Cassandra Clare
Diabelskie Maszyny 2
Mechaniczny Książę
Prolog
Odrzuceni umarli
Mgła była gęsta. Tłumiła dźwięk i przesłaniała wzrok. Tam, gdzie się rozstępowała, Will He-
rondale mógł zobaczyć wznoszącą się przed nim mokrą i śliską ulicę, uczernioną deszczem
oraz słyszeć głosy umarłych.
Nie wszyscy Nocni Łowcy byli w stanie słyszeć duchy, chyba że duchy chciały być usłysza-
ne, ale Will był jednym z tych nielicznych, którzy tą zdolność posiadali. Gdy zbliżał się do
starego cmentarza, ich nierówny, muzyczny chór stał się głośniejszy. Zawodziły i lamentowa-
ły. Krzyczały i warczały. Will wiedział, że to nie było ciche miejsce spoczynku. Nie pierwszy
raz odwiedzał Cross Bones Graveyard1 niedaleko London Bridge. Starał się jak mógł nie
zwracać uwagi na hałas. Garbił się tak, aby kołnierz zakrywał mu uszy. Głowę miał pochylo-
ną. Drobny deszcz zwilżał jego czarne włosy.
1 Cross Bones Graveyard, nazywany Cmentarzyskiem Samotnej Kobiety, został założony w
późnym średnio-
wieczu. Było to miejsce pochówku prostytutek (nazywanych Gąskami z Winchester). Pracowały
one w legalnie
działających domach publicznych Londynu. Żelazny płot cmentarza ozdabiają wielobarwne
wstążki, talizmany,
kwiaty, piórka, wiersze, zdjęcia, a nawet jedwabne pończochy.
2 http://pl.wikipedia.org/wiki/Jakub_Marley
Wejście do cmentarza znajdowało się w połowie przecznicy. W wysokim, kamiennym murze
umieszczono bramę z kutego żelaza. Każdy przechodzący obok przyziemny mógł zobaczyć
zawiązane na niej grube łańcuchy. Znak, że ten teren jest zamknięty. Ostatnie ciało pochowa-
no tu piętnaście lat temu, ale samo to miejsce nie zostało jak dotąd zbezczeszczone. Gdy Will
zbliżał się do bramy, z mgły wyłoniło się coś, czego żaden przyziemny nie mógł zobaczyć -
wielka kołatka z brązu w kształcie ręki o niesamowicie chudych, kościstych palcach. Krzy-
wiąc się, Will sięgnął dłonią w rękawicy po kołatkę, uniósł ją i pozwolił jej opaść jeden raz,
drugi raz, trzeci raz. Głuchy brzdęk odbijał się echem poprzez noc, niczym grzechot łańcu-
chów ducha Marley'a2.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Za bramą Will widział mgłę unoszącą się nad ziemią
niczym para wodna, zasłaniającą nagrobki i długie, nierówne pasy ziemi między nimi. Mgła
zaczęła powoli unosić i zlewać się, zyskując upiorny, niebieski blask. Will chwycił dłońmi
pręty bramy. Zimno metalu przeniknęło przez jego rękawice aż do kości. Zadrżał. To było
więcej niż zwykłe zimno. Gdy duchy pojawiały się, czerpały energię ze swego otoczenia,
pozbawiając ciepła powietrze i przestrzeń wokół nich. Will poczuł ciarki na plecach, a włosy
na jego karku zjeżyły się, gdy niebieska mgła wirowała, nabierając powoli kształtu starej ko-
biety w poszarpanej sukni i białym fartuchu. Jej głowa była pochylona.
- Witaj, Mol - powiedział Will. - Pragnę zauważyć, że wyglądasz nadzwyczaj pięknie tego
wieczoru.
Duch uniósł głowę. Stara Molly była silnym duchem, jednym z silniejszych, które napotkał na
swojej drodze Will. Nie wyglądała na przezroczystą, mimo blasku księżyca sączącego się
przez wyrwę w chmurach. Jej ciało było stałe, jej włosy były gęstym, żółto-siwym splotem,
przerzuconym przez jedno ramię, a swoje szorstkie, czerwone dłonie opierała na biodrach.
Jedynie jej oczy były puste. Bliźniacze, niebieskie płomyki migotały w ich głębi.
- William Herondale - odpowiedziała. - Tak szybko z powrotem?
Zbliżyła się do bramy z tą zwiewnością charakterystyczną dla duchów. Jej stopy były gołe i
brudne, mimo że nigdy nie dotknęły ziemi. Will oparł się o bramę. - Wiesz, że tęskniłem za twoją
śliczną twarzyczką.
Uśmiechnęła się, a jej oczy zamigotały i mignęła mu na chwilę jej czaszka, ukryta pod pół-
przezroczystą skórą. Chmury nad nimi, czarne i grzmiące, znowu zamknęły się i przesłoniły
księżyc. Patrząc bezmyślnie przed siebie, Will zastanawiał się, co też Stara Molly mogła
uczynić, aby zasłużyć na pochówek tutaj, z dala od poświęconej ziemi. Większość z szepczą-
cych głosów umarłych należała do prostytutek, samobójców i poronionych dzieci - do tych
odrzuconych umarłych, których nie można było pochować na cmentarzu przy kościele. Jed-
nak Molly udało się osiągnąć całkiem spore zyski ze swojej sytuacji, więc może aż tak bardzo
jej to nie przeszkadzało.
Zachichotała. - Zatem czego chcesz, młody Nocny Łowco? Jad Malphasa? Mam pazur demo-
na Morax, starannie wypolerowany, a trucizny na jego końcu w ogóle nie widać...
- Nie - powiedział Will. - Nie tego pragnę. Potrzebuję prochu demona Foraii, startego dokład-
nie.
Gdyby duch mógł zbladnąć, Stara Molly zbladłaby, ale skoro nie mogła, gdy Will mówił,
drgała niczym płomień świecy przy otwartym oknie. Gdy skończył, odwróciła głowę na bok i
splunęła niebieskim płomieniem.
Will westchnął. Zimne powietrze zamieniło jego oddech w mgłę. - Jestem pewien, że to nie
jest najgorsza rzecz, za jaką ci kiedykolwiek zapłacono, Staruszko Mol - powiedział.
Zawsze tak było. Sprzeczała się z nim, ale potem w końcu dawała za wygraną. Magnus zdą-
żył wysłać Willa do Starej Mol już kilka razy, raz po czarne, cuchnące świece, które lepiły się
do jego skóry niczym smoła, raz po kości nienarodzonego dziecka, raz po kilka sztuk gałek
ocznych faerie, które zaplamiły jego koszulę krwią. W porównaniu z tym proch demona Fora-
ii wydawał się przyjemny.
Wsunęła dłonie do kieszeni na przodzie fartucha. Gdy wyciągnęła je, trzymała wyblakłą sa-
kiewkę przewiązaną strzępem brudnej wstążki. Potrząsnęła wolno głową. - Sądzisz, że jestem
głupia - powiedziała ochryple. - To pułapka, tak? Wy, Nefilim, przyłapiecie mnie na sprze-
dawaniu tego rodzaju rzeczy i gra skończona dla Staruszki Mol, że tak powiem.
- Jesteś przecież już dawno martwa - Will starał się jak mógł nie brzmieć gniewnie. - Chyba
nie wyobrażasz sobie, że Klawe może ci coś w takiej sytuacji zrobić.
- Pff - jej puste oczy zapłonęły. - Poziemne więzienia Cichych Braci potrafią zatrzymać za-
równo żywych, jak i umarłych, wiesz o tym, Willu Herondale.
Will uniósł dłonie. - Żadnych sztuczek z mojej strony, staruszko. Na pewno słyszałaś plotki
krążące w podziemnym świecie. Klawe ma inne sprawy na głowie, niż tropienie duchów,
które zajmują się dystrybucją prochów demonów i krwi faerie - pochylił się do przodu.
- Dobrze ci zapłacę - wyciągnął z kieszeni płócienną sakiewkę i pomachał nią przed jej ocza-
mi. Zabrzęczała, jakby w środku były monety. - Wszystkie pasują do twojego opisu, Mol.
Na jej twarzy malowała się chciwość. Stężała na tyle, żeby móc wsiąść od niego sakiewkę.
Zanurzyła w niej jedną dłoń i wyciągnęła garść pierścionków - złotych ślubnych obrączek,
każda ozdobiona węzłem. Stara Mol, jak wiele innych duchów, wiecznie szukała tego tali-
zmanu, tego utraconego fragmentu przeszłości, który raz na zawsze pozwoliłby jej umrzeć, tej
kotwicy, która więziła ją w tym świecie. W jej przypadku była to jej ślubna obrączka. Magnus
powiedział Willowi, że w mniemaniu wszystkich ten pierścionek już dawno przepadł, zako-
pany w mulistym dnie Tamizy, ale ona w międzyczasie przyjmowała każdą sakiewkę znale-
zionych pierścionków w nadziei, że jeden z nich okaże się jej własnością. Jak dotąd, nie odna-
lazła go.
Wrzuciła pierścionki z powrotem do sakiewki, która zniknęła gdzieś w jej ubraniu i dała mu
w zamian złożoną saszetkę prochów. Włożył ją właśnie do kieszeni płaszcza, gdy duch zaczął
migotać i zanikać. - Zaczekaj, Mol. To nie wszystko, po co przyszedłem dziś w nocy.
Duch zadrgał. Chciwość walczyła z jej instynktem samozachowawczym. W końcu chrząknę-
ła. - No dobrze. W takim razie, czego jeszcze potrzebujesz?
Will zawahał się. To nie było coś, po co przysłał go Magnus. To było coś, co chciał wiedzieć
dla siebie. - Eliksiry miłosne...
Stara Mol wybuchła skrzekliwym śmiechem. - Eliksiry miłosne? Dla Willa Herondale? Nie
mam w zwyczaju odmawiać przyjęcia zapłaty, ale każdy, kto wygląda jak ty, nie potrzebuje
eliksirów miłosnych. To niezaprzeczalna prawda.
- Nie - powiedział Will. W jego głosie słychać było nutę rozpaczy. - Szukam czegoś zupełnie
przeciwnego, czegoś, co mogłoby przekreślić stan zakochania.
- Eliksir nienawiści? - Mol była rozbawiona.
- Miałem nadzieję znaleźć coś bardziej przypominającego obojętność? Tolerowanie...?
Prychnęła w sposób zdumiewająco ludzki, jak na ducha. - Nie mam wcale ochoty mówić ci
tego, Nefilim, ale jeśli chcesz, żeby dziewczyna cię nienawidziła, istnieje wystarczająco dużo
sposobów osiągnięcia tego stanu. Nie potrzebujesz mojej pomocy w tej sytuacji.
Skończywszy mówić, zniknęła, wirując i łącząc się z mgłą wśród nagrobków. Will westchnął,
spoglądając w miejsce, gdzie przed chwilą była. - Nie dla niej - powiedział cicho, mimo że w
pobliżu nie było nikogo, kto by go usłyszał. - Dla mnie... - Oparł głowę o zimną bramę.
Tłumaczenie: Shia
Rozdział 1
Sala powiedzeń rady
Above, the fair hall-ceiling stately-set
Many an arch high up did lift,
And angels rising and descending met
With interchange of gift.
- Tennyson, The Palace of Art
- Oh, tak, to wygląda tak, jak sobie to wyobrażałam. - powiedziała Tessa i odwróciła się do
chłopaka, który stał koło niej. Chciał pomóc jej przejść przez kałuże, przez co jego ręka wciąż
była wystawiona w taki sposób, by mogła się oprzeć o nią. James Carstair odwzajemnił jej
uśmiech. Wyglądał jak typowy dżentelmen w czarnym garniturze, o srebrnych włosach roz-
wianych przez wiatr. Jego druga ręka opierała się o laskę pokrytą nefrytem. Jeśli ktoś z tego
wielkiego tłumu ludzi otaczającego ich pomyślał, że to dziwne, że ktoś w tak młodym wieku
potrzebuje laski lub jeśli znalazł coś niezwykłego w jego charakterystycznej urodzie, nie za-
trzymywał na nim wzroku.
- Powinienem liczyć na cud. - powiedział Jem. - Zacząłem się martwić, no wiesz, że wszystko
co spotkałaś w Londynie było dla ciebie rozczarowaniem. Rozczarowaniem. Tak mówiła
ciotka Tessy, Harriet, kiedy patrzyła na nią i jej brata. Brat Tessy, Nate, obiecał jej wszystko
w Londynie: nowy start, piękne miejsce do życia, z wysokimi budynkami, niesamowitymi
parkami. To, co Tessa znalazła w środku było horrorem, zdradą, i niebezpieczeństwem, któ-
rego sobie nie wyobrażała i czyhało na nią cały czas. I później...
- Nie wszystko. - powiedziała i uśmiechnęła się do chłopaka.
- Ciesze się, że to słyszę. - odpowiedział poważnym tonem, nie dokuczliwym. Odwróciła
wzrok spoglądając na wielki gmach, który unosił się przed nimi. Westminster Abbey, ze
wspaniałymi, gotyckimi wieżami niemal dotykającymi nieba. Słońce robiło wszystko, by
przebić się zza chmur, jednak udawało mu się rzucać jedynie słabe światło na budynek.
- To naprawdę tutaj? - spytała, kiedy Jem pociągnął ją lekko do przodu, w
stronę wejścia do Abbey. - Wydaje się...
- Przyziemne?
- Chciałam powiedzieć zatłoczone. - powiedziała rozglądając się. Abbey było otwarte dzisiaj
dla turystów i ich grup, którzy trzymali w rękach przewodniki. Grupa amerykańskich tury-
stów, kobiety w średnim wieku ubrane w niemodne ciuchy, mrucząc coś pod nosem z dziw-
nym akcentem, za którym Tessa tęskniła, szły po schodach śpiesząc się za przewodnikiem,
który oferował zwiedzanie budynku. Jem i Tessa wtopili się w tłum.
W środku Abbey czuć było zimny kamień i metal. Tessa rozejrzała się,
chcąc zobaczyć wielkość pomieszczenia. Wyglądało jakby projektant chciał odzwierciedlić
wygląd Kościoła.
- Jest tutaj trójpodział nawy. - rozległ się głos przewodnika, który wyjaśniał, na czym polega-
ły mniejsze kaplice wzdłuż wschodniej i zachodniej nawy opactwa. Zapadła cisza wśród tury-
stów. Kiedy Tessa i Jem poszli za nimi do wschodniej części kościoła, zdała sobie sprawę, że
chodzą po kamieniach, na których wyryte były daty i nazwiska. Wiedziała, że słynnych króli i
królowych, żołnierzy i poetów pochowano tutaj, ale nie spodziewała się tego, że będzie stała
niedaleko ich ciał. Turyści zwolnili kroki w południowo-wschodnim rogu kościoła. Słabe
światło słoneczne wlewało się przez wysokie okna nad nimi.
- Musimy się pospieszyć, by zdążyć na spotkanie Rady. - powiedział Jem. - Ale chce, żebyś
to zobaczyła. - Wskazał na ,,Kącik Poetów''.
Tessa czytała o tym miejscu, oczywiście, gdzie zostało pochowano wielu poetów i pisarzy
Anglii. Na szarym kamieniu widniały znane nazwiska: Edmund Spenser, który napisał ,,The
Faerie Queen'.
- I Millton! - krzyknęła. - I Coleridge i Robert Burns i Szekspir...
- On naprawdę tutaj nie został pochowany. - powiedział szybko Jem. – Ma tutaj po prostu
pomnik.
- Och, wiem, ale... - spojrzała na niego i zarumieniła się. - Nie potrafię tego wytłumaczyć. To
jak być wśród przyjaciół, patrząc na ich nazwiska. Głupie, wiem...
- To nie jest wcale głupie.
Uśmiechnęła się do niego. - Skąd wiedziałeś, że chciałam to zobaczyć?
- A jak mógłbym nie wiedzieć? - odpowiedział. - Kiedy myślę o tobie, gdy nie ma cię ze mną,
widzę cię w myślach zawsze z książką w dłoni. - spojrzał ponad nią, gdy to mówił. Zobaczyła
lekki rumieniec na jego policzkach. Był tak blady, że nigdy nie mógł ukryć nawet najmniej-
szego rumieńca. Zawsze zaskakiwał ją tym, jaki był wrażliwy. Przez ostatnie dwa tygodnie
bardzo polubiła go. Will starannie ją unikał, Charlotte i Henry mieli problemy z Radą i Clave,
oraz prowadzeniem instytutu, nawet Jessamine wydawała się być zajęta. Ale Jem zawsze był
przy niej. Wydawał się odgrywać dla niej rolę przewodnika po Londynie. Byli w Hyde Park i
Kew Gardens, w Narodowej Galerii, Brytyjskim Muzeum, w wieży Londyńskiej i Bramie
zdrajców. Poszli zobaczyć dojenie krów w ST.James Park i sprzedawców owoców i warzyw,
sprzedających również swoje wyroby w Covent Garden. Oglądali żaglówki w świetle słońca
pływające w rzecze Thames w Embankment i jedli rzeczy o nazwie ,,Odbojniki'', których na-
zwa brzmiała strasznie, ale okazało się, że jest to
mieszanina masła, cukru i chleba. I tak jak dzisiaj, Tessa poczuła, że otwiera się powoli, że
przestaje być cicha, przestraszona przez utratę jej dawnego życia. Czuła się jak kwiat wycho-
dzący z zamarzniętej ziemi. Potrafiła się śmiać. I musiała podziękować za to Jamesowi.
- Jesteś dobrym przyjacielem. - powiedziała, i ku jej zdziwieniu nic nie powiedział na to, więc
mówiła dalej. - Mam nadzieję, że będziemy dobrymi przyjaciółmi dla siebie. Też tak uwa-
żasz, prawda, Jem?
Odwrócił się i spojrzał na nią, ale zanim odpowiedział ktoś go uprzedził, mówiąc głosem gro-
bowym wydobywającym się z cienia.
Śmiertelność, to i strach
Co za zmiana tutaj zachodzi.
Pomyśleć o tym ile kości Królewskich
Jest uśpionych w te groby z kamieni.
Ciemny kształt wyszedł spomiędzy dwóch pomników. Tessa zamrugała zdziwiona, a Jem
powiedział zrezygnowanym tonem.
- Witaj, Will. Co się stało, że postanowiłeś nas zaszczycić swoją obecnością po tym wszyst-
kim?
- Nigdy nie powiedziałem, że nie przyjdę. - powiedział i zrobił krok do przodu, a światło pa-
dające z okna oświetliło go. Nawet teraz, kiedy Tessa nie może patrzeć na niego bez bólu w
klatce piersiowej, jej serce zabiło dwa razy szybciej. Czarne włosy, niebieskie oczy, wydatne
kości policzkowe, gęste, ciemne rzęsy, pełne usta. Byłby bardziej przystojny, gdyby nie to, że
był tak wysoki i umięśniony. Przypomniała sobie, gdy dotykała dłonią jego ramiona, twarde
jak żelazo, o równie twardych mięśniach, rękach, smukłych i elastycznych, ale szorstkich...
Zablokowała swoje myśli. Nie było to tylko jedno dobre wspomnienie. Will był przystojny,
ale nie był jej: nie był niczyi. Coś w nim było złamane, przez co rozsiewał okrucieństwo, mu-
siał ranić i odsuwać tym samym od siebie innych.
- Spóźniłeś się na spotkanie rady. - Powiedział Jem uśmiechając się lekko. Był jedynym, któ-
rego złośliwość Willa nie wydawała się dotyczyć.
- Miałem zlecenie. - Powiedział Will. Z bliska Tessa widziała, że jest Zmęczony: jego oczy
były otoczone czerwonymi obwódkami i cieniami. Jego ciuchy wyglądały na zmięte, jakby w
nich spał, a jego włosy domagały się cięcia.
To nie powinno cię odchodzić, Tessa. - Powiedziała w myślach sama do siebie patrząc jak
jego miękkie, falujące włosy opadają na uszy, kark i czoło. Nie ma znaczenia, co myślisz o
tym jak wygląda i jak chce spędzać czas. Powiedział to jasno.
- Ty też nie jesteś punktualny.
- Chciałem pokazać Tessie kącik pisarzy. - odpowiedział Jem. - Pomyślałem, że jej się spodo-
ba.
Mówił w tak prosty i oczywisty sposób, że nikt nie miał wątpliwości, zresztą Tessa nie miała,
że mówi prawdę. Było widać, że chciał jej się spodobać, a nawet Will nie był w stanie pomy-
śleć o czymś nieprzyjemnym do powiedzenia, tylko wzruszył ramionami i ruszył przed siebie
szybkim tempem przez Abbey i na wschód kościoła. Był tam mały ogród, w otoczeniu ścian
klasztoru, gdzie ludzie chodzili wokół krawędzi i mruczeli półgłosem, jakby byli w kościele,
nadal się modląc. Żaden z nich nie zauważył Tessę i jej towarzyszy, którzy zbliżali się do
podwójnych dębowych drzwi. Will rozejrzał się i biorąc stelę z kieszeni, dotknął drzwi: za-
świeciły lekko jasnoniebieskim kolorem i otworzyły się. Will wszedł pierwszy, Jem i Tessa
zaraz za nim. Drzwi były ciężkie i zamknęły się z hukiem za Tessą, prawie przytrzaskując jej
spódnice, którą szybko wyswobodziła i dogoniła swoich towarzyszy.
- Jem? - spytała, gdy zrobiło się całkowicie ciemno.
Nagle pojawiło się oślepiające światło. To Will, trzymający kamień. Byli w dużym pomiesz-
czeniu, gdzie sklepienie było z kamienia. Podłoga wydawała się być z cegły, a na końcu po-
koju był ołtarz.
- Jesteśmy w Izbie. - powiedział. - Jest tu skarb. Skrzynki złota, srebro na
całej długości ściany.
- Skarb nocnych łowców? - Tessa zdziwiła się.
- Brytyjski skarb królewski, otoczony grubymi ścianami i drzwiami. - powiedział Jem. - Zaw-
sze Nocni Łowcy mieli do niego dostęp. - uśmiechnął się widząc jej minę. - Monarchie dawa-
ły na przestrzeni wieków dziesięcinę nocnym łowcom, w tajemnicy, by ich królestwa były
bezpieczne od demonów.
- Nie w Ameryce - powiedziała Tessa. - nie mamy monarchii.
- Masz oddział rządu, który zajmuje się Nocnymi Łowcami, nie bój się. - powiedział Will
idąc w stronę ołtarza. - Kiedyś byłem w departamencie wojennym, ale teraz jest tam oddział
departamentu sprawiedliwości...
Will wrócił szybko na swoje poprzednie miejsce z cichym jękiem. Tessa zobaczyła miotające
światło pośród cieni. Will wkroczył do otworu, z którego świeciło światło. Kiedy Tessa za
nim poszła, znalazła się w długim, opadającym na dół kamiennym korytarzu. Wyglądał trochę
jak kamienny tunel, stworzony przez naturę, chociaż ściany były gładkie.
Co kilka metrów płonęły pochodnie, którymi były ręce, w których wnętrzu palił się ogień.
Przejście robiło się coraz bardziej strome w dół. Pochodnie paliły się z pewnego rodzaju bla-
sku o kolorze niebiesko-zielonym, oświetlając rzeźby w skale. Wszystkie przedstawiały ten
sam motyw. Anioła wyrastającego z jeziora, niosącego miecz w jednej ręce i puchar w dru-
giej. Anioł Raziel wnosząc dary anioła dla nocnych łowców. Na końcu znaleźli srebrne drzwi,
które podobne Tessa widziała wcześniej.
- Takie same znajdują się przed pomieszczeniami Clave, Rady przymierza i Konsula. - po-
wiedział zanim zdążyła zapytać.
- Konsul. - zaczęła delikatnie. - Jest głową Clave? Coś jak król?
- Nie do końca. - zaczął Will. - On jest wybierany jak prezydent, albo premier.
- A rada?
- Zobaczysz ich niedługo.
Will otworzył drzwi.
Usta Tessy były nadal otwarte, więc zamknęła je szybko. Jem, stojący po jej prawej stronie,
uśmiechał się lekko. Pokój przed nimi był jednym z największych, jakie widziała kiedykol-
wiek w życiu. Ogromna kopuła, na dachu pomalowany był zbiór gwiazd i konstelacji. Wielki
żyrandol w kształcie anioła, trzymający płonące pochodnie, zwisał z najwyższego punktu
kopuły. Reszta pokoju została utworzona tak, że przypominała amfiteatr. Długie ławki, opa-
dające stopniowo na dół. Stanęli na szczycie rzędów schodów. Większość miejsc było zaję-
tych. Na dole schodów było podium, a na niej kilka, zapewnię, niewygodnych, drewnianych
krzeseł. W jednym z nich siedziała Charlotte, obok niej był Henry, patrząc szeroko otwartymi
z nerwów oczami. Charlotte siedziała spokojnie z rękami na kolanach, tylko ktoś, kto znał ją
dobrze wiedział o napiętych w ramionach i zestawionych ustach. Przed nimi, coś w rodzaju
większego podium, szerszego i dłuższego niż zwykłe podium, stał wysoki mężczyzna o dłu-
gich, jasnych włosach i długiej, gęstej brodzie. Jego ramiona był szerokie. Ubrany w długie,
czarne szaty jak sędzia, na których rękawach były błyszczące, wyszyte runy. Obok niego, w
niskim krześle, siedział starszy mężczyzna. W jego brązowych włosach było widać srebrne
pasma, twarz była idealnie ogolona, pomarszczona. Jego szata była granatowa, a diamenty na
jego palcach zabłyszczały kiedy podniósł rękę. Tessa go rozpoznała: Inkwizytor Whitelaw,
który przesłuchiwał świadków w imieniu Clave.
- Pan Herondale. - powiedział blondyn, patrząc na Willa, i uśmiechając się lekko. - Co za nie-
spodzianka, że pan do nas dołączył. I pan Carstairs, oczywiście. A waszą towarzyszką musi
być...
- Panna Gray. - przerwała mu Tessa. - Panna Tessa Gray z Nowego Jorku.
Po pomieszczeniu rozszedł się szmer głosów. Czuła jak Will, stojący koło niej napiął mięśnie,
a Jem zaczerpnął powietrza jakby chciał coś powiedzieć.
- Przerwała Konsulowi. - usłyszała. Nagle dotarło do niej, że to Konsul, główny oficer Clave.
Rozejrzała się po pomieszczeniu, widząc kilