kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony171 075
  • Obserwuję119
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań77 886

Caine Rachel - Wampiry z Morganville 02 - Bal umarłych dziewczyn

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :599.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Caine Rachel - Wampiry z Morganville 02 - Bal umarłych dziewczyn.pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Wampiry z Morganville
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 138 stron)

Rozdział 1 To się nie mogło stać, myślała Claire. To tylko zły sen, po prostu kolejny zły sen... Obudzę się i rozpłynie się jak igła... Mocno zaciskała powieki. W ustach jej zaschło. Mocno przywarła do Shane'a. Przerażona. Po prostu miałam zły sen. Jednak kiedy otworzyła oczy, Michael nadal leżał na podłoże. Martwy. - Każ się przymknąć tym dziewczynom, Shane, albo sam je uciszę! - warknął jego ojciec. Przechadzał się po salonie tam z powrotem, z rękoma założonymi za plecy. Nie patrzył w stronę ciała przykrytego ciężką, zakurzoną aksamitną zasłoną, ale Claire widziała tylko Michaela, teraz, kiedy już odważyła się otworzyć oczy. To nie sen. Michael nie żyje, a przerażający ojciec Shane'a jest tutaj, w Domu Glassów. Ale przecież Michael już przedtem nie żył, prawda? Był duchem. Niewidzialnym w ciągu dnia... ale nocą wracał do świata żywych. Claire zdała sobie sprawę, że płacze, dopiero kiedy tata Shane'a obrócił się w jej stronę i wbił w nią przekrwione oczy. Nie była tak przerażona od czasu, kiedy spojrzała w oczy wampira. .. No może kilka razy bardzo się bała, bo Morganville było dziwnym miastem, a wampiry wzbudzały przerażenie. Ojciec Shane'a, pan Collins, był wysokim, długonogim mężczyzną o kręconych, siwiejących włosach. Były długie - sięgały kołnierza skórzanej kurtki - i zmierzwione. Miał ciemne oczy. Szalone oczy. Kilkudniowy zarost. I bliznę biegnącą przez całą twarz. Tak, zdecydowanie wzbudzał strach. Nie był wampirem, ale zwyczajnym człowiekiem, mimo to był przerażający. Pociągnęła nosem, otarła oczy i przestała płakać. Jakiś głos podpowiadał jej: „Teraz skoncentruj się na przetrwaniu, popłaczesz sobie później". Pomyślała, że Shane musiał słyszeć ten sarn głos, bo w jego zaczerwienionych oczach nie było łez i nie patrzył na przykryte zasłoną ciało przyjaciela. Obserwował swojego ojca. W tej chwili Shane też ją przerażał. - Eve... - powiedział cicho Shane, a potem powtórzył głośniej: - Eve! Uspokój się! Ich współlokatorka, Eve, siedziała bezwładnie pod ścianą z regałami na książki, jak najdalej od ciała Michaela. Kolana podciągnęła pod brodę, oparła na nich głowę i zanosiła się rozpaczliwym płaczem. Uniosła głowę, kiedy Shane ją zawołał. Po twarzy spływał jej czarny tusz do rzęs. Na stopach miała te swoje buty na pasek, z trupimi czaszkami, zauważyła Claire. Nie wiedziała, czemu akurat to zwróciło jej uwagę. Eve miała nieszczęśliwą minę, była zagubiona, więc Claire zsunęła się z kanapy, podeszła i usiadła przy niej. Objęły się. Eve pachniała łzami, potem i jakimiś słodkimi, waniliowymi perfumami. Nie mogła opanować dygotania. Była w szoku. Tak przynajmniej o takim zachowaniu świadków tragicznego wypadku mówili w telewizji. Skórę miała zimną. - Ciii - szepnęła do niej Claire. - Michaelowi nic nie jest. Wszystko będzie dobrze. - Nie wiedziała, dlaczego to powiedziała; przecież to było kłamstwo, to musiało być kłamstwo, wszyscy widzieli na własne oczy, co się stało... Ale coś jej podpowiadało, że właśnie to powinna teraz powiedzieć. I faktycznie, Eve przestała szlochać tak rozpaczliwie, zakryła twarz drżącymi rękami. Shane nic więcej nie powiedział. Wciąż obserwował ojca. 'Taki wyraz twarzy mają faceci, gdy patrzą na kogoś, z kogo zamierzają zrobić kotlet siekany. Nawet jeśli tata Shane'a zauważył, co się dzieje z synem, nie obeszło go to. Nadal krążył po pokoju. Jego kompani - chodzące góry mięśni w czarnych motocyklowych skórzanych kurtkach, z tatuażami, ogolonymi głowami i tak dalej - stali ze skrzyżowanymi ramionami. Fen, który zabił Michaela, miał znudzoną minę, bawił się nożem.

- Wstawaj. - Tata Shane'a zatrzymał się przed synem. – Nie będziesz mi wstawiał tego szajsu, Shane. Powiedziałem, że masz wstawać! - Nie musiałeś tego robić - wycedził Shane i stanął na rozstawionych nogach. Gotowy przyjąć, albo oddać, cios, pomyślała Claire. - Michael nie był dla ciebie zagrożeniem. - To był jeden z nich. Nieumarły. - Powiedziałem, że nie był zagrożeniem! - A ja mówię, że nie chcesz przyznać, że kumpel zamienił ci się w wybryk natury. - Ojciec Shane'a wyciągnął rękę i niezręcznie szturchnął Shane'a w ramię. Claire przypuszczała, że miał to być objaw czułości, Shane jednak zrobił taką minę, jakby odebrał gest ojca jako cios. - Nieważne. Było, minęło. Wiesz, po co tu jesteśmy. A może mam ci przypomnieć? Gdy Shane nie odpowiedział, jego ojciec sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki i wyjął plik zdjęć. Rzucił je Shane'owi. Chłopak próbował je złapać, ale kilka rozsypało się po podłodze. - O Boże - szepnęła Eve. Claire domyśliła się, że na zdjęciach jest rodzina Shane'a - Shane jako słodki mały chłopiec, obejmujący ramieniem jeszcze drobniejszą dziewczynkę, z burzą czarnych loków. Za nimi stali ładna kobieta i mężczyzna, którego z trudem rozpoznała jako tatę Shane'a. Jego twarzy nie szpeciła blizna. Miał krótko obcięte włosy. Wyglądał... normalnie. Był uśmiechnięty i szczęśliwy. Eve wpatrywała się w inne zdjęcie, a Claire nie mogła zrozumieć, co na nim właściwie widzi. Coś czarnego, poskręcanego i... Shane nachylił się i wyrwał zdjęcie z rąk Eve. Dom Collinsów spłonął. Shane się uratował. Jego siostra nie miała tyle szczęścia. O Boże, na zdjęciu była Alyssa. Siostra Shane'a, która spłonęła wraz z domem. Oczy Claire napełniły się łzami, zakryła usta rękami, żeby powstrzymać krzyk, ale nie dlatego, że to, co zobaczyła na zdjęciu, było aż tak przerażające - chociaż było -tylko dlatego, że własny ojciec zmuszał Shane'a, żeby patrzył na te zdjęcia. To było okrutne. Naprawdę okrutne. I Claire wiedziała, że to się dzieje nie po raz pierwszy. - Twoja matka i siostra zginęły przez to miasto, przez wampiry. Chyba o tym nie zapomniałeś, Shane? - Nie zapomniałem! - krzyknął Shane. Wciąż usiłował poskładać zdjęcia, ale unikał patrzenia na nie. - Tato, śni mi się to co noc. Co noc! - I dobrze. Od ciebie to się zaczęło. O tym też lepiej pamiętaj. Teraz już nie możesz się wycofać. - Wcale się nie wycofuję! - No to co mi tu wciskasz? Jakie: „Tu się wiele zmieniło, tato"? - Ojciec Shane'a zaczął go przedrzeźniać, a Claire nabrała ochoty, żeby mu przywalić, i nieważne, że był od niej ze cztery razy większy i prawdopodobnie znacznie silniejszy. – Zaczynasz zadawać się ze swoimi dawnymi kumplami i zapominasz, po co tu wróciłeś. To coś to był Michael, tak? Chłopak Glassów? - Tak - wykrztusił Shane przez ściśnięte gardło, a Claire zobaczyła w jego oczach łzy. - To był Michael. - A te dwie? - Nikt ważny. - Ta wygląda jak wampir. - Ojciec Shane'a utkwił w Eve spojrzenie przekrwionych oczu i zrobił krok w stronę skulonych dziewczyn. - Zostaw ją w spokoju! - Shane rzucił zdjęcia na kanapę i jednym skokiem zastąpił ojcu drogę, zaciskając dłonie w pięści. Ojciec uniósł brwi i wykrzywił twarz w grymasie, który miał być uśmiechem, ale blizna sprawiła, że wyglądał groteskowo. Claire zadrżała. - To nie jest wampirzyca, cholera. To Eve Rosser, tato. Pamiętasz Eve?

- Hm - mruknął ojciec Shane'a i przez kilka sekund gapił się na Eve, a potem wzruszył ramionami. - No to jest kiepską naśladowczynią wampirów. Jak dla mnie, takie samo zło. A ten dzieciak? Mówił o Claire. - Nie jestem dzieciakiem, proszę pana – zaprotestowała Claire i z trudem podniosła się z podłogi. Zesztywniała od siedzenia w kucki, była spięta. Serce waliło jej jak oszalałe, oddychanie sprawiało ból. - Mieszkam tutaj. Nazywam się Claire Danvers. Studiuję na uniwersytecie. - Akurat - prychnął Frank Collins. - Jesteś za młoda na studentkę. - Skończyłam szkołę wcześniej, proszę pana. Mam szesnaście lat. - Słodka szesnastka. - Pan Collins znów się uśmiechnął, a przynajmniej próbował - z powodu blizny opadał mu prawy kącik ust. - Założę się, że jeszcze nigdy nie całowana. Claire oblała się rumieńcem. Nie mogła temu zapobiec. Shane zaciskał zęby, drgały mu mięśnie szczęki. Patrzył w przestrzeń. - Aha! Więc to tak. No cóż, chłopcze, uważaj, za takie coś trafia się za kratki. - A mimo to tata Shane'a zrobił dziwnie zadowoloną minę. - Nazywam się Frank Collins. Pewnie już się zorientowałaś, że jestem ojcem tego tutaj, hę? Kiedyś mieszkałem w Morganville. Przez pewien czas nie było mnie w mieście. - Od pożaru - powiedziała Claire, z trudem przełykając. - Od śmierci Alyssy. I... mamy Shane'a? - Bo Shane nigdy o niej nie wspominał. - Molly umarła później. Po naszym wyjeździe. Wampiry ją zamordowały. Eve odezwała się po raz pierwszy, cicho i niepewnie: - Jak udało się panu nie zapomnieć o Morganyille? Myślałam, że nikt nie pamięta, co się tu dzieje, kiedy wyjedzie z miasta. - Molly pamiętała. Przypominała sobie po trochu. Nie mogła zapomnieć o ALyssie i w ten sposób zaczęła otwierać te drzwi, centymetr po centymetrze, aż wspomnienia wróciły. Dlatego wiedzieliśmy, co musimy zrobić. Trzeba z tym skończyć. Rozwalić to wszystko. Prawda, chłopcze? Shane pokiwał głową. Wyglądało to nie tyle na zgodę, ile na chęć uniknięcia uderzenia za jej brak. - No więc jakiś czas przygotowywaliśmy się, a potem wysłałem Shane'a do Morganyille na zwiady, żeby zidentyfikował cele, przygotował wszystko, na co nie byłoby czasu po przyjeździe. Ale nie mogłem czekać dłużej, kiedy zaczął wzywać pomocy. Przyjechałem natychmiast. Shane miał minę, jakby robiło mu się niedobrze. Nie patrzył na Eve, na Claire ani na ciało Michaela. Ani na ojca. Po prostu gapił się przed siebie. Na policzkach miał ślady łez, chociaż Claire nie mogła sobie przypomnieć, żeby widziała, jak płakał. - Co pan chce zrobić? - spytała Claire słabo. - Przede wszystkim trzeba to coś pochować – powiedział pan Collins, wskazując głową ciało Michaela. - Shane, ty trzymaj się od tego z daleka... - Nie! Nie dotykaj go! Ja pochowam Michaela! Pan Collins patrzył na niego długo, marszcząc brwi. - Wiesz, co musimy zrobić - zerknął na Eve i Claire – żeby się upewnić, że on już nie wróci. - Tato, to przesądy. Nie musicie... - Tak właśnie będziemy to robić. Jak trzeba. Nie chcę, żeby twój przyjaciel Michael odwiedził nas po następnym zachodzie słońca. - O co mu chodzi? - szepnęła Claire do Eve. Dziewczyny trzymały się za ręce. Claire miała zimne palce, ale dłonie Eve były wręcz lodowate. - Wbije mu kołek w serce — wyjaśniła zrezygnowana. - Tak? I włoży czosnek do ust? I... - Nie musicie znać szczegółów - przerwał pan Collins. - No to miejmy to już z głowy. A kiedy skończymy, Shane za znaczy nam na mapie, gdzie znajdziemy wyższe rangą wampiry w Morganyille. - To pan nie wie? - zdziwiła się Claire. - Przecież pan tu mieszkał.

