarz na powrót stała się nieprzenikniona, prawie zimna; dostrzegłam jednak iskry w jego niesamowitych oczach. - Bardzo głupio postąpiłaś - stwierdził. Znów był Nicholasem, którego znałam. Oczywiście, że ze mną nie flirtował. Co mi przyszło do głowy? - To była tylko impreza. - To było bardzo lekkomyślne. - Przeczesał ręką włosy, jeszcze bardziej je mierzwiąc. - Staramy się ją chronić. Nie ułatwiasz nam zadania. - Przytłaczacie ją swoją opiekuńczością - odparłam chmurnie. - Poza tym ja też ją chroniłam.

- Wystawiając ją niepotrzebnie na niebezpieczeństwo tylko po to, żeby poflirtować z jakimś pijanym chłopakiem? To nie zabawa. - Wiem o tym - odwarknęłam. - Ale wy nie znacie jej tak dobrze jak ja. Stresujecie ją, ty i stado twoich nadopiekuńczych braci. Chciałam ją tylko rozweselić. Zamilkł, a kiedy się znów odezwał, mówił bardzo cicho. - Solange nie chroni siebie samej, bo martwi się o ciebie. Och. Celny cios. Oburzenie całkowicie mnie opuściło. Poczułam się pusta i głupia. - Ach. - Nienawidziłam, kiedy miał rację. - Jasne. W porządku. Oszczędził mi swojego pełnego satysfakcji komentarza, bo w tej samej chwili w wewnętrznej kieszeni jego czarnych spodni zadzwoniła komórka. Ledwie na mnie spojrzał. - Wracaj do domu. No już. Odszedł, a ja stałam i gapiłam się na jego plecy. Wyciągnęłam telefon, żeby napisać do Solange: Nie cierpię twojego brata. Wściekła, wróciłam do samochodu. Psy zostawiły mnie i poszły za Nicholasem, skowycząc nisko i gardłowo. Miałam nadzieję, że go ugryzą. Prosto w tyłek. Wyciągnęłam dłoń w kierunku klamki, kiedy czyjaś ręka zacisnęła mi się na ramieniu i obróciła mnie o 180 stopni. Zanim zdążyłam wydobyć z siebie głos, usta Nicholasa dotknęły moich. Przyciągnął mnie bliżej. Jego oczy były szare jak deszczowy dzień. Szybko poruszył wargami. Jego głos był cichszy od szeptu, ale nawet on zniknął pod naszym prawie - ale - nie - do - końca pocałunkiem. - Nie jesteśmy sami. Zesztywniałam. - Ciii. - Pochylił głowę. Jeśli ktoś nas obserwował, mógłby stwierdzić, że Nicholas całuje mnie i że sprawia mu to przyjemność. Przyznaję, że mnie też było przyjemnie. Jakiś cień przemknął za krzakami, zbyt szybko, żeby mógł być cieniem rzucanym przez drzewa. Świerszcze umilkły. Zdając sobie sprawę z wyostrzonego słuchu wampirów, utkwiłam wzrok w punkcie za lewym ramieniem Nicholasa. Nie odezwał się, nawet nie skinął głową, ale wiedziałam, że zrozumiał. Wciąż mnie całował, wysuwając język i dotykając nim mojego. Całkowicie mnie to rozpraszało. Powoli odsuwał mnie od samochodu i prowadził tyłem w stronę domu. - Nie biegnij. - Ugryzł mnie w dolną wargę. - Wiem. - Bojąc się, że tylko ja doświadczam tylu interesujących uczuć, odpowiedziałam tym samym. Objął mnie mocniej. Całował moje ucho, kiedy dotarliśmy do wejścia. Przed najniższym stopniem przesunął dłońmi po mojej talii i biodrach. Usta miał zręczne i zmysłowe. Doskonałe. Przed drzwiami zatrzymał się i wepchnął mnie gwałtownie do przedpokoju. Potknęłam się, przewracając wazon z różami. Odłamki szkła, czerwone płatki i woda pokryły podłogę. Na wargach czułam mrowienie; miałam wrażenie, że są opuchnięte. Skup się, Lucy. Zanim zdążyłam złapać oddech, hol był już pełen młodych Drake'ow o ponurych twarzach. Matka Solange minęła mnie, prowadząc ich na zewnątrz. Nicholas był już tylko niewyraźną plamą za ścianą dębów. Doszły nas niedające się z niczym pomylić odgłosy walki: stęknięcia, syczenie, trzask łamanych kości. - Wszystko w porządku? - Solange prawie się na mnie rzuciła.

- Nic mi nie jest. Ruszyła na dwór za braćmi, kiedy głos jej ojca przeciął korytarz. - Solange. Zatrzymała się i spojrzała przez ramię. - Mogą potrzebować pomocy. - Nie. - Tato. - Nie. Przyszli po ciebie. Jeśli tam wyjdziesz, tylko pogorszysz sytuację. Dobrze znałam ten wyraz jej twarzy. Powstrzymywała się, żeby nie wybuchnąć. Wiedziałam, jak bardzo tego nienawidziła. W tej rodzinie Helena była wojownikiem, jeszcze jako zwyczajna kobieta wygrywała zawody w sztukach walki i równie dobrze wytrenowała swoje dzieci. Nawet mnie pozwoliła nauczyć się paru trików, ale żaden z nich nie przydałby się nam dziś wieczorem. Mimo to byłam szczęśliwa, że wiem, jak złamać komuś rzepkę w kolanie, i znam trzy sposoby na unieruchomienie przeciwnika z użyciem samego kciuka. I pomyśleć, że kiedyś martwiłam się egzaminami semestralnymi. Hol był ciepły i przyjemnie urządzony, oświetlony łagodnym światłem lamp witrażowych. Liam stanął pomiędzy nami i odgłosami bitwy szalejącej w zarośniętym ogrodzie. Był tak wysoki, że zasłaniał nam widok, więc pochyliłyśmy się, żeby wyjrzeć zza jego pleców. Część mnie wolała nie patrzeć na to, co się działo, ale reszta koniecznie chciała wiedzieć. Cienie zwarły się w walce, a ja obserwowałam błysk kłów i ciała skaczące wyżej, niż powinny. Warczeli na siebie tak, że włosy na karku stanęły mi dęba. Nicholas był szybki i zręczny, ale nigdy wcześniej nie widziałam go takim jak teraz. Twarz miał zaciętą, kiedy pochylał się i atakował, kopiąc nieco tylko starszego od nas wampira o długich blond włosach w klatkę piersiową. Zachwiali się obaj, ale tylko Nicholas wylądował na dwóch nogach. Poczułam się z tego powodu niezmiernie dumna. Każdy z braci Solange miał jednego przeciwnika, jednak tylko Quinn zdawał się dobrze bawić. Nie przestał się uśmiechać, nawet kiedy czyjaś pięść poruszająca się tak szybko, że była tylko niewyraźną plamą w kolorze skory, złamała mu nos. Krew spłynęła mu do ust, a on ją oblizał. Tuż za nim Helena wybuchnęła śmiechem, odskakując z drogi osikowego kołka i lądując tuż za swoim agresorem. Rozpłynął się w chmurze pyłu u jej stop. - Chcę jednego żywego i zdolnego do mówienia - zawołał Liam. Potrząsnął głową w kierunku Solange. - Doprawdy, twoja matka jest gorsza niż jej synowie. Heleno - podniósł głos - zostaw mi jednego, do diaska. - Psujesz zabawę - mruknęła z niesmakiem, zanim się opanowała. Zamiast roztrzaskać żebra jednemu z wampirów, kopnięciem z wyskoku posłała go na drzewo, gdzie stracił przytomność. Stojąca za nami Hiacynta stęknęła cicho. Czarne kamienie dookoła jej szyi złapały światło i zamigotały. - To nie przystoi damie - stwierdziła krytycznie. Rozbawiło mnie to, bo słyszałam historie na temat tego, co robiła w czasie wolnym - a nie było to picie herbatki i jedzenie kanapek z ogórkiem. Jeden z wampirów wycofał się i zniknął w głębi lasu. Drugi zadrżał, obrócił się w pył i odpłynął w kierunku zarośli. Kołek upadł na ziemię. Drugi z najstarszych braci Solange, Sebastian, otrzepał spokojnie ręce, po czym pomógł matce zaciągnąć do domu na wpół przytomnego wampira, którym wcześniej rzuciła o drzewo. Connor po cichu rozmawiał przez telefon z Brunem. Przylgnęłam do ściany, podczas gdy mijali mnie z obnażonymi zębami i okrutnymi

uśmiechami. Kiedy wszyscy zgromadzili się w salonie, poszłam za nimi. Usiadłam na moim ulubionym purpurowym krześle przy kominku. Solange stanęła obok mnie, nie spuszczając oczu z młodego mężczyzny, którego właśnie przywiązywano do fotela. Miał porwaną koszulę i ciemne, rudawe włosy związane w koński ogon. Jego powieki drgnęły, ale nie otworzył oczu. Gdyby wokół mnie stało siedmiu braci Drakę, też bym ich nie otwierała. Że nie wspomnę o Helenie, która odpędziła ich niedbałym skinieniem dłoni. Obwąchała go ostrożnie. - Pachnie jak swój - szepnęła, ale potrząsnęła głową. - Tak jakby. Liam zmarszczył brwi i także poruszył nozdrzami. - Coś jest nie tak - jego spojrzenie zwęziło się, zaostrzyło. - Lewe ramię. Spojrzeliśmy we wskazanym kierunku, choć nie byłam pewna, na co patrzę. Spod podwiniętego rękawa koszuli wystawał fragment tatuażu. Wyglądał jak stylizowany na rysunki plemienne wizerunek słońca, ale nie daję głowy. - Cholera - mruknął Nicholas. - Helios - Ra. Wszyscy wyglądali na zaniepokojonych tą nazwą jak z komiksu. Jeniec poruszył się. Poczułam delikatny zapach lilii i czekolady, prawie jak naturalny, ale nie do końca. Wszyscy wciąż wciągali nozdrzami powietrze niczym wataha na polowaniu. - Co jest? - spytałam Solange. - O co chodzi z tym wąchaniem? Czuję się nieswojo. Nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ jeniec otworzył oczy, jakby szturchnięty czymś ostrym. Jego oczy nie były blade, jak u wszystkich znanych mi wampirów. Były czarne i patrzyły na nas z wrogością. ROZDZIAŁ 3 Solange Jesteś... śmiertelnikiem - wyjąkałam wreszcie. Wiem, że Lucy jest przekonana, iż wszystkie wampiry posiadają nieodparty urok, ale w moim przypadku tak nie było. Nie tylko dlatego, że teoretycznie jeszcze nie byłam wampirem. To Lucy nosiła aksamitne szale ozdobione koralikami, a ja chodziłam w spodniach ze śladami zaschniętej garncarskiej gliny. W dodatku nie mogłam oderwać od niego wzroku. Był łowcą i pracował dla organizacji, której celem było unicestwienie naszego gatunku. Tatuaż z motywem słońca był tego wystarczającym dowodem, a malujący się na jego twarzy wyraz sprawiedliwego gniewu jeszcze to podkreślał. Świetnie. - Nic nie rozumiem - szepnęła Lucy. - Kim on jest? - Nie jest jednym z nas - odszepnęłam, wciąż patrząc mu w oczy. Nie umiałam nic z nich wyczytać, ale na pewno mogłam stwierdzić, że było to bardzo zagmatwane. Słyszałam, że niektórzy łowcy spryskują się wodą kolońską, która naśladuje zapach wydzielanych przez wampiry feromonów, tak aby nieprzyjaciel niczego się nie spodziewał. Tam, w ogrodzie, wszyscy daliśmy się na to nabrać, do czasu aż on zaczął walczyć z moją matką. Zabiłaby go, gdyby mój ojciec tak stanowczo nie domagał się przyprowadzenia kogoś na przesłuchanie. Nicholas, jak zawsze niemożliwie nadopiekuńczy, wysunął się przed nas dwie. Nie przepadał za niespodziankami i pytaniami bez odpowiedzi, a tego wieczoru uzbierało się ich aż nadto. Zostałam wytrenowana tak samo jak moi bracia, ale żaden z nich nie potrafił wbić sobie do tępej głowy, że wcale nie jestem delikatna i bezbronna. Agent Helios - Ra miał w nosie czarne zatyczki. Czyli wiedział o nas więcej niż my o nim. Wyciągnęłam rękę i wyrwałam mu je.

