ANNE MCCAFFREY
MISTRZ HARFIARZY Z PERN
PRZEKŁAD: KATARZYNA PRZYBOŚ
TYTUŁ ORYGINAŁU: THE MASTERPIECES OF PERN
SCAN-DAL
Książkę tę z serdecznym uczuciem dedykuję
zawsze uroczej i zawsze pomocnej Shelly Shapiro,
jej mężowi Tomowi Hitchinsowi
i ich córce, Adriannie.
ROZDZIAŁ I
— Jedno jest pewne — powiedziała kwaśno Betrice, ciasno zawijając piszczącego,
wierzgającego noworodka w cienki bawełniany becik, który jego matka utkała właśnie na tę
okazję — odziedziczył po tobie płuca, Petironie. Trzymaj! Muszą teraz wygodnie ułożyć
Merelan.
Wrzeszczące dziecko, którego twarzyczka z wysiłku przybrała kolor cegły, a piąstki
zacisnęły się kurczowo, znalazło się w ramionach przerażonego taty.
Kołysząc maleństwo na ręku, tak jak podpatrzył to u innych ojców, Petiron podszedł
do okna, by dobrze przyjrzeć się pierworodnemu.
Nie spostrzegł, że położna z pomocnicą popatrzyły na siebie znacząco; nie widział też,
że młodsza z kobiet wyszła cicho po uzdrowicielkę. Merelan wciąż krwawiła. Położna
podejrzewała, że coś się w niej naderwało: poród był pośladkowy, a do tego dzieciak miał
dużą głowę. Przyłożyła do szczupłych bioder Merelan lód zawinięty w ręcznik. Poród był
długi. Merelan leżała bezwładnie w łóżku, wyczerpana i blada; wysiłek wyostrzył rysy jej
twarzy. Wyglądała, jakby brakło jej krwi, a to dodatkowo niepokoiło Betrice. Transfuzje były
bardzo ryzykowne; mimo podobieństwa koloru, krew różnych osób miała bardzo odmienne
cechy. Kiedyś, dawno temu uzdrowiciele wiedzieli, jak wykryć te różnice i dopasować
właściwy rodzaj krwi. Przynajmniej tak mówiono.
Betrice od początku wiedziała, że Merelan będzie miała trudności z urodzeniem, bo
wyczuła wielkość dziecka w macicy, więc poprosiła cechową uzdrowicielkę, by czekała w
gotowości. W skrajnych sytuacjach stosowano pewien roztwór soli, który pomagał przy
utracie dużej ilości krwi.
Betrice popatrzyła w stronę okna. Mimo wszystko uśmiechnęła się lekko, patrząc na
zabiegi niedoświadczonego ojca. Może Petiron i jest harfiarzem, może i potrafi grać
godzinami na Zgromadzeniach, ale o ojcostwie musi się jeszcze wiele nauczyć. Ach, jeśli już
o to chodzi, to ma szczęście, że w ogóle urodził mu się syn… przecież Merelan już trzy razy
roniła w początkach ciąży. Niektóre kobiety są stworzone do licznych porodów, ale ta
śpiewaczka do nich nie należała.
Merelan otworzyła oczy, które zabłysły z radości na dźwięk donośnych wrzasków
noworodka.
— Widzisz, już jest na świecie i nic mu nie brakuje, więc odpręż się, Śpiewaczko —
powiedziała Betrice, gładząc japo policzku.
— Mój syn… — szepnęła Merelan. Jej głos o magicznym uroku był zachrypnięty z
wyczerpania. Odwróciła głowę w stronę, z której dochodził płacz dziecka, a jej palce
zacisnęły się na poplamionym prześcieradle.
— Już zaraz, Śpiewaczko. Tylko cię umyję.
— Muszę go wziąć na ręce… — Głos Merelan był słaby, ale wyrażał gorące
pragnienie.
— Będziesz miała dość czasu, by go potrzymać, Merelan — powiedziała Betrice
surowym, ale uspokajającym tonem. — Obiecuję. — I mam nadzieję, że nie kłamię ci prosto
w oczy, dodała w myślach.
W tym momencie weszła Sirrie wraz z uzdrowicielką. Betrice odetchnęła z ulgą
widząc, że Ginia niesie butlę przezroczystego płynu, który mógł zdecydować o życiu lub
śmierci młodej matki.
— Petironie, weź tego wrzeszczącego smarkacza i pokaż go wszystkim — poleciła
Ginia, rzuciwszy okiem na ojca, nerwowo przestępującego z nogi na nogę. — Cały Cech chce
go zobaczyć na własne oczy. Nikt naturalnie nie wątpi, że mały już przyszedł na świat, te
płucka dały o sobie znać. Idź już!
Petiron tylko na to czekał. Starał się w miarę możliwości pomagać przy długim
porodzie, a teraz rozpaczliwie potrzebował napić się czegoś na uspokojenie. Pod koniec
strasznie się bał o Merelan, zwłaszcza już po wydaniu dziecka na świat, gdy leżała taka
skurczona i drobna na zakrwawionym łóżku. Gdyby coś poszło nie tak, Betrice kazałaby mu
wyjść, był tego pewien! Był pewien również tego, że nigdy więcej nie narazi Merelan na takie
zagrożenie. Nie miał pojęcia, że rodzenie dzieci jest takie trudne.
— Ależ ma płuca! — powiedziała Ginia z wymuszonym uśmiechem. Pochyliła się, by
zbadać Merelan. — Ano rzeczywiście, jest pęknięcie.
Możesz jej dać fellis od razu, Betrice. Sirrie, przymocuj jej ramię do tej rozwidlonej
deski. Potrzeba jej płynów. Nie mogę odżałować, że nie wiem nic więcej o tym całym
przetaczaniu krwi. To by jej się najbardziej przydało, bo straciła jej bardzo dużo. Sirrie, sama
wiesz, jak znaleźć żyłę tym kolcem, ale jeśli ci się nie uda, zaraz mi powiedz.
Sirrie kiwnęła głową i zabrała się do dzieła, a Ginia najlepiej jak mogła zaszyła
rozdarte ciało. Protesty dziecka wciąż było słychać w pokoju, mimo odległości dzielącej go
od głównej Sali.
— Ona nie poddaje się działaniu fellisu, Ginio — powiedziała Betrice z niepokojem w
głosie.
— Co mówi?
— Że chce dziecko — odpowiedziała położna i dodała bezgłośnie, samym ruchem
warg, żeby tylko Ginia wiedziała, co mówi: — Jest pewna, że umrze.
— Nie umrze, póki ja tu jestem — padła gwałtowna odpowiedź. — Przynieś dziecko.
Nie zaszkodzi jej, jak mały trochę possie, dzięki temu szybciej obkurczy się macica. Tak czy
siak, to ją uspokoi, a zależy mi, żeby teraz możliwie najbardziej się odprężyła.
Betrice wyszła poszukać Petirona i wróciła z protestującym głośno niemowlakiem na
rękach, szeroko uśmiechnięta na widok jego witalności.
— Ten mały tyle ma chęci do życia, że i matce jej udzieli — zapewniła, kładąc
niemowlę u boku Merelan, która instynktownie otoczyła je prawym ramieniem. Mały bez
pomocy znalazł pierś. Jego matka westchnęła z ulgą.
— Och, przysięgam, to działa — powiedziała Betrice, zdumiona nagłym rumieńcem
na policzkach śpiewaczki.
— Widziałam już dziwniejsze rzeczy — odpowiedziała Ginia, podnosząc na nią
wzrok. — No cóż, to wszystko, co mogłam zrobić… poza tym, że będę musiała ostrzec
Petirona, że ona nie może mieć więcej dzieci. Nie sądzę, by donosiła ciążę, ale on i tak będzie
musiał się ograniczać.
Trzy kobiety uśmiechnęły się do siebie, bo cała Warownia wiedziała, jak bardzo
zakochana w sobie jest ta para: wystarczy powiedzieć, że doskonale wiedziano, czyje uczucie
sławią te ballady miłosne, które krążyły po całym Pemie.
— Mamy pod ręką wszystkie talenty z całego kontynentu, więc Petiron nie musi sam
płodzić całego chóru — dodała Ginia i wyprostowała się.
Kobiety sprawnie prześcieliły łóżko. Merelan ledwie drgnęła. Dziecko mocno się do
niej przytuliło. Wreszcie Ginia i Betrice uznały, że można ją zostawić pod opieką Sirrie, bo
chociaż spała, ale wyglądała o wiele mniej mizernie.
— Jedno ci powiem — zwierzyła się Betrice uzdrowicielce — ona wcale nie będzie
zadowolona z tego, że musi poprzestać na jednym dziecku.
— Postaramy się, żeby wzięła kogoś na wychowanie. Dzieci powinny mieć
rodzeństwo, tym bardziej że Merelan będzie rozpieszczać tego małego. Pamiętaj o tym w
przyszłym roku. To znaczy jeśli ona wróci do sił.
Betrice parsknęła lekceważąco:
— Dojdzie do siebie. Muszę przecież dbać o swoją reputację. — Nie ty jedna!
To Petiron nie zgodził się, by jego żona brała cudze dzieci na wychowanie. Z trudem
znosił konieczność dzielenia się nią z własnym synem i nie wierzył innym rodzicom, którzy
zapewniali go, że mały Robinton — bo tak go nazwano ku czci ojca Merelan, Roblyna — jest
dobrym i niewymagającym dzieckiem.
— Zawsze mi się wydawało, że Petiron ma wielkie serce! — powiedziała kiedyś
Betrice do męża, Mistrza Harfiarzy Gennella.
— A co, zmieniłaś zdanie? — zapytał, nieco zaskoczony. Zamilkła na chwilę,
wydymając usta, bo nie miała plotkarskiego usposobienia.
— Powiedziałabym, że jest zazdrosny o to, że Merelan poświęca czas Robiemu.
— Naprawdę?
— To nic ważnego, tym bardziej, że ona chyba zdaje sobie sprawę z tej niechęci i
stara się wszystko załagodzić. Ale młoda Mardy ma następne dziecko, choć jej radziłam, by z
tym poczekali, bo trzecie nie ma nawet jeszcze pełnego Obrotu… — Betrice westchnęła z
irytacją. — Merelan mogłaby jej pomóc…gdyby Petiron się temu tak ostro nie sprzeciwiał.
— Ile ma mały Robinton?
— Następnego Trzeciego Dnia skończy pełen Obrót i już chodzi, taki jest silny.
Merelan bez trudu mogłaby zająć się za dnia niemowlakiem w kołysce. Robie nie sprawia
kłopotu, jest równie słodki, jak jego matka. — Betrice rozpromieniła się z niemal
macierzyńską dumą.
— Zostaw ich na jakiś czas w spokoju, Betrice — stwierdził Gen— nell. — Wszyscy
tak się emocjonują nową Kantatą o Morecie, którą Petiron pisze na Koniec Obrotu dla
Merelan jako solistki.
— Wcale mi się nie podoba, że ona nad tym tak ciężko pracuje, wiesz, Gen? Prawda
jest taka, że ona jeszcze nie całkiem doszła do siebie po tym trudnym porodzie…
Gennel poklepał zręczną dłoń swojej żony.
— Petiron napisał tę muzykę dla niej, na całym Pernie nie ma drugiego sopranu o
takiej skali. Doskonale rozumiem, że jest zazdrosny o każdego, kto zajmuje jej cenny czas.
— Chyba że chodzi o niego samego, prawda?
— Wiesz, jest wiele dróg wiodących do tego samego celu — spojrzał na nią, poczekał,
aż spotkają się wzrokiem i uśmiechnął się.
— A ty znów o tym samym? — odpowiedziała bez gniewu, ciepłym tonem. Gennel
został Mistrzem Harfiarzy nie tylko dlatego, że potrafił zagrać na każdym perneńskim
instrumencie.
— Nie — odparł wesoło — ale zajmę się czym innym, skoro mi uprzejmie zwróciłaś
uwagę na tę sprawę. Petiron to porządny człowiek, sama wiesz. I naprawdę kocha tego
chłopaka.
Betrice zacisnęła usta.
— Kocha, mówisz?
— Wątpisz w to? Popatrzyła na męża krytycznie.
— Wątpię — odpowiedziała, zaciskając palce na jego ramieniu. — Mogę go
porównać z tobą, a ty z równą przyjemnością zajmowałeś się pierwszym dzieciakiem z naszej
piątki, co ostatnim, na czym one bardzo skorzystały. Wiesz, Petiron od czasu do czasu
zagląda do łóżeczka albo popatrzy na małego, gdy ten drepce po dziedzińcu, pod warunkiem,
że ktoś akurat przypomni mu, że ma syna.
Gennel skubnął się w dolną wargę i pokiwał głową.
— Tak, chyba rozumiem, o co ci chodzi. Sądzę jednak, że obciążenie Merelan
maluchem Mardy nie zaradzi na ojcowskie roztargnienie… szczególnie teraz, gdy Petiron tak
mocno się zaangażował w próby na Koniec Obrotu.
— Ach, te próby! Miejmy nadzieję, że nie wykończy w ten sposób swojej żony przed
koncertem.
— Tego mogę dopilnować — odparł żywo Gennell — i dopilnuję. A teraz zmykaj.
Gdy się odwróciła, udało mu się dać jej serdecznego klapsa w pupę, zanim na nowo
pogrążył się w trudnym zadaniu przydzielania nowo mianowanych czeladników do pracy w
tych warowniach i siedzibach cechów, które czekały na ich usługi.
Merelan śpiewała napisaną dla niej przez męża trudną rolę Morety w kantacie na
Koniec Obrotu, pokonując kadencje tak łatwo, jakby były to zwykłe wokalizy. Ciepło jej
głosu i swoboda wykonania oczarowały widownię, włącznie z samym Petironem. Nawet
mieszkańcy Cechu, którzy słyszeli ją na próbach i doskonale zdawali sobie sprawę z
możliwości jej głosu, zgotowali Merelan owację na stojąco, zachwyceni umiejętnościami
śpiewaczki. Nie tylko wypracowała doskonałą kontrolę oddechu, wspierającą koloraturowy
sopran, ale potrafiła także tchnąć w śpiew tyle uczucia, że w wielu oczach zabłysły łzy, gdy
stopniowo cichł jej głos, po tym, jak Moreta ze swoją smoczycą wskoczyły w pomiędzy
podczas ostatniego, pechowego przelotu. Władca i Władczyni Warowni Fort byli tak
zachwyceni, że weszli na scenę, chcąc się upewnić, że śpiewaczka usłyszy ich komplementy.
Petiron uśmiechał się od ucha do ucha, gdy Merelan skromnie przyjmowała zachwyty,
przypominając wszystkim subtelnie, jaką radość sprawiło jej wykonywanie muzyki napisanej
przez męża. Nawet nie zauważył, jak zbladła. Dostrzegła to jednak Betrice, która w krótkiej
przerwie, gdy ze sceny schodziły osoby nie występujące w następnej części koncertu, dała
śpiewaczce silny środek regenerujący. Merelan miała też śpiewać w drugiej części wieczoru,
ale już mniej męczące partie. Zeszła jednak ze sceny na czas, gdy występował męski chór.
Betrice obserwowała śpiewaczkę przez cały czas i dostrzegła, że bladość powoli
ustępowała z jej twarzy. A gdy wstała, by zaśpiewać kontrapunkt do finałowego wejścia,
wyglądała na dużo silniejszą.
Po zakończeniu występów, gdy uprzątano Salę na tańce, Władczyni Warowni,
Winalla, podeszła do Betrice.
— Czy Mistrzyni Śpiewaczka dobrze się czuje, Betrice? Tak drżała, gdy rozmawiała
ze mną i z Grogellanem, że bałam się puścić jej dłoń.
— Mam dla niej tonik regenerujący — odparła Betrice możliwie najbardziej
neutralnym tonem. To miło, że Lady Winalla tak się troszczy o Merelan, ale jej słabość to
wewnętrzna sprawa Cechu, a nie Warowni. — Tyle z siebie daje w śpiewie, prawda?
— Ano cóż, skoro tak twierdzisz — odparła Winalla. Spokojnie godząc się na tę
zdawkową odpowiedź, poszła porozmawiać z innymi gośćmi.
Jeden Petiron z całego Cechu zdziwił się, że Merelan wkrótce przeziębiła się
poważnie, przy czym męczyły ją napady szarpiącego kaszlu.
— Czasem zdaje mi się, że ten człowiek zainteresował się nią jedynie ze względu na
głos — jadowicie powiedziała Betrice do Gennella, gdy wróciła do mieszkania z dyżuru przy
chorej śpiewaczce.