- To nie działa w taki sposób, mała. Wampiry nie ufają ludziom. Przenoszą się z miejsca na miejsce - mają mnóstwo różnych Ochron, żeby uniknąć kary. Ale mój chłopak znalazł sposób. Prawda, Shane? - Prawda - przytaknął Shane. Jego głos był wyprany z wszelkich emocji. - Bierzmy się do roboty. - Ale... Shane, przecież ty nie możesz...! - Eve, zamknij się. Nie rozumiesz? Dla Michaela nie może my już nic zrobić. A skoro on nie żyje, będzie mu wszystko jedno, co mu zrobimy. Prawda? - Nie możesz! - wrzasnęła Eve. - On nie umarł! - Gdy przebijemy mu serce kołkiem i odetniemy głowę, to będziemy mieć pewność, że umarł - warknął tata Shane'a. Eve stłumiła krzyk zaciśniętymi w pięści rękami i osunęła się na kolana. Claire usiłowała ją podtrzymać, ale okazała się cięższa, niż się wydawało. Shane natychmiast obrócił się na pięcie i przykucnął obok Eve, obejmując ją obronnym gestem i piorunując wzrokiem ojca i zbirów stojących przy ciele Michaela. - Jesteś bydlakiem - powiedział beznamiętnym tonem. - Mówiłem ci. Michael nie stanowił dla ciebie żadnego zagrożenia wtedy i nie stanowi teraz. Już go zabiłeś. Daj sobie spokój. Za całą odpowiedź ojciec Shane'a skinął na swoich kumpli -wspólników? - a oni pochylili się, dźwignęli z podłogi ciało Michaela i wynieśli je przez kuchnię. Shane poderwał się na nogi. Ojciec zastąpił mu drogę i z rozmachem uderzył w twarz. Na tyle mocno, że Shane zachwiał się i uniósł ręce, ale w geście obronnym, nie jakby szykował się do ataku. Claire zaczęła upadać na duchu. - Nie - sapnął Shane. - Nie, tato. Proszę, nie. Jego ojciec opuścił pięść, spojrzał na syna przeciągle i się odwrócił. Shane trząsł się, oczy miał spuszczone, dopóki jego ojciec nie zniknął w kuchni. Wtedy Shane przyskoczył do dziewczyn i złapał je za ramiona. - Chodźcie! - syknął i pociągnął je w stronę schodów. – No już! - Ale... - zaprotestowała Claire. Obejrzała się przez ramię. Ojciec Shane'a wyglądał przez okno, prawdopodobnie obserwował swoich kumpli, którzy zakopywali Michaela w ogrodzie (o Boże...). - Shane... - Na górę! - polecił. Nie dał im wyboru. Shane to był jednak duży facet, a tym razem użył siły mięśni. Zanim Claire zdążyła ochłonąć, już były na piętrze, na korytarzu, a Shane otwierał drzwi do pokoju Eve. - Do środka, dziewczyny. Zamknijcie się tu. Serio mówię. Nie otwierajcie nikomu poza mną. - Ale... Shane! Obrócił się do Claire, chwycił ją za ramiona i pocałował w czoło. - Nie znacie tych facetów - powiedział. - Nie jesteście bezpieczne. Po prostu... nie wychodźcie stąd, dopóki nie wrócę. - Musisz ich powstrzymać. Nie pozwól im skrzywdzić Michaela! - prosiła Eve błagalnym tonem Shane spojrzał Claire głęboko w oczy, dostrzegła w nich wielki smutek. - Tak - powiedział. - Jest już po wszystkim. Teraz muszę. Muszę po prostu zadbać o was. Tego by chciał Michael. Zanim Claire zdążyła się zdobyć na protest, wepchnął ją do pokoju i zatrzasnął drzwi. A potem uderzył w nie dwa razy otwartą dłonią. - Zamknijcie się! Zamknęła drzwi na zasuwkę, a potem jeszcze przekręciła klucz w staroświeckim zamku. Nie ruszała się z miejsca, bo wyczuwała, że Shane stoi pod drzwiami. - Shane? - Claire przywarła do drzwi, nasłuchując. Wydawało jej się, że słyszy jego nierówny oddech. - Shane, nie pozwól mu się znów skrzywdzić. Nie pozwól! Usłyszała westchnienie. A potem kroki. Ruszył w stronę schodów. Eve siedziała na łóżku i gapiła się przed siebie. Śmierdziało spalenizną, ale pomijając odór dymu, pokój nie był zniszczony. A poza tym przy gotyckim wystroju - wszechobecnej czerni - można by

pomyśleć, że to zamierzony efekt. Claire usiadła na łóżku obok Eve. - Nic ci nie jest? - Nie. Chcę wyjrzeć przez okno. Ale nie powinnam, prawda? Nie powinnam widzieć, co te bandziory robią. - Nie powinnaś - zgodziła się Claire i z trudem przełknęła. - Prawdopodobnie to nie jest dobry pomysł. - Delikatnie po gładziła Eve po plecach i zaczęła się zastanawiać nad tym, co teraz robić... Nie miała pomysłu. W Morganville sprzymierzeńcy nie spadali ludziom z nieba... Oprócz Shane'a na nikogo nie mogły liczyć. Pomyślała jeszcze o wampirzycy. Ładna historia, nie ma co. Ale przecież mogła skontaktować się z Amelie. Tylko że to trochę tak, jakby rozwiązywać problem z mrówkami za pomocą broni atomowej. Amelie potrafiła być tak wredna, że inne wredne wampiry potulnie schodziły jej z drogi. Powiedziała przecież: „Rozpuszczę wiadomość, że nie wolno was krzywdzić. Jednakże nie wolno wam dłużej zakłócać spokoju w Morgamdlle. Jeśli dojdzie do jakichś incydentów, a wina będzie po waszej stronie, będę zmuszona zmienić decyzję. A to by było..." - .. .przykre - dokończyła Claire cicho. Dość przykre. A to, co działo się teraz w Domu Glassów, nie można określić inaczej jak zakłócanie spokoju; a kiedy tata Shane'a się rozkręci, spokój na pewno zostanie zakłócony. Przyjechał zabijać wampiry i na pewno nie zamierzał przejmować się takimi nic nieznaczącymi drobiazgami jak - och! - życie i bezpieczeństwo własnego syna. Nie, zawiadomienie Amelie to nie jest dobry pomysł. No to kto zostaje? Oliver? Oliver ostatnio nie znajdował się na szczycie Listy Najlepszych oraz Ukochanych Przyjaciół Claire, chociaż początkowo uważała, że jak na takiego starego gościa jest całkiem fajny. Ale okazało się, że oszukiwał ją i był drugim pod względem wredoty wampirem w mieście, który wykorzystałby ją i tę sytuację przeciwko Amelie, gdyby tylko mógł. A więc, nie. Do Olivera też nie zadzwoni. Policja była skorumpowana i opłacana prze wampiry. Jej wykładowcy na uczelni... Nie. śaden z nich nie sprawił na niej wrażenia człowieka, który chciałby się narażać na kłopoty. Mama i tata? Zadrżała na myśl, co by było, gdyby zadzwoniła do nich spanikowana... Przede wszystkim dziwne pole wokół Morganville wyzerowało im pamięć, a przynajmniej tak zakładała, bo zupełnie zapomnieli o tym, że kazali jej wrócić do domu za karę za zamieszkanie poza kampusem uniwersytetu. Z chłopakami. Mama i tata raczej nie mogli dać jej wsparcia, którego potrzebowała, nie w sprawie ojca Shane'a i jego kolesiów motocyklistów. Danvers, spójrz prawdzie w oczy. Nie masz nikogo. śadna kawaleria nie nadjedzie z pomocą. Więc zostali tylko Eve, Shane i ona przeciwko całemu światu. A szansę mieli jak jeden do trzech miliardów. Rozdział 2 To był bardzo długi dzień. Claire wreszcie wyciągnęła się z jednej strony łóżka, Eve z drugiej, każda otulona swoim kokonem rozpaczy i zniechęcenia. Nie rozmawiały zbyt wiele. Wydawało się, że w zasadzie nie bardzo jest o czym mówić. Było już prawie ciemno, kiedy gałka w drzwiach się poruszyła. Claire wpadła w panikę i dostała palpitacji serca; powoli, z duszą na ramieniu podeszła do drzwi i szepnęła: - Kto tam? - Shane. Szybko odsunęła zasuwkę i przekręciła klucz. Shane wszedł do pokoju, z opuszczoną głową. W rękach trzymał tacę, stały na niej dwie miseczki chili - mało zaskakujące, skoro tylko to Shane umiał

ugotować. Postawił tacę na skraju łóżka, obok Eve, która siedziała jak bezwładna szmaciana laleczka, pogrążona w smutku i żalu. - Zjedz coś - poprosił. Eve pokręciła głową. Shane uniósł miseczkę i podsunął jej pod nos; wzięła ją od niego tylko po to, żeby tak jej nie trzymał, i popatrzyła na niego gniewnie. Claire zauważyła, że na twarzy Claire najpierw odmalowało się niedowierzanie, a potem przerażenie. - To nic - szybko powiedział Shane, kiedy Claire spojrzała na niego zaniepokojona. Ale to nie było nic. Całą twarz miał w siniakach. Shane unikał jej spojrzenia. - To moja wina. - Jezu - jęknęła ze zgrozą Eve. - Twój ojciec... - To moja wina - powtórzył Shane i zmierzał do drzwi. -Nic nie rozumiecie. Tata ma rację. To ja się myliłem. - Nieprawda! - Claire złapała go za ramię. Wyrwał się bez najmniejszego wysiłku. - Shane! Przystanął w drzwiach i się obejrzał. Był przygnębiony, przybity i poobijany, ale najbardziej przeraziła Claire rozpacz w jego oczach. Shane przecież zawsze był silny. Musiał być silny. Potrzebowała jego siły. - Tata ma rację - powtarzał jak mantrę. - To miasto jest chore. Jest zatrute i nas też zatruwa. Nie możemy pozwolić, żeby nas pokonało. Musimy walczyć. - Z wampirami? Shane, to szaleństwo. Nie możesz! Wiesz, co się stanie! - krzyknęła Eve. Odstawiła miseczkę chili na tacę i wstała z łóżka, z twarzą wciąż mokrą od łez i smutną, ale w jej oczach pojawiła się iskierka buntu. — Twój ojciec zwariował. Bardzo mi przykro, ale to prawda. I nie możesz pozwolić, żeby pociągnął ciebie za sobą. Zginiesz przez niego, a Claire i ja przy okazji. On już... - przerwała, żeby zaczerpnąć tchu. - Zabili Michaela. Kto wie, ilu ludzi jeszcze skrzywdzą? Nie możemy im na to pozwolić. - Tak jak skrzywdzono Lyssę? - wybuchnął Shane. – Jak moją mamę? Eve, oni zabili moją mamę! Wczoraj chcieli nas spalić, nie zapominaj o tym, i Michaela też to dotyczy! - Ale... - To miasto jest złe! -powiedział Shane i rzucił Claire spojrzenie niemal błagalne. — Rozumiesz mnie, prawda? Rozumiesz, że tam gdzieś jest świat, świat, który zupełnie nie przypomina tego miasta? - Tak - przyznała cicho. - Rozumiem to. Ale... - Zrobimy to. A potem jakoś stąd uciekniemy. - Z twoim ojcem? - Eve udało się w tych słowach zmieścić wszystkie możliwe odcienie pogardy. - Nie wydaje mi się. Do twarzy mi w czerni, ale w sinym nie bardzo. - Nie, nie z moim ojcem... Tylko my troje. Wyjedziemy z miasta, kiedy tata i jego kumple... - Uciekniemy? - Eve pokręciła głową. - Genialne. A kiedy wampiry zrobią sobie wielką imprezę i upieką twojego tatę jego kolesiów na ruszcie, to co wtedy? Bo na pewno zaczną las szukać. Nikt, kto miał coś wspólnego z zabiciem wampira, lie zdoła uciec, i ty to wiesz. Chyba że naprawdę wierzysz, że twojemu tacie i tym jego zbirom uda się zabić setki wampirów, wszystkich ich ludzkich pomocników, policję i z tego, co wiem, może jeszcze i oddziały sił specjalnych. - Jedz to cholerne chili - rzucił Shane. - Nie bez popicia. Znam twoje chili. - Świetnie! Przyniosę wam colę! - Zatrzasnął za sobą drzwi. - Zamknijcie się! Claire zamknęła drzwi. Tym razem Shane nie ociągał się na korytarzu, usłyszała tupot jego butów, kiedy zbiegał na dół po schodach. - Musiałaś to robić? - zapytała przyjaciółkę. - Ale co konkretnie? - On jest taki zagubiony. Stracił przyjaciela, ojciec go pobił... - Claire, powiedz to sobie bez ogródek: ojciec wyprał mu mózg. A nawet gorzej, prał go tak

długo, aż Shane stracił wolę walki. A już na pewno, aż stracił resztki rozumu. - Eve gwałtownie potarła twarz, po której znowu spływały łzy, ale to przypominało bardziej wodę sączącą się pod ciśnieniem niż szloch. - Jego ojciec nie zawsze taki był. Kiedyś był... No cóż, może nie tyle miły, bo zawsze trochę za dużo pił, ile był lepszy. O wiele lepszy niż teraz. Po śmierci Lyssy postradał zmysły. Nie wiedziałam o mamie Shane'a... Myślałam, że ona po prostu, no wiesz... Zabiła się. Shane nigdy o tym nie mówił. Nie było słychać, żeby ktoś wchodził po schodach, ale rozległo się ciche pukanie, a potem gałka się poruszyła. Claire otworzyła drzwi na oścież, wyciągając ręce po colę, bo myślała, że to Shane ... ...ale przed nią stał potężny, spocony, szczerzący zęby w uśmiechu mężczyzna. Ten, który zadźgał nożem Michaela. Claire cofnęła się i dopiero po chwili zorientowała, co zrobiła. Głupia, ależ ja jestem głupia, powinnam była zatrzasnąć drzwi... Było już jednak za późno: facet był w środku. A potem zamknął drzwi na klucz. Przerażona spojrzała na Eve. Eve rzuciła się przed siebie, chwyciła Claire za ramię i pociągnęła ją za łóżko... a potem zasłoniła własnym ciałem. Claire zaczęła się gorączkowo rozglądać, szukając wzrokiem czegoś, czego mogłaby użyć jako broń. Czegokolwiek. Wzięła do ręki czaszkę, która wyglądała na ciężką, ale okazała się plastikowa, lekka i do niczego nieprzydatna. Eve wyszarpnęła spod łóżka kij hokejowy. - Bądźmy dla siebie mili - odezwał się facet. - Ten kijek do niczego ci się nie przyda, a mnie tylko wkurzy. – Wyszczerzył w jeszcze szerszym uśmiechu pożółkłe zęby. - Albo bardziej podnieci. Claire zrobiło się słabo. To nie przypominało wizyty Shane'a w jej pokoju poprzedniej nocy. Wcale a wcale. Słyszała o takich wstrętnych, obleśnych mężczyznach - nie da się dorosnąć i nie wiedzieć, że takie typy istnieją- ale nigdy jeszcze żadnego nie spotkała. Miała do czynienia z kilkoma idiotami, jasne, ale nie tak niebezpiecznymi jak ten facet. Patrzył na nie, jakby były kawałkami mięsa, które zamierzał pożreć. - Nie tkniesz nas - powiedziała Eve i zawołała głośno: - Shane! Shane, chodź tu, ale już! W jej głosie brzmiała nuta paniki, chociaż bardzo starała się jej nie okazywać. Ręce jej drżały. Facet płynnym ruchem obszedł łóżko, skradając się jak kot. Miał co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, w ramionach był ze dwa razy szerszy od Eve. Naprężył muskuły. Patrzył pożądliwie na Claire i Eve. Claire usłyszała kroki, a potem Shane zastukał do drzwi. Po chwili zaczął w nie walić. - Eve! Eve, otwieraj! - Jest zajęta! - odwrzasnął motocyklista i ryknął śmiechem. - Och, zaraz będzie bardzo, bardzo zajęta. - Nie! - wrzasnął Shane, wciąż bombardując drzwi. - zostaw je w spokoju! Eve osłaniała Claire, kiedy cofały się aż pod samo okno. Namierzyła się na motocyklistę, który uchylił się i złośliwie zaśmiewał. - Sprowadź ojca! - krzyknęła do Shane'a. - Każ mu powstrzymać swojego kumpla! - Nie zostawię was tam! - Shane, rusz się, ale już! Na korytarzu zadudniły kroki. Claire się trzęsła. Poczuła się jeszcze bardziej bezbronna i zostawiona samej sobie. - Myślisz, że jego tata przyjdzie? - szepnęła. Eve nie odpowiedziała. - Przysięgam na Boga, jeśli podejdziesz tu do mnie, ja... - śe niby tak? - Motocyklista wyszarpnął Eve kij z rąk. Rzucił go za siebie i kij wylądował z trzaskiem na podłodze. -Wystarczająco bliziutko? Co teraz zrobisz, laleczko? Popłaczesz mi się w mankiet? Claire zasłoniła oczy ręką, kiedy motocyklista wyciągnął w stronę Eve pokrytą tatuażami rękę.

- Nie! - rzuciła Eve bez tchu. - Pozwolę swojemu chłopakowi stłuc cię na kwaśne jabłko. A potem motocyklista zachwiał się i wrzasnął. W następnej sekundzie z hukiem rąbnął na podłogę. Leżał bez ruchu. Claire gapiła się na niego z niedowierzaniem, a potem dostrzegła postać z kijem hokejowym w dłoniach. Michael Glass wrócił do świata żywych jak zabójczo przystojny i nieco zdyszany anioł zemsty. Twarz mu pałała z wściekłości. Upewnił się, że dziewczynom nic nie jest, a potem przystawił koniec kija do gardła motocyklisty, który zamrugał, usiłując otworzyć oczy. Nie zdołał i zemdlał. Eve przeskoczyła przez zbira i przywarła do Michaela całym ciałem, jakby chciała się upewnić, że to naprawdę on, z krwi i kości. Musiał być z krwi i kości, bo lekko się skrzywił, gdy Eve rzuciła się na niego z impetem, a potem pocałował ją w czubek głowy. - Eve! - szepnął. - Eve, kochanie, otwórz drzwi. Zrobiła to, o co prosił. Michael złapał motocyklistę za ramiona i wyciągnął na korytarz. Potem zamknął drzwi, przekręcił klucz w zamku, podał Eve kij hokejowy i powiedział: - Eve, to ty znokautowałaś faceta tym kijem, a potem... Nie dokończył, bo Eve pchnęła go na zamknięte drzwi i mocno wtuliła się w niego. Znów płakała, ale tym razem bezgłośnie; Claire widziała, że drżą jej ramiona. Michael objął ją i czule pogłaskał po głowie. - Już dobrze - szepnął. - Nic się nie stało, Eve. Nikomu z nas nic się nie stało. - Ale ciebie zabiła ta kreatura! Cholera, Michael, ty byłeś martwy, widziałam na własne oczy. - Przyjemne to to nie było. - W oczach Michaela Clair do strzegła przebłysk wspomnienia horroru, jaki przeżył, ale nie pamiętał albo nie chciał pamiętać i opowiadać, co go spotkało. - Tyle że nie jestem wampirem i nie da się mnie zabić jak wampira. Przynajmniej dopóki ten dom ma we władaniu moją duszę. Z moim ciałem mogą robić praktycznie, co chcą, ale ono się ...regeneruje. Claire zrobiło się niedobrze, zupełnie jakby stanęła nad przepaścią. Popatrzyła na Michaela szeroko otwartymi oczami i zobaczyła, że on myśli to samo co ona: że gdyby ojciec Shane'a i jego kompani dowiedzieli się o tym, mogliby zechcieć sprawdzić, czy faktycznie tak jest. Dla zabawy. - Dlatego właśnie mnie tu nie ma - powiedział Michael. - Nie możecie im powiedzieć. Ani Shane'owi. - Nie mówić Shane'owi? - Eve się zdziwiła. – Dlaczego nie? - Obserwowałem, co się dzieje - zaczął Michael. - Mogę to robić, kiedy jestem, no wiecie... - Duchem? - podsunęła Claire. - Właśnie. Widziałem... -- Michael nie dokończył, ale Claire pomyślała, że wie, co zamierzał powiedzieć. - Widziałeś, że tata Shane'a go uderzył - domyśliła się. -Prawda? - Nie chcę go zmuszać do utrzymywania sekretów przed ojcem. Nie teraz. Na schodach zadudniły kroki. Michael przyłożył palec do ust, pocałował Eve i wysunął się z jej rozpaczliwego uścisku. - Schowaj się! - szepnęła Claire. Pokiwał głową i otworzył drzwi szafy, przewrócił oczami na widok bałaganu i jakoś się wcisnął. Claire miała nadzieję, że zdołał zakopać się między ubraniami. Wcześniej Miranda została zamknięta w tej szafie, po tym jak próbowała nożem atakować Eve, wściekła się i pościągała wszystkie rzeczy z półek i wieszaków. Eve dostanie szału. Dziewczyny podskoczyły na odgłos walenia do drzwi. Eve szybko przekręciła klucz w zamku i do środka wpadł Shane. - Jak...? - Z trudem łapał oddech, w rękach miał łom. Claire wiedziała, że wyłamałby zamek, gdyby musiał. Podeszła do niego, zastanawiając się, co on musi czuć. Shane wypuścił łom z rąk i wziął Claire w ramiona. Poczuła jego ciepły oddech na szyi i zadrżała. Nie potrafiła ukryć, jaką przyjemność sprawia jej bliskość Shane'a. -O Chryste, Claire. Przepraszam. Strasznie przepraszam. - To nie twoja wina - pocieszyła go Eve. Wyciągnęła kij hokejowy. - Walnęłam go. Hm, dwa

razy. - Dzięki Bogu. - Shane pocałował Claire w policzek i pozwolił jej znów stanąć na własnych nogach, ale nie wypuszczał jej z objęć. -Nic ci nie zrobił? śadnej z was? - Walnęłam go! — powtórzyła Eve i dla podkreślenia swoich słów zaczęła wywijać kijem. -Nic nam nie zrobił. Ale my jemu tak. No wiesz, dałyśmy mu radę. Gdzie twój tata? Nie spieszy się nam na pomoc. Shane domknął drzwi i znów przekręcił klucz w zamku, bo motocyklista zaczął jęczeć i przekręcił się na bok. Shane milczał - to była odpowiedź na pytanie Eve. Tata Shane'a potrzebował kumpli, a Eve czy Claire nie. Dziewczyny łatwo byłoby spisać na straty. Co gorsza, mogłyby się stać... nagrodą. - Nie możemy tu zostać - stwierdziła Eve. - Tu nie jest bezpiecznie. Wiesz o tym. Shane pokiwał głową, ale minę miał ponurą. - Nie mogę z wami wyjechać. - Owszem, możesz! Shane... - Eve, to mój tata. Mam tylko jego. - Ja bym nie wzięła tego, co masz - parsknęła Eve. - Jasne, ty od swoich bliskich po prostu odeszłaś - Hej! - I nic cię nie obchodzi, co się z nimi dzieje... - To ich nie obchodziło, co się działo ze mną! - Eve aż krzyknęła. Nagle tego kija hokejowego nie trzymała już tylko na pokaz. - Nie mieszaj do tego mojej rodziny, Shane... Bo o ni czym nie masz pojęcia. Zielonego pojęcia. - Znałem twojego brata - palnął Shane. Oboje ucichli. Niebezpieczna była ta cisza. Claire odchrząknęła. - Brata? - Nie mieszaj się do tego, Claire - ostrzegła Eve. Jej głos zabrzmiał śmiertelnie spokojnie, zupełnie inaczej niż zwykle. - Naprawdę nie chcesz w to wnikać. - W Morganville w każdej szafie siedzi jakiś kościotrup -powiedział Shane. - W twojej grzechocze dość głośno, Eve. Więc mnie nie oceniaj. Tak sobie właśnie pomyślałam... Może wyniesiesz się wreszcie z mojego pokoju, cholerny dupku! Shane podniósł łom z podłogi i wyszedł. Podniósł motocyklistę, pchnął go w kierunku schodów, a ten ruszył przed siebie, nadal pojękując i chwiejąc się na nogach. Claire zerkała przez uchylone drzwi. Upewniła się, że zeszli na dół, a potem skinęła głową. Eve otworzyła drzwi szafy. O rany -jęknęła. - Mam nadzieję, że moje ciuchy są całe. W tym mieście nie tak łatwo o garderobę. - Michael? Góra czarnych i czerwonych ubrań poruszyła się, a potem pojawiła się jasnowłosa głowa Michaela. Wygrzebał się- spod gotyckich kreacji, a ręku trzymał czarne koronkowe majtki. Stringi. - Oddawaj! — pisnęła Eve i wyrwała mu je. — To osobista! A poza tym... są do prania! Michael tylko się uśmiechnął. Jak na faceta, który niecali dwadzieścia cztery godziny temu został zadźgany nożem, posiekany, a potem pochowany, wyglądał zadziwiająco spokojnie. - Ja cię nawet nie będę pytał, do czego ty je nosisz - mruknął seksownie. - Ciekawiej to sobie wyobrażać. Eve parsknęła i pogroziła mu pięścią. - Shane zabrał naszego nowego chłopaka na dół. Co teraz? Raczej trudno nam będzie zsunąć się po rynnie. - Rzeczywiście, w kabaretkach będzie ci trudno – zgodził się z poważną miną. - Przebierz się. Im mniej będziesz na siebie zwracała uwagę tych facetów, tym lepiej. Eve złapała dżinsy i obcisły T-shirt, który musiała dostać w prezencie, bo był w kolorze morskiego błękitu, z tęczą z przodu. Zupełnie nie w stylu Eve, która spiorunowała teraz Michał la wzrokiem i tupnęła nogą. - O co chodzi? - zapytał.

- Dżentelmen powinien się odwrócić. Tak przynajmniej słyszałam. Stanął twarzą do ściany. Eve ściągnęła z siebie bluzkę z cienkiej jak pajęczyna koronki i czerwony top, który miała pod spodem, a potem zsunęła czerwono-czarną, kraciastą spódniczkę. Kabaretki miała przypięte do pasa do pończoch – totalnie sowne. - Ani słowa - ostrzegła Claire i zsunęła pończochy z nóg Nie odrywała ani na moment oczu od Michaela. Policzki pałały jej jaskrawym rumieńcem. Ubieranie się zajęło jej trzydzieści sekund. Złapała pororzucane ciuchy i kabaretki i wcisnęła je do szafy, i dopiero potem powiedziała: - Dobra, możesz się odwrócić. Michael się uśmiechał. - No co? - spytała ostro Eve. Nadal była zarumieniona. -Jeszcze nie dość głupio teraz wyglądam? - Wyglądasz świetnie - zapewnił, podszedł do niej i delikatnie pocałował w usta. - Umyj twarz. Eve poszła do łazienki i zamknęła drzwi za sobą. - Masz jakiś plan, prawda? Bo my nie mamy. Znaczy Shatie uważa, że powinniśmy jego tacie pozwolić robić, co chce, i spróbować zwiać, ale Eve uważa, że to nie jest najlepszy pomysł. .. - powiedziała Claire. - To samobójstwo - stwierdził Michael bez ogródek. – Tata Shane'a to idiota i Shane przez niego zginie. Ty też. - Ale ty masz jakiś plan. - Tak - przyznał Michael. - Mam pewien plan. Kiedy Eve wróciła z łazienki, Michael znów położył palec na ustach, przekręcił klucz w zamku, a potem przeprowadził je prze? korytarz. Odsunął obraz i nacisnął ukryty przycisk, a boazeria ze skrzypieniem rozsunęła się, ukazując jedną z kryjówek w Domu Glassów. Pokój Amelie, jak pamiętała Claire. Ten, który wampirzyca lubiła najbardziej, prawdopodobnie dlatego, że nie było w nim okien, a jedyne wyjście otwierał ten ukryty przycisk. Jak dziwnie jest mieszkać w domu zbudowanym przez wampira - i, no cóż, do wampira należącym. - Do środka - szepnął Michael. - Eve, komórka? Poklepała się po kieszeniach i pędem zawróciła do swojego pokoju. Wróciła, trzymając komórkę w uniesionej ręce. Michael skierował je na wąskie schody i drzwi zamknęły się za nimi z cichym sykiem. Z tej strony też nie było klamki. Pokój na górze wyglądał zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy Claire widziała go po raz ostatni - eleganckie wiktoriańskie wnętrze. Jak we wszystkich innych pokojach w tym domu miało się w nim wrażenie czyjejś obecności, czegoś, co kryło się tuż poza polem widzenia. Duchy, pomyślała Claire. Ale Michael był w tym domu jedynym duchem i do tego bardzo ludzkim. No, ale z drugiej strony ten dom był jak żywa istota, w pewnym sensie, i to on utrzymywał Michaela przy życiu. Więc może nie wszystko było tu do końca normalne. - Telefon - poprosił Michael. Eve podała mu komórkę, marszcząc brwi. - Do kogo zamierzasz zadzwonić? - spytała. — Do łowców duchów? Przecież nie mamy się do kogo zwrócić... Michael uśmiechnął się i zaczął wybierać numer, a potem nacisnął klawisz „połącz". - Halo? Dziewięćset jedenaście? Mówi Michael Glass z Lot Street 716. W moim domu są włamywacze. Nie, nie wiem, kim są, ale jest ich przynajmniej trzech. Eve ze zdziwienia otworzyła usta, a Claire zamrugała. Telefon na policję wydawał się czymś tak... normalnym. A jednocześnie tak niewłaściwym. - Proszę jeszcze powiedzieć funkcjonariuszom, że ten dom i jego mieszkańcy znajdują się pod Ochroną Założycielki - dodał. - Na pewno możecie to jakoś sprawdzić. Rozłączył się i oddał telefon Eve z bardzo zadowoloną miną. - A Shane? - spytała Claire. - Co z nim? Zadowolenie z siebie Michaela nieco zmalało. - Shane dokonuje własnych wyborów - stwierdził po chwili. - Na pewno chciałby, żebym przede wszystkim zadbał o wasze bezpieczeństwo. A ja to zdołam zrobić, tylko jeśli uda się pozbyć tych facetów z mojego domu. Nie dam rady strzec was dwadzieścia cztery godziny na dobę - w ciągu dnia

jesteście bezbronne. A ja nie zniosę snuć się w powietrzu i patrzeć, jak... — Nie dokończył, ale i Claire, i Eve wiedziały, o czym myślał. Pokiwały głowami. - Kiedy już ci faceci znajdą się poza domem, nie pozwolę im wrócić, chyba że Shane ich wpuści. Albo jedna z was, chociaż to raczej mało prawdopodobne. Kolejne skinięcia głowami, tym razem energiczniejsze. Michael pocałował Eve w czoło z wyraźnie widoczną czułością, a Claire zmierzwił włosy. - No to, tak będzie najlepiej - powiedział. - A w każdym razie, da im do myślenia. - Przepraszam - odezwała się Eve cicho. - Ja nie pomyślałam. .. Tak się przyzwyczaiłam uważać, że policja to wrogowie, a poza tym przecież dopiero co próbowali nas pozabijać, prawda? - Sytuacja się zmienia. Musimy się do niej dostosowywać. Michael był taki... odpowiedzialny. Na tym polega dojrzałość, pomyślała, ale samo określenie niewiele dla niej znaczyło. Nie miała pojęcia, w jaki sposób ten stan osiągnąć. No ale z drugiej strony przypuszczała, że nikt tak naprawdę nie wie jak i że człowiek musi nauczyć się na własnych błędach. Czekali. Po mniej więcej pięciu minutach usłyszeli wycie syren - ledwo słyszalne, bo pokój był dźwiękoszczelny. Policja była blisko. Może nawet już pod domem. Claire nacisnęła przycisk ukryty w głowie lwa na oparciu sofy, a wtedy wycie syren stało się o wiele donośniejsze, bo otworzyły się ukryte drzwi. Zeszła na dół i wyjrzała na korytarz. Nie było nikogo, ale z dołu dobiegły ją gniewne krzyki, a potem trzaśniecie drzwi. Silniki motocykli zaryczały. - Wynoszą się! - krzyknęła Claire i wypadła na korytarz, a potem zbiegła pędem po schodach. Shane opierał się o ścianę, a ojciec trzymał go za gardło. Syreny przestały wyć. - Zdrajca - syknął tata Shane'a. W ręku miał nóż. – Jesteś zdrajcą. Dla mnie umarłeś. Claire zebrała się na odwagę: - Proszę pana, jeśli nie chce pan podyskutować z wampirami, powinien się pan wynieść. Ojciec Shane'a spojrzał w jej stronę; twarz wykrzywiła mu złość. - Ty mała suko - wycedził. - Nastawiłaś syna przeciwko mnie. - Nie... - Shane złapał ojca za rękę i próbował mu się wyrwać. -Zostaw... Claire się cofnęła. Przez chwilę Shane i jego tata mierzyli się wzrokiem, a potem tata Shane'a wybiegł kuchennymi drzwiami. Shane osunął się na kolana, z trudem łapiąc oddech, a Claire podbiegła do niego... ...I w tej samej chwili drzwi otworzyły się raptownie i do środka wdarła się policja. Rozdział 3 hane nie rozmawiał z gliniarzami. Oczy miał spuszczone i nie chciał odpowiadać na żadne pytania ludzkich członków patrolu policyjnego. Claire nie wiedziała, co ma mówić - ani, co ważniejsze, czego nie mówić - i bąkała zdenerwowana: „Nie wiem" i „Byłam w swoim pokoju". Eve - zadziwiająco spokojna - wtrąciła, że usłyszała hałas na dole, więc wciągnęła Claire do swojego pokoju i zamknęły się na klucz. Zabrzmiało to sensownie. A Claire wsparła jej wypowiedź energicznym kiwaniem głową. - Rzeczywiście tak było? - odezwał się jakiś głos za plecami policjantów, którzy rozstąpili się, żeby przepuścić dwoje nieznajomych. Wyglądali jak detektywi, mieli na sobie sportowe marynarki i spodnie. Kobieta była blada jak ściana, z oczyma niczym lustra. Mężczyzna był wysoki, miał siwe, krótko ostrzyżone włosy. Przy paskach mieli złote odznaki. A więc detektywi. Detektywi wampiry. Eve zamarła, zaplatając dłonie na kolanach. Przybrała minę niewiniątka. - Tak, proszę pani - potwierdziła. - Tak właśnie było. - I nie masz pojęcia, kim mogli być ci tajemniczy włamywacze - dodał wampir. Był... przerażający. Zimny, okrutny. - Nigdy ich wcześniej nie widziałaś? - Proszę pana, my ich w ogóle nie widziałyśmy.

- Bo siedziałyście zamknięte... w twoim pokoju. Uśmiechnął się i ostrzegawczo błysnął kłami. - Wyczuwam strach. Wydzielacie go tak samo jak zapach potu. Urocze. Claire zdusiła jęk. Gliniarze ludzie cofnęli się o krok, jeden czy drugi zrobił niepewną minę, ale nie mieli zamiaru kiwnąć palcem, gdyby coś się miało zdarzyć. Ale przecież... nic się nie /darzy, prawda? Istniały różne zasady i tak dalej. I przecież to oni padli ofiarą napadu! Claire przypuszczała, że wampiry niespecjalnie się przejmowały, kto tu jest ofiarą. - Dajcie im spokój - odezwał się Shane. - To coś mówi! - Kobieta się roześmiała. Obrzuciła Shane'a drwiącym spojrzeniem. - Błędny rycerz staje w obronie niewinnych dziewic. Jakie to słodkie. — Mówiła z akcentem ze Starego Kontynentu, Claire doszła do wniosku, że z niemieckim. – Nie ufasz nam, dzielny rycerzu? Czyż nie jesteśmy twoimi przyjaciółmi? - To zależy -- powiedział Shane i spojrzał jej prosto w oczy. - Wykonujesz polecenia Olivera czy Założycielki? Bo jeśli nas tkniesz - kogokolwiek z nas - to odpowiesz przed nią. Wiesz, o czym mówię? Z twarzy wampirzycy zniknęło rozbawienie. Jej partner wydał z siebie jakiś dźwięk - coś pomiędzy szczekliwym śmiechem a warkotem. - Uważaj, Gretchen, ono gryzie. Jak zadziorne szczenię. Chłopcze, ty nie masz pojęcia, co mówisz. Znak Założyciela jest na tym domu, owszem, aleja nie widzę na waszych rękach bransoletek. Nie bądź głupi i nie rość sobie bezczelnie praw, których nie posiadasz. - A ugryź mnie w tyłek, Drakulo - odparował Shane. Gretchen się roześmiała. - Mały wilczek. Och, Hans, on mi się podoba. Mogę go sobie wziąć, skoro to bezpańskie szczenię? Jeden z umundurowanych policjantów odchrząknął. S - Proszę pani? Przykro mi, ale nie mogę na to pozwolić. Jeśli chce pani wziąć na siebie papierkową robotę, zobaczę, co da się zrobić, ale... Gretchen westchnęła z rozdrażnieniem i wstała. - Te papiery. Ha! W dawnych czasach poszczulibyśmy go jak jelenia za arogancję. - W dawnych czasach, Gretchen, głodowaliśmy – przypomniał jej Hans. — Zapomniałaś? Te zimy w Bawarii? Niech sobie powarkuje. - Wzruszył ramionami i obdarzył Eve i Claire uśmiechem nieco mniej przerażającym niż poprzedni. - Wybaczcie, Gretchen czasem daje się ponieść emocjom. A teraz, jesteście pewni, że nie znacie żadnego z włamywaczy? Morganville to nie takie duże miasto. Jesteśmy wszyscy dość zżyci, zwłaszcza ludzka społeczność. - Obcy - powiedziała Eve. - Moim zdaniem to mogli być obcy. Może po prostu... przejeżdżali przez miasto. - Przejeżdżali - powtórzył Hans. - Nie miewamy tu zbyt wielu przypadkowych przyjezdnych. Nawet z gangów motocyklowych. - Przyjrzał im się każdemu po kolei, a kiedy jego oczy spoczęły na Claire, poczuła się tak, jakby prześwietlał ją rentgenem. Ale przecież nie mógł widzieć jej myśli, prawda? Hans wreszcie utkwił stanowcze i mroczne spojrzenie w Shanie. — Twoje dane. - Shane - powiedział. — Shane Collins. - Kilka lat temu wyjechałeś z Morganville razem z ojcem, prawda? Co cię tu sprowadziło z powrotem? - Mój przyjaciel Michael potrzebował współlokatora. - W oczach Shane'a pojawił się niepokój i do Claire dotarło, że właśnie popełnił błąd. Spory błąd. - Michael Glass. Ach, tak, tajemniczy Michael. Nigdy go nie ma, kiedy ktoś przychodzi w ciągu

dnia, ale zawsze jest obecny nocą. Powiedz mi, czy Michael to wampir? - A sam nie wiesz? - odparował Shane. - O ile mi wiadomo, nikogo nie przemieniono od jakichś pięćdziesięciu lat czy coś. - To prawda. - Hans skinął głową. - A jednak to ciekawe, nie sądzisz? śe twojego przyjaciela tak trudno spotkać? A więc wiedzieli. A przynajmniej wiedzieli coś. Claire pomyślała, że Oliver nie miał powodów, żeby dochowywać czyichś sekretów, a już zwłaszcza sekretów Michaela. Pewnie wszystkim swoim podwładnym wygadał, że Michael to duch, który utkwił między dwoma światami - nie do końca wampir, nie do końca człowiek, takie nie wiadomo co. - Jest noc - stwierdziła Gretchen. - No więc gdzie on jest? Ten twój przyjaciel? Shane przełknął ślinę i trudno było nie dostrzec ogarniającej go paniki. - Jest tu gdzieś. - Ale gdzie, tak konkretnie? Claire i Eve wymieniły przerażone spojrzenia. Shane nadal był przekonany, że Michael nie żyje i jest pochowany w ogrodzie.. . A Michael przecież dość stanowczo upierał się, że Shane nie powinien nic wiedzieć... - Nie wiem - powiedział Shane. Czubki uszu zaczynały mu się czerwienić. Detektyw Hans się uśmiechnął. - No to nie wiesz za wiele, synu. A przecież nie wyglądasz na głupka, więc jak to możliwe? Schowałeś się w pokoju z dziewczynami? - Ostatnie słowo podkreślił, a jego partnerka wampirzyca się roześmiała. Shane wstał. W jego oczach było coś szalonego i Claire poczuła, że serce jej zamiera, bo to wróżyło źle, bardzo źle. Shane za moment mógł zrobić coś straszliwie niemądrego i w żaden sposób nie dałoby się go powstrzymać... - Szukacie mnie? Wszyscy odwrócili głowy. Michael stał u szczytu schodów. Miał na sobie czarny T-shirt i granatowe dżinsy. Wyglądał, jakby przed chwilą wstał z łóżka. Rył jak zwykle boso. Shane usiadł jak automat. Michael nie spieszył się ze schodzeniem na dół, zadbał o to, żeby wszyscy skupili wzrok na nim, a nie na Shanie, żeby dać przyjacielowi czas na uporanie się z tym, co czuł. Ulgę, oczywiście, od której łzy mu napłynęły do oczu. No a potem, co było do przewidzenia, wściekł się, bo, no cóż, przecież był facetem, był sobą, i właśnie w taki sposób radził sobie ze strachem. - Hej - odezwał się do niego Michael. Shane przesunął się na kanapie, żeby zrobić mu miejsce. - Co się dzieje? Shane popatrzył na Michaela, jakby ten zwariował, a nie tylko był przez połowę doby martwy. - Gliny, człowieku. - Stary, tyle to sam widzę. Ale co się stało? - Chcesz mi powiedzieć, że to wszystko przespałeś? Facet, ty idź do lekarza albo coś. Chyba nie jesteś całkiem zdrowy. - Musiałem odespać. No wiesz, Lisa. - Michael wyszczerzył zęby. Claire pomyślała, że nieźle im idzie - dobrze udają normalność, nawet jeśli w ich sytuacji niczego normalnego nie było. - No i co się stało? - Nie wiedziałeś, że w twoim domu są włamywacze? — spytała Gretchen, która przysłuchiwała się podejrzliwie tej wymianie zdań. Była rozczarowana, bo nadzieja na krwawą jatkę zniknęła. - Twoi przyjaciele twierdzą, że zachowywali się dość hałaśliwie. - On by przespał III wojnę światową - parsknął Shane. - Moim zdaniem to jakaś choroba. - Zdaje się, że mówiłeś, że nie wiesz, gdzie jest Michael - zauważył Hans. - Nie było go w swoim pokoju? Shane wzruszył ramionami. - Czyż jestem stróżem brata mego? - Ach - powiedziała Gretchen. -1 tu się mylisz, dzielny rycerzu. Wszyscy w Morganville jesteście

nawzajem swoimi stróżami i wszyscy możecie odpowiadać za przewinienia innych. Co powinieneś wiedzieć. Hans miał teraz minę znudzoną. - Sierżancie - odezwał się, a najstarszy stopniem z umundurowanych policjantów wystąpił z szeregu. - Zostawiam to w pana rękach. Jeśli znajdziecie coś niezwykłego, proszę dać nam znać. I jakby nigdy nic wampiry sobie poszły. Poruszały się szybko i cicho. Claire pomyślała, że raczej nie mają ochoty bratać się z ludźmi, i spróbowała opanować drżenie. Usiadła na kanapie obok Shane'a, prawie mu włażąc na kolana. Eve wcisnęła się między chłopaków. - Dobra. - Sierżant nie wydawał się uszczęśliwiony. Pewnie nie przychodziło mu łatwo, uznała Claire, akceptować szefostwo wampirów. Zdawało się, że one nie są w stanie długo skupić uwagi na niczym. - Glass, zgadza się? Zawód? - Muzyk, proszę pana — odpowiedział Michael. - Grasz na mieście, tak? - Teraz ćwiczę przed następnymi występami. Gliniarz pokiwał głową i przerzucił parę stron w czarnym, oprawnym w skórę notesie. Przesunął palcem wzdłuż jakiejś listy, zmarszczył brwi i powiedział: - Glass, zalegasz z krwiodawstwem. Mniej więcej miesiąc. Michael rzucił błyskawiczne spojrzenie w stronę Shane'a. - Przepraszam bardzo. Zgłoszę się jutro. - Zrób tak, inaczej wiesz, co się stanie. - Gliniarz dalej sprawdzał swój rejestr. — Ty, Collins, wciąż jesteś bezrobotny? — Przyjrzał mu się. Shane wzruszył ramionami z miną durnia. — Staraj się bardziej. - Common Grounds - powiedziała Eve, zanim gliniarz zdążył zadać jej pytanie. - Eve Rosser, proszę pana. - Była bardzo zdenerwowana, co sprawiało zabawne wrażenie, bo zwykle bywała wyluzowana i opanowana. Trzymała za ręce i Michaela, i Shane'a. — Chociaż, hm, zastanawiam się nad zmianą posady. Gliniarz miał teraz minę znudzoną. - A ty, mała? Nazwisko? - Claire - odparła słabym głosem. - Hm... Danvers. Jestem studentką. Popatrzył na nią jeszcze raz. - Nie powinnaś mieszkać w kampusie? - Mam zezwolenie, żeby mieszkać poza kampusem. – Nie powiedziała, od kogo, bo udzieliła je sobie sama. Wzruszył ramionami. - Skoro mieszkasz poza kampusem, stosuj się do zasad obowiązujących w mieście. Twoi obecni tu przyjaciele wyjaśnią ci, na czym te zasady polegają. Uważaj w kampusie na to, co mówisz, mamy dość problemów bez panikujących studentów. A umiemy namierzyć tych, co za wiele paplają. Pokiwała głową. Gliniarze jeszcze porozglądali się po domu, zrobili kilka zdjęć i parę minut później wyszli, nie odzywając się już do nich ani słowem. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odezwał. Wreszcie Shane obrócił się do Michaela i rzucił wściekły: - Ty cholerny draniu. - Chcesz pogadać o tym na zewnątrz? - spytał Michael. On mówił spokojnie, tonem niemal obojętnym. Ale jego oczy wcale nie były spokojne. - A co, teraz możesz już wychodzić z domu? - Nie. Myślałem o innym pokoju, Shane. - Hej... - odezwała się Eve. - Nie... - Zamknij się, Eve! -rzucił Shane.

Michael zerwał się z kanapy, jakby ktoś go z niej zepchnął; wyciągnął rękę, chwycił Shane'a za Tshirt i siłą postawił go na nogi. - Uspokój się - uciszył go i raz, ale mocno, nim potrząsnął. - Twój ojciec to bydlak. Ale to nie choroba. Nie musisz się nią zarazić. Shane zamknął go w niedźwiedzim uścisku. Stali tak przez chwilę, wreszcie Michael poklepał Shane'a po plecach. No i, oczywiście, Shane też go poklepał, a potem się od siebie odsunęli. Jak to faceci. Claire przewróciła oczami. - Myślałem, że nie żyjesz - powiedział Shane. Oczy miał podejrzanie wilgotne. - Człowieku, ja widziałem, jak umierasz. - Ciągle umieram. To naprawdę mi nie szkodzi. – Michael obdarzył go lekkim uśmiechem, raczej ponurym niż radosnym. - Uznałem, że lepiej pozwolić twojemu tacie wierzyć, że się mnie pozbył. Liczyłem, że wtedy trochę wam odpuści. – Przesunął wzrokiem po sińcach Shane'a. - Przeliczyłem się. Przykro mi, stary. Niewiele mogłem zrobić, dopóki znów nie zapadła noc. - Czy pamiętasz... No wiesz, to, co ci zrobili? - Tak - przyznał. - Pamiętam. - O cholera. - Shane padł na kanapę i ukrył twarz w dłoniach. - Michael, przepraszam cię. Strasznie cię przepraszam. - Nie twoja wina. - Zadzwoniłem do niego. - Zadzwoniłeś, bo sytuacja przypominała obronę Alamo. Nie wiedziałeś... - Znam tatę - przerwał mu Shane ponuro. - Michael, chcę żebyś wiedział... Ja nie przyjechałem tutaj, żeby odwalać dla niego brudną robotę. Znaczy... Zmieniłem zdanie po pierwszym tygodniu czy dwóch. Michael nie odpowiedział. Może nie sposób było na to odpowiedzieć, pomyślała Claire. Przysunęła się do Shane'a i pogłaskała go po włosach. - Już dobrze. Już wszystko dobrze. - Nie, wcale nie dobrze. Mamy cholerne kłopoty. Prawda, Michael? - Owszem - westchnął Michael. - Mamy kłopoty. - Gliniarze ich znajdą - powiedziała Eve do Claire przyciszonym głosem, kiedy gotowały makaron. Makaron, najwyraźniej, był nową potrawą, którą Eve chciała wypróbować. Zmarszczyła brwi, wpatrując się w paczkę spaghetti, a potem zerknęła na garnek z wodą, która jeszcze nie zdążyła się zagotować. - Znaczy, tatę Shane'a i jego wesołą kompanię. - Tak - zgodziła się Claire; nie dlatego, że też tak uważała, ale, no cóż, tak chyba trzeba było zareagować. - Chcesz, żebym podgrzała sos? - A trzeba? Znaczy jest ze słoika, prawda? Nie wykłada się bo od razu na makaron? - No cóż, można, ale będzie lepiej smakował, jeśli się go trochę podgrzeje. - Och - westchnęła Eve. - To skomplikowane. Nic dziwnego, że wcale nie gotuję. - Robisz śniadania! - Umiem zrobić bekon i jajka. I czasem jeszcze kanapki. Nie cierpię gotowania. Gotowanie przypomina mi o mojej matce. - Eve wyjęła drugi garnek z szafki i postawiła go kuchennej płycie. - Proszę. Claire walczyła z zakrętką słoika z sosem do spaghetti, który wreszcie otworzył się z cichym pyknięciem. - Myślisz, że dalej będą się na siebie wściekać? - spytała. - Michael i Shane? - Uhm. - Sos przelał się z pluskiem do garnka, gęsty i... mało apetyczny. Claire zastanowiła się, czy nie wziąć drugiego słoika, a potem uznała, że skoro gotuj ą dla dwóch chłopaków, to im więcej, tym lepiej. Otworzyła go i też dodała do garnka, a potem włączyła palnik i zaczęła podgrzewać sos na małym ogniu. - Kto wie? - Eve wzruszyła ramionami. - Chłopcy to idioci. Pomyślałabyś, że taki Shane powie:

„Człowieku, cieszę się, że żyjesz". Ale nie. U nich to albo poczucie winy, albo amatorski teatrzyk dramatyczny. - Westchnęła z irytacją. - Faceci. Zostałabym lesbijką, gdyby nie byli tacy seksowni. Claire próbowała się nie roześmiać, ale nie wytrzymała, a po chwili Eve też zachichotała. Woda zaczęła się gotować. Wrzuciły makaron do garnka. - Hm... Eve... Mogę o coś zapytać? - A o co? — Eve nadal marszczyła brwi, wpatrując się w makaron, jakby podejrzewała go o skłonność do robienia niespodzianek, na przykład wymknięcie się z garnka. - O ciebie i Michaela. - Och. - Policzki Eve się zaróżowiły. Z tym rumieńcem i ubrana w kolory spoza swojej gotyckiej palety czerwieni i czerni wyglądała bardzo młodo i bardzo słodko. - No cóż, ja nie wiem, czy to jest... Boże, on jest po prostu taki... - Seksowny? - spytała Claire. - Seksowny - przyznała Eve. - Seksowny jak diabli. Jak całe piekło razem wzięte. A poza tym... Przerwała, a rumieniec na jej policzkach jeszcze się pogłębił. Claire wymieszała makaron. - Poza tym? - Poza tym chciałam go poderwać, zanim jeszcze to wszystko zaczęło się dziać. To dlatego miałam na sobie pas do pończoch i tak dalej. Planowałam z wyprzedzeniem. - O kurczę. - No, aż mi wstyd. Podglądał? - Kiedy się przebierałaś? - spytała Claire. - Nie wydaje mi się. Ale chyba chciał. - No to wszystko w porządku. - Eve zerknęła na makaron, na którego powierzchni zaczynała się gromadzić obfita piana. - Czy to powinno tak wyglądać? Claire w domu rodziców jeszcze nigdy nie widziała, żeby makaron tak się zachowywał. No ale z drugiej strony rzadko jadali spaghetti. - Nie wiem. - O cholera! - Biała piana rosła jak w kiczowatym filmie science fiction. Piana, która zżarła Dom Glassow... Uniosła się jak grzyb ponad powierzchnię garnka i spłynęła po jego ściankach, a dziewczyny wrzasnęły, kiedy z sykiem zaczęła zalewać palnik. Claire złapała garnek i przestawiła go. Eve zmniejszyła naz. - Jasne, czyli makaron się pieni, warto zapamiętać. Za duży płomień. O wiele za duży. - Z Michaelem? - spytała Claire i obie wybuchnęły śmiechem. Michael wszedł do kuchni, podszedł do lodówki i wyjął dwa ostatnie piwa ze swojego urodzinowego sześciopaka. - Moje panie, czy coś mnie ominęło? - Makaron nam się wygotował - wykrztusiła Claire, próbuje nie chichotać. Michael z zaciekawieniem przyglądał im się przez chwilę, a potem wzruszył ramionami i wyszedł z kuchni. - Myślisz, że powie Shane'owi, że jesteśmy szalone? - Prawdopodobnie. - Eve zdołała się jakoś opanować i wstawiła makaron z powrotem na gaz. — Czy to szok? Jesteśmy w tej chwili w szoku? - Sama nie wiem. Musieliśmy się zabarykadować w domu, zaatakowano nas, omal nie spalono. Michaela na naszych oczach zamordowano, a potem znów się pojawił. I przesłuchały nas wielkie, wredne wampiry z policji. Owszem, to może być szok. Eve zakrztusiła się kolejnym ni to parsknięciem, ni to chichotem. - Może dlatego naszło mnie na gotowanie. W milczeniu obserwowały gotujący się makaron. Kuchnia zaczynała się wypełniać zapachem przypraw i pomidorowego sosu. Ten zapach był taki kojący. Claire zamieszała sos do spaghetti, który teraz, po zagotowaniu, zaczął wyglądać bardzo apetycznie. Kuchenne drzwi znów otworzyły się z trzaskiem. Tym razem stanął w nich Shane, z piwem w ręku. - Co się pali? - Twój mózg. No i jak, moje dziewczynki, daliście sobie buzi i pogodziliście się? - spytała Eve, mieszając makaron. Spojrzał na nią gniewnie, a potem zwrócił się do Claire.

- Co ona tu robi, do diabła? - Spaghetti. - Chociaż ściśle rzecz biorąc, to Claire gotowała, ale zdecydowała się o tym nie wspominać. - Hm, co do twojego taty... Myślisz, że oni go złapią? - Nie. - Shane odsunął Eve od kuchenki i zajrzał do garnka. — W Morganville jest sporo miejsc, gdzie można się ukryć. To głównie dla użytku wampirów, ale on też umie z nich skorzystać. Gdzieś się schowa. Wysyłałem mu różne mapy. Będzie wiedział, dokąd ma pójść. - Może po prostu wyjedzie? - powiedziała Eve z nadzieją. Shane wyłowił nitkę makaronu i docisnął ją łyżką do ścianki garnka. Dała się przeciąć bez trudu. - Nie. Na pewno nie wyjedzie. Nie ma dokąd pojechać. Zawsze mówił, że jeśli wróci do Morganville, zostanie tu, aż skończy, co postanowił. - Chcesz powiedzieć, aż oni z nim skończą. - Eve zaplotła ramiona na piersi, nie tak, jakby się rozzłościła, ale jakby zrobiło jej się chłodno. - Shane, jeśli on zaatakuje chociaż jednego wampira, wszyscy będziemy mieli przechlapane. Wiesz o tym, prawda? Uniósł butelkę i napił się piwa, unikając odpowiedzi. Wyłączył gaz pod makaronem, przeniósł garnek nad zlew i odcedził spaghetti za pomocą pokrywki. Zupełnie jak prawdziwy kucharz. A Claire musiała przyznać, że to było szalenie seksowne, kiedy poruszał się po kuchni z taką pewnością siebie. Sama lubiła gotować, ale on to robił z wprawą. Dzisiaj o wiele większą uwagę zwracała na to, co robił Shane - na to, jak się ruszał, jak dopasowane były jego ciuchy - czy raczej jak bardzo te dżinsy Shane'a były luźne i aż się same prosiły, żeby mu je zsunąć. Aż się od tego zarumieniła. Wyjęła talerze z szafki. Każdy był inny, a dwa miały obtłuczony brzeg. Ustawiła je na blacie, a Shane wyłożył na nie makaron. Eve złapała sos i stanęła obok Shane'a, polewając makaron sosem. Claire wzięła dwa talerze i zaniosła je do salonu, gdzie Michael stroił gitarę, jakby nigdy nic; jakby nie został zadźgany nożem, wywleczony z domu i - o Boże, tej myśli wcale kończyć nie chciała. Podała mu talerz. Odłożył gitarę ostrożnie do futerału -jakoś w tym całym zamieszaniu dwóch ostatnich dni nic jej się nie stało - i kiedy Eve i Shane weszli do salonu z jedzeniem, już pałaszował swoją porcję. Eve pod ręką niosła dwie schłodzone butelki wody. Rzuciła jedną Claire i usiadła po turecku na podłodze obok Michaela. Shane usiadł na kanapie, a Claire do niego dołączyła. Przez kilka minut nikt nic nie mówił, a Claire nie miała pojęcia, że jest laka głodna, zupełnie nie, ale w tej samej chwili, w której poczuła na języku sos, który eksplodował smakami, zrozumiała, że umiera z głodu. Jadła, aż jej się uszy trzęsły. - Coś podobnego - zdziwił się Shane. - Eve, to jest zjadliwe. Claire chciała odruchowo sprostować, że to ona jest główną kucharką, ale była zbyt zajęta zapychaniem sobie ust spaghetti. - To Claire gotowała, nie ja. Ja tylko, no wiesz, nadzorowałam. - Claire było miło. - Widzisz? Wiedziałem, że tak jest. Eve dała mu klapsa i głośno zaczęła wsysać w usta nitkę makaronu. Claire pierwsza zmiotła wszystko z talerza - nawet przed Michaelem i Shane'em - a potem rozsiadła się z westchnieniem zadowolenia. Drzemka, pomyślała. Przydałaby mi się drzemka. - Ludzie... - zaczął Michael. - Nadal mamy kłopoty. Wiecie o tym, prawda? - Tak - przytaknęła Eve. -Ale teraz mamy najedzone kłopoty. Zignorował ją, uśmiechnął się tylko leciutko i skupił wzrok na Shanie. - Musisz mi wszystko opowiedzieć. śadnej ciemnoty, facet. Każdy drobiazg od chwili, kiedy wyjechałeś z Morganville. Shane jakby stracił apetyt. Co nie było dobrym znakiem. Wampiry zaproponowały Collinsom pieniądze. Rekompensatę w gotówce. To była typowa dla Morganville forma ubezpieczenia na życie, tyle że nie była typową polisą -po prostu odszkodowanie za zamordowane dziecko. A rodzina Collinsów - ojciec, matka i Shane - spakowali wszystko, co zostało po pożarze, w

którym zginęła Alyssa, i wyjechali z miasta w środku nocy. Uciekli. I prawdopodobnie na tym by się skończyło, powiedział Shane, bo ludzie czasami z miasta wyjeżdżali i raczej nigdy nie bywało to problemem. Rodzice Michaela też przecież się stąd wynieśli. Ale... Coś się stało Molly Collins. - Najpierw była tylko zwyczajnie zamyślona, jakaś nieobecna duchem - opowiadał Shane. Wypił już piwo i teraz obracał pustą butelkę w dłoniach. - Wpatrywała się w różne przedmioty, jakby usiłowała coś sobie przypomnieć. Tata niczego nie zauważył. Sporo pił. Zatrzymaliśmy się w Odessie i tata znalazł pracę w przetwórni odpadów. Mało bywał w domu. - Musiało się wam to spodobać - mruknęła Eve. - Daj mi skończyć, dobrze? - Przepraszam. - Mama... ciągle mówiła o Alyssie. Musicie zrozumieć, że my nie... Ja nic nie pamiętałem poza tym, że ona umarła. Wspomnienia były zamazane, ale to mnie nie niepokoiło, rozumiecie? Claire sądziła, że nikt nie rozumie, ale przypomniała sobie rozmowę z własnymi rodzicami. Zupełnie zapomnieli o pewnych rzeczach i tak jakby przestały ich obchodzić. Więc może jednak rozumiała. - Ja też zacząłem pracować. Mama... Ona siedziała w motelu. Nie chciała nic robić, tylko jadła, spała i czasami brała kąpiel, jeśli wystarczająco długo na nią wrzeszczeliśmy. No wiecie, doszedłem do wniosku, że to depresja... Ale chodziło o coś więcej. Któregoś dnia ni stąd, ni zowąd złapała mnie za ramię i mówi: „Shane, czy ty pamiętasz swoją siostrę?" A ja na to: „No jasne, że pamiętani, mamo". A ona potem mówi coś przedziwnego. Mówi: „A wampiry pamiętasz?" Nie pamiętałem, ale miałem wrażenie, że powinienem pamiętać. Okropnie rozbolała mnie głowa i zrobiło mi się niedobrze. A mama... Ona dalej mówiła o tym, że dzieje się z nami coś złego, że ktoś manipuluje naszymi umysłami. Wspomnieniami o wampirach. O Alyssie i jej śmierci w pożarze. Zamilkł, nadal ściskając w rękach butelkę po piwie, jakby to był jakiś talizman. Nikt się nie poruszył. - No i sobie przypomniałem - wychrypiał. Shane'a był taki bezbronny i narażony na ciosy. Oczy miał spuszczone i wpatrywał się w butelkę, z której zdzierał paskami nalepkę. - To było tak, jakby nagle rozwiała się mgła. Śmierć Alyssy była koszmarem, ale kiedy ten koszmar wrócił... - Shane zadygotał. - Zupełnie jakbym jeszcze raz musiał patrzeć, jak umierała Lyssa. - O Boże - wyrwało się Eve. - Mama... - Pokręcił głową. - Nie mogłem sobie z tym poradzić. Zostawiłem ją wtedy. Musiałem się stamtąd wyrwać, nie mogłem tak... Rozumiecie? No więc uciekłem. - Zaśmiał się nerwowo. - Uratowałem sobie życie. - Shane... - Michael odchrząknął. - Myliłem się. Nie musisz... - Zamknij się, stary. Po prostu się zamknij. - Shane pod niósł butelkę do ust, żeby wypić ostatnie krople piwa, a potem przełknął z trudem. Claire nie wiedziała, do czego Shane zmierza, ale sądząc z wyrazu twarzy, Michael wiedział i od tego aż ją coś ścisnęło w żołądku. - No więc tak. Wróciłem parę godzin później, a ona leżała w wannie, po prostu się w niej unosiła, a woda była cała czerwona... Na podłodze walały się żyletki... - Och, kochany. - Eve poderwała się i stanęła nad nim wiedziona chęcią, żeby go jakoś przytulić, a potem cofnęła się raptownie, nie dotykając go, jakby odpychana otaczającym go polem siłowym żalu. - To nie była twoja wina. Powiedziałeś, że miała depresję.

- Nie rozumiesz? - Spiorunował ją wzrokiem, a potem po patrzył na Michaela. - Ona tego nie zrobiła. Ona by tego nie zrobiła. To przez nich. Wiecie, jak działają: otaczają człowieka, zabijają, zacierają ślady. Musieli się tam dostać zaraz po moim wyjściu. Ja nie wiem... - Shane... - .. ja nie wiem, jak im się udało wsadzić ją do wanny. Nie miała żadnych siniaków, ale te cięcia były... - Shane! Chryste, człowieku! - Michael był przerażony i Shane urwał. Patrzyli na siebie przez długą chwilę, a potem Michael wyraźnie spięty usiadł w fotelu. - Cholera. Nie mam pojęcia, co powiedzieć. Shane odwrócił wzrok. - Nie musisz nic mówić. Jest, jak jest. Nie mogłem... Cholera. Dajcie mi po prostu skończyć. Jakby można go było powstrzymać. Claire zrobiło się chłodno. Czuła, że siedzący obok niej Shane drży, a jeśli jej robiło się chłodno, to co on musi czuć? Lodowate zimno. Otępienie. Wyciągnęła rękę, chcąc go dotknąć, i tak jak Eve urwała w pół gestu. Shane musiał się w końcu uporać z tą traumą. - Tata w końcu wrócił do domu. Gliny stwierdziły, że to było samobójstwo, ale kiedy poszli, wszystko mu powiedziałem. Nie bardzo chciał słuchać. Zrobiło się... nieprzyjemnie. — Claire trudno było sobie wyobrazić, jak nieprzyjemnie musiało się zrobić, skoro Shane aż o tym wspomniał. - Ale zmusiłem go, żeby sobie przypomniał. Eve usiadła na podłodze, podciągając kolana pod brodę. Popatrzyła na niego oczyma tak wielkimi jak bohaterka filmów anime. - I co? - Upił się. Często się upijał. — W głosie Shane'a zabrzmiała gorycz i nagle wydało się, że ta butelka po piwie w dłoni nabrała dla niego zupełnie nowego znaczenia, przestała już tylko być czymś, czym można zająć niespokojne ręce. Odstawił ją na podłogę i wytarł ręce w dżinsy. - Zaczął zadawać się z ty mi ludźmi z gangu motocyklowego i tak dalej. Ja... sam trochę się pogubiłem. Niektórych rzeczy nie pamiętam. Parę tygodni potem odwiedzili nas tacy faceci w garniakach. Nie wampiry, prawnicy. Zaoferowali nam kasę, całe mnóstwo. Z ubezpieczenia. Ale my obaj wiedzieliśmy, od kogo są te pieniądze i że w sumie chodziło im o to, żeby zorientować się, co wiemy i pamiętamy. Ja byłem za bardzo zaćpany, żeby się połapać w sytuacji, a tata był pijany, i to nam chyba uratowało życie. Uznali, że żadne z nas zagrożenie. - Potarł czoło grzbietem ręki i zaśmiał się gorzkim, urywanym śmiechem, który brzmiał jak szkło mielone w blenderze. Shane ćpał. Claire zauważyła, że Michael też zwrócił na to uwagę. Zastanowiła się, czy coś na ten temat powie, ale może to nie był najlepszy moment na wtręty typu: „Stary, a teraz coś bierzesz?" czy coś w tym rodzaju. Okazało się jednak, że nie musiał pytać. Shane i tak sam powiedział - Przestałem ćpać, a tata przestał pić i wtedy wszystko sobie zaplanowaliśmy. Ale chociaż przypomnieliśmy sobie bardzo dużo, nadal nie wiedzieliśmy, jak znaleźć wampiry ani jak wygląda plan miasta, ani nawet kogo tak konkretnie szukamy. I to miało być moje zadanie. Wrócić tu, wybadać sytuację, dowiedzieć się, gdzie wampiry się chowają w ciągu dnia. Przekazać informacje ojcu. To nie miało trwać tak długo, a ja nie powinienem był... zaangażować się. - Zaprzyjaźnić się z nami - uzupełniła Eve cicho. - Prawda? On nie chciał, żebyś miał przyjaciół. - Przez przyjaciół w Morgamdlle można zginąć. - Nie. - Eve położyła bladą dłoń na jego kolanie. - Shane, kochany, w Morganville przyjaciele to

jedyne, co może cię utrzymać przy życiu. Rozdział 4 laire trudno było uwierzyć, że Shane dał upust tylu uczuciom - żalowi, przerażeniu, goryczy i gniewowi. Zawsze wydawał się taki - normalny i zaszokował ją widok tak wielkiej emocjonalnej przemocy... I to, że aż tak wiele powiedział o tak osobistych sprawach. Shane nie był gadułą. Pozbierała naczynia i sama je pozmywała, a gorąca woda i piana od płynu do naczyń na dłoniach jakoś ją uspokajały. Potem wyczyściła garnki i wytarła plamy po sosie pomidorowym, rozmyślając o tym, jak Shane znalazł swoją mamę martwą w wannie. „Trochę się wtedy pogubiłem", powiedział Shane. Szczyt niedopowiedzenia. Claire nie była pewna, czy umiałaby jeszcze kiedykolwiek uśmiechnąć się, żartować, znów jakoś funkcjonować, gdyby coś takiego ją spotkało, a już zwłaszcza po stracie siostry i wygraniu losu na loterii, w której rozdają ojców pijaków. Jak on to zrobił? Jakim cudem nie zwariował i nadal był taki... dzielny? Płakać jej się chciało, ale była pewna, że Shane poczułby się niezręcznie, więc powstrzymała łzy i po prostu wyczyściła garnki. Shane na to nie zasłużył, myślała. Dlaczego nie zostawią go w spokoju? Może dlatego, że pokazał, że umie się z tym uporać i że nieszczęścia go wzmacniają. Drzwi kuchni otworzyły się i aż podskoczyła, spodziewając się, że to Shane, ale to był Michael. Podszedł do zlewu, polał sobie dłonie chłodną wodą, a potem jeszcze spryskał twarz i przetarł kark. - Kiepski wieczór - powiedziała Claire. - Nie wyobrażam obie gorszego - zgodził się Michael. - Myślisz, że Shane ma rację? Jego matka nie popełniła samobójstwa, tylko została zamordowana? - Myślę, że ma poczucie winy wielkie jak wieżowiec Trumpa. I moim zdaniem dobrze mu robi gniew. – Michael wzruszył ramionami. - Nie wiem. Możliwe. Ale nie zdołamy dowiedzieć się, jak było naprawdę. Claire wydało się to... chore. Nic dziwnego, że Shane z taką niechęcią o tym mówił. Próbowała sobie wyobrazić życie z takimi wspomnieniami, ale nie umiała. I cieszyła się, że nie umie. - No więc... - ciągnął Michael. - Zostały mniej więcej trzy godziny do rana. Musimy zaplanować, co zrobimy, a czego nie będziemy robić. Claire pokiwała głową i odstawiła talerz na suszarkę. - Przede wszystkim nikt z nas nie wychodzi z domu - zdecydował Michael. - Jasne? śadnych zajęć, żadnego chodzenia do pracy. Masz siedzieć w domu. Nie zdołam cię ochronić, jeśli stąd wyjdziesz. - Nie możemy się tak po prostu ukrywać! - Przez jakiś czas możemy i będziemy. Posłuchaj, tata Shane'a nie może grasować w mieście bez końca. To tymczasowy problem. Ktoś go w końcu namierzy. - Nieporuszony temat tego, co stanie się z tatą Shane'a, kiedy zostanie namierzony, stanowił już zupełnie odrębną sprawę. - O ile nie zrobimy nic, co by nas bezpośrednio wiązało z czymś, co zrobi jego ojciec, nic nam nie grozi. Amelie ręczyła za to słowem. - Bardzo jej ufasz jak na... - Wampira, tak, wiem. - Michael wzruszył ramionami i oparł się o blat, spoglądając na nią. - Jaki inny mamy wybór? - Chyba żadnego. - Claire przyjrzała mu się uważniej. Wydawał się zmęczony. - Michael? Tobie nic nie jest? - Jasne, że nie. To Shane ma problemy. Nie ja. Nie, Michaelowi nic nie dolegało. Zabity, rozczłonkowany, pochowany, odrodzony... Tak, dzień

jak co dzień. Claire westchnęła. C - Faceci - prychnęła. - Michael, dzisiaj zostanę w domu, ale naprawdę muszę chodzić na zajęcia, wiesz. Serio. - Bo opuszczanie szkoły sprawiało, że czuła się jak człowiek uzależniony od kofeiny, a pozbawiony jej codziennej dawki. - Wykształcenie albo życie, Claire. Ja bym wolał, żebyś była żywa, nawet jeśli nieco głupsza. - No cóż, a ja nie. Dzisiaj zostanę w domu. Co do jutra, nic nie obiecuję. Uśmiechnął się i dał jej serdecznego buziaka w czoło. - Grzeczna dziewczynka - powiedział i wyszedł. Znów westchnęła, tym razem radośnie i złapała się na tym, że uśmiecha się od ucha do ucha. Michael mógł być sobie ulubieńcem Eve, ale nadal dostarczał jej dreszczyku w rodzaju: „O Boże, jaki on jest przystojny". Claire wróciła do salonu. Telewizor był włączony, nastawiony na jakiś program o detektywach, a Shane siedział na kanapie i gapił się w ekran. Nigdzie nie było widać Eve ani Michaela. Claire zawahała się, tęsknie pomyślała o łóżku i możliwości zapomnienia o wszystkim chociaż na trochę, ale Shane wydawał się taki... osamotniony. Usiadła obok niego. Nie powiedziała ani słowa, a on też się nie odezwał, ale po chwili objął ją i zrobiło się całkiem fajnie. Zasnęła przytulona do Shane'a. To było miłe. Claire stwierdziła, że powinna była domyślić się, że Shane może miewać koszmary - okropne koszmary - ale nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiała. Kiedy nagle Shane drgnął i zsunął się z kanapy, opadła na poduszki. Telewizor nadal grał - migające barwne plamki - a Claire próbowała oprzytomnieć. _ Shane? Leżał na podłodze, skulony, w pozycji embrionalnej. Claire łożyła mu dłoń na plecach. Był zlany potem, a mięśnie miał napięte jak postronki. I jęczał przez sen. Nie wiedziała, co ma robić. Ostatnio często czuła się bezradna, ale tym razem było gorzej, bo Michaela i Eve nie było pobliżu, a zresztą nie była pewna, czy on by chciał, żeby go widzieli w takim stanie. Podejrzewała, że nie chciałby również, żeby ona widziała, jak cierpi. Shane był bardzo dumny. - Nic mi nie jest - wysapał. - Nic mi nie jest. Wszystko w porządku. -Ale w jego głosie słychać było lęk i mówił tonem małego chłopca. Claire objęła go i mocno uściskała. Delikatnie pogłaskał ją po włosach, Jakby była niezwykle krucha. - Cii - szepnęła, tak jak matka szeptała do niej, kiedy potrzebowała pocieszenia. - Jestem tu. Jesteś bezpieczny. Wszystko będzie dobrze- - Bo cokolwiek zobaczył w swoim śnie, było to przeciwieństwo tego , co powiedziała. Gdyby oczekiwała, że Shane odpowie, rozczarowałaby się. Odsunął się, unikając jej wzroku, i powiedział: - Powinnaś iść do łóżka. _ Ty pierwszy. - Nie rnogę spać. - Już raczej „nie chcę"; oczy miał zaczerwienione, a spojrzenie mętne ze zmęczenia. - Potrzebuję kawy lub coli. Przyniosła mu colę, a Shane wypił ją jak chłopak ze studenckiego bractwa piwo na imprezie, duszkiem, a potem beknął i przepraszająco wzruszył ramionami. - Gdzie Michael? - Rozłożyła ręce. - A Eve? – Wykonała kolejny milczący gest oznaczający niewiedzę. - No cóż, ktoś się jednak przynajmniej porządnie wyśpi. Są razem? - Ja... Nie wiem. — Nie zastanawiała się nad tym wcześniej. Nie zauważyła, jak wychodzili, nie wiedziała, czy poszli do swoich pokojów, czy też Eve wreszcie zdobyła się na odwagę, żeby złożyć Michaelowi konkretną propozycję. Bo on po prostu nigdy by nie zrobił pierwszego kroku. To zwyczajnie jakoś nie leżało w jego stylu,

- Chryste, mam nadzieję, że tak - powiedział Shane. - Zasługują na odrobinę frajdy, nawet w tym piekle. - Mówił żartem, ale jednak nie do końca. On faktycznie widział w Morganville piekło. A Claire musiała mu przyznać rację. To było istne piekło, a oni byli zagubionymi duszami, i zbliżał się już świt, a ona już od nie wiadomo kiedy ciągle się bała... Obserwował j ą uważnie, w taki sposób, od którego robiło jej się ciepło i skóra mrowiła ją jak po zbyt długim opalaniu. - A co z nami? - Usłyszała własne pytanie. - Nam się nie należy choć trochę frajdy? Przecież tego chyba nie powiedziałam. Ale jednak powiedziała. Uśmiechnął się, a ona zastanowiła się, czy te cienie znikną kiedyś z jego oczu. - Mógłbym zadbać o trochę frajdy. - Hm... - Oblizała wargi. - Zdefiniuj słowo „frajda". - Przestań to robić, przynęto za kratki. To mnie rozprasza. Sam pomysł, że ktoś mógł o niej pomyśleć jak o przynęcie, za którą można trafić za kratki, niesamowicie jej się spodobał. A zwłaszcza że pomyślał tak Shane. Próbowała to przed nim ukryć i zachowywać się, jakby wcale w środku nie dygotała niczym galaretka owocowa. - Ach, więc teraz mam nie iść spać? Myślałam, że mówiłeś, że mam iść do łóżka. - Powinnaś. Bo jeśli zostaniesz, to zaraz zacznie się frajda. Tak cię tylko uprzedzam. - Frajda w postaci gry wideo? Otworzył oczy szerzej. - Chcesz w coś zagrać? - A ty? - Jesteś przedziwną dziewczyną. - Daj spokój. Mieszkasz z Eve. - Jakoś kiepsko jej to szło. W jaki sposób dziewczyny uwodzą chłopaków? Co się wtedy mówi? Bo miała dziwną pewność, że gadanie o grach wideo i współlokatorkach nie należało do sposobów zapewniania sobie tej frajdy. Była też jakoś niesamowicie świadoma własnego ciała. Jak miała się poruszać? Czuła się niezręczna, jakby składała się z samych kantów, a przecież chciałaby być jedną z tych pełnych wdzięku dziewczyn, sama delikatność i elegancja. Jak w filmach. Eve by wiedziała. Miała pas do pończoch i stringi, a Claire nawet nie miała pojęcia, gdzie się kupuje taką bieliznę. A Eve włożyła jadła Michaela albo chociaż tylko jako taki mały, własny, podniecający sekret, na te chwile, kiedy będzie gdzieś przy nim. Tak, Eve wiedziałaby, co powiedzieć. Powiedzże coś seksownego, napomniała samą siebie i w ataku paniki otworzyła usta i wypaliła: - Myślisz, że oni to teraz robią? - I tak się przeraziła, że obiema dłońmi zakryła sobie usta. Jeszcze nigdy w życiu tak bardzo i tak gorąco nie chciała cofnąć wypowiedzianych przez siebie słów... I przez sekundę Shane patrzył na nią, jakby nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi. A potem wybuchł śmiechem. - O rany, mam nadzieję. Przydałoby się im dobre... Hm... — Zamrugał, a ona zobaczyła, że przed oczami musiał mu przelecieć jej wiek. - Do diabła, nieważne. Ze słowami jakoś sobie nie radziła. Więc nachyliła się i pocałowała go. Poczuła się dziwnie i niezręcznie, a Shane nie zareagował do razu - może był za bardzo zaskoczony. Może ona robiła coś nie tak albo postąpiła źle, wykonując pierwszy ruch... Jego wargi rozchyliły się, wilgotne, miękkie i ciepłe, a ona natychmiast o wszystkim zapomniała. Jej świat skurczył się do tego pocałunku Pocałunki, niewinne, a potem już nie tak niewinne, i, o rany, jakie one były przyjemne. Tym przyjemniejsze, im szerzej otwierała usta, a zwłaszcza kiedy poczuła dotknięcie jego języka. Z Shane'em chętnie odbyłaby cały semestr zajęć z całowania. Intensywne indywidualne zajęcia praktyczne. Z ćwiczeniami w laboratorium. Czas się zatrzymał, ale wreszcie Claire zdała sobie sprawę, że na dworze jest już jasno.

Zesztywniała od siedzenia na podłodze. Skrzywiła się, kiedy jakiś mięsień jej pleców zaprotestował, a Shane wyciągnął rękę, pomógł jej wstać i usiadł na kanapie. Położył się na kanapie i wyciągnął rękę do Claire. Popatrzyła na niego oszołomiona i półprzytomna. - Tu nie ma miejsca. - Jest go mnóstwo - odparł. Poczuła, że jej dech zapiera, że to szaleństwo, kiedy kładła się obok niego, a potem zdusiła okrzyk, kiedy Shane uniósł ją i położył na sobie, a ona poczuła jego tors i, o Boże, całą resztę jego ciała też. - Lepiej? - zapytał. To było pytanie serio i oczekiwał odpowiedzi serio. Claire poczuła, że rumieniec zaczyna palić jej policzki, ale nie odwracała wzroku. - Idealnie - odparła. Czuła się, jakby była naga, chociaż mieli na sobie ubrania. Tym razem pocałunki stały się namiętne i naglące. Bliskość Shane'a oszałamiała Claire. Takie rzeczy powinny być zakazane, pomyślała. No cóż, w pewnym sensie były zakazane. Czy raczej stałyby się, gdyby któreś zaczęło ściągać z siebie ubranie. Shane nie był tak odpowiedzialny jak Michael, ale zdecydowanie nie był też aż tak impulsywny. A przynajmniej nie wobec niej. Jego dłonie błądziły po jej ciele, ale omijały te miejsca, gdzie je bardzo chciała poczuć. Shane głaskał ja po plecach, tam gdzie tworzy się niewielka dolinka. Albo z tyłu, u nasady karku. Albo po wewnętrznej stronie ramion. Albo... Claire nie miała pojęcia, że to może być takie przyjemne. Shane musnął leciutko zarys jej piersi, a jej wyrwało się westchnienie. Shane natychmiast usiadł i odsunął się od Claire. Twarz miał zarumienioną, oczy rozjaśnione i już nie wyglądał na zmęczonego. - Nie — powiedział i wyciągnął przed siebie rękę jak policjant z drogówki, kiedy chciała przysunąć się bliżej niego. - Czerwona flaga. Jeśli jeszcze raz tak westchniesz, będą kłopoty. A przynajmniej ja będę miał kłopoty. - Ale... - Claire poczuła, że znów się rumieni i nie miała pojęcia, jak to będzie, kiedy to wreszcie ujmie w słowa. – Co z tobą? No wiesz... - Wykonała jakiś nieokreślony gest, który mógł znaczyć wszystko. Albo nic. Albo wszystko. - O mnie się nie martw. Potrzebowałem tego. - Nadal oddychał z trudem, ale wyglądał już lepiej. Spojrzenie miał pewniejsze. Bardziej takie... podobne do samego siebie, a nie tego za gubionego i zranionego małego chłopca, przerażonego śniącymi mu się koszmarami. - No i co? Miałaś tę frajdę? - Miałam - przyznała. Od tej przyjemności czuła się jak wstrząśnięta puszka z gazowanym napojem, która lada chwila eksploduje. - Hm, ja chyba powinnam... - Tak, ja też. - Ale Shane nie ruszył się z miejsca. Claire z trudem przełknęła i godząc rozwagę z odwagą, ruszyła wreszcie na górę do siebie. Zamknęła drzwi na klucz i rzuciła się na swój nowiuteńki materac - nawet jeszcze nie posłała sobie łóżka, zresztą trochę im brakowało pościeli po tym, jak większość zużyli do tłumienia pożaru - i zaczęła na nim podskakiwać. Pokój pachniał jak mokry, okopcony dymem pies, ale jej to nie przeszkadzało. Nic a nic. Frajda. Och, tak. Koło południa Claire usłyszała dzwonek do drzwi i zbiegła na dół. Shane spał na kanapie. Eve nie było na dole. Pędem podbiegła do drzwi, podpartych krzesłem, które pełniło rolę zamka, i się zawahała. - Michael? Jesteś tu? - Poczuła chłodną bryzę. No, proszę! Ależ był dzisiaj silny. - Mogę otworzyć

drzwi? Raz na tak, dwa razy na nie. Najwyraźniej „tak". Odsunęła krzesło spod drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Na ganku stało dwóch wysokich facetów; jeden był szczupły, żylasty i czarnowłosy, drugi bladawy (ale nie jak wampir) i krępy, a resztki włosów na łysiejącej głowie miał bardzo krótkie. Obaj okazali odznaki. Policja. - Ty jesteś Claire, prawda? - zapytał ten szczupły i wyciągnął do niej rękę. - Joe Hess. To mój partner, Travis Lowe. Jak się masz? - Hm... - Niepewnie uścisnęła mu rękę. - Chyba dobrze. - Lowe też się z nią przywitał uściskiem dłoni. - Czy coś się... Znaczy znaleźliście...? - Bo z jednej strony miała nadzieję, że tata Shane'a już siedział w celi, a z drugiej bała się, co to będzie oznaczało dla Shane'a. Nerwowo kiwała się w przód i w tył na piętach, przenosząc spojrzenie z jednego policjanta na drugiego. Joe Hess się uśmiechnął. W przeciwieństwie do większości uśmiechów, jakie widziała od swojego przyjazdu do Morganville, ten wydawał się... nieskomplikowany. Jakiś taki czysty. Może nie szczęśliwy, bo to już byłoby dziwaczne, ale uspokajający. -Nie, jeszcze ich nie znaleźliśmy, ale niczego nie musisz się obawiać. Możemy wejść do środka? Usłyszała za sobą szuranie. Shane obudził się i stał teraz w holu, bosy i potargany, z fryzurą „prosto z łóżka", która jeszcze bardziej się zmierzwiła, kiedy ziewnął i przesunął palcami po włosach, część kosmyków stawiając na sztorc. Czy ona już zupełnie zwariowała, że wydało jej się to seksowne? Claire wróciła do rzeczywistości i wskazała policjantów stojących na stopniach werandy. Shane szybko oprzytomniał. - Panowie - powiedział, podchodząc do drzwi. - W czym mogę pomóc? - Pytałem tylko, czy możemy wejść porozmawiać — odezwał się Hess. Przestał się już uśmiechać, ale nadal wyglądał przyjaźnie. - Nieformalnie porozmawiać. Chłód na jedną chwilę owiał skórę Claire. Pojedyncza fala. Tak. A więc Michael nie miał nic przeciwko. - Jasne. - Claire cofnęła się, otwierając drzwi szerzej. Gliniarze weszli za próg, najpierw Hess, a potem Lowe, a Shane rzucił Claire spojrzenie, którego nie umiała rozszyfrować. Wprowadziła policjantów do salonu. Lowe przyjrzał się wnętrzu uważniej niż dwójce lokatorów domu; wydawało się, że zrobiło na nim spore wrażenie. - Ładnie - mruknął, i to było jego pierwsze słowo. - Świetnie zrobiona stolarka. Naprawdę ekologicznie. Trudno jej było podziękować, bo przecież to nie był jej dom. Ale w imieniu Michaela powiedziała: - My też tak uważamy, proszę pana. - Usiadła na skraju kanapy. Shane nie usiadł, a Hess i Lowe zaczęli chodzić po pokoju, nie tyle go przeszukując, ile wszystko oglądając. Hess przyglądał się im obydwojgu, a wreszcie zdecydował się usiąść na fotelu, który wczoraj wieczorem zajmował Michael. Deja vu, pomyślała Claire. Wydało jej się, że Hess lekko zadrżał. Potem uniósł wzrok, jakby próbował zlokalizować źródło przeciągu, który na chwilę go musnął. Michael lubił ten fotel. - Wczoraj wieczorem mieliście kłopoty - powiedział Hess. - Wiem, że rozmawialiście z naszymi kolegami Gretchen i Hansem. Dziś rano czytałem raport. Nic nie szkodziło się do tego przyznać. I Shane, i Claire pokiwali głowami. - Można się trochę wystraszyć, co? Claire znów skinęła. Shane nie. Obdarzył policjanta chłodnym, nieznacznym uśmiechem. - Mieszkam w Morganyille od urodzenia. Czego tu się bać? - zdziwił się. - A w każdym razie, jeśli chcecie z nami grać w dobrych gliniarzy i złych gliniarzy... - Nic podobnego - zaprzeczył Hess. - Wierz mi, wiedziałbyś, że to robię, bo wtedy byłbym tym

złym gliną. - W jego oczach było coś takiego, co kazało Claire, wbrew wszystkiemu, uwierzyć w te słowa. - Posłuchajcie, nie będę wam wciskać kitu. Gretchen i Hans mają własne priorytety. My też. Chcemy po prostu upewnić się, że nic wam nie grozi, jasne? To nasze zadanie. Służymy i bronimy, a Travis i ja wierzymy w to hasło. Lowe przerwał niespieszny obchód pokoju i pokiwał głową. - Jesteśmy neutralni. Jest nas w tym mieście paru, którzy wystarczająco zasłużyli się obu stronom, żeby zapewnić sobie trochę swobody działania, o ile zachowujemy ostrożność. - Joe ma na myśli - wtrącił Travis - że ignorują nasze działania, póki nie włazimy im w drogę. Ludzie to tutaj rasa niewolników, zapomnijcie o własnym kolorze skóry. Więc, o ile może my, dbamy o swoich. - A jeśli nie możemy - wtrącił Hess tak gładko, jakby dawno mieli tę gadkę opracowaną - to robi się czasem paskudnie. To nie tak, że mamy zupełną wolność decydowania. Tu jest jak w Szwajcarii. Przekroczysz reguły, zostajesz sam. Shane zmarszczył brwi. - A co możecie dla nas zrobić w tej Szwajcarii? - Mogę zadbać, żeby Gretchen i Hans już was nie odwiedzali - powiedział Hess. - Mogę utrzymać większość policjantów z dala od tego domu, o ile nie wszystkich. Mogę rozpuścić wiadomość, że nie tylko znajdujecie się pod Ochroną Założycielki, ale że Travis i ja też mamy na was oko. To powstrzyma różnych takich przed próbowaniem zaskarbienia sobie przyjaciół przez dokopanie wam. - Ma na myśli ludzi - dorzucił Lowe. - Wampiry mogą was zastraszyć na śmierć, ale was nie tkną. Chyba że coś schrzanicie i stracicie znak Założycielki. Jasne? W sumie już się stało. To znaczy, schrzanili. Chociaż, ściśle rzecz biorąc, myślała, tata Shane'a nie złamał jeszcze prawa, bo Michael nie umarł naprawdę. Chociaż już nie żył. Boże. W tym Morganville człowiekowi mogło zakręcić się w głowie. Jakieś drzwi na górze trzasnęły i po schodach zbiegła, stukając obcasami, Eve wystrojona w swoje gotyckie ciuszki: fioletową przezroczystą koszulę narzuconą na jakiś czarny gorse-cik, spódnicę, która wyglądała, jakby przeszła przez niszczarkę do dokumentów, rajstopy w trupie czaszki i czarne pantofle na pasek. Bojowy strój. Oczy miała mocno pokreślone na czarno, twarz bielusieńką, rzęsy utuszowane, usta jak trzydniowe sińce. - Posterunkowy Joe! - Eve praktycznie przegalopowała przez pokój, żeby go uściskać. Shane i Claire wymienili spojrzenia. Tak, czegoś takiego nie widzi się codziennie. - Joe, Joe, Joe! Zastanawiałam się, gdzie się podziewałeś! - Cześć chudzielcu. Pamiętasz Travisa, prawda? - Wielki T! - Kolejny uścisk. Tego już, pomyślała Claire, zawiele, nawet jak na surrealistyczne Morganville. - Tak się cieszę, że was widzę, chłopaki! - My też, mała - powiedział Lowe. Uśmiechnął się i jego twarz zmieniła się, nabrała wyrazu niemal anielskiej dobroci. - Nadal nasz do nas namiary, prawda? Eve klepnęła się dłonią po komórce zawieszonej u paska w futerale w kształcie trumny. - O, tak. Klawisz szybkiego wybierania. Ale ostatnio nie było... Hm... Claire nagle ogarnęło dziwne uczucie, że Eve ukrywa coś, o czym nie chciałaby rozmawiać przy nich. Miała wrażenie, że gliniarze też tak uważają, bo wymienili szybkie spojrzenia, a potem Hess powiedział: - Chcesz posłuchać nowin? To może pokażesz nam swój ekspres do kawy?