- Co tu robisz? - Widać było, że próbuje wstrzymać oddech. Mogłabym go poinformować, że ta strategia jest na dłuższą metę nieskuteczna. Rzucił mi gniewne, buntownicze spojrzenie. - Tropię - odpowiedział wreszcie, gwałtownie wydychając powietrze. - Niech zgadnę - odparłam zniesmaczona. - Jestem taka piękna, że nie wiesz dlaczego, ale po prostu musisz ze mną być? - Naprawdę zaczynałam mieć szczerze dosyć tych feromonów. Zamrugał i uśmiechnął się niewyraźnie. - Niezupełnie. Teraz ja zamrugałam. - Ach. - A niech to! Był jeszcze bardziej pociągający, kiedy wydawał się niespecjalnie przejęty moimi wątpliwymi wdziękami. - W takim razie kim jesteś? - Helios - Ra - odparł krotko. - No, to już wiemy. - Jak się nazywasz? - warknął tata. - Kieran Black. - Od kiedy to Helios - Ra nas śledzą? O ile wiem, zawarliśmy traktat. Nie żywimy się ludźmi, więc zostawiacie nas w spokoju i my dajemy wam spokój. Mama prychnęła gniewnie. Nie cierpiała traktatu. Wolała walczyć - miała znacznie większe zdolności w posługiwaniu się bronią niż w uprzejmościach - ale tata cenił praktyczne i dalekowzroczne myślenie. Zawarł traktat, zanim urodził się mój najstarszy brat, bo pragnął dać swoim dzieciom szansę. Nie chciał, żebyśmy byli nękani i ścigani przez ligę dlatego tylko, że jesteśmy wampirami. W końcu nie wszystkie wampiry są złe, podobnie jak ludzie. Ale spróbujcie wyjaśnić to Helios - Ra. Dopiero niedawno przyznali, że to, iż ktoś jest wampirem, nie jest wystarczającym powodem, żeby go mordować. Jednak wciąż są przywiązani do starych tradycji, prawie tak samo jak my. Z tym że nasza rodzina ma przynajmniej dobrą opinię. Pijemy przede wszystkim krew zwierzęcą, a ludzką tylko za obopólną zgodą albo jeśli jesteśmy chorzy i bez niej nie mamy szans na wyzdrowienie. Jeśli to zawodzi, szybkie włamanie do banku krwi załatwia sprawę. Nigdy nie byliśmy krwiożerczy; choroba jest w naszej rodzinie od wielu stuleci, a każde pokolenie rodzi się silniejsze od poprzedniego. Nie jest łatwo umierać, nawet jeśli wiesz, że później się obudzisz. A jeszcze trudniej jest kontrolować pragnienie krwi. Mimo to prawie żadne z nas nie popada w obłęd w czasie przemiany. Muszę przypominać sobie o tym drobnym fakcie za każdym razem, kiedy patrzę w kalendarz i widzę, jak moje urodziny nieuchronnie się zbliżają. Lucy trąciła mnie łokciem. - Wyglądasz nieswojo - stwierdziła szeptem. - Znowu o tym myślisz. Skierowałam uwagę z powrotem na obecny problem. Nie mogłam sobie pozwolić na dekoncentrację z powodu użalania się nad sobą - albo dlatego, że akurat ten Helios - Ra był naprawdę przystojny ze swoimi ciemnymi oczami i wydatnymi kośćmi policzkowymi. - Świat się zmienia - odparł. - Powinniście o tym wiedzieć. To wy złamaliście traktat. Oczy mamy niebezpiecznie się zwęziły. - Słucham? - spytała, czając się jak mysz, która przechodzi obok śpiącego kota. Ojoj... Mama była niezwykle wrażliwa na punkcie honoru. - Błąd - skomentowała Lucy z zadowoleniem. O ironio, była znacznie bardziej spragniona krwi niż ja. Byłaby dużo lepszym wampirem ode mnie. Rzuciłam jej ostre spojrzenie. - No co? - spytała niewinnie. - Polował na ciebie, zasługuje na to.

- Będziecie cicho? - rzucił Nicholas, nie odwracając głowy. - Dobra, dobra - wymamrotała Lucy. Mama podeszła tak blisko, że Kieran spocił się lekko i oddychał tak płytko, jak tylko mógł. Nasze feromony w chwilach, kiedy odwracamy uwagę ludzi, żeby moc się napić, to nic w porównaniu z feromonami, które wydzielamy w gniewie. Prawdopodobnie całe ciało Kierana przeżywało w tym momencie uderzenie adrenaliny, próbując zdecydować między walką a ucieczką. Nie czułam tego jeszcze, ale niedługo będę potrafiła poczuć ten smak na języku jak bąbelki szampana. Nie była to zbyt pocieszająca myśl. - Oskarżasz nas o złamanie przysięgi? - Głos mamy był jak tłuczone szkło - dźwięczny i groźny. Stojący za nią Sebastian obnażył zęby. Kły miał schowane, ale jego zęby wciąż wydawały się nienaturalnie ostre. Rzadko się odzywał, nawet do nas. Jego milczenie budziło przerażenie u tych, którzy go nie znali. - To powszechnie wiadomo. - Czyżby? - Drake’owie. - Skrzywił się. - Dobrze wiem, że nie wolno wam ufać. Byron, jeden z naszych psów, zawarczał. Quinn uśmiechnął się. - Może ja z nim porozmawiam? - zaproponował. Jego uśmiech zawsze miał w sobie coś okrutnego. W tej chwili tata uniósł rękę. Quinn ustąpił, nie bez oporu. - Nie złamaliśmy traktatu - powiedział cicho ojciec. - Helios - Ra twierdzą inaczej. - Helios - Ra są w błędzie. Nie pozwolę, żeby wasza organizacja zagrażała mojej córce. Kieran zerknął na mnie i odwrócił wzrok. - Jeśli będziecie mnie tu trzymać, naprawdę złamiecie traktat. - Oddychał ustami, jakby to mogło mu pomoc. - Właściwie, wchodząc na nasz teren, złamałeś traktat jako pierwszy. - Stwierdził ojciec słodko. - Nie sądzę, byśmy w związku z tym musieli przejmować się tymi zasadami. Mama uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Ja... - Ile masz lat? - spytał tata. - Osiemnaście. Tata pokręcił głową w zdumieniu. - Rekrutują coraz młodszych. - Chcą przeniknąć do liceów i college’ow, żeby nas szpiegować - skomentował Connor. - Ja tylko wykonuję swoją pracę. Chronię ludzi przed takimi potworami jak wy. - Przez takich ludzi jak ty moja ciotka Ruby nie wychodzi już z domu - warknęłam. Jej mąż i trzej synowie zginęli z rąk łowców. Nigdy nie pogodziła się z ich śmiercią. Jego twarz stężała. - Takie potwory jak wy zabiły mojego ojca. - Och, a żaden członek naszej rodziny nie zginął z rąk łowców ani Helios - Ra? - odparowałam, chociaż było mi przykro z powodu jego ojca. - I oni nie są potworami, ty fanatyku - wtrąciła się Lucy, oburzona. Skoczyła na równe nogi. - To choroba, ignorancie. Czy cukrzycy albo ludzie chorzy na reumatyzm też są potworami? - Gdyby nie musiała zachować sekretu, wykorzystałaby swoją osobistą teorię w prywatnej kampanii mającej przekonać świat, żeby nas zaakceptował. - To nie to samo. - Ależ oczywiście, że tak. - Mojemu ojcu poderżnięto gardło.