— Niewątpliwie ma to znaczenie dla naszego oficjalnego kompozytora — odparł
Gennell. — Nikt inny nie byłby w stanie przebrnąć przez jego karkołomne partytury, nikt też
nie ma takiej skali głosu, by je wyśpiewać. Jednak on widzi w niej o wiele więcej —
odchrząknął. — Jej uroda oczarowała go od chwili, gdy Merelan przyjechała do nas z
Południowego Bollu na szkolenie. Właściwie zakochał się, zanim jeszcze odkryliśmy jej
cudowny głos. — Zapatrzył siew ciemność poza kręgiem światła rozjarzonych przy łóżku
żarów, wspominając moment, kiedy pierwszy raz posłyszał, jak Merelan bez wysiłku śpiewa
gamy. Cały Cech przerwał wtedy pracę, by tego posłuchać.
Betrice zachichotała, wsuwając się pod nowe futra, które dostali w prezencie na
Koniec Obrotu od wszystkich cechowych czeladników. Skórki pozszywano razem w
przepiękny wzór. Pozwoliła, by dłoń swobodnie opadła na miękkie futro przy obszyciu.
— Nigdy w życiu nie widziałam, żeby kogoś tak trafiło — powiedziała. — Po prostu
gapił się na nią. Ona też nie mogła od niego oczu oderwać. Wiesz przecież, że jest atrakcyjny,
choć może nazbyt poważny. Może i dobrze, że to nie on, tylko August uczył ją śpiewu, bo
nigdy nie przeszłaby przez wszystkie wokalizy.
— Pamiętasz, jak Petiron kręcił się po dziedzińcu, żeby tylko posłuchać jej głosu,
jakby nie miał nic do roboty? — dodał Gennell, wyciągając rękę, by zamknąć żary. Z nawyku
poklepał Betrice po ramieniu, a potem pięścią wygniótł w poduszce miejsce na głowę.
Gdy Gennell wreszcie uznał, że rozwiązał problem przydziałów czeladników na
placówki, kilka gospodarstw zgłosiło się z prośbą o wyszkolonych harfiarzy, których po
prostu nie miał. Zima była sroga i nie sposób było prosić czeladników, by wędrowali od
gospodarstwa do gospodarstwa i dzielili czas, spędzając w każdym z nich po cztery
siedmiodnie. Każda rodzina miała prawo do nauki Ballad Instruktażowych, aby nie zaistniały
żadne nieporozumienia co do tego, czego się od niej oczekuje i kiedy.
Z nostalgią pomyślał o czasach odległych o kilka setek Obrotów, kiedy sześć Weyrów
na Pemie pomagało większym Cechom, przewożąc ludzi i towary na smokach. Mieszkańcy
wschodniego wybrzeża w dalszym ciągu mieli Benden Weyr, więc lord Maidir z dumą latał
na smoku do odległych Warowni i na Zgromadzenia, kiedy zachodziła taka potrzeba. Ale Fort
Weyr był pusty od czterech wieków i nikt właściwie nie wiedział, czemu tak się stało.
Gennell zajrzał kiedyś do Kronik przechowywanych w archiwach Cechu Harfiarzy i w
Warowni Fort, był tam jednak tylko jeden zapis, powstały wkrótce po zakończeniu Przejścia:
„Mistrza Harfiarzy wezwano do Weyru Fort piątego dnia siódmego miesiąca, pierwszego
Obrotu po Przejściu”.
I tyle: krótka, nic nie mówiąca notatka. W innych przypadkach, gdy Mistrza Harfiarzy
wzywano do Weyru, zawsze podawano dłuższe wyjaśnienia.
Następnego zapisu dokonał ówczesny Mistrz Harfiarzy, Creline, w pełne dwa
miesiące później, kiedy wyładowane wozy z zaopatrzeniem z Warowni Fort dotarły zgodnie z
harmonogramem do Weyru i zastały tam pustkę; nic, tylko skorupy starych garnków na kupie
śmieci. Inni władcy Warowni zauważyli, że flagi, które oznaczały prośbę o smoczy transport,
pozostały bez odpowiedzi. Choć ubodła ich ta nieuprzejmość, byli tak zadowoleni, że
wreszcie mogą odpocząć po pięćdziesięciu Obrotach pełnienia służby naziemnej, że nie
zastanawiali się nawet, czemu na niebie nie pojawiają się smoki.
Gdy wszyscy uświadomili sobie wreszcie, że pięć z sześciu Weyrów stoi pustych,
zwołano Naradę Władców. Władcy Weyru Benden byli nie mniej zdziwieni niż reszta;
całkowicie zaskoczyło ich zniknięcie smoczego ludu i z trudem pogodzili się z tym, że
Benden jest jedynym zagospodarowanym Weyrem.
Snuto różne domysły. Najpopularniejsza hipoteza sugerowała pojawienie się
tajemniczej zarazy, która ogarnęła pięć Weyrów, zabijając smoki i jeźdźców. Jej zwolennicy
nie potrafili jednak wyjaśnić, co stało się z jeźdźcami i dlaczego zniknęły również wszystkie
należące do nich przedmioty. Benden wysłał nawet skrzydło, do którego jako pasażerowie
dołączyli godni zaufania przedstawiciele Warowni i Cechów, by przeszukać Południowy
Kontynent, na wypadek gdyby wszystkie pięć Weyrów, nie wiedzieć czemu, postanowiło
przenieść się na południe, pomimo ryzyka, jakie niosło ze sobą zamieszkanie za morzem.
Przez wiele Obrotów wybuchały na ten temat dyskusje, a często nawet gorące spory,
choć nikt przez to nie zbliżył się ani na jotę do prawdy.
Potem Creline wykonał nowy utwór, który zatytułował „Pieśń Zagadka”, i nakazał
włączyć go do obowiązkowego kanonu Ballad Instruktażowych. Gennell zakonotował sobie
w pamięci, by przenieść tę pieśń z powrotem do ballad, gdyż ktoś — lepiej nie wskazywać
palcem kto — pozwolił kiedyś, by ją pomijano, jeszcze zanim Gennell został Mistrzem
Harfiarzy. Takie rzeczy zdarzały się nieraz, choć nie powinny, zważywszy na znaczenie, jakie
Creline przywiązywał do tej pieśni. Dziwny utwór. Melodia jak ze snu. Tak, warto ją
przypomnieć.
Do następnych Opadów Nici pozostało jeszcze pięćdziesiąt pięć Obrotów. To znaczy,
poprawił się Gennell, jeśli w ogóle będzie jakiś Opad. Wiele osób było przekonanych, że Nici
zniknęły na dobre. Powszechnie mniemano, że Weyry, zobowiązane jakąś tajemną umową,
popełniły zbiorowe samobójstwo, pozostawiając tylko Benden, by kontynuował smocze
tradycje. Dla myślących ludzi nie było w tym ani odrobiny sensu. Na szczęście ja nie będę
miał z tym wszystkim do czynienia, jak długo będę Mistrzem Harfiarzy, pomyślał Gennell i z
westchnieniem ulgi zapadł w sen.
Kaszel Merelan przeszedł w zapalenie płuc wkrótce po Końcu Obrotu. O tej porze,
gdy utrzymywała się mroźna i śnieżna pogoda, zawsze wszyscy kichali i pokasływali. Mały
Robinton i Petiron też się poprzeziębiali, ale infekcja szybko przestała im dokuczać. Za to
kaszel Merelan nie chciał przejść i rzadko udawało jej się prześpiewać całą wokalizę bez
spazmatycznego ataku. Petiron po raz pierwszy zaczaj się poważnie martwić ojej zdrowie.
Betrice i Ginia też się niepokoiły, bo śpiewaczka szybko straciła kilogramy, które
przybyły jej po urodzeniu dziecka — i chudła dalej.
— Nie planujecie teraz żadnych poważnych prób, prawda? — zagadnęła Ginia
Petirona, gdy przyszła z kolejną butelką syropu na kaszel dla Merelan. Pokręcił głową z
pewną niechęcią; gdyby nie zachorował, z pewnością zacząłby już komponować coś
ekstrawaganckiego na Wiosenne Zgromadzenie.
— To bardzo dobrze — dodała — bo przypadkiem wiem, że Mistrz Harfiarzy szuka
kogoś, kto uczyłby ballad w południowym Bollu. Niedaleko rodzinnego gospodarstwa
Merelan. Może poprosiłbyś go o ten przydział? Zdaje mi się, że kwatery są tam odpowiednie
dla takiej małej rodziny jak wasza. Właśnie przyjechali do nas kupcy Ritecampa. Moglibyście
się z nimi zabrać aż do Osady Pierie.
Zanim Petiron zdążył wymyślić uzasadnioną wymówkę, tłumacząc, że nie może
przecież opuścić Cechu Harfiarzy w tym okresie, już wędrował ze swoją niewielką rodziną na
południe. Wszystkie bagaże jechały na grzbietach jucznych zwierząt, które przydzielił im
Mistrz Gennell. Dołączył do nich również dwa dobre biegusy z hodowli Ruatha. Mistrz Sev
Ritecamp z radością powitał okazję, by przysłużyć się Cechowi Harfiarzy i obiecał, że
doprowadzi podróżnych pod same drzwi Osady Pierie.
— Byłbym tylko wdzięczny, gdyby Mistrz Petiron zechciał co wieczór poświęcić
nieco czasu, by poduczyć naszą młodzież Ballad Instruktażowych. Bardzo by się im przydało
trochę nauki — poprosił Sev grzecznie. — Mógłby też zaśpiewać co wieczór przy ognisku
jedną czy dwie pieśni.
— Rozumie się samo przez się — odparła Merelan, gdy Petiron nieco zbyt długo
wahał się z odpowiedzią. Mrugnęła do męża, wiedząc doskonale, że nienawidził wykładania
„podstaw” nowicjuszom, podczas gdy ona sama uwielbiała uczyć najmłodszych. Osoba
wykładowcy nie miała przecież żadnego znaczenia, ważne, by dzieci czegoś się nauczyły.
Jako Mistrzyni Śpiewu, znała wszystkie Pieśni i Ballady Instruktażowe równie dobrze jak
sam Petiron.
Najmłodsza córka Ritecampów ma synka w tym samym wieku co Robie, choć tamten
maluch nie wygląda tak zdrowo, pomyślała Merelan na własny użytek. Dalma na pewno nie
będzie miała nic przeciw temu, by popilnować dwóch chłopców, którzy będą się razem
bawić, podczas gdy Merelan będzie uczyć jej krewnych.
Mistrz Gennell był zachwycony, że znalazł mistrza na jeden z przydziałów, choć na
krótki czas. Betrice zamieniła kilka słów z uzdrowicielem Ritecampów na temat stanu
Merelan i pomachała im na pożegnanie wraz z resztą mieszkańców Cechu.
Choć biegusy z Ruathy miały łagodny chód i dobrzeje wyszkolono, Merelan z
początku jechała w wygodnym wozie Dalmy, wiedząc, że nie wystarczy jej sił, by
powodować rozbrykanym wierzchowcem. Petiron, mniej obeznany z biegusami, najczęściej
przesiadywał na koźle wozu prowadzącego karawanę, rozmawiając z Sevem Ritecampem,
jego ojcem lub wujem, zależnie od tego, kto w tym dniu był przewodnikiem. Pomimo złych
przeczuć i początkowej niechęci, Petiron wkrótce się odprężył i wyprawa zaczęła mu się
podobać. Przypadkowo usłyszał pochlebne uwagi na temat swojego biegusa z Ruathy, więc
zaproponował najstarszemu synowi Seva przejażdżkę na tym wierzchowcu; to z kolei
przyjaźnie usposobiło do niego wszystkich mężczyzn z rodu Ritecampów. Prócz tego zaczęło
mu sprawiać przyjemność wspólne wieczorne muzykowanie; niemal wszyscy mieszkańcy
trzydziestu wozów karawany grali na jakichś instrumentach, i to na tyle dobrze, że mogli
wykonywać skomplikowane pasaże. Wielu z nich miało też dobre głosy, więc nagle okazało
się, że prowadzi cztero— i pięciogłosowe linie melodyczne ich ulubionych ballad i piosenek,
a także uczy ich nowszych pieśni.
— Są prawie tak dobrzy, jak uczniowie czwartego roku — powiedział do Merelan z
pewnym zaskoczeniem pod koniec trzeciego wspólnego muzycznego wieczoru.
— Tyle, że oni to robią dla przyjemności — odparła ciepło.
— Nie ma powodu, dla którego nie mogliby tego robić jeszcze lepiej. Przyjemności
im to nie odbierze — odparł, bardzo niezadowolony z tego, że robiła mu subtelne wyrzuty za
próby dopracowania grupowego śpiewu wędrownych kupców.
— Nie ruszaj się, będę cię smarować balsamem — odpowiedziała i mocno
przytrzymała go za podbródek, wklepując w policzki i nos kojącą maść przeciw
podrażnieniom skóry, którą od kogoś dostał.
Patrząc na nią z takiej bliskości, dostrzegł, że blade policzki nieco poróżowiały, choć
w dalszym ciągu dolegał jej tak gwałtowny kaszel, że aż drżał na myśl, jak bardzo może to
zaszkodzić strunom głosowym. Ale napięcie, widoczne ostatnio wokół jej oczu i ust, nieco
zelżało.
— Dobrze się czujesz, Mere? — spytał, obejmując ją za ramiona.
— Naturalnie, że tak. Przecież spełniło się jedno z marzeń mojego dzieciństwa!
Zawsze chciałam podróżować z wędrownymi handlarzami.
Obdarzyła go szerokim uśmiechem, od którego w obu policzkach pojawiły się
dołeczki. Po raz pierwszy od czasu ciąży zaczęła przypominać jego Merelan. Wziął ją w
ramiona i przytulił, pamiętając, by zrobić to delikatnie. Czuł, jak bardzo jest wychudzona.
Zapragnął tego, czego nie mógł dostać… i już miał j ą stanowczo odsunąć od siebie, kiedy
przytuliła się czule.
— Nic się nie powinno stać — mruknęła, więc objął ją z uczuciem, tłumionym od tak
dawna, że aż bolało. Nie musiał nawet się martwić, że dziecko im przeszkodzi, bo spało
spokojnie w kołysce w wozie Dalmy. Kochał więc Merelan całym sobą, żarliwie oddając się
temu, na co już zbyt długo czekał. Odpowiedziała mu nader chętnie.
Ta powolna podróż na południe rzeczywiście była wspaniałym pomysłem.
W pewnym momencie tej leniwej, trzytygodniowej wędrówki na południowy kraniec
Południowego Bollu, Petiron zdał sobie sprawę, że do tej pory żył w niemal takim samym
napięciu emocjonalnym i fizycznym jak Merelan. Pobyt w Cechu Harfiarzy, gdzie wszystko
obracało się wokół muzyki i muzyków, przy ciągłym akompaniamencie przeróżnych
instrumentów, sprawiał, że myślało się jedynie o kompozycjach na głosy i instrumenty. Tu, na
szlaku, nie ograniczała go ostra cechowa konkurencja, zmuszająca do tworzenia coraz to
bardziej skomplikowanych i zachwycających brzmień. Po raz pierwszy od czasów praktyki
czeladniczej zdał sobie sprawę, jakie bogactwo życia go otacza… i jaka prostota.
Pochodził z Warowni Telgar, jednej z największych, więc nigdy właściwie mu nie
brakowało wszystkiego, czego potrzeba do codziennego życia. W Cechu Harfiarzy
zapewniono mu podobne warunki. Tyle spraw do tej pory uznawał za oczywiste, że traktował
jak lekcję życiową sytuację, gdy nie miał pod ręką na przykład dobrze wyprawionych skór do
pisania, które zwykł był wypełniać dużymi, wyraźnymi nutami. Musiał się nauczyć
oszczędnego pisania drobnych znaczków, które pozwalały zmieścić na pojedynczej skórze
więcej niż jeden utwór.
Nad jedzeniem też do tej pory specjalnie się nie zastanawiał. Mieszkańców Cechu nie
interesowało, skąd bierze się żywność, kto przyrządza posiłki i w jaki sposób to robi. Teraz
Petiron polował i łowił ryby z innymi mężczyznami, podczas gdy kobiety zbierały chrust i
orzechy, a później, gdy dotarli w cieplejsze okolice, pierwsze warzywa, owoce i jagody.
Teraz mógł już przez cały dzień dotrzymywać kroku kupcom. Merelan również
nabrała ciała i okrzepła, a cera jej stała się smagła od wiatru. Przez część dnia szła z Dalmą i
innymi młodymi matkami, na tyle wolno, by nawet najmniejsze berbecie mogły za nimi
nadążyć. Kaszel zniknął, a za to powróciła jej promienna uroda, którą Petiron tak się
zachwycił przed pięcioma Obrotami. Zaczął sobie wreszcie zdawać sprawę, jak surowy był w
Cechu Harfiarzy; pochłonięty pisaniem i wykonywaniem muzyki, zapomniał, że w życiu
istnieje jeszcze coś innego: codzienność i normalność.
Karawana przez trzy dni obozowała przy stacji posłańców sztafetowych. Jak zwykle,
tamtejszy Poczmistrz rozesłał swoich biegaczy w cztery strony świata, by o przybyciu
kupców powiadomić mieszkańców gospodarstw leżących z dala od południowego szlaku.
— Niektórzy są bardzo skryci — ostrzegł gości. — Mogą wam się nawet wydać…
nieco zdziwaczali.
— Dlatego, że mieszkają samotnie, daleko wśród wzgórz? — spytała Merelan.
Sev podrapał się po głowie i wyjaśnił:
— Niekoniecznie, mają po prostu dziwne zapatrywania. Merelan zauważyła, że w jego
słowach kryje się jakieś niedopowiedzenie, ale nie mogła zrozumieć, dlaczego nagle przestał
mówić wprost.
— Eee… macie do ubrania coś, co nie jest ufarbowane na harfiarski błękit? —
wykrztusił wreszcie.
— Ja mam — odpowiedziała Merelon — ale Petiron raczej nie. Chcesz powiedzieć, że
ktoś mógłby się poczuć urażony? — uśmiechnęła się na dowód, że doskonale rozumie, co
miał na myśli.
— Tak, o to właśnie chodzi.
— Postaram się go czymś zająć — powiedziała, uśmiechając się ze zrozumieniem.
Przez pierwsze dni wszystko szło dobrze. Rano trzeciego dnia, kiedy Merelan
zabawiała dzieci piosenkami i uczyła je tańca, który ilustrował zabawę, do ich grupy
przysunęła się ukradkiem bardzo obdarta dziewczynka, szeroko otwierając oczy z zachwytu.
Gdy znalazła się blisko, Merelan uśmiechnęła się do niej i zniżając przezornie głos, zapytała:
— Chcesz się bawić z nami?
Dziewczynka potrząsnęła głową, a w jej oczach zabłysły jednocześnie tęsknota i lęk.
— Chodź, proszę, przecież się bawimy — namawiała Merelan, starając się ośmielić
przerażone dziecko. — Rob, przerwij kółko i weź ją do środka, dobrze, kochanie?
Mała postąpiła krok do przodu i nagle pisnęła ze strachu na widok mężczyzny, który
ruszył pędem od strony wozów prosto do Merelan.
— Hej, ty tam! Natychmiast przestań, ty dziwko! Wiedźma, co kusi dzieci, żeby
odeszły od rodziców!
Merelan z początku nie zrozumiała, że to do niej. Dziecko popędziło w stronę gęstych
drzew na skraju polanki, by się tam ukryć, ale to wcale nie złagodziło furii napastnika, który
dobiegał już do śpiewaczki z ręką wzniesioną do ciosu.
Robinton przybiegł i złapał się matczynej spódnicy, przerażony hałaśliwymi groźbami
i gwałtownym zachowaniem obcego. Sev, Poczmistrz, dwóch gońców i trzech innych kupców
popędziło na ratunek. Sev zdążył dopaść mężczyzny i odepchnąć go od Merelan. Dzieci
rozbiegły się z płaczem.
— Daj spokój, Rochers, to tylko matka, która zabawia dzieci rymowankami —
tłumaczył Sev, odciągając napastnika na bok.
— Śpiewa przecie, nie? Śpiewa na początek, co? To śpiewanie, co dzieci wyciąga z
domu! Wiedźma! Jak te inne harfiarze. Uczy bzdur, co nie dają żyć, jak trzeba!
— Rochers, uspokój się — powtórzył Poczmistrz, z wysiłkiem odpychając
mężczyznę. Popatrzył na Merelan przepraszająco i z zakłopotaniem.
— Chodź, Rochers, skończymy handlować — odezwał się jeden z kupców. — Już
prawie dobiliśmy targu.
— Harfiarska dziwka! — wrzeszczał tamten, starając się wyrwać pięść, by pogrozić
nią Merelan, która tuliła się do Robintona z równą siłą, jak chłopczyk do niej.
— Nie jest harfiarką, Rochers. To matka, zabawia dzieci — huknął Poczmistrz tak
głośno, że zagłuszył słowa napastnika.
— Kazała im tańczyć! — w kącikach jego ust wystąpiła piana. Siłą poprowadzono go
w stronę wozów.
— Wsiadaj do wozu Dalmy, Merelan — prędko powiedział Sev. — Trzeba się go
pozbyć.
Merelan usłuchała. Wzięła Robiego na ręce, by ukoić jego przestraszony szloch.
Schowała się za drzewem i pod osłoną zarośli przeszła na skraj polanki, gdzie przy końcu
szeregu stał wóz Dalmy. Wsunęła się do niego roztrzęsiona i o mało nie krzyknęła ze strachu,
gdy ktoś otworzył drzwiczki. Na szczęście była to sama Dalma, pobladła ze strachu. Objęła
Merelan, jednocześnie starając się przytulić Robintona.
— Wariat, kompletny wariat — mruczała uspokajająco. — Kto by pomyślał, że
zwróci na ciebie uwagę, przecież tak ładnie zabawiałaś dzieci.
— O co mu chodziło ? — spytała Merelan, starając się stłumić łkanie. Nigdy w życiu
nie była tak przerażona. Przecież od czasu, gdy wstąpiła do Cechu Harfiarzy, zawsze
traktowano ją z największym szacunkiem jako Mistrzynię Śpiewu. — O co mogło mu
chodzić?
Nazwał mnie harfiarską dziwką. Jak śpiew może być czymś złym? Czymś
przeklętym?
— Cicho, cicho — Dalma przytuliła ją mocno, gładząc po włosach i ramionach.
Głaskała też Robiego, choć ucichł już, siedząc w przytulnym wozie, w uspokajającej bliskości
Dalmy. — Czasami trafiamy na niesamowitych dziwaków. Niektórzy w życiu nie widzieli
harfiarza, a inni nie znoszą tańca, śpiewu ani picia. Sev twierdzi, że po prostu nie potrafią
sami warzyć piwa ani nastawiać wina, więc uważają, że alkohol to przekleństwo. Nie chcą,
żeby dzieci wiedziały więcej niż oni sami… może i słusznie — zaśmiała się gorzko — bo
pouciekałyby natychmiast z tej okropnej dżungli.
— Ale on powiedział „harfiarka” w taki sposób, że… — Merelan przełknęła ślinę na
wspomnienie tonu, jakim mężczyzna wymówił to słowo. — A ta śliczna dziewczynka…
— Merelan, zapomnij o niej. Bardzo cię proszę.
Choć Merelan skinieniem głowy przyznała Dalmie rację, zastanawiała się, czy
kiedykolwiek zapomni ten żal i głód w oczach dziecka: tęsknotę za muzyką, a może tylko za
zabawą z innymi dziećmi. Została na wozie, póki Sev nie przyszedł z wiadomością że leśne
odludki już odjechały. Przeprosił ją też za nieprzyjemny wypadek.
Przez resztę podróży wszystko już szło gładko, choć Merelan zauważyła, że nie każde
gospodarstwo, w którym się zatrzymywali, korzystało z harfiarskich nauk. To prawda, że
harfiarzy było za mało i do niektórych miejsc mogli przybywać tylko raz albo dwa razy do
roku, ale Merelan i tak przerażała liczba chat i małych osad, gdzie nikt nie umiał czytać ani
liczyć powyżej dwudziestu.
Nie odważyła się na rozmowę na ten temat z Petironem, ale wiedziała, że
przedyskutuje to z Gennellem, gdy wrócą do domu. Najprawdopodobniej zresztą Mistrz sam
zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje.
Zwykle przyjazd karawany był świąteczną okazją dla odwiedzanych przez nią
gospodarzy. Petiron wreszcie przestał traktować wieczorne śpiewy jak zło konieczne; zaczęły
mu one sprawiać przyjemność. Miał do dyspozycji tyle dobrych głosów, tylu
instrumentalistów… może nie tak profesjonalnych jak ci, z którymi zwykle grywał, ale
wystarczająco dobrych, a co ważniejsze, chętnych wnieść coś od siebie do wykonywanej
muzyki. Słuchał też wersji niektórych ballad i piosenek, od wieków śpiewanych w
gospodarstwach, a jemu nie znanych. Niektóre były tak skomplikowane, że zastanawiał się,
która wersja jest oryginałem: harfiarska czy ta, którą przekazywano z pokolenia na pokolenie
w rodzinach gospodarskich.
Jedną z najbardziej tęsknych ballad, tę o Przeprawie, naprawdę powinno się grać w
wersji instrumentalnej, poczynając od podstawowej linii melodycznej, pełnej
niezapomnianego uroku, a potem wzbogacając ją różnorodnymi ozdobnikami. Petiron mógł ją
zapisać, gdyż zdobył sporo miejscowego materiału do pisania, wytwarzanego z sitowia. Miał
on wprawdzie tendencję do wchłaniania nadmiernej ilości atramentu, więc partytury bywały
nieco kleksowate, ale można było przecież wszystko przepisać po powrocie do Cechu.
Zawsze był dumny ze swojej muzycznej pamięci.
Do osady Pierie dotarli późnym rankiem dwudziestego pierwszego dnia podróży,
wliczając w to dwudniowy postój w rodzinnym domu Merelan. Zobaczyła się tam z całą
rodziną, wysłuchała nowinek, obejrzała wszystkie niemowlęta, złożyła życzenia
nowożeńcom, którzy niedawno pozawierali związki — i pokazała rodzinie małego Robintona.
Ciotka i wuj, którzy wychowali Merelan, gdy jej rodzice zginęli podczas jednego z
dzikich sztormów, które często smagały zachódnie wybrzeże, ciepło przyjęli Petirona. Jego z
kolei zdumiała liczba doskonałych, choć niewyszkolonych głosów w tej rodzinie.
— Przecież nie ma tu nikogo, kto by nie był obdarzony dobrym słuchem — zachwycał
się po pierwszym wieczorze. — Przypomnij mi, która to ciotka zaczęła cię uczyć?
— Segoina — odparła, śmiejąc się z jego zdumienia.
— Ten kontralt? Przytaknęła. Zagwizdał z uznaniem.
— Uparła się, by mnie wysłano do Cechu Harfiarzy — powiedziała skromnie
Merelan. — Sama powinna jechać, ale zaręczyła się z Dugallem i nie chciała go zostawić.
— I zmarnowała ten cudowny głos, siedząc w gospodarstwie… — Petiron z pewną
pogardą wskazał obszerne zabudowania z czerwonego kamienia, które tworzyły zagrodę.
— Segoina nie zmarnowała talentu — odparła Merelan nieco sztywno.
— Nie o to mi chodziło, dobrze wiesz, Mere — pospieszył z wyjaśnieniem. Widział,
jak wielki szacunek i miłość łączy obie kobiety. — Ale mogła zostać Mistrzynią Śpiewu…
— Nie wszyscy, poza nami, uznaliby to za produktywne zajęcie, Petironie — odparła
spokojnie, lecz stanowczo. Wiedział, że każda następna uwaga głęboko by ją uraziła. To
prawda, pomyślała Merelan z goryczą, wspominając górala Rochersa, że nie każdy
Perneńczyk akceptuje harfiarzy.
Gdy zajmowali kwatery w Pierie, powróciły wątpliwości Petirona, czy słusznie
przyjęli tę pracę. Przeznaczono dla nich tylko trzy pokoje, co oznaczało, że dziecko miało
sypiać z nimi, w łóżeczku ustawionym u stóp wielkiego łoża, które zajmowało prawie całą
sypialnię. Dobrze chociaż, że szafy mieściły się w wykutych w skale wnękach. Większe
pomieszczenie miało charakter pokoju dziennego, połączonego z kuchnią. Na zewnętrznej
ścianie mieścił się duży kominek. Trzeci pokoik to była klitka, służąca jako toaleta i łazienka.
Merelan stwierdziła wesoło, że to nie szkodzi, bo i tak wszyscy kąpią się w morzu. Petiron
spojrzał kątem oka na schodki, wiodące na piaszczystą, łukowato wygiętą plażę, gdzie
zakotwiczono kilka należących do gospodarstwa kutrów rybackich.
Wkrótce miał się przekonać, że mieszkańcy spędzali tu większość czasu na świeżym
powietrzu: albo na otwartym szerokim dziedzińcu, gdzie ulokowano różnego rodzaju
stanowiska pracy, albo w cieniu ogromnej, pokrytej winoroślą altany, która zajmowała
większą przestrzeń niż wszystkie pomieszczenia mieszkalne razem wzięte. Ogrodzono tam
nawet dwa miejsca zabaw dla dzieci — jedno dla młodszych, jedno dla starszych, gdzie
wykopano płytką sadzawkę. Dzieciaki mogły się tam bezpiecznie chlapać, miały piasek do
zabawy i przebogaty zbiór zabawek. Robinton już dreptał z jakimś wypchanym zwierzakiem
w ręku.
— Czym on się bawi? To chyba nie smok, prawda? — zapytał Petiron Merelan. Nigdy
nie robiono zabawek w postaci smoków; byłoby to świętokradztwem.
— Ależ nie, głuptasie. To ma być jaszczurka ognista. — Merelan uśmiechem
uspokoiła zdziwionego małżonka.
— Jaszczurka ognista? Przecież one wyginęły setki lat temu. — Nie, nie całkiem. Mój
ojciec kiedyś jedną widział… wuj Patry też twierdzi, że zobaczył jaszczurkę w zeszłym roku.
— Jest tego pewien? — pragmatyczna strona natury Petirona wymagała dowodów.
— Oczywiście. Morze wyrzuca też puste skorupy jaj, które są dowodem, że jaszczurki
istnieją, choć trudno je wypatrzyć.
— No, skoro są skorupy… — uspokoił się Petiron. Merelan odwróciła głowę, by
ukryć uśmiech.
Doskonale zdawała sobie sprawę, jakie jej małżonek ma zdanie na temat wszystkiego,
co zastał w Pierie, ale nie było sensu na siłę zmieniać jego błędnych poglądów. Był uczciwy i
szczery, więc Merelan uznała, że sam dojdzie prawdy. Może nawet polubi mieszkanie tutaj, z
dala od zgiełku i nadmiernej stymulacji w Cechu Harfiarzy. Tak się cieszyła, gdy gorąco
dziękował Sevowi, Dalmie i pozostałym kupcom. Mówił to, co czuł: naprawdę nauczył się
wiele na szlaku, polubił wspólne wieczory, a nawet lekcje. Potrafił teraz bez trudu utrzymać
się na grzbiecie biegusa, więc wiedziała, że uda się namówić go na wycieczki do innych
pobliskich gospodarstw, gdzie mieszkali jej bracia i siostry. Tym bardziej, że będzie musiała
zostawiać Robintona w Pierie, by niepotrzebnie nie irytować męża ciągłą obecnością synka.
Mały był już odchowany, a w dodatku Segoina niemal błagała, by pozwolili jej się nim
opiekować. Niechby tylko Petiron polubił wreszcie synka, dla niego samego, zamiast widzieć
w nim tylko rywala, skupiającego na sobie uwagę Merelan.
Najważniejsza jednak była nauka. Petiron podzielił czterdzieścioro dwoje przyszłych
uczniów na pięć grup. Początkujący, adepci, średniacy i zaawansowani byli w różnym wieku;
wszystko zależało od tego, ile nauczyli ich rodzice. Ostatnia grupa liczyła pięć osób, zbyt
dorosłych, by chodzić na zwyczajne zajęcia. Sam ich uczył wieczorami, choć żadne z nich nie
odczuwało skrępowania swoim brakiem wiedzy.
— Ano, jak się mieszka na halach, to nie sposób się uczyć — stwierdził Rantou bez
cienia zawstydzenia. Potężny drwal popatrzył spod oka na młodą żonę w zaawansowanej
ciąży. — Znaczy, póki nie spotkałem tej tu Carral — dodał i nagle się zarumienił. — Z serca
lubię muzykę, choć jej nie umiem za dobrze. Ale się nauczę, żeby małe nie miało durnia za
ojca.
Choć Rantou nie miał w ogóle formalnego wykształcenia, potrafił wydobywać
zdumiewające dźwięki z trzcinowej fletni Pana. Machnął jednak ręką, gdy Petiron powiedział,
jak bardzo chce go nauczyć czytać nuty.
— Zagraj mi to wszystko raz a dobrze, nauczycielu, i wystarczy.
Petiron tego wieczoru przemierzał w kółko ich maleńki pokój. Martwiło go, że muzyk
o tak wielkim wrodzonym talencie co dzień ryzykuje, że skaleczy sobie bezcenne palce
zwykłą piłą, toporem albo korownicą, aż Merelan musiała go uspokajać.
— Nie każdy uważa, że Cech Harfiarzy jest najważniejszy na świecie, kochanie.
— Ale on…
— On całkiem nieźle sobie radzi w życiu, jak na młodego człowieka, którego rodzina
ma się wkrótce powiększyć — odpowiedziała — i zawsze będzie kochał muzykę, choć nie
stanowi ona całego jego życia, tak jak w twoim przypadku.
— Ależ on ma wrodzony talent! Sama wiesz, jak ciężko muszę pracować nad teorią i
kompozycją, by wprowadzać zróżnicowane tempa, a on po jednorazowym wysłuchaniu
utworu wygrywa takie kadencje, jakich ty musiałabyś się uczyć całymi dniami, choć jesteś
naprawdę świetna. A Segoina powiada, że on robi… uważasz, robi gitary, flety, bębny,
wszystkie instrumenty, na których oni tu grają… — W desperacji i próżnym gniewie podniósł
obie ręce do góry. — Kiedy pomyślę, ile muszę się napracować, by wypromować czeladnika!
A ten człowiek po prostu w jednej chwili opanował ze słuchu całą potrzebną wiedzę.
Naprawdę, brak mi słów.
— Rantou nie chce być muzykiem, kochanie. On pragnie robić to, co robi: pracować
w lesie. Wykonywanie instrumentów to tylko jego hobby.
— Mere, może to i prawda, ale nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo Cech Harfiarzy
potrzebuje młodych ludzi. Wciąż mamy za mało młodzieży. Pierie potrzebuje czeladnika–
nauczyciela na stałe, a nie takich jak my, na wakacjach. — Petiron chodził po pokoju i
zacierał ręce; pewna oznaka dla jego żony, że coraz bardziej się ekscytuje. — Wszyscy mają
prawo do wiedzy, to tradycyjny obowiązek Cechu Harfiarzy. Bardzo brakuje nam
nauczycieli.
— Ale przecież można nauczyć się samemu Ballad i Pieśni Instruktażowych, tak jak
ludzie stąd — odparła Merelan. — Ja też się uczyłam sama.
— Tak, tych najpopularniejszych, ale inne też są ważne — odparł poważnie,
marszcząc czoło. Jak zwykle w takich przypadkach, mocno zarysowane brwi niemal spotkały
się nad jego orlim nosem. Merelan nigdy mu nie mówiła, jak bardzo podobają jej się te brwi.
— Na Przykład nie znają tu Ballady o Smoczych Obowiązkach.
Merelan stłumiła westchnienie. Czy już tylko ludzie, którzy wychowali się
bezpośrednio w Cechu Harfiarzy, wierzą, że Nici naprawdę powrócą za pięćdziesiąt
Obrotów? Że to nie są mrzonki? A może ta wiara to jedynie kolejna cechowa tradycja?
— Przecież ich uczysz, i ja też. Chyba nikt nie weźmie ci tego za złe… teraz, gdy cię
poznali, a ze mną spotkali się ponownie… jeśli zaproponujesz, by któryś z bardziej
utalentowanych chłopców zastanowił się nad wstąpieniem do Cechu na całe życie.
Petiron rzucił jej dziwne spojrzenie…
— Tak sądzisz?
Zacisnęła wargi. Ten ton, ostry i nieprzyjazny, był na ogół zarezerwowany dla
nowicjuszy, którzy niewystarczająco przykładali się do nauki, by sprostać wysokim
wymaganiom mistrza.
— Wiesz, niedawno panowała tu zaraza, a wielu mieszkańców tego gospodarstwa
zginęło też podczas wielkiego sztormu — powiedziała, siląc się na lekki ton. — To mała
farma, ale potrzebuje dużo rąk do pracy, tyle jest tu do zrobienia. Czasem każda para rąk się
liczy.
— A jednak puścili dwóch chłopców do Weyru — odpowiedział z urazą.
Merelan zasłoniła twarz dłonią, by ukryć uśmiech, ale nie udało jej się to; parsknęła
śmiechem na widok jego zazdrosnej miny.
— A czy ty sam odpowiedziałbyś na zaproszenie, gdyby cię wskazano podczas
Poszukiwania?
— Nikt mnie nie wybrał.
— Wiem, ale gdyby Weyr Benden cię Odszukał, to byś z tego zrezygnował?
— No, cóż… — zaczął się wycofywać — nigdy nie kwestionowałem zaszczytu,
związanego z Poszukiwaniem… ale nie każda osoba wybrana podczas Poszukiwania
Naznacza smoka.
— A oni naznaczyli zielone — odparowała Merelan.
— No cóż, mieli ogromne szczęście.
— Żaden z nich nie nadawałby się na harfiarza — dodała, a w oczach zatańczyły jej
psotne błyski.
— To chwyt poniżej pasa, Mere — odparł sztywno.
— Przemyśl to sobie, kochanie — stwierdziła i dalej składała świeżo upraną bieliznę,
którą tego popołudnia wyprasowała.
Petiron mało nie umarł ze strachu, gdy dowiedział się, że Merelan uczy Robintona
pływać.
— Przecież on ledwie zaczął chodzić! — protestował. — Jak może się nauczyć
pływania?
— Wszystkie nasze dzieci uczą się pływać w pierwszym roku życia — wyjaśniła mu
Segoina. — Najlepiej zanim jeszcze zaczną chodzić, zanim zapomną o pływaniu w czasach
życia płodowego.
— Zanim co?
Merelan położyła mu ostrzegawczo dłoń na ramieniu, bo cały zesztywniał, przerażony
niebezpieczeństwem, na jakie właśnie wystawiono jego syna.
— To prawda — tłumaczyła Segoina. — Spytaj po powrocie kogoś z Cechu
Uzdrowicieli.
Petiron aż się cofnął, ale kobieta mówiła dalej, niezrażona i pogodna: — To najlepszy
okres, by przypomnieć dziecku umiejętności nabyte w brzuchu matki. Poza tym mieszkamy
przecież tak blisko morza, że bez przerwy zamartwialibyśmy się o bezpieczeństwo dzieci. —
Wskazała na schody i plażę, gdzie łagodny przybój układał piasek w szerokie białe
półksiężyce. — Mamy tu coś w rodzaju ceremonii dojrzałości: młodzi ludzie muszą skoczyć
do wody z tej wysokości — tu wskazała przylądek, wrzynający się spory kawałek w morze —
by udowodnić, że są mężczyznami.
Petiron gwałtownie przełknął ślinę i zamrugał.
— Umiesz pływać? — spytała go wprost Segoina.
— Tak, właściwie to umiem. W domu pływaliśmy w rzece Telgar.
— W morzu jest o wiele łatwiej, bo słona woda unosi cię sama. — Segoina odwróciła
się i odeszła. Nie zdążyła zauważyć niepokoju, malującego się na twarzy mężczyzny.
Merelan pohamowała rozbawienie. Na szczęście Petiron mógł odpowiedzieć
twierdząco na pytanie jej ciotki; widać było wyraźnie, że za nic w świecie nie zgodziłby się,
by Merelan została jego instruktorką. Rzeczywiście, pływał nieźle, a do wyścigów z okazji
letniego przesilenia pozostało jeszcze wiele miesięcy. Wtedy oni będą już spokojnie siedzieć
w Cechu Harfiarzy. Westchnęła, bo z chęcią zostałaby na Wielkie Letnie Zgromadzenie, gdy
cały Półwysep zjeżdżał się tu z okazji wyścigów pływackich i żeglarskich. Każdy mógł
spróbować swoich sił w różnych konkurencjach.
No cóż, właściwie to dobrze, że Petiron przekroczył już wiek, w którym od mężczyzn
wymagano owego skoku z wysokości — myślała dalej Merelan, gdy weszli do domu. Ta
ceremonia również odbywała się podczas Zgromadzenia. Może udałoby się go namówić na
dłuższy pobyt…
Wiele się tu nauczył o sobie i o życiu zwykłych ludzi. W dzieciństwie, spędzonym w
Telgarze, skupiał się na nauce i przede wszystkim dlatego zebrano pieniądze na jego dalsze
kształcenie w Cechu Harfiarzy. Jako dorosły miał więc niewiele okazji, by rozszerzać
horyzonty — aż do przyjazdu do Bollu. Nigdy w życiu nie wyglądał tak zdrowo i tak
przystojnie. Miał włosy do ramion, piękną opaleniznę, zaczął dobrze jeździć na biegusie,
potrafił cały dzień maszerować bez zmęczenia i więcej czasu poświęcał obowiązkom
harfiarza, niż wymagał tego Cech. Szkoda tylko, że między nim a jego własnym synem wciąż
nie było harmonii…
Merelan powtarzała sobie w myślach, że kiedy Robinton zacznie mówić, kiedy
zacznie odczuwać potrzebę przyswajania sobie tego, co każdy ojciec powinien wpoić synowi,
pojawi się między nimi uczucie i Petiron zacznie odczuwać ojcowską dumę. Przynajmniej
niepokoi się już o bezpieczeństwo dziecka — oto dodatkowa korzyść z nauki pływania.
Niepokój ten był bardzo widoczny, gdy Petiron wybrał się z żoną na plażę następnego
Pierwszego Dnia. Robinton radośnie unosił się na wodzie i chlapał łapkami, nie przejmując
się zupełnie, gdy zdarzyło mu się zanurkować. Widząc to, blady z przerażenia Petiron złapał
małe opalone ciałko w ramiona, zaskakując dziecko, które szeroko otwo— i rzyło oczy i
zaczęło się wyrywać z powrotem do wody, gdzie było tak przyjemnie — fale pluskały wokół
nóżek i przynosiły różne skarby, które można było sobie oglądać do woli. Dał nawet tacie
bardzo ładny kamyk, czerwony z białymi żyłkami o regularnym wzorze. Petiron obejrzał
uważnie znalezisko, bez namawiania ze strony Merelan.
Kiedy Robinton dostał kamyk z powrotem, podreptał do miejsca, gdzie piętrzyła się
już spora kupka różnych niezwykłych rzeczy, które wyciągnął z morza. Potem popędził w
inną stronę, tak szybko, jak pozwalały mu na to krótkie nóżki, by zobaczyć, co też jego
kuzynkowie wygrzebali spośród wodorostów.
— Usiądź, kochanie — powiedziała cicho Merelan i poklepała dłonią plecioną z
sitowia matę, rozłożoną w cieniu palmowego daszka. — Jeśli coś się będzie działo, zdążymy
zareagować.
— On jest chyba młodszy niż chłopak Naylora, prawda? — spytał, po raz pierwszy
wykazując typowo ojcowską tendencję do porównywania.
— O dwa miesiące — odparła nonszalancko Merelan.
— Jest wyższy o całą dłoń — stwierdził, chyba z zadowoleniem.
— Wyrośnie na dużego mężczyznę — dodała. — Nie należysz do niskich, moi
rodzice też byli wysokiego wzrostu. Byłeś wyższy od swoich braci czy niższy?
— Chyba Forist jest wyższy ode mnie, ale pozostała trójka do niego nie porasta —
odparł Petiron, który zdecydowanie nie lubił swoich braci.
— Ani do ciebie. — Leniwie strzepnęła piasek z jego kasztanowych włosów, odsunęła
je z ramienia i skorzystała z okazji, by dotknąć gładkiej, ciepłej skóry. Lubiła jego plecy.
Nabrały muskulatury. Nigdy zresztą nie był otyły; miał na to zbyt choleryczny temperament.
Ale i nigdy też nie wyglądał lepiej…a ona nie darzyła go gorętszym uczuciem.
Podniósł wzrok, pochwycił jej spojrzenie i odpowiedział na nie. Przyciągnął jej dłoń
do ust i skubnął zębami pałce, ani na chwilę nie odwracając oczu.
— Poszukamy gdzieś cienia, gdy Robie pójdzie spać po południu? — spytał, a jego
oddech nieco przyspieszył.
— Chętnie — mruknęła, czując, że i w niej odpowiedziało pragnienie. — Segoina dała
mi maść, dzięki której nie będziemy musieli obawiać: się kłopotów.
Gdy wrócili do Cechu, wszyscy zachwycali się, że Merelan tak zdrowo wygląda,
Robie bardzo wyrósł przez te pół roku, a charakter Petirrona wyraźnie się poprawił.
ROZDZIAŁ II
Cichy dźwięk oderwał Petirona od pracy nad najnowszą partyturą. Wsłuchał się i
doszedł do wniosku, że dochodzi on z sąsiedniego pokoju. Merelan wyszła w jakiejś sprawie,
a Robinton spał.
Dźwięk był ledwie słyszalnym echem melodii, którą gorączkowo zapisywał, zanim
mu umknęła — nie zdawał nawet sobie sprawy, że mruczał ją przy pracy. Zirytowany, zaczął
szukać nieznośnego naśladowcy.
I znalazł: jego syn leżał w łóżeczku, nie spał i nucił sobie pod nosem
— Nie rób tego więcej, Robintonie — powiedział z irytacją.
Synek podciągnął sobie kocyk pod brodę.
— Ty tak — odpowiedział.
— Ja co?
— Ty nuciłeś.
— Ja mogę, a ty nie! — Petiron pogroził chłopcu palcem przed samym nosem, a mały
naciągnął sobie koc na twarz. Ojciec ściągnął tkaninę i pochylił się nad łóżeczkiem.
— Żebyś mnie tak więcej nie przedrzeźniał! Nie wolno mi przeszkadzać w pracy.
Słyszałeś?
— Co on takiego zrobił, Petironie? — Do pokoju wbiegła Merelan i opiekuńczo
zasłoniła sobą łóżeczko. — Spał słodko, gdy wychodziłam. Co się stało?
Robinton, który rzadko płakał, zanosił się łkaniem. Wcisnął sobie róg kocyka do ust, a
łzy spływały mu po policzkach. Tego już Merelan nie mogła znieść. Wzięła dziecko na ręce i
tuliła je uspokajająco.
Petiron rzucił jej gniewne spojrzenie:
— Nucił, kiedy ja pisałem.
— Ty też nucisz; dlaczego jemu nie wolno?
— Aleja pisałem! Jak ja mogę przy czymś takim pracować? Przecież wie, że nie
wolno mi przeszkadzać!
— To dziecko, Petironie. Podchwytuje wszystko, co słyszy, a potem powtarza.
— Tak, ale ja sobie stanowczo nie życzę, żeby nucił razem ze mną — upierał się
Petiron, bynajmniej nie udobruchany.
— A dlaczego ma nie nucić, jeśli go obudziłeś?
— Jak ja mam, u licha, pracować, jeśli oboje mi ciągle przeszkadzacie? —
gwałtownym gestem rozłożył ręce i wyszedł z sypialni. — Zabierz go stąd gdzieś. Niech ja
nie słyszę tego śpiewu koło siebie.
Merelan zatrzymała się na środku dziennego pokoju z płaczącym dzieckiem w
ramionach:
— W takim razie w ogóle go nie będziesz słyszał — wypaliła na pożegnanie.
— Jeszcze nigdy mnie tak nie zdenerwował — powiedziała do Betrice, która
szczęśliwie była u siebie i odpowiedziała na pukanie do drzwi.
— Pewnie nawet nie zauważył, że dzieciak nie fałszuje — odparła uszczypliwie
Betrice i zaczęła sprzątać cerowanie z bujanego fotela, by Merelan miała gdzie usiąść i ukoić
synka.
Merelan zamrugała i wybuchnęła śmiechem.
— Och, jestem pewna, że nie omieszkałby o tym wspomnieć, gdyby Robie fałszował.
W ten sposób do zniewagi doszłaby pretensja — przerwała. — Wiesz, Robie nuci razem ze
mną, gdy ćwiczę wokalizy. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Już wszystko dobrze,
kochanie! — i osuszyła dziecku oczy rogiem kocyka, który mały wciąż kurczowo trzymał
przy buzi. — Tata wcale nie chciał na ciebie krzyczeć…
— Właśnie! — padł cichy komentarz Betrice.
— …ale naprawdę musimy być cicho, kiedy tata pracuje w domu.
— Ma własną pracownię — wtrąciła Betrice.
— Washell ją wypożyczył, bo musi porozmawiać z jakimiś rodzicami, którzy zjawili
się nie zapowiedziani.
— Tylko Washellowi mogło się coś takiego udać.
— Tak więc, kochanie, od dziś będziesz nucił tylko dla mnie, a ja tylko dla ciebie. A
tata niech sobie pisze swoją ważną pracę.
— — Ha! Kolejne niezrozumiałe, znaczące i ważkie muzyczne abrakadabry. Ojej,
przepraszam! — Betrice zasłoniła usta dłonią, ale nie wyglądała na zmieszaną. — Wiem
przecież, że to nasz najważniejszy kompozytor od dwustu lat. Ale czy on nie umiałby choć
raz sprokurować prostej melodyjki, którą mógłby zaśpiewać każdy… poza jego synem? —
Wstała, podeszła do kredensu i otworzyła drzwiczki.
Merelan popatrzyła na nią bez urazy.
— Tak, jego partytury są dość skomplikowane, prawda? — Uśmiechnęła się psotnie.
— On tak lubi ozdóbki.
ANNE MCCAFFREY MISTRZ HARFIARZY Z PERN PRZEKŁAD: KATARZYNA PRZYBOŚ TYTUŁ ORYGINAŁU: THE MASTERPIECES OF PERN SCAN-DAL
Książkę tę z serdecznym uczuciem dedykuję zawsze uroczej i zawsze pomocnej Shelly Shapiro, jej mężowi Tomowi Hitchinsowi i ich córce, Adriannie.
ROZDZIAŁ I — Jedno jest pewne — powiedziała kwaśno Betrice, ciasno zawijając piszczącego, wierzgającego noworodka w cienki bawełniany becik, który jego matka utkała właśnie na tę okazję — odziedziczył po tobie płuca, Petironie. Trzymaj! Muszą teraz wygodnie ułożyć Merelan. Wrzeszczące dziecko, którego twarzyczka z wysiłku przybrała kolor cegły, a piąstki zacisnęły się kurczowo, znalazło się w ramionach przerażonego taty. Kołysząc maleństwo na ręku, tak jak podpatrzył to u innych ojców, Petiron podszedł do okna, by dobrze przyjrzeć się pierworodnemu. Nie spostrzegł, że położna z pomocnicą popatrzyły na siebie znacząco; nie widział też, że młodsza z kobiet wyszła cicho po uzdrowicielkę. Merelan wciąż krwawiła. Położna podejrzewała, że coś się w niej naderwało: poród był pośladkowy, a do tego dzieciak miał dużą głowę. Przyłożyła do szczupłych bioder Merelan lód zawinięty w ręcznik. Poród był długi. Merelan leżała bezwładnie w łóżku, wyczerpana i blada; wysiłek wyostrzył rysy jej twarzy. Wyglądała, jakby brakło jej krwi, a to dodatkowo niepokoiło Betrice. Transfuzje były bardzo ryzykowne; mimo podobieństwa koloru, krew różnych osób miała bardzo odmienne cechy. Kiedyś, dawno temu uzdrowiciele wiedzieli, jak wykryć te różnice i dopasować właściwy rodzaj krwi. Przynajmniej tak mówiono. Betrice od początku wiedziała, że Merelan będzie miała trudności z urodzeniem, bo wyczuła wielkość dziecka w macicy, więc poprosiła cechową uzdrowicielkę, by czekała w gotowości. W skrajnych sytuacjach stosowano pewien roztwór soli, który pomagał przy utracie dużej ilości krwi. Betrice popatrzyła w stronę okna. Mimo wszystko uśmiechnęła się lekko, patrząc na zabiegi niedoświadczonego ojca. Może Petiron i jest harfiarzem, może i potrafi grać godzinami na Zgromadzeniach, ale o ojcostwie musi się jeszcze wiele nauczyć. Ach, jeśli już o to chodzi, to ma szczęście, że w ogóle urodził mu się syn… przecież Merelan już trzy razy roniła w początkach ciąży. Niektóre kobiety są stworzone do licznych porodów, ale ta śpiewaczka do nich nie należała. Merelan otworzyła oczy, które zabłysły z radości na dźwięk donośnych wrzasków noworodka. — Widzisz, już jest na świecie i nic mu nie brakuje, więc odpręż się, Śpiewaczko — powiedziała Betrice, gładząc japo policzku.
— Mój syn… — szepnęła Merelan. Jej głos o magicznym uroku był zachrypnięty z wyczerpania. Odwróciła głowę w stronę, z której dochodził płacz dziecka, a jej palce zacisnęły się na poplamionym prześcieradle. — Już zaraz, Śpiewaczko. Tylko cię umyję. — Muszę go wziąć na ręce… — Głos Merelan był słaby, ale wyrażał gorące pragnienie. — Będziesz miała dość czasu, by go potrzymać, Merelan — powiedziała Betrice surowym, ale uspokajającym tonem. — Obiecuję. — I mam nadzieję, że nie kłamię ci prosto w oczy, dodała w myślach. W tym momencie weszła Sirrie wraz z uzdrowicielką. Betrice odetchnęła z ulgą widząc, że Ginia niesie butlę przezroczystego płynu, który mógł zdecydować o życiu lub śmierci młodej matki. — Petironie, weź tego wrzeszczącego smarkacza i pokaż go wszystkim — poleciła Ginia, rzuciwszy okiem na ojca, nerwowo przestępującego z nogi na nogę. — Cały Cech chce go zobaczyć na własne oczy. Nikt naturalnie nie wątpi, że mały już przyszedł na świat, te płucka dały o sobie znać. Idź już! Petiron tylko na to czekał. Starał się w miarę możliwości pomagać przy długim porodzie, a teraz rozpaczliwie potrzebował napić się czegoś na uspokojenie. Pod koniec strasznie się bał o Merelan, zwłaszcza już po wydaniu dziecka na świat, gdy leżała taka skurczona i drobna na zakrwawionym łóżku. Gdyby coś poszło nie tak, Betrice kazałaby mu wyjść, był tego pewien! Był pewien również tego, że nigdy więcej nie narazi Merelan na takie zagrożenie. Nie miał pojęcia, że rodzenie dzieci jest takie trudne. — Ależ ma płuca! — powiedziała Ginia z wymuszonym uśmiechem. Pochyliła się, by zbadać Merelan. — Ano rzeczywiście, jest pęknięcie. Możesz jej dać fellis od razu, Betrice. Sirrie, przymocuj jej ramię do tej rozwidlonej deski. Potrzeba jej płynów. Nie mogę odżałować, że nie wiem nic więcej o tym całym przetaczaniu krwi. To by jej się najbardziej przydało, bo straciła jej bardzo dużo. Sirrie, sama wiesz, jak znaleźć żyłę tym kolcem, ale jeśli ci się nie uda, zaraz mi powiedz. Sirrie kiwnęła głową i zabrała się do dzieła, a Ginia najlepiej jak mogła zaszyła rozdarte ciało. Protesty dziecka wciąż było słychać w pokoju, mimo odległości dzielącej go od głównej Sali. — Ona nie poddaje się działaniu fellisu, Ginio — powiedziała Betrice z niepokojem w głosie. — Co mówi?
— Że chce dziecko — odpowiedziała położna i dodała bezgłośnie, samym ruchem warg, żeby tylko Ginia wiedziała, co mówi: — Jest pewna, że umrze. — Nie umrze, póki ja tu jestem — padła gwałtowna odpowiedź. — Przynieś dziecko. Nie zaszkodzi jej, jak mały trochę possie, dzięki temu szybciej obkurczy się macica. Tak czy siak, to ją uspokoi, a zależy mi, żeby teraz możliwie najbardziej się odprężyła. Betrice wyszła poszukać Petirona i wróciła z protestującym głośno niemowlakiem na rękach, szeroko uśmiechnięta na widok jego witalności. — Ten mały tyle ma chęci do życia, że i matce jej udzieli — zapewniła, kładąc niemowlę u boku Merelan, która instynktownie otoczyła je prawym ramieniem. Mały bez pomocy znalazł pierś. Jego matka westchnęła z ulgą. — Och, przysięgam, to działa — powiedziała Betrice, zdumiona nagłym rumieńcem na policzkach śpiewaczki. — Widziałam już dziwniejsze rzeczy — odpowiedziała Ginia, podnosząc na nią wzrok. — No cóż, to wszystko, co mogłam zrobić… poza tym, że będę musiała ostrzec Petirona, że ona nie może mieć więcej dzieci. Nie sądzę, by donosiła ciążę, ale on i tak będzie musiał się ograniczać. Trzy kobiety uśmiechnęły się do siebie, bo cała Warownia wiedziała, jak bardzo zakochana w sobie jest ta para: wystarczy powiedzieć, że doskonale wiedziano, czyje uczucie sławią te ballady miłosne, które krążyły po całym Pemie. — Mamy pod ręką wszystkie talenty z całego kontynentu, więc Petiron nie musi sam płodzić całego chóru — dodała Ginia i wyprostowała się. Kobiety sprawnie prześcieliły łóżko. Merelan ledwie drgnęła. Dziecko mocno się do niej przytuliło. Wreszcie Ginia i Betrice uznały, że można ją zostawić pod opieką Sirrie, bo chociaż spała, ale wyglądała o wiele mniej mizernie. — Jedno ci powiem — zwierzyła się Betrice uzdrowicielce — ona wcale nie będzie zadowolona z tego, że musi poprzestać na jednym dziecku. — Postaramy się, żeby wzięła kogoś na wychowanie. Dzieci powinny mieć rodzeństwo, tym bardziej że Merelan będzie rozpieszczać tego małego. Pamiętaj o tym w przyszłym roku. To znaczy jeśli ona wróci do sił. Betrice parsknęła lekceważąco: — Dojdzie do siebie. Muszę przecież dbać o swoją reputację. — Nie ty jedna! To Petiron nie zgodził się, by jego żona brała cudze dzieci na wychowanie. Z trudem znosił konieczność dzielenia się nią z własnym synem i nie wierzył innym rodzicom, którzy
zapewniali go, że mały Robinton — bo tak go nazwano ku czci ojca Merelan, Roblyna — jest dobrym i niewymagającym dzieckiem. — Zawsze mi się wydawało, że Petiron ma wielkie serce! — powiedziała kiedyś Betrice do męża, Mistrza Harfiarzy Gennella. — A co, zmieniłaś zdanie? — zapytał, nieco zaskoczony. Zamilkła na chwilę, wydymając usta, bo nie miała plotkarskiego usposobienia. — Powiedziałabym, że jest zazdrosny o to, że Merelan poświęca czas Robiemu. — Naprawdę? — To nic ważnego, tym bardziej, że ona chyba zdaje sobie sprawę z tej niechęci i stara się wszystko załagodzić. Ale młoda Mardy ma następne dziecko, choć jej radziłam, by z tym poczekali, bo trzecie nie ma nawet jeszcze pełnego Obrotu… — Betrice westchnęła z irytacją. — Merelan mogłaby jej pomóc…gdyby Petiron się temu tak ostro nie sprzeciwiał. — Ile ma mały Robinton? — Następnego Trzeciego Dnia skończy pełen Obrót i już chodzi, taki jest silny. Merelan bez trudu mogłaby zająć się za dnia niemowlakiem w kołysce. Robie nie sprawia kłopotu, jest równie słodki, jak jego matka. — Betrice rozpromieniła się z niemal macierzyńską dumą. — Zostaw ich na jakiś czas w spokoju, Betrice — stwierdził Gen— nell. — Wszyscy tak się emocjonują nową Kantatą o Morecie, którą Petiron pisze na Koniec Obrotu dla Merelan jako solistki. — Wcale mi się nie podoba, że ona nad tym tak ciężko pracuje, wiesz, Gen? Prawda jest taka, że ona jeszcze nie całkiem doszła do siebie po tym trudnym porodzie… Gennel poklepał zręczną dłoń swojej żony. — Petiron napisał tę muzykę dla niej, na całym Pernie nie ma drugiego sopranu o takiej skali. Doskonale rozumiem, że jest zazdrosny o każdego, kto zajmuje jej cenny czas. — Chyba że chodzi o niego samego, prawda? — Wiesz, jest wiele dróg wiodących do tego samego celu — spojrzał na nią, poczekał, aż spotkają się wzrokiem i uśmiechnął się. — A ty znów o tym samym? — odpowiedziała bez gniewu, ciepłym tonem. Gennel został Mistrzem Harfiarzy nie tylko dlatego, że potrafił zagrać na każdym perneńskim instrumencie. — Nie — odparł wesoło — ale zajmę się czym innym, skoro mi uprzejmie zwróciłaś uwagę na tę sprawę. Petiron to porządny człowiek, sama wiesz. I naprawdę kocha tego chłopaka.
Betrice zacisnęła usta. — Kocha, mówisz? — Wątpisz w to? Popatrzyła na męża krytycznie. — Wątpię — odpowiedziała, zaciskając palce na jego ramieniu. — Mogę go porównać z tobą, a ty z równą przyjemnością zajmowałeś się pierwszym dzieciakiem z naszej piątki, co ostatnim, na czym one bardzo skorzystały. Wiesz, Petiron od czasu do czasu zagląda do łóżeczka albo popatrzy na małego, gdy ten drepce po dziedzińcu, pod warunkiem, że ktoś akurat przypomni mu, że ma syna. Gennel skubnął się w dolną wargę i pokiwał głową. — Tak, chyba rozumiem, o co ci chodzi. Sądzę jednak, że obciążenie Merelan maluchem Mardy nie zaradzi na ojcowskie roztargnienie… szczególnie teraz, gdy Petiron tak mocno się zaangażował w próby na Koniec Obrotu. — Ach, te próby! Miejmy nadzieję, że nie wykończy w ten sposób swojej żony przed koncertem. — Tego mogę dopilnować — odparł żywo Gennell — i dopilnuję. A teraz zmykaj. Gdy się odwróciła, udało mu się dać jej serdecznego klapsa w pupę, zanim na nowo pogrążył się w trudnym zadaniu przydzielania nowo mianowanych czeladników do pracy w tych warowniach i siedzibach cechów, które czekały na ich usługi. Merelan śpiewała napisaną dla niej przez męża trudną rolę Morety w kantacie na Koniec Obrotu, pokonując kadencje tak łatwo, jakby były to zwykłe wokalizy. Ciepło jej głosu i swoboda wykonania oczarowały widownię, włącznie z samym Petironem. Nawet mieszkańcy Cechu, którzy słyszeli ją na próbach i doskonale zdawali sobie sprawę z możliwości jej głosu, zgotowali Merelan owację na stojąco, zachwyceni umiejętnościami śpiewaczki. Nie tylko wypracowała doskonałą kontrolę oddechu, wspierającą koloraturowy sopran, ale potrafiła także tchnąć w śpiew tyle uczucia, że w wielu oczach zabłysły łzy, gdy stopniowo cichł jej głos, po tym, jak Moreta ze swoją smoczycą wskoczyły w pomiędzy podczas ostatniego, pechowego przelotu. Władca i Władczyni Warowni Fort byli tak zachwyceni, że weszli na scenę, chcąc się upewnić, że śpiewaczka usłyszy ich komplementy. Petiron uśmiechał się od ucha do ucha, gdy Merelan skromnie przyjmowała zachwyty, przypominając wszystkim subtelnie, jaką radość sprawiło jej wykonywanie muzyki napisanej przez męża. Nawet nie zauważył, jak zbladła. Dostrzegła to jednak Betrice, która w krótkiej przerwie, gdy ze sceny schodziły osoby nie występujące w następnej części koncertu, dała
śpiewaczce silny środek regenerujący. Merelan miała też śpiewać w drugiej części wieczoru, ale już mniej męczące partie. Zeszła jednak ze sceny na czas, gdy występował męski chór. Betrice obserwowała śpiewaczkę przez cały czas i dostrzegła, że bladość powoli ustępowała z jej twarzy. A gdy wstała, by zaśpiewać kontrapunkt do finałowego wejścia, wyglądała na dużo silniejszą. Po zakończeniu występów, gdy uprzątano Salę na tańce, Władczyni Warowni, Winalla, podeszła do Betrice. — Czy Mistrzyni Śpiewaczka dobrze się czuje, Betrice? Tak drżała, gdy rozmawiała ze mną i z Grogellanem, że bałam się puścić jej dłoń. — Mam dla niej tonik regenerujący — odparła Betrice możliwie najbardziej neutralnym tonem. To miło, że Lady Winalla tak się troszczy o Merelan, ale jej słabość to wewnętrzna sprawa Cechu, a nie Warowni. — Tyle z siebie daje w śpiewie, prawda? — Ano cóż, skoro tak twierdzisz — odparła Winalla. Spokojnie godząc się na tę zdawkową odpowiedź, poszła porozmawiać z innymi gośćmi. Jeden Petiron z całego Cechu zdziwił się, że Merelan wkrótce przeziębiła się poważnie, przy czym męczyły ją napady szarpiącego kaszlu. — Czasem zdaje mi się, że ten człowiek zainteresował się nią jedynie ze względu na głos — jadowicie powiedziała Betrice do Gennella, gdy wróciła do mieszkania z dyżuru przy chorej śpiewaczce. — Niewątpliwie ma to znaczenie dla naszego oficjalnego kompozytora — odparł Gennell. — Nikt inny nie byłby w stanie przebrnąć przez jego karkołomne partytury, nikt też nie ma takiej skali głosu, by je wyśpiewać. Jednak on widzi w niej o wiele więcej — odchrząknął. — Jej uroda oczarowała go od chwili, gdy Merelan przyjechała do nas z Południowego Bollu na szkolenie. Właściwie zakochał się, zanim jeszcze odkryliśmy jej cudowny głos. — Zapatrzył siew ciemność poza kręgiem światła rozjarzonych przy łóżku żarów, wspominając moment, kiedy pierwszy raz posłyszał, jak Merelan bez wysiłku śpiewa gamy. Cały Cech przerwał wtedy pracę, by tego posłuchać. Betrice zachichotała, wsuwając się pod nowe futra, które dostali w prezencie na Koniec Obrotu od wszystkich cechowych czeladników. Skórki pozszywano razem w przepiękny wzór. Pozwoliła, by dłoń swobodnie opadła na miękkie futro przy obszyciu. — Nigdy w życiu nie widziałam, żeby kogoś tak trafiło — powiedziała. — Po prostu gapił się na nią. Ona też nie mogła od niego oczu oderwać. Wiesz przecież, że jest atrakcyjny, choć może nazbyt poważny. Może i dobrze, że to nie on, tylko August uczył ją śpiewu, bo nigdy nie przeszłaby przez wszystkie wokalizy.
— Pamiętasz, jak Petiron kręcił się po dziedzińcu, żeby tylko posłuchać jej głosu, jakby nie miał nic do roboty? — dodał Gennell, wyciągając rękę, by zamknąć żary. Z nawyku poklepał Betrice po ramieniu, a potem pięścią wygniótł w poduszce miejsce na głowę. Gdy Gennell wreszcie uznał, że rozwiązał problem przydziałów czeladników na placówki, kilka gospodarstw zgłosiło się z prośbą o wyszkolonych harfiarzy, których po prostu nie miał. Zima była sroga i nie sposób było prosić czeladników, by wędrowali od gospodarstwa do gospodarstwa i dzielili czas, spędzając w każdym z nich po cztery siedmiodnie. Każda rodzina miała prawo do nauki Ballad Instruktażowych, aby nie zaistniały żadne nieporozumienia co do tego, czego się od niej oczekuje i kiedy. Z nostalgią pomyślał o czasach odległych o kilka setek Obrotów, kiedy sześć Weyrów na Pemie pomagało większym Cechom, przewożąc ludzi i towary na smokach. Mieszkańcy wschodniego wybrzeża w dalszym ciągu mieli Benden Weyr, więc lord Maidir z dumą latał na smoku do odległych Warowni i na Zgromadzenia, kiedy zachodziła taka potrzeba. Ale Fort Weyr był pusty od czterech wieków i nikt właściwie nie wiedział, czemu tak się stało. Gennell zajrzał kiedyś do Kronik przechowywanych w archiwach Cechu Harfiarzy i w Warowni Fort, był tam jednak tylko jeden zapis, powstały wkrótce po zakończeniu Przejścia: „Mistrza Harfiarzy wezwano do Weyru Fort piątego dnia siódmego miesiąca, pierwszego Obrotu po Przejściu”. I tyle: krótka, nic nie mówiąca notatka. W innych przypadkach, gdy Mistrza Harfiarzy wzywano do Weyru, zawsze podawano dłuższe wyjaśnienia. Następnego zapisu dokonał ówczesny Mistrz Harfiarzy, Creline, w pełne dwa miesiące później, kiedy wyładowane wozy z zaopatrzeniem z Warowni Fort dotarły zgodnie z harmonogramem do Weyru i zastały tam pustkę; nic, tylko skorupy starych garnków na kupie śmieci. Inni władcy Warowni zauważyli, że flagi, które oznaczały prośbę o smoczy transport, pozostały bez odpowiedzi. Choć ubodła ich ta nieuprzejmość, byli tak zadowoleni, że wreszcie mogą odpocząć po pięćdziesięciu Obrotach pełnienia służby naziemnej, że nie zastanawiali się nawet, czemu na niebie nie pojawiają się smoki. Gdy wszyscy uświadomili sobie wreszcie, że pięć z sześciu Weyrów stoi pustych, zwołano Naradę Władców. Władcy Weyru Benden byli nie mniej zdziwieni niż reszta; całkowicie zaskoczyło ich zniknięcie smoczego ludu i z trudem pogodzili się z tym, że Benden jest jedynym zagospodarowanym Weyrem. Snuto różne domysły. Najpopularniejsza hipoteza sugerowała pojawienie się tajemniczej zarazy, która ogarnęła pięć Weyrów, zabijając smoki i jeźdźców. Jej zwolennicy
nie potrafili jednak wyjaśnić, co stało się z jeźdźcami i dlaczego zniknęły również wszystkie należące do nich przedmioty. Benden wysłał nawet skrzydło, do którego jako pasażerowie dołączyli godni zaufania przedstawiciele Warowni i Cechów, by przeszukać Południowy Kontynent, na wypadek gdyby wszystkie pięć Weyrów, nie wiedzieć czemu, postanowiło przenieść się na południe, pomimo ryzyka, jakie niosło ze sobą zamieszkanie za morzem. Przez wiele Obrotów wybuchały na ten temat dyskusje, a często nawet gorące spory, choć nikt przez to nie zbliżył się ani na jotę do prawdy. Potem Creline wykonał nowy utwór, który zatytułował „Pieśń Zagadka”, i nakazał włączyć go do obowiązkowego kanonu Ballad Instruktażowych. Gennell zakonotował sobie w pamięci, by przenieść tę pieśń z powrotem do ballad, gdyż ktoś — lepiej nie wskazywać palcem kto — pozwolił kiedyś, by ją pomijano, jeszcze zanim Gennell został Mistrzem Harfiarzy. Takie rzeczy zdarzały się nieraz, choć nie powinny, zważywszy na znaczenie, jakie Creline przywiązywał do tej pieśni. Dziwny utwór. Melodia jak ze snu. Tak, warto ją przypomnieć. Do następnych Opadów Nici pozostało jeszcze pięćdziesiąt pięć Obrotów. To znaczy, poprawił się Gennell, jeśli w ogóle będzie jakiś Opad. Wiele osób było przekonanych, że Nici zniknęły na dobre. Powszechnie mniemano, że Weyry, zobowiązane jakąś tajemną umową, popełniły zbiorowe samobójstwo, pozostawiając tylko Benden, by kontynuował smocze tradycje. Dla myślących ludzi nie było w tym ani odrobiny sensu. Na szczęście ja nie będę miał z tym wszystkim do czynienia, jak długo będę Mistrzem Harfiarzy, pomyślał Gennell i z westchnieniem ulgi zapadł w sen. Kaszel Merelan przeszedł w zapalenie płuc wkrótce po Końcu Obrotu. O tej porze, gdy utrzymywała się mroźna i śnieżna pogoda, zawsze wszyscy kichali i pokasływali. Mały Robinton i Petiron też się poprzeziębiali, ale infekcja szybko przestała im dokuczać. Za to kaszel Merelan nie chciał przejść i rzadko udawało jej się prześpiewać całą wokalizę bez spazmatycznego ataku. Petiron po raz pierwszy zaczaj się poważnie martwić ojej zdrowie. Betrice i Ginia też się niepokoiły, bo śpiewaczka szybko straciła kilogramy, które przybyły jej po urodzeniu dziecka — i chudła dalej. — Nie planujecie teraz żadnych poważnych prób, prawda? — zagadnęła Ginia Petirona, gdy przyszła z kolejną butelką syropu na kaszel dla Merelan. Pokręcił głową z pewną niechęcią; gdyby nie zachorował, z pewnością zacząłby już komponować coś ekstrawaganckiego na Wiosenne Zgromadzenie.
— To bardzo dobrze — dodała — bo przypadkiem wiem, że Mistrz Harfiarzy szuka kogoś, kto uczyłby ballad w południowym Bollu. Niedaleko rodzinnego gospodarstwa Merelan. Może poprosiłbyś go o ten przydział? Zdaje mi się, że kwatery są tam odpowiednie dla takiej małej rodziny jak wasza. Właśnie przyjechali do nas kupcy Ritecampa. Moglibyście się z nimi zabrać aż do Osady Pierie. Zanim Petiron zdążył wymyślić uzasadnioną wymówkę, tłumacząc, że nie może przecież opuścić Cechu Harfiarzy w tym okresie, już wędrował ze swoją niewielką rodziną na południe. Wszystkie bagaże jechały na grzbietach jucznych zwierząt, które przydzielił im Mistrz Gennell. Dołączył do nich również dwa dobre biegusy z hodowli Ruatha. Mistrz Sev Ritecamp z radością powitał okazję, by przysłużyć się Cechowi Harfiarzy i obiecał, że doprowadzi podróżnych pod same drzwi Osady Pierie. — Byłbym tylko wdzięczny, gdyby Mistrz Petiron zechciał co wieczór poświęcić nieco czasu, by poduczyć naszą młodzież Ballad Instruktażowych. Bardzo by się im przydało trochę nauki — poprosił Sev grzecznie. — Mógłby też zaśpiewać co wieczór przy ognisku jedną czy dwie pieśni. — Rozumie się samo przez się — odparła Merelan, gdy Petiron nieco zbyt długo wahał się z odpowiedzią. Mrugnęła do męża, wiedząc doskonale, że nienawidził wykładania „podstaw” nowicjuszom, podczas gdy ona sama uwielbiała uczyć najmłodszych. Osoba wykładowcy nie miała przecież żadnego znaczenia, ważne, by dzieci czegoś się nauczyły. Jako Mistrzyni Śpiewu, znała wszystkie Pieśni i Ballady Instruktażowe równie dobrze jak sam Petiron. Najmłodsza córka Ritecampów ma synka w tym samym wieku co Robie, choć tamten maluch nie wygląda tak zdrowo, pomyślała Merelan na własny użytek. Dalma na pewno nie będzie miała nic przeciw temu, by popilnować dwóch chłopców, którzy będą się razem bawić, podczas gdy Merelan będzie uczyć jej krewnych. Mistrz Gennell był zachwycony, że znalazł mistrza na jeden z przydziałów, choć na krótki czas. Betrice zamieniła kilka słów z uzdrowicielem Ritecampów na temat stanu Merelan i pomachała im na pożegnanie wraz z resztą mieszkańców Cechu. Choć biegusy z Ruathy miały łagodny chód i dobrzeje wyszkolono, Merelan z początku jechała w wygodnym wozie Dalmy, wiedząc, że nie wystarczy jej sił, by powodować rozbrykanym wierzchowcem. Petiron, mniej obeznany z biegusami, najczęściej przesiadywał na koźle wozu prowadzącego karawanę, rozmawiając z Sevem Ritecampem, jego ojcem lub wujem, zależnie od tego, kto w tym dniu był przewodnikiem. Pomimo złych
przeczuć i początkowej niechęci, Petiron wkrótce się odprężył i wyprawa zaczęła mu się podobać. Przypadkowo usłyszał pochlebne uwagi na temat swojego biegusa z Ruathy, więc zaproponował najstarszemu synowi Seva przejażdżkę na tym wierzchowcu; to z kolei przyjaźnie usposobiło do niego wszystkich mężczyzn z rodu Ritecampów. Prócz tego zaczęło mu sprawiać przyjemność wspólne wieczorne muzykowanie; niemal wszyscy mieszkańcy trzydziestu wozów karawany grali na jakichś instrumentach, i to na tyle dobrze, że mogli wykonywać skomplikowane pasaże. Wielu z nich miało też dobre głosy, więc nagle okazało się, że prowadzi cztero— i pięciogłosowe linie melodyczne ich ulubionych ballad i piosenek, a także uczy ich nowszych pieśni. — Są prawie tak dobrzy, jak uczniowie czwartego roku — powiedział do Merelan z pewnym zaskoczeniem pod koniec trzeciego wspólnego muzycznego wieczoru. — Tyle, że oni to robią dla przyjemności — odparła ciepło. — Nie ma powodu, dla którego nie mogliby tego robić jeszcze lepiej. Przyjemności im to nie odbierze — odparł, bardzo niezadowolony z tego, że robiła mu subtelne wyrzuty za próby dopracowania grupowego śpiewu wędrownych kupców. — Nie ruszaj się, będę cię smarować balsamem — odpowiedziała i mocno przytrzymała go za podbródek, wklepując w policzki i nos kojącą maść przeciw podrażnieniom skóry, którą od kogoś dostał. Patrząc na nią z takiej bliskości, dostrzegł, że blade policzki nieco poróżowiały, choć w dalszym ciągu dolegał jej tak gwałtowny kaszel, że aż drżał na myśl, jak bardzo może to zaszkodzić strunom głosowym. Ale napięcie, widoczne ostatnio wokół jej oczu i ust, nieco zelżało. — Dobrze się czujesz, Mere? — spytał, obejmując ją za ramiona. — Naturalnie, że tak. Przecież spełniło się jedno z marzeń mojego dzieciństwa! Zawsze chciałam podróżować z wędrownymi handlarzami. Obdarzyła go szerokim uśmiechem, od którego w obu policzkach pojawiły się dołeczki. Po raz pierwszy od czasu ciąży zaczęła przypominać jego Merelan. Wziął ją w ramiona i przytulił, pamiętając, by zrobić to delikatnie. Czuł, jak bardzo jest wychudzona. Zapragnął tego, czego nie mógł dostać… i już miał j ą stanowczo odsunąć od siebie, kiedy przytuliła się czule. — Nic się nie powinno stać — mruknęła, więc objął ją z uczuciem, tłumionym od tak dawna, że aż bolało. Nie musiał nawet się martwić, że dziecko im przeszkodzi, bo spało spokojnie w kołysce w wozie Dalmy. Kochał więc Merelan całym sobą, żarliwie oddając się temu, na co już zbyt długo czekał. Odpowiedziała mu nader chętnie.
Ta powolna podróż na południe rzeczywiście była wspaniałym pomysłem. W pewnym momencie tej leniwej, trzytygodniowej wędrówki na południowy kraniec Południowego Bollu, Petiron zdał sobie sprawę, że do tej pory żył w niemal takim samym napięciu emocjonalnym i fizycznym jak Merelan. Pobyt w Cechu Harfiarzy, gdzie wszystko obracało się wokół muzyki i muzyków, przy ciągłym akompaniamencie przeróżnych instrumentów, sprawiał, że myślało się jedynie o kompozycjach na głosy i instrumenty. Tu, na szlaku, nie ograniczała go ostra cechowa konkurencja, zmuszająca do tworzenia coraz to bardziej skomplikowanych i zachwycających brzmień. Po raz pierwszy od czasów praktyki czeladniczej zdał sobie sprawę, jakie bogactwo życia go otacza… i jaka prostota. Pochodził z Warowni Telgar, jednej z największych, więc nigdy właściwie mu nie brakowało wszystkiego, czego potrzeba do codziennego życia. W Cechu Harfiarzy zapewniono mu podobne warunki. Tyle spraw do tej pory uznawał za oczywiste, że traktował jak lekcję życiową sytuację, gdy nie miał pod ręką na przykład dobrze wyprawionych skór do pisania, które zwykł był wypełniać dużymi, wyraźnymi nutami. Musiał się nauczyć oszczędnego pisania drobnych znaczków, które pozwalały zmieścić na pojedynczej skórze więcej niż jeden utwór. Nad jedzeniem też do tej pory specjalnie się nie zastanawiał. Mieszkańców Cechu nie interesowało, skąd bierze się żywność, kto przyrządza posiłki i w jaki sposób to robi. Teraz Petiron polował i łowił ryby z innymi mężczyznami, podczas gdy kobiety zbierały chrust i orzechy, a później, gdy dotarli w cieplejsze okolice, pierwsze warzywa, owoce i jagody. Teraz mógł już przez cały dzień dotrzymywać kroku kupcom. Merelan również nabrała ciała i okrzepła, a cera jej stała się smagła od wiatru. Przez część dnia szła z Dalmą i innymi młodymi matkami, na tyle wolno, by nawet najmniejsze berbecie mogły za nimi nadążyć. Kaszel zniknął, a za to powróciła jej promienna uroda, którą Petiron tak się zachwycił przed pięcioma Obrotami. Zaczął sobie wreszcie zdawać sprawę, jak surowy był w Cechu Harfiarzy; pochłonięty pisaniem i wykonywaniem muzyki, zapomniał, że w życiu istnieje jeszcze coś innego: codzienność i normalność. Karawana przez trzy dni obozowała przy stacji posłańców sztafetowych. Jak zwykle, tamtejszy Poczmistrz rozesłał swoich biegaczy w cztery strony świata, by o przybyciu kupców powiadomić mieszkańców gospodarstw leżących z dala od południowego szlaku. — Niektórzy są bardzo skryci — ostrzegł gości. — Mogą wam się nawet wydać… nieco zdziwaczali. — Dlatego, że mieszkają samotnie, daleko wśród wzgórz? — spytała Merelan.
Sev podrapał się po głowie i wyjaśnił: — Niekoniecznie, mają po prostu dziwne zapatrywania. Merelan zauważyła, że w jego słowach kryje się jakieś niedopowiedzenie, ale nie mogła zrozumieć, dlaczego nagle przestał mówić wprost. — Eee… macie do ubrania coś, co nie jest ufarbowane na harfiarski błękit? — wykrztusił wreszcie. — Ja mam — odpowiedziała Merelon — ale Petiron raczej nie. Chcesz powiedzieć, że ktoś mógłby się poczuć urażony? — uśmiechnęła się na dowód, że doskonale rozumie, co miał na myśli. — Tak, o to właśnie chodzi. — Postaram się go czymś zająć — powiedziała, uśmiechając się ze zrozumieniem. Przez pierwsze dni wszystko szło dobrze. Rano trzeciego dnia, kiedy Merelan zabawiała dzieci piosenkami i uczyła je tańca, który ilustrował zabawę, do ich grupy przysunęła się ukradkiem bardzo obdarta dziewczynka, szeroko otwierając oczy z zachwytu. Gdy znalazła się blisko, Merelan uśmiechnęła się do niej i zniżając przezornie głos, zapytała: — Chcesz się bawić z nami? Dziewczynka potrząsnęła głową, a w jej oczach zabłysły jednocześnie tęsknota i lęk. — Chodź, proszę, przecież się bawimy — namawiała Merelan, starając się ośmielić przerażone dziecko. — Rob, przerwij kółko i weź ją do środka, dobrze, kochanie? Mała postąpiła krok do przodu i nagle pisnęła ze strachu na widok mężczyzny, który ruszył pędem od strony wozów prosto do Merelan. — Hej, ty tam! Natychmiast przestań, ty dziwko! Wiedźma, co kusi dzieci, żeby odeszły od rodziców! Merelan z początku nie zrozumiała, że to do niej. Dziecko popędziło w stronę gęstych drzew na skraju polanki, by się tam ukryć, ale to wcale nie złagodziło furii napastnika, który dobiegał już do śpiewaczki z ręką wzniesioną do ciosu. Robinton przybiegł i złapał się matczynej spódnicy, przerażony hałaśliwymi groźbami i gwałtownym zachowaniem obcego. Sev, Poczmistrz, dwóch gońców i trzech innych kupców popędziło na ratunek. Sev zdążył dopaść mężczyzny i odepchnąć go od Merelan. Dzieci rozbiegły się z płaczem. — Daj spokój, Rochers, to tylko matka, która zabawia dzieci rymowankami — tłumaczył Sev, odciągając napastnika na bok. — Śpiewa przecie, nie? Śpiewa na początek, co? To śpiewanie, co dzieci wyciąga z domu! Wiedźma! Jak te inne harfiarze. Uczy bzdur, co nie dają żyć, jak trzeba!
— Rochers, uspokój się — powtórzył Poczmistrz, z wysiłkiem odpychając mężczyznę. Popatrzył na Merelan przepraszająco i z zakłopotaniem. — Chodź, Rochers, skończymy handlować — odezwał się jeden z kupców. — Już prawie dobiliśmy targu. — Harfiarska dziwka! — wrzeszczał tamten, starając się wyrwać pięść, by pogrozić nią Merelan, która tuliła się do Robintona z równą siłą, jak chłopczyk do niej. — Nie jest harfiarką, Rochers. To matka, zabawia dzieci — huknął Poczmistrz tak głośno, że zagłuszył słowa napastnika. — Kazała im tańczyć! — w kącikach jego ust wystąpiła piana. Siłą poprowadzono go w stronę wozów. — Wsiadaj do wozu Dalmy, Merelan — prędko powiedział Sev. — Trzeba się go pozbyć. Merelan usłuchała. Wzięła Robiego na ręce, by ukoić jego przestraszony szloch. Schowała się za drzewem i pod osłoną zarośli przeszła na skraj polanki, gdzie przy końcu szeregu stał wóz Dalmy. Wsunęła się do niego roztrzęsiona i o mało nie krzyknęła ze strachu, gdy ktoś otworzył drzwiczki. Na szczęście była to sama Dalma, pobladła ze strachu. Objęła Merelan, jednocześnie starając się przytulić Robintona. — Wariat, kompletny wariat — mruczała uspokajająco. — Kto by pomyślał, że zwróci na ciebie uwagę, przecież tak ładnie zabawiałaś dzieci. — O co mu chodziło ? — spytała Merelan, starając się stłumić łkanie. Nigdy w życiu nie była tak przerażona. Przecież od czasu, gdy wstąpiła do Cechu Harfiarzy, zawsze traktowano ją z największym szacunkiem jako Mistrzynię Śpiewu. — O co mogło mu chodzić? Nazwał mnie harfiarską dziwką. Jak śpiew może być czymś złym? Czymś przeklętym? — Cicho, cicho — Dalma przytuliła ją mocno, gładząc po włosach i ramionach. Głaskała też Robiego, choć ucichł już, siedząc w przytulnym wozie, w uspokajającej bliskości Dalmy. — Czasami trafiamy na niesamowitych dziwaków. Niektórzy w życiu nie widzieli harfiarza, a inni nie znoszą tańca, śpiewu ani picia. Sev twierdzi, że po prostu nie potrafią sami warzyć piwa ani nastawiać wina, więc uważają, że alkohol to przekleństwo. Nie chcą, żeby dzieci wiedziały więcej niż oni sami… może i słusznie — zaśmiała się gorzko — bo pouciekałyby natychmiast z tej okropnej dżungli. — Ale on powiedział „harfiarka” w taki sposób, że… — Merelan przełknęła ślinę na wspomnienie tonu, jakim mężczyzna wymówił to słowo. — A ta śliczna dziewczynka…
— Merelan, zapomnij o niej. Bardzo cię proszę. Choć Merelan skinieniem głowy przyznała Dalmie rację, zastanawiała się, czy kiedykolwiek zapomni ten żal i głód w oczach dziecka: tęsknotę za muzyką, a może tylko za zabawą z innymi dziećmi. Została na wozie, póki Sev nie przyszedł z wiadomością że leśne odludki już odjechały. Przeprosił ją też za nieprzyjemny wypadek. Przez resztę podróży wszystko już szło gładko, choć Merelan zauważyła, że nie każde gospodarstwo, w którym się zatrzymywali, korzystało z harfiarskich nauk. To prawda, że harfiarzy było za mało i do niektórych miejsc mogli przybywać tylko raz albo dwa razy do roku, ale Merelan i tak przerażała liczba chat i małych osad, gdzie nikt nie umiał czytać ani liczyć powyżej dwudziestu. Nie odważyła się na rozmowę na ten temat z Petironem, ale wiedziała, że przedyskutuje to z Gennellem, gdy wrócą do domu. Najprawdopodobniej zresztą Mistrz sam zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Zwykle przyjazd karawany był świąteczną okazją dla odwiedzanych przez nią gospodarzy. Petiron wreszcie przestał traktować wieczorne śpiewy jak zło konieczne; zaczęły mu one sprawiać przyjemność. Miał do dyspozycji tyle dobrych głosów, tylu instrumentalistów… może nie tak profesjonalnych jak ci, z którymi zwykle grywał, ale wystarczająco dobrych, a co ważniejsze, chętnych wnieść coś od siebie do wykonywanej muzyki. Słuchał też wersji niektórych ballad i piosenek, od wieków śpiewanych w gospodarstwach, a jemu nie znanych. Niektóre były tak skomplikowane, że zastanawiał się, która wersja jest oryginałem: harfiarska czy ta, którą przekazywano z pokolenia na pokolenie w rodzinach gospodarskich. Jedną z najbardziej tęsknych ballad, tę o Przeprawie, naprawdę powinno się grać w wersji instrumentalnej, poczynając od podstawowej linii melodycznej, pełnej niezapomnianego uroku, a potem wzbogacając ją różnorodnymi ozdobnikami. Petiron mógł ją zapisać, gdyż zdobył sporo miejscowego materiału do pisania, wytwarzanego z sitowia. Miał on wprawdzie tendencję do wchłaniania nadmiernej ilości atramentu, więc partytury bywały nieco kleksowate, ale można było przecież wszystko przepisać po powrocie do Cechu. Zawsze był dumny ze swojej muzycznej pamięci. Do osady Pierie dotarli późnym rankiem dwudziestego pierwszego dnia podróży, wliczając w to dwudniowy postój w rodzinnym domu Merelan. Zobaczyła się tam z całą rodziną, wysłuchała nowinek, obejrzała wszystkie niemowlęta, złożyła życzenia nowożeńcom, którzy niedawno pozawierali związki — i pokazała rodzinie małego Robintona.
Ciotka i wuj, którzy wychowali Merelan, gdy jej rodzice zginęli podczas jednego z dzikich sztormów, które często smagały zachódnie wybrzeże, ciepło przyjęli Petirona. Jego z kolei zdumiała liczba doskonałych, choć niewyszkolonych głosów w tej rodzinie. — Przecież nie ma tu nikogo, kto by nie był obdarzony dobrym słuchem — zachwycał się po pierwszym wieczorze. — Przypomnij mi, która to ciotka zaczęła cię uczyć? — Segoina — odparła, śmiejąc się z jego zdumienia. — Ten kontralt? Przytaknęła. Zagwizdał z uznaniem. — Uparła się, by mnie wysłano do Cechu Harfiarzy — powiedziała skromnie Merelan. — Sama powinna jechać, ale zaręczyła się z Dugallem i nie chciała go zostawić. — I zmarnowała ten cudowny głos, siedząc w gospodarstwie… — Petiron z pewną pogardą wskazał obszerne zabudowania z czerwonego kamienia, które tworzyły zagrodę. — Segoina nie zmarnowała talentu — odparła Merelan nieco sztywno. — Nie o to mi chodziło, dobrze wiesz, Mere — pospieszył z wyjaśnieniem. Widział, jak wielki szacunek i miłość łączy obie kobiety. — Ale mogła zostać Mistrzynią Śpiewu… — Nie wszyscy, poza nami, uznaliby to za produktywne zajęcie, Petironie — odparła spokojnie, lecz stanowczo. Wiedział, że każda następna uwaga głęboko by ją uraziła. To prawda, pomyślała Merelan z goryczą, wspominając górala Rochersa, że nie każdy Perneńczyk akceptuje harfiarzy. Gdy zajmowali kwatery w Pierie, powróciły wątpliwości Petirona, czy słusznie przyjęli tę pracę. Przeznaczono dla nich tylko trzy pokoje, co oznaczało, że dziecko miało sypiać z nimi, w łóżeczku ustawionym u stóp wielkiego łoża, które zajmowało prawie całą sypialnię. Dobrze chociaż, że szafy mieściły się w wykutych w skale wnękach. Większe pomieszczenie miało charakter pokoju dziennego, połączonego z kuchnią. Na zewnętrznej ścianie mieścił się duży kominek. Trzeci pokoik to była klitka, służąca jako toaleta i łazienka. Merelan stwierdziła wesoło, że to nie szkodzi, bo i tak wszyscy kąpią się w morzu. Petiron spojrzał kątem oka na schodki, wiodące na piaszczystą, łukowato wygiętą plażę, gdzie zakotwiczono kilka należących do gospodarstwa kutrów rybackich. Wkrótce miał się przekonać, że mieszkańcy spędzali tu większość czasu na świeżym powietrzu: albo na otwartym szerokim dziedzińcu, gdzie ulokowano różnego rodzaju stanowiska pracy, albo w cieniu ogromnej, pokrytej winoroślą altany, która zajmowała większą przestrzeń niż wszystkie pomieszczenia mieszkalne razem wzięte. Ogrodzono tam nawet dwa miejsca zabaw dla dzieci — jedno dla młodszych, jedno dla starszych, gdzie wykopano płytką sadzawkę. Dzieciaki mogły się tam bezpiecznie chlapać, miały piasek do
zabawy i przebogaty zbiór zabawek. Robinton już dreptał z jakimś wypchanym zwierzakiem w ręku. — Czym on się bawi? To chyba nie smok, prawda? — zapytał Petiron Merelan. Nigdy nie robiono zabawek w postaci smoków; byłoby to świętokradztwem. — Ależ nie, głuptasie. To ma być jaszczurka ognista. — Merelan uśmiechem uspokoiła zdziwionego małżonka. — Jaszczurka ognista? Przecież one wyginęły setki lat temu. — Nie, nie całkiem. Mój ojciec kiedyś jedną widział… wuj Patry też twierdzi, że zobaczył jaszczurkę w zeszłym roku. — Jest tego pewien? — pragmatyczna strona natury Petirona wymagała dowodów. — Oczywiście. Morze wyrzuca też puste skorupy jaj, które są dowodem, że jaszczurki istnieją, choć trudno je wypatrzyć. — No, skoro są skorupy… — uspokoił się Petiron. Merelan odwróciła głowę, by ukryć uśmiech. Doskonale zdawała sobie sprawę, jakie jej małżonek ma zdanie na temat wszystkiego, co zastał w Pierie, ale nie było sensu na siłę zmieniać jego błędnych poglądów. Był uczciwy i szczery, więc Merelan uznała, że sam dojdzie prawdy. Może nawet polubi mieszkanie tutaj, z dala od zgiełku i nadmiernej stymulacji w Cechu Harfiarzy. Tak się cieszyła, gdy gorąco dziękował Sevowi, Dalmie i pozostałym kupcom. Mówił to, co czuł: naprawdę nauczył się wiele na szlaku, polubił wspólne wieczory, a nawet lekcje. Potrafił teraz bez trudu utrzymać się na grzbiecie biegusa, więc wiedziała, że uda się namówić go na wycieczki do innych pobliskich gospodarstw, gdzie mieszkali jej bracia i siostry. Tym bardziej, że będzie musiała zostawiać Robintona w Pierie, by niepotrzebnie nie irytować męża ciągłą obecnością synka. Mały był już odchowany, a w dodatku Segoina niemal błagała, by pozwolili jej się nim opiekować. Niechby tylko Petiron polubił wreszcie synka, dla niego samego, zamiast widzieć w nim tylko rywala, skupiającego na sobie uwagę Merelan. Najważniejsza jednak była nauka. Petiron podzielił czterdzieścioro dwoje przyszłych uczniów na pięć grup. Początkujący, adepci, średniacy i zaawansowani byli w różnym wieku; wszystko zależało od tego, ile nauczyli ich rodzice. Ostatnia grupa liczyła pięć osób, zbyt dorosłych, by chodzić na zwyczajne zajęcia. Sam ich uczył wieczorami, choć żadne z nich nie odczuwało skrępowania swoim brakiem wiedzy. — Ano, jak się mieszka na halach, to nie sposób się uczyć — stwierdził Rantou bez cienia zawstydzenia. Potężny drwal popatrzył spod oka na młodą żonę w zaawansowanej ciąży. — Znaczy, póki nie spotkałem tej tu Carral — dodał i nagle się zarumienił. — Z serca
lubię muzykę, choć jej nie umiem za dobrze. Ale się nauczę, żeby małe nie miało durnia za ojca. Choć Rantou nie miał w ogóle formalnego wykształcenia, potrafił wydobywać zdumiewające dźwięki z trzcinowej fletni Pana. Machnął jednak ręką, gdy Petiron powiedział, jak bardzo chce go nauczyć czytać nuty. — Zagraj mi to wszystko raz a dobrze, nauczycielu, i wystarczy. Petiron tego wieczoru przemierzał w kółko ich maleńki pokój. Martwiło go, że muzyk o tak wielkim wrodzonym talencie co dzień ryzykuje, że skaleczy sobie bezcenne palce zwykłą piłą, toporem albo korownicą, aż Merelan musiała go uspokajać. — Nie każdy uważa, że Cech Harfiarzy jest najważniejszy na świecie, kochanie. — Ale on… — On całkiem nieźle sobie radzi w życiu, jak na młodego człowieka, którego rodzina ma się wkrótce powiększyć — odpowiedziała — i zawsze będzie kochał muzykę, choć nie stanowi ona całego jego życia, tak jak w twoim przypadku. — Ależ on ma wrodzony talent! Sama wiesz, jak ciężko muszę pracować nad teorią i kompozycją, by wprowadzać zróżnicowane tempa, a on po jednorazowym wysłuchaniu utworu wygrywa takie kadencje, jakich ty musiałabyś się uczyć całymi dniami, choć jesteś naprawdę świetna. A Segoina powiada, że on robi… uważasz, robi gitary, flety, bębny, wszystkie instrumenty, na których oni tu grają… — W desperacji i próżnym gniewie podniósł obie ręce do góry. — Kiedy pomyślę, ile muszę się napracować, by wypromować czeladnika! A ten człowiek po prostu w jednej chwili opanował ze słuchu całą potrzebną wiedzę. Naprawdę, brak mi słów. — Rantou nie chce być muzykiem, kochanie. On pragnie robić to, co robi: pracować w lesie. Wykonywanie instrumentów to tylko jego hobby. — Mere, może to i prawda, ale nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo Cech Harfiarzy potrzebuje młodych ludzi. Wciąż mamy za mało młodzieży. Pierie potrzebuje czeladnika– nauczyciela na stałe, a nie takich jak my, na wakacjach. — Petiron chodził po pokoju i zacierał ręce; pewna oznaka dla jego żony, że coraz bardziej się ekscytuje. — Wszyscy mają prawo do wiedzy, to tradycyjny obowiązek Cechu Harfiarzy. Bardzo brakuje nam nauczycieli. — Ale przecież można nauczyć się samemu Ballad i Pieśni Instruktażowych, tak jak ludzie stąd — odparła Merelan. — Ja też się uczyłam sama.
— Tak, tych najpopularniejszych, ale inne też są ważne — odparł poważnie, marszcząc czoło. Jak zwykle w takich przypadkach, mocno zarysowane brwi niemal spotkały się nad jego orlim nosem. Merelan nigdy mu nie mówiła, jak bardzo podobają jej się te brwi. — Na Przykład nie znają tu Ballady o Smoczych Obowiązkach. Merelan stłumiła westchnienie. Czy już tylko ludzie, którzy wychowali się bezpośrednio w Cechu Harfiarzy, wierzą, że Nici naprawdę powrócą za pięćdziesiąt Obrotów? Że to nie są mrzonki? A może ta wiara to jedynie kolejna cechowa tradycja? — Przecież ich uczysz, i ja też. Chyba nikt nie weźmie ci tego za złe… teraz, gdy cię poznali, a ze mną spotkali się ponownie… jeśli zaproponujesz, by któryś z bardziej utalentowanych chłopców zastanowił się nad wstąpieniem do Cechu na całe życie. Petiron rzucił jej dziwne spojrzenie… — Tak sądzisz? Zacisnęła wargi. Ten ton, ostry i nieprzyjazny, był na ogół zarezerwowany dla nowicjuszy, którzy niewystarczająco przykładali się do nauki, by sprostać wysokim wymaganiom mistrza. — Wiesz, niedawno panowała tu zaraza, a wielu mieszkańców tego gospodarstwa zginęło też podczas wielkiego sztormu — powiedziała, siląc się na lekki ton. — To mała farma, ale potrzebuje dużo rąk do pracy, tyle jest tu do zrobienia. Czasem każda para rąk się liczy. — A jednak puścili dwóch chłopców do Weyru — odpowiedział z urazą. Merelan zasłoniła twarz dłonią, by ukryć uśmiech, ale nie udało jej się to; parsknęła śmiechem na widok jego zazdrosnej miny. — A czy ty sam odpowiedziałbyś na zaproszenie, gdyby cię wskazano podczas Poszukiwania? — Nikt mnie nie wybrał. — Wiem, ale gdyby Weyr Benden cię Odszukał, to byś z tego zrezygnował? — No, cóż… — zaczął się wycofywać — nigdy nie kwestionowałem zaszczytu, związanego z Poszukiwaniem… ale nie każda osoba wybrana podczas Poszukiwania Naznacza smoka. — A oni naznaczyli zielone — odparowała Merelan. — No cóż, mieli ogromne szczęście. — Żaden z nich nie nadawałby się na harfiarza — dodała, a w oczach zatańczyły jej psotne błyski. — To chwyt poniżej pasa, Mere — odparł sztywno.
— Przemyśl to sobie, kochanie — stwierdziła i dalej składała świeżo upraną bieliznę, którą tego popołudnia wyprasowała. Petiron mało nie umarł ze strachu, gdy dowiedział się, że Merelan uczy Robintona pływać. — Przecież on ledwie zaczął chodzić! — protestował. — Jak może się nauczyć pływania? — Wszystkie nasze dzieci uczą się pływać w pierwszym roku życia — wyjaśniła mu Segoina. — Najlepiej zanim jeszcze zaczną chodzić, zanim zapomną o pływaniu w czasach życia płodowego. — Zanim co? Merelan położyła mu ostrzegawczo dłoń na ramieniu, bo cały zesztywniał, przerażony niebezpieczeństwem, na jakie właśnie wystawiono jego syna. — To prawda — tłumaczyła Segoina. — Spytaj po powrocie kogoś z Cechu Uzdrowicieli. Petiron aż się cofnął, ale kobieta mówiła dalej, niezrażona i pogodna: — To najlepszy okres, by przypomnieć dziecku umiejętności nabyte w brzuchu matki. Poza tym mieszkamy przecież tak blisko morza, że bez przerwy zamartwialibyśmy się o bezpieczeństwo dzieci. — Wskazała na schody i plażę, gdzie łagodny przybój układał piasek w szerokie białe półksiężyce. — Mamy tu coś w rodzaju ceremonii dojrzałości: młodzi ludzie muszą skoczyć do wody z tej wysokości — tu wskazała przylądek, wrzynający się spory kawałek w morze — by udowodnić, że są mężczyznami. Petiron gwałtownie przełknął ślinę i zamrugał. — Umiesz pływać? — spytała go wprost Segoina. — Tak, właściwie to umiem. W domu pływaliśmy w rzece Telgar. — W morzu jest o wiele łatwiej, bo słona woda unosi cię sama. — Segoina odwróciła się i odeszła. Nie zdążyła zauważyć niepokoju, malującego się na twarzy mężczyzny. Merelan pohamowała rozbawienie. Na szczęście Petiron mógł odpowiedzieć twierdząco na pytanie jej ciotki; widać było wyraźnie, że za nic w świecie nie zgodziłby się, by Merelan została jego instruktorką. Rzeczywiście, pływał nieźle, a do wyścigów z okazji letniego przesilenia pozostało jeszcze wiele miesięcy. Wtedy oni będą już spokojnie siedzieć w Cechu Harfiarzy. Westchnęła, bo z chęcią zostałaby na Wielkie Letnie Zgromadzenie, gdy cały Półwysep zjeżdżał się tu z okazji wyścigów pływackich i żeglarskich. Każdy mógł spróbować swoich sił w różnych konkurencjach.
No cóż, właściwie to dobrze, że Petiron przekroczył już wiek, w którym od mężczyzn wymagano owego skoku z wysokości — myślała dalej Merelan, gdy weszli do domu. Ta ceremonia również odbywała się podczas Zgromadzenia. Może udałoby się go namówić na dłuższy pobyt… Wiele się tu nauczył o sobie i o życiu zwykłych ludzi. W dzieciństwie, spędzonym w Telgarze, skupiał się na nauce i przede wszystkim dlatego zebrano pieniądze na jego dalsze kształcenie w Cechu Harfiarzy. Jako dorosły miał więc niewiele okazji, by rozszerzać horyzonty — aż do przyjazdu do Bollu. Nigdy w życiu nie wyglądał tak zdrowo i tak przystojnie. Miał włosy do ramion, piękną opaleniznę, zaczął dobrze jeździć na biegusie, potrafił cały dzień maszerować bez zmęczenia i więcej czasu poświęcał obowiązkom harfiarza, niż wymagał tego Cech. Szkoda tylko, że między nim a jego własnym synem wciąż nie było harmonii… Merelan powtarzała sobie w myślach, że kiedy Robinton zacznie mówić, kiedy zacznie odczuwać potrzebę przyswajania sobie tego, co każdy ojciec powinien wpoić synowi, pojawi się między nimi uczucie i Petiron zacznie odczuwać ojcowską dumę. Przynajmniej niepokoi się już o bezpieczeństwo dziecka — oto dodatkowa korzyść z nauki pływania. Niepokój ten był bardzo widoczny, gdy Petiron wybrał się z żoną na plażę następnego Pierwszego Dnia. Robinton radośnie unosił się na wodzie i chlapał łapkami, nie przejmując się zupełnie, gdy zdarzyło mu się zanurkować. Widząc to, blady z przerażenia Petiron złapał małe opalone ciałko w ramiona, zaskakując dziecko, które szeroko otwo— i rzyło oczy i zaczęło się wyrywać z powrotem do wody, gdzie było tak przyjemnie — fale pluskały wokół nóżek i przynosiły różne skarby, które można było sobie oglądać do woli. Dał nawet tacie bardzo ładny kamyk, czerwony z białymi żyłkami o regularnym wzorze. Petiron obejrzał uważnie znalezisko, bez namawiania ze strony Merelan. Kiedy Robinton dostał kamyk z powrotem, podreptał do miejsca, gdzie piętrzyła się już spora kupka różnych niezwykłych rzeczy, które wyciągnął z morza. Potem popędził w inną stronę, tak szybko, jak pozwalały mu na to krótkie nóżki, by zobaczyć, co też jego kuzynkowie wygrzebali spośród wodorostów. — Usiądź, kochanie — powiedziała cicho Merelan i poklepała dłonią plecioną z sitowia matę, rozłożoną w cieniu palmowego daszka. — Jeśli coś się będzie działo, zdążymy zareagować. — On jest chyba młodszy niż chłopak Naylora, prawda? — spytał, po raz pierwszy wykazując typowo ojcowską tendencję do porównywania. — O dwa miesiące — odparła nonszalancko Merelan.
— Jest wyższy o całą dłoń — stwierdził, chyba z zadowoleniem. — Wyrośnie na dużego mężczyznę — dodała. — Nie należysz do niskich, moi rodzice też byli wysokiego wzrostu. Byłeś wyższy od swoich braci czy niższy? — Chyba Forist jest wyższy ode mnie, ale pozostała trójka do niego nie porasta — odparł Petiron, który zdecydowanie nie lubił swoich braci. — Ani do ciebie. — Leniwie strzepnęła piasek z jego kasztanowych włosów, odsunęła je z ramienia i skorzystała z okazji, by dotknąć gładkiej, ciepłej skóry. Lubiła jego plecy. Nabrały muskulatury. Nigdy zresztą nie był otyły; miał na to zbyt choleryczny temperament. Ale i nigdy też nie wyglądał lepiej…a ona nie darzyła go gorętszym uczuciem. Podniósł wzrok, pochwycił jej spojrzenie i odpowiedział na nie. Przyciągnął jej dłoń do ust i skubnął zębami pałce, ani na chwilę nie odwracając oczu. — Poszukamy gdzieś cienia, gdy Robie pójdzie spać po południu? — spytał, a jego oddech nieco przyspieszył. — Chętnie — mruknęła, czując, że i w niej odpowiedziało pragnienie. — Segoina dała mi maść, dzięki której nie będziemy musieli obawiać: się kłopotów. Gdy wrócili do Cechu, wszyscy zachwycali się, że Merelan tak zdrowo wygląda, Robie bardzo wyrósł przez te pół roku, a charakter Petirrona wyraźnie się poprawił.
ROZDZIAŁ II Cichy dźwięk oderwał Petirona od pracy nad najnowszą partyturą. Wsłuchał się i doszedł do wniosku, że dochodzi on z sąsiedniego pokoju. Merelan wyszła w jakiejś sprawie, a Robinton spał. Dźwięk był ledwie słyszalnym echem melodii, którą gorączkowo zapisywał, zanim mu umknęła — nie zdawał nawet sobie sprawy, że mruczał ją przy pracy. Zirytowany, zaczął szukać nieznośnego naśladowcy. I znalazł: jego syn leżał w łóżeczku, nie spał i nucił sobie pod nosem — Nie rób tego więcej, Robintonie — powiedział z irytacją. Synek podciągnął sobie kocyk pod brodę. — Ty tak — odpowiedział. — Ja co? — Ty nuciłeś. — Ja mogę, a ty nie! — Petiron pogroził chłopcu palcem przed samym nosem, a mały naciągnął sobie koc na twarz. Ojciec ściągnął tkaninę i pochylił się nad łóżeczkiem. — Żebyś mnie tak więcej nie przedrzeźniał! Nie wolno mi przeszkadzać w pracy. Słyszałeś? — Co on takiego zrobił, Petironie? — Do pokoju wbiegła Merelan i opiekuńczo zasłoniła sobą łóżeczko. — Spał słodko, gdy wychodziłam. Co się stało? Robinton, który rzadko płakał, zanosił się łkaniem. Wcisnął sobie róg kocyka do ust, a łzy spływały mu po policzkach. Tego już Merelan nie mogła znieść. Wzięła dziecko na ręce i tuliła je uspokajająco. Petiron rzucił jej gniewne spojrzenie: — Nucił, kiedy ja pisałem. — Ty też nucisz; dlaczego jemu nie wolno? — Aleja pisałem! Jak ja mogę przy czymś takim pracować? Przecież wie, że nie wolno mi przeszkadzać! — To dziecko, Petironie. Podchwytuje wszystko, co słyszy, a potem powtarza. — Tak, ale ja sobie stanowczo nie życzę, żeby nucił razem ze mną — upierał się Petiron, bynajmniej nie udobruchany. — A dlaczego ma nie nucić, jeśli go obudziłeś?
— Jak ja mam, u licha, pracować, jeśli oboje mi ciągle przeszkadzacie? — gwałtownym gestem rozłożył ręce i wyszedł z sypialni. — Zabierz go stąd gdzieś. Niech ja nie słyszę tego śpiewu koło siebie. Merelan zatrzymała się na środku dziennego pokoju z płaczącym dzieckiem w ramionach: — W takim razie w ogóle go nie będziesz słyszał — wypaliła na pożegnanie. — Jeszcze nigdy mnie tak nie zdenerwował — powiedziała do Betrice, która szczęśliwie była u siebie i odpowiedziała na pukanie do drzwi. — Pewnie nawet nie zauważył, że dzieciak nie fałszuje — odparła uszczypliwie Betrice i zaczęła sprzątać cerowanie z bujanego fotela, by Merelan miała gdzie usiąść i ukoić synka. Merelan zamrugała i wybuchnęła śmiechem. — Och, jestem pewna, że nie omieszkałby o tym wspomnieć, gdyby Robie fałszował. W ten sposób do zniewagi doszłaby pretensja — przerwała. — Wiesz, Robie nuci razem ze mną, gdy ćwiczę wokalizy. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Już wszystko dobrze, kochanie! — i osuszyła dziecku oczy rogiem kocyka, który mały wciąż kurczowo trzymał przy buzi. — Tata wcale nie chciał na ciebie krzyczeć… — Właśnie! — padł cichy komentarz Betrice. — …ale naprawdę musimy być cicho, kiedy tata pracuje w domu. — Ma własną pracownię — wtrąciła Betrice. — Washell ją wypożyczył, bo musi porozmawiać z jakimiś rodzicami, którzy zjawili się nie zapowiedziani. — Tylko Washellowi mogło się coś takiego udać. — Tak więc, kochanie, od dziś będziesz nucił tylko dla mnie, a ja tylko dla ciebie. A tata niech sobie pisze swoją ważną pracę. — — Ha! Kolejne niezrozumiałe, znaczące i ważkie muzyczne abrakadabry. Ojej, przepraszam! — Betrice zasłoniła usta dłonią, ale nie wyglądała na zmieszaną. — Wiem przecież, że to nasz najważniejszy kompozytor od dwustu lat. Ale czy on nie umiałby choć raz sprokurować prostej melodyjki, którą mógłby zaśpiewać każdy… poza jego synem? — Wstała, podeszła do kredensu i otworzyła drzwiczki. Merelan popatrzyła na nią bez urazy. — Tak, jego partytury są dość skomplikowane, prawda? — Uśmiechnęła się psotnie. — On tak lubi ozdóbki.