Zapadła cisza. Ojciec zmarszczył brwi. - Tylko Hel - Blar podrzynają gardła, chłopcze. - Wampir to wampir - upierał się Kieran. Lucy poczerwieniała na twarzy. - Czemu tu jesteś? - spytał tata raz jeszcze, zanim zdążyła wybuchnąć. - Z powodu nagrody - odparł krotko. Mama znieruchomiała. W jej oczach odbiło się światło lampy. - Jakiej nagrody? - Nagrody za głowy rodziny Drake’ow. Ktoś warknął głucho. Atmosfera była tak napięta, że nie zdziwiłoby mnie, gdyby posypały się iskry i dom zajął się ogniem. Tata ciężkim krokiem podszedł do telefonu na biurku. Nie przejmując się powitaniami, rzucił parę rozkazów do słuchawki. - Podwoić patrole. Zawiadomcie wszystkich. Tak, ją także. I Radę. Przerzucił się na komórkę, którą wyjął z kieszeni, i z ponurą miną wystukał numer. Jego głos przeszedł w nieuchwytny pomruk, z którego niewiele mogłam wyłapać. Mój słuch nie był wystarczająco ostry. Do czasu. - Po co ustanowiono tę nagrodę? - spytał Sebastian. - Nie wiem. Quinn podszedł do Kierana i pochylił się nad nim. - Powiesz nam. Kieran lekko zbladł, próbując uniknąć kontaktu wzrokowego. Quinn zacisnął dłoń na jego szyi. Kieran wydawał się oszołomiony, kiedy w końcu odpowiedział. - Ogłoszono ją dziś wieczorem. - Zadrżał. Na jego górnej wardze pojawiły się krople potu. - Chodzi o Solange? - Nie wiem. - Zakrztusił się, spróbował przełknąć. - Nie wiem - powtórzył. - Usłyszałem, że jest nagroda i chciałem się przyłączyć. Coś w jego głosie kazało mi się zastanowić, czy bardziej niż o nagrodę nie chodziło mu o zemstę właśnie na naszej rodzinie. Quinn opuścił rękę i wyprostował się. - Jakaś agencja poluje na piętnastoletnią dziewczynę. - Splunął. - Tchórze. Kieran wziął kilka przerywanych wdechów. - Chronimy niewinnych ludzi. - To nie komiks, idioto - wymamrotała Lucy wściekle. - Jeśli macie zamiar mnie zabić, lepiej zróbcie to od razu. - Nie żywimy się takimi jak ty - odparł Nicholas z szyderczym uśmiechem, starając się, by zabrzmiało to tak obraźliwie, jak to możliwe. - Może pijecie jej krew? - Kieran skinął w kierunku Lucy. - Zrobiliście z niej swoją niewolnicę? - Z kogo, z Lucy? - parsknął śmiechem Nicholas. - Hej! - krzyknęła Lucy. - Zamknij się. Nie byłam pewna, do którego z nich mówi. - Ta rozmowa do niczego nie prowadzi - stwierdził cicho Duncan. Tak jak Sebastian, rzadko tracił koncentrację i panowanie nad sobą. - Nie zbaczajmy z tematu. Zakneblował Kierana czarną apaszką, zawiązując ją w mocny supeł. Tata skinął głową z aprobatą, po czym wskazał w kierunku drzwi. - Wszyscy do kuchni. Teraz. Nasza kuchnia wyglądała jak wszystkie inne kuchnie w wiejskich gospodarstwach: był

tu wielki drewniany stół, krzesła z drabinkowym oparciem, malowane szafki na naczynia i czajnik na kuchence. Na blacie stał koszyk pełen czerwonych jabłek i granatów, a w lodowce było nawet jedzenie, głownie dla mnie i dla Lucy, na wypadek gdyby u nas nocowała. W tej chwili właśnie nalewała sobie szklankę soku żurawinowego. Krew trzymaliśmy w starej piwniczce na wino, schowanej w ścianie i zamykanej na trzy zasuwy oraz wyposażonej w system alarmowy. Był to całkiem nowy środek ostrożności, od czasu kiedy brat byłej dziewczyny Logana wdarł się do środka, po tym jak Logan zerwał z jego siostrą. Strażnicy go nie zatrzymali - wyglądałoby podejrzanie, gdyby zbiegli się nagle dlatego, że ktoś obcy przekroczył nasz próg. Zatrzymały go jednak psy, zanim zdążyła to zrobić mama. Dotarł tylko do holu. Na całe szczęście nie zobaczył kuchni, w której na kontuarze stał właśnie dzbanek z krwią. Nie muszę dodawać, że od tej pory usilnie starano się nas zniechęcić do umawiania się na randki z ludźmi. Teraz za kontuarem przechadzał się Quinn; Nicholas stał ze skrzyżowanymi rękoma, oparty o ścianę. Pozostali bracia siedzieli, ale ich napięte muskuły świadczyły, że są gotowi natychmiast się zerwać. Podejrzliwie obserwowałam ciemne pola za szybą. Telefon taty znowu zadzwonił. Mama skierowała wzrok na Lucy. - Powinniśmy zadzwonić do twoich rodziców. - Nie da rady. - Odstawiła szklankę. - Wyjechali do aszramu na dwa tygodnie, jak co roku. - Słońce powoli wynurzało się zza horyzontu. - Zawsze wyjeżdżają wcześnie, żeby obejrzeć wschód słońca nad jeziorem. - Oczywiście - westchnęła mama. - W takim razie zostaniesz tutaj. - Zostanę? Ale mnie nikt nie ściga. - Jesteś częścią tej rodziny, młoda damo, a twoja mama nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym zostawiła cię bez opieki. Zwłaszcza w takiej chwili - stanowczo odparła mama. - Tak, prze pani. Moja mama była jedyną osobą na tej planecie zdolną wydobyć z Lucy ten potulny ton. Nikt inny nie domyśliłby się nawet jego istnienia. Opadłam na krzesło obok niej i upiłam trochę soku z jej szklanki. Starałam się nie wyobrażać sobie, jak by to było - zamiast niego pić krew. Żołądek skurczył mi się na samą myśl. - To nie do przyjęcia. - Ciotka Hiacynta gotowała się ze złości. - Drake’owie to znana i szanowana rodzina. Oni nie mają prawa tego robić. Należymy do Rady. - Chodźmy prosto do kwatery głównej Helios - Ra - dodał Quinn z zaciętą twarzą. - Dowiem się, o co chodzi. - Jakby twój temperament kiedykolwiek nam pomógł - prychnął Logan. - Uważaj, braciszku. Wszyscy zaczęli się przekrzykiwać, aż mama odchrząknęła. - Chłopcy. Cisza zapadła błyskawicznie, choć nie bez oporu. Tata wyłączył telefon. Wokoł ust zarysowały mu się bruzdy, których nigdy wcześniej u niego nie widziałam. - Chłopak mówił prawdę. Ogłoszono nagrodę. Mama zaklęła. - Dlaczego? - Wyjaśnienie może zająć trochę czasu. Było parę zaginięć, krążą bezsensowne plotki. Nasi ludzie już nad tym pracują. - Oparł się o kontuar, ręce zacisnęły mu się w pięści. - Dzwoniłem do Harta i do Lady Nataszy. - Do Nataszy? - Ciotka Hiacynta zmarszczyła brwi. - Czy to rozsądne? Wygnała nas wszystkich. - Wiem. - Hart jest szefem Helios - Ra i nie przepada za Lady Nataszą. - Zanim nie

dowiemy się więcej, nikt nie opuszcza tego domu sam. Solange, ty nie wychodzisz w ogóle. - Czemu jako jedyna jestem w areszcie domowym? To niesprawiedliwe. - Solange, dobrze wiesz dlaczego. - Umiem o siebie zadbać. - Zazgrzytałam zębami. - Umiesz, to prawda. Ale wiesz równie dobrze jak ja, że nie jesteś teraz w pełni sił. - Ale czuję się dobrze. - Byłam już zmęczona powtarzaniem bez końca tego samego. Czułam się jak w pułapce, osaczona. Jeśli nie dadzą mi przestrzeni, odgryzę sobie własną stopę jak zwierzę złapane w sidła. - Sol - łagodnie wtrącił się Nicholas. - Proszę. Sfrustrowana, wypuściłam powietrze. Zanim spojrzałam na mamę, upewniłam się, że mam uniesioną głowę i nieugięte spojrzenie. - Wciąż będę mogła chodzić do szopy. - Jeśli spróbują trzymać mnie z dala od mojego pieca i koła garncarskiego, zwariuję jeszcze przed urodzinami. Mama musiała dostrzec moją desperację. - Zgoda. Wypuściłam powietrze. - W porządku. Znów zadzwoniła komórka taty. Słuchał w milczeniu, po czym gestem wezwał Sebastiana i Connora. - Wasz wuj Geoffrey jest już w drodze. Ciotka Ruby też wyruszyła; idźcie i wprowadźcie ją do domu. To, że ciotka Ruby zdecydowała się opuścić dom z naszego powodu, wymownie świadczyło o powadze sytuacji. Tata dotknął maminej ręki, zaciął usta. - Wyjaśnimy to - obiecał jej, po czym wysłał nas do naszych pokojów. - Dobrze się czujesz? - spytała Lucy, kiedy szykowałyśmy się do pójścia spać. Zaczęła od zdjęcia ogromnej ilości srebrnej biżuterii, którą zawsze nosiła, chcąc dowieść tym bezsensowności twierdzenia, iż wampiry nie znoszą srebra. - Nic mi nie jest, to wszystkim innym odbija - burknęłam. - Wielka niespodzianka. Jesteś młodszą siostrą i dobrze wiesz, jacy potrafią być twoi bracia - prychnęła w odpowiedzi. Przewróciłam oczami. - Jak to jest być jedynaczką? - Skąd mam wiedzieć? Twoi bracia dokuczają mi tak samo jak tobie. - To fakt. Lucy odczekała, aż przebierzemy się w piżamy, po czym odezwała się znowu. Założyła długą, bawełnianą koszulę nocną w czarnym kolorze, która wyglądała jak letnia sukienka, ja natomiast miałam na sobie moje ulubione spodenki flanelowe i koszulkę. Z nas dwóch ona zawsze wyglądała na taką, która powinna zmienić się w wampira. Westchnęłam. - Sol - zaczęła Lucy. - Nie widziałam przemiany Nicholasa i Logana. Nie pozwalali mi wejść do domu, pamiętasz? - Pamiętam - odparłam miękko. Mnie nie przegonili, ale stanowczo nie byłam mile widziana na trzecim piętrze, gdzie spali wszyscy moi bracia. Panowała tam wtedy nienaturalna cisza, a moi rodzice z bladymi ze zmartwienia twarzami zmieniali się przy łóżku Logana, a w następnym roku Nicholasa. W czasie przemiany pozostałych braci byłam zbyt mała, żeby zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje, a rodzice wysyłali mnie na piżama party do Lucy. Jej mama roztkliwiała się nade mną i karmiła mnie czekoladą, co wywoływało

marudzenie Lucy, która rzadko kiedy dostawała choćby chlebek świętojański. Wtedy niewiele z tego rozumiałam. Teraz już tak. - Więc... co się tak naprawdę dzieje? - nalegała Lucy. - Wiem, że zaczynasz chorować, ale czy to aż takie straszne? O tak. - Nie, to nic takiego - skłamałam, kiedy kładłyśmy się do łóżek. - Jasne, to nie jest zabawne, ale znasz Drake’ow. Uwielbiamy być melodramatyczni i nadopiekuńczy. Proszę, kłamię jak z nut. Widziałam, że Lucy nie do końca mi wierzy. Otworzyła usta, żeby zadać kolejne pytanie, ale przerwało jej delikatne pukanie do drzwi. Rzuciła mi gniewne spojrzenie, jakbym specjalnie to zaplanowała. - Sol, to ja - szepnął Nicholas zza drzwi. - Mogę wejść? - Jasne - odparłam, patrząc, jak Lucy nagle siada i przygładza włosy. Zamrugałam zdziwiona. Od kiedy to martwi się tym, jak wygląda przy którymkolwiek z moich braci? Drzwi uchyliły się bezgłośnie i Nicholas wślizgnął się do środka. Miał na sobie czarne spodenki, ale był bez koszulki, jakby coś przerwało mu przebieranie. Najwyraźniej coś się szykowało. I równie wyraźnie Lucy starała się nie gapić na tors Nicholasa. Zerknął na nią i zmarszczył brwi. - No co? Odwróciła wzrok. - Nic. Wyglądała, jakby miała się zarumienić. Stanowczo mam zamiar zadać jej parę pytań na ten temat. Ale to będzie musiało poczekać. - Co się dzieje? - spytałam. - Ktoś jest na dole - odparł cicho. - Zastukał w okno i tata wpuścił go, kiedy mama zagroziła, że go zabije. - Uuu - skomentowała Lucy. - Wampir. - Który czai się pod oknem? - Odrzuciłam koc. - To nie wróży nic dobrego. - Są w bibliotece. Spojrzeliśmy na siebie, po czym skinęliśmy głowami i bez słowa wybiegliśmy na korytarz. Biblioteka była jedynym pokojem w całym domu, który mogliśmy bez przeszkód podsłuchiwać. Dzięki informacji od Quinna odkryliśmy, że jeśli położyć się na podłodze w pokoju gościnnym zaraz obok mojego i przycisnąć ucho do kratki wentylacyjnej, można usłyszeć prawie wszystko, co dzieje się na dole. Wyciągnęliśmy się na drewnianej podłodze i zajęliśmy pozycje. Nicholas leżał pomiędzy nami, okupując najlepsze miejsce do podsłuchiwania. Twarz miał zwróconą w kierunku Lucy. - Nic nie słyszę... - Położył jej palec na ustach, powstrzymując od dodania czegoś jeszcze. Rodzice usłyszeliby, gdybyśmy zaczęli szeptać tuż nad kratką. Posiadanie rodziców - wampirów zdecydowanie miało swoje złe strony: skradanie się było praktycznie niemożliwe. Przynajmniej po urodzinach przestanę być jedyną osobą, która łazi po domu, nie mając pojęcia, co się dzieje. Będę słyszeć tak dobrze jak pozostali. - Czy istnieje jakiś powód, dla którego nie powinniśmy przebić cię kołkiem tak jak stoisz? - zaczęła uprzejmie mama. - Nie jestem tu dla nagrody - zapewnił ją męski głos. Był niski i ochrypły, jakby

wydobywał się z ogromnej piersi. Nie mogłam się powstrzymać od wyobrażenia sobie, że na dole w bibliotece stoi jakiś zapaśnik. - Przecież nie sygnalizowałbym mojej obecności. - A jednak nie zastukałeś do drzwi frontowych - odparł sucho ojciec. - W tym domu są ludzie - odparł, jakby było to wystarczające wyjaśnienie. - Czuję przynajmniej dwóch, ale nie w tym pokoju. - Jeśli będziemy mieli szczęście, może nie wyczuje Lucy i mnie tuż nad swoją głową, zanim nie wysłuchamy, co jeszcze ma do powiedzenia. - Przyszedłem, żeby złożyć przysięgę lojalności waszej córce. Właściwie obeszłabym się bez wysłuchiwania czegoś takiego. - Czyżby? - Mama nie wydawała się przekonana. Tata prawdopodobnie nie posiadał się z radości, że będzie mógł wynegocjować jeszcze jeden sojusz. Chciałam już tylko wrócić do łóżka. - Jesteś w służbie Lady Nataszy - stwierdził tata cicho. - Masz na ubraniu jej herb. - Służę na dworze, to prawda. To było wielkie wyróżnienie. Ale niektórzy z nas woleliby złożyć przysięgę Drake’ow, a ja jestem tu jako ich reprezentant. Cholera. Znowu ta heca z przepowiednią. Czemu nikt mi nie wierzył, kiedy mówiłam, że nie chcę być księżniczką ani królową, czy kimś podobnym? Nie chcę być wymówka dla wojny domowej pomiędzy plemionami. Przeszedł mnie dreszcz. - Będziemy o tym pamiętać. Rzecz jasna, potrzebujemy dowodu twojej lojalności. - Oczywiście. Kiedy nadejdzie czas, dam wam dowód. - Brzmiało to, jakby właśnie się kłaniał. - Teraz żegnam. Usłyszałam zamykane okno, po czym mama i tata wyszli z biblioteki. Westchnęłam i zamknęłam oczy. Czułam się dobrze przez cały dzień, ale teraz byłam wyczerpana, zupełnie jakbym miała gorączkę. - Przepraszam, że prawie cię tam zostawiłem - szepnął Nicholas miękko do Lucy. - Naprawdę myślałem, że rzucą się za nami w pościg, a ty będziesz bezpieczniejsza na imprezie. - No co? - spytał, kiedy nie odpowiadała. - Nigdy wcześniej mnie nie przepraszałeś. - Powiedziałem przepraszam, kiedy użyłem twojej lalki do ćwiczeń w strzelaniu do celu z wiatrówki. - Bo twoja mama trzymała cię za ucho. - Nieważne. Przepraszam. - Dziękuję - wyszeptała. - Nie ma za co - odpowiedział. Nagle poczułam się jak piąte koło u wozu. Dziwne. Nicholas podniósł się z podłogi. - Chodźmy stąd. - Ona śpi - stwierdziła Lucy. Nie spałam, ale nie miałam siły jej tego powiedzieć. – Mam ją - odparł Nicholas ponuro, biorąc mnie na ręce niosąc do mojego pokoju. – ROZDZIAŁ 4 Lucy Sobota rano Poranki w domu Drakeow były zawsze ciche, chociaż w malutkich pokoikach i wąskich korytarzach upchniętych było prawie dwadzieścioro ludzi. W szybach wykonanych

ze specjalnie przetworzonego szkła odbijały się promienie słońca. Stare wampiry potrafią znieść światło słoneczne, chociaż za nim nie przepadają, ale jest ono niebezpieczne dla młodszych, które nie wykształciły jeszcze na nie odporności. Nie uważałam już słońca za coś oczywistego, podobnie jak mojej zdolności do jedzenia każdego posiłku z użyciem sztućców. Mimo wszystko, poza tą całą sprawą z krwią, Drake’owie byli kulturalnymi wampirami. Używali szklanek i kielichów, a nie plastikowych torebek na krew. Sądząc z opowieści, Lady Natasza nie była kulturalna. Kiedyś stała u boku Montmartrea jako jego prawa ręka i jednocześnie kochanka. Kiedy Montmartre się nią zmęczył, związała się z potężną wampirzą rodziną. Znała zwyczaje wampirów, Zastępów i Ogarów Matek i była zdecydowana Zjednoczyć wszystkich pod swoim przywództwem. Podziały między nimi były jednak zbyt głębokie i jak dotąd nie udało jej się tego celu zrealizować. Nie dążyła do niego z powodów altruistycznych, jak chęć zakończenia czegoś, co było właściwie wojną domową; chodziło jej tylko o władzę. I ewentualnie o zemstę na Montmartrze. Widziałam róże z jego wizytówką. Nie wróżyły nic dobrego. Wyraźnie pragnął, żeby córka z rodu Drake’ow dała mu małe wampirzątka - a także władzę, którą reprezentowała Rada i dwór królewski, jeśli Solange naprawdę przejmie nad nimi panowanie. Chciał mieć to wszystko. Lady Natasza, która pragnęła Montmartre a tak mocno jak władzy, nie byłaby zachwycona żadną z części tego planu. Gdyby na egzaminach z historii w liceum pytano o historię wampirów, zdałabym bez problemu. Solange wciąż spała, zwinięta wokół promieni światła padających na jej poduszkę. Już wcześniej zauważyłam, że z dnia na dzień spała coraz dłużej. Zaczynałam się o nią martwić. Wszyscy zdawali się myśleć, że to zupełnie normalna część przemiany. Wciągnęłam sweter na koszulę nocną i założyłam grube skarpety. W domu Drake’ow zawsze było zimno, niezależnie od pory roku. Poszłam prosto do kuchni, gdzie zrobiłam sobie herbaty i upiekłam tost. Nikt poza mną jeszcze nie wstał. Zjadłam śniadanie, po czym wzięłam ze sobą kubek z herbatą i udałam się na przechadzkę po domu. W tym stanie otumanienia snem zupełnie zapomniałam o Kieranie, przywiązanym do solidnego krzesła w jednym z pokojów. Zamarłam z kubkiem w połowie drogi do ust. Kieran przyglądał mi się uważnym, pełnym irytacji spojrzeniem. Może nie podobało mi się jego zachowanie, ale przypuszczam, że też byłabym zirytowana, gdybym siedziała związana w domu wampirów. Zwłaszcza gdybym była agentem Helios - Ra, który przeszedł pranie mózgu. Knebel zwisał mu luźno na szyi, obok zatyczek do nosa. W świetle dziennym zauważyłam, że miał na sobie czarne dżinsy i czarną koszulkę oraz pas bez broni, którą zarekwirowała mu Helena. - Wyglądasz jak z marnego komiksu - poinformowałam go radośnie. Spojrzał na mnie. - Zupełnie nie przejmujesz się wampirami, co? Wzruszyłam ramionami. - Co mnie to obchodzi. Widać było, że nie wie, co o mnie myśleć. Zbliżyłam się zaciekawiona. Nigdy przedtem nie widziałam agenta Helios - Ra. Zastanawiałam się, o co ten cały hałas. Był niewiele starszy od nas. Ręce miał luźno

związane w nadgarstkach, więc mógł lekko nimi poruszać, ale plecy przywiązane były mocno do oparcia krzesła. Na nogach, również mocno związanych w kostkach, miał wojskowe buty z żelaznymi okuciami. - Co takiego zrobili Drake’owie, że jesteś tak wkurzający? - Wkurzający? Nazwałaś mnie wkurzającym? - Mówię, co myślę. - Dziwna z ciebie dziewczyna. - Powiedział chłopak, który myśli, że jest tajnym agentem. - Powinnaś traktować Helios - Ra poważniej - ostrzegł mnie. Uśmiechnęłam się bez humoru. - Źle przyjmuję udzielanie mi rad. - Uniosłam brwi. - Więc? O co chodzi z tą zemstą? Zacisnął szczęki. - Już wam mówiłem. - Przykro mi, że twój ojciec nie żyje. Ale nie możesz winić wszystkich wampirów za działania jednego. - Próbowałam przybrać ton rozsądny, uspokajający. Moja mama miała naturalny dar do tego typu rzeczy. Ja? Niezupełnie. - To się nazywa rasizm. - Oni nie są ludźmi. - To nie ma nic do rzeczy. - Co? - odparł, gapiąc się na mnie. - A poza tym Drake’owie są ludźmi, a przynajmniej byli nimi w większości. I nigdy nie rzucali się z kłami na wszystkich dookoła. Czy niczego was nie uczą w tej supertajnej akademii? - Skąd wiesz o akademii? - próbował nie sprawiać wrażenia zaskoczonego. - Proszę cię. To przecież oczywiste. - Nic nie rozumiesz. - Rozumiem doskonale - odparłam. - Zrobili ci pranie mózgu. - Hej, to ty należysz do jakiejś sekty łowców. Zmrużył powieki. - To nie żart, Lucy. Drake’owie zabili mojego ojca. - Nieprawda. - Nawet nie wiesz, kim był mój ojciec. - Wiem, że ty jesteś idiotą. Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę w milczeniu, jakby czegoś szukał. Potem spojrzał na mój kubek. - Mogę się napić? - spytał. - Nie piłem nic przez całą noc. Nie ufałam mu, oczywiście. Przeprawił się przez kilka ogrodzeń i zakradł do pilnie strzeżonej posiadłości wampirów z intencjami, którym daleko było do szlachetności. To tylko herbata, pomyślałam. Jak bardzo może to być niebezpieczne? Podeszłam bliżej i uniosłam kubek do jego ust. Napił się z wdzięcznością. - Przepraszam - wyszeptał, uśmiechając się smutno. Wsunął prawą rękę do lewego rękawa - rozległ się cichy trzask, a z flakonika przyszytego do jego rękawa wydobył się obłoczek przypominający cukier puder. Ogarnął nas intensywny zapach czekolady i lilii. Miałam ochotę kichnąć. - Jestem raczej odporna na feromony wampirów - poinformowałam go wyniośle, krzyżując ramiona. Nie wyglądał na zawiedzionego czy pokonanego. - Nie jesteś odporna na tę mieszankę - odparł. - Owszem, jestem. Nie wiem, co sobie myślisz... - Pokój zadrgał lekko, jakbym

oglądała go przez fale ciepła parujące z asfaltu. - Co u diabła? Jeszcze jeden obłoczek pudru. - To specjalna mieszanka - wyjaśnił, jakby chciał się usprawiedliwić. - Nikt nie potrafi długo jej się opierać. - Nie ujdzie ci to na sucho. - Kolory wyglądały dziwnie, jakby były pełne światła. Aksamitne, czerwone zasłony zdawały się ociekać krwią. - Będę krzyczeć. - Otworzyłam usta. - Nie będziesz - odparł spokojnie. Zamknęłam usta. Czułam zapach kakao i kwiatów i zbierało mi się na wymioty. Pod tym zapachem kryło się coś jeszcze, ale nie potrafiłam tego zidentyfikować. Lukrecja, whisky albo coś innego. Czułam się słaba, otępiała, a gdzieś głęboko gotowała się we mnie wściekłość. - Rozwiąż mnie, Lucy. Moje ręce wysunęły się do przodu. - Nie - szepnęłam, obserwując je, jakby należały do kogo innego. Zwinęłam palce w pięści. Moje włosy i twarz pokryły się potem. Okulary zsunęły mi się z nosa. - Nie. - Rozwiąż mnie, Lucy - zażądał bardziej stanowczo. - Jestem pod wrażeniem. Niewielu ludzi potrzebuje powtórzenia. Ale nie wygrasz z tym - próbując, tylko zadasz sobie ból. Rozpaczliwie walczyłam z nieodpartą siłą, aż przegrałam. Więzy rozplatały się i opadły. Kiedy uwolnił ręce, wyplątał się ze sznurów krępujących mu plecy i schylił się, żeby rozwiązać kostki. - Zostań tu, gdzie jesteś, Lucy. Bądź cicho i nie ruszaj się, aż odejdę. Wytężałam siły, ale byłam jakby związana lepkimi łańcuchami. Drake’owie mnie zabiją. Uwolniłam kogoś, kto stanowił ich jedyną przewagę, a teraz otwierał okno i wyślizgiwał się do zarośniętego ogrodu. Przynajmniej nie miał pojęcia o tajnych sygnałach alarmowych. One jednak nie wystarczyły. Patrzyłam, jak przeskakuje ozdobny kamienny mur, przebiega przez pole i zanurza się w las. Promienie słońca igrały mu we włosach. Usłyszałam kroki, ciche przekleństwo i pełen furii głos Nicholasa: - Co do cholery zrobiłaś? Uwolnienie było nagłe i całkowite. Miałam wrażenie, że zamiast mięśni mam wodę. Zamroczyło mnie i upadłam na dywan. Nie straciłam przytomności, ale minęła chwila, zanim znowu otworzyłam oczy, i jeszcze jedna, zanim wszystkie meble wróciły na właściwe miejsca. Nicholas klęczał przy mnie, jego oczy płonęły. - Ty głupku. Pozostałości oplatającej mnie lepkiej, pajęczej sieci przymusu rozpłynęły się. Nagle zapragnęłam przywrócić się do porządku. Przyszło mi na myśl, że niektóre skutki działania mieszanki mogą być trwałe i ogarnęła mnie panika. Ze strachu dostałam mdłości. W jednej chwili zerwałam się na równe nogi, jakby ktoś szturchnął mnie ościeniem do poganiania bydła. Upojenie z powodu odzyskania kontroli nad wszystkimi kończynami było słodsze niż jakakolwiek czekolada. Nicholas chyba się ze mną nie zgadzał. - Musisz przestać łamać mi nos! - wrzasnął w chwili, gdy do pokoju wpadła cała reszta rodziny. Krew poplamiła mu palce, kiedy z trzaskiem przywrócił swój nos na właściwe miejsce. - Uups - wykrztusiłam, robiąc współczujący grymas. Dobrze, że potrafił tak szybko wracać do zdrowia.

Potarłam czoło w miejscu, w którym zderzyłam się z jego nosem. Oddychałam nierówno, jakbym zbyt długo przebywała pod wodą. Quinn, ubrany tylko do połowy, wpatrywał się w puste krzesło ze sznurami zwiniętymi jak śpiące węże. Na jego twarzy odmalował się gniew, potem chłodna wściekłość. - Gdzie on jest? - Ona go puściła - wyjaśnił krotko Nicholas, podnosząc się z klęczek. Wtedy wreszcie zauważyłam, że ma na sobie tylko spodenki od piżamy, a naga klatka piersiowa jest delikatnie umięśniona. Nawet mnie mój oddech wydał się bardzo głośny. Wzburzenie i wściekłość wszystkich członków rodziny Drake’ow naraz spowodowały, że aż się skuliłam. Poczułam uderzenie kolejnej dawki adrenaliny. Wspaniale. Już się czułam, jakbym wypiła parę litrów espresso. Nie byłam pewna, czy zaraz zemdleję, czy może wybuchnę. Solange podtrzymała mnie na nogach. - Wszystko w porządku? - Tak myślę. - Szczękały mi zęby. Powstrzymałam cisnące mi się do oczu łzy bezsilności i poczucia winy. Nicholas westchnął głęboko, wyrażając tym swój niesmak, po czym mocno owinął mnie kocem i posadził na kanapie. - Jesteś cała zielona - wyburczał, popychając moją głowę w dół między kolana. - Oddychaj. Helena stała przy oknie, powarkując i osłaniając oczy od światła. Szyby mogły chronić ich przed słońcem, ale oczy wciąż mieli blade i wrażliwe. - Przepraszam - wymamrotałam nieszczęśliwie - ja tylko chciałam dać mu łyk herbaty. Powiedział, że chce mu się pić. Widziałam, że Liam tylko dzięki niesłychanej sile woli powstrzymuje się, żeby nie wybuchnąć. Na jego szyi wyraźnie było widać napięte ścięgna, a jego szczęka zdawała się wyrzeźbiona w marmurze. - Co się stało? - spytał bardzo powoli i wyraźnie. Miałam ochotę schować się w mysią dziurę. - Rzucił mi w twarz jakimś pudrem. - Potarłam zziębnięte ramiona. Zastanawiałam się, czy to uboczny efekt narkotyku, czy może jestem w szoku. - Z początku się opierałam, przypominał trochę wasze feromony. Ale druga dawka mnie pokonała. Kazał mi się rozwiązać. - Zamknęłam na chwilę oczy, zła sama na siebie. - I zrobiłam to. Nie mogłam się powstrzymać. - Z własnej woli? - wybuchnął Quinn. - Celowo? Liam uciszył go spojrzeniem, zbliżył się i usiadł naprzeciw mnie. Próbowałam nie patrzeć mu w oczy, ale poddałam się. Na jego twarzy malowała się przede wszystkim determinacja, prawie nie było w niej wyrzutów. - Tak mi przykro. Próbowałam się opierać, ale byłam jak zahipnotyzowana czy coś podobnego. - Musisz opowiedzieć mi wszystko, co pamiętasz. Opisałam aromat mieszanki i to, że kręciła mnie w nosie i przylepiała mi się do swetra. - Hypnos - stwierdził Liam zimno. Helena odwróciła się od okna. Wskazała na biurko i Connor podszedł, żeby z dolnej szuflady wyciągnąć nieduże wysadzane kamieniami puzderko. Następnie za pomocą małej szczoteczki zebrał z mojego swetra i z dywanu wszelkie pozostałości pudru. - Nigdy nie udało nam się zdobyć jego próbki - wyjaśnił zadowolony Liam. - Poprosimy Geoffreya, żeby to dla nas zbadał. Geoffrey wykładał biologię na wieczorowych kursach w miejscowym college'u. Miał

także własne laboratorium, w którym bez przerwy przeprowadzał eksperymenty i badał niezwykłe podarunki od Drake’ow. - Ale co to jest? - Nie jesteśmy pewni co do składników; z pewnością zawiera jakąś substancję psychotropową. Co do reszty, wiemy zbyt mało, tylko tyle, że jest to niezwykle silna mieszanka. Najwyraźniej powinniśmy byli przeszukać go dokładniej. - Schował to w rękawie - poinformowałam go chmurnie. - Kiedy go spotkam, wytrząsnę mu to prosto... - Trzymaj się od niego z daleka - przerwał mi Nicholas. Zignorowałam go. - Co teraz? - spytałam. - Teraz wracamy do łóżka i staramy się odpocząć - przypomniał mi uprzejmie Liam. - Zajmiemy się resztą. Solange ziewnęła rozdzierająco. Bracia Drakę byli bledsi niż zwykle. Pod ich oczami koloru przejrzystej wody widniały ciemne obwódki przypominające siniaki. Wciąż byli młodzi. Logan przeszedł przemianę dopiero dwa lata temu. Był tak wyczerpany, że wyglądał na pijanego i ledwie trzymał się na nogach. Sebastian podtrzymał go i poprowadził w kierunku schodów. Nicholas przemianę przeszedł jeszcze później. Chyba tylko irytacja powodowała, że trzymał się prosto. Solange znów ziewnęła. - Poradzisz sobie? Kiwnęłam głową. - Wracaj do łóżka. Była prawie jedenasta, ale ona chwiała się lekko na nogach. Pozostali członkowie rodziny udali się do swoich pokojów. Liam i Helena szeptali coś w drodze do sypialni. Liam wybierał już numer w telefonie. Został tylko Nicholas. Był blady jak prześcieradło. - Nie idziesz na gorę? - spytałam. Podszedł bliżej. - Za chwilę. Wreszcie zrobiło mi się cieplej. Koc zsunął mi się z ramion. Patrzył na mnie, jakby chciał mnie obrać jak pomarańczę. Przypomniałam sobie dotyk jego ust. Zmarszczyłam się, zdenerwowana bez powodu. - Co znowu? - Chcę tylko coś sprawdzić. - Dotknął mnie delikatnie, przesunął dłonią po policzku i ramieniu, aż do przegubu dłoni. Jego spojrzenie było jak gwałtowny jesienny deszcz - tajemnicze i piękne. Hipnotyzujące. - Przestań - wyszeptałam. - Trzymaj się z dala od Kierana - poprosił łagodnie. - Jest niebezpieczny. - A ty nie? - Sprawdźmy. - Przysunął się do mnie, zanim zdążyłam mrugnąć. - Co ty wyprawiasz? - Nie mam pojęcia - przyznał. Jego usta znajdowały się teraz tuż przy moich. - Myślałam, że jesteś na mnie zły. - Bardzo chciałam pochylić się w jego kierunku, tylko odrobinkę. - Jestem. - I wypróbowujesz na mnie swój wampirzy urok. - To na ciebie nie działa. - Nie zapominaj o tym - odparłam głosem delikatnym niczym bita śmietana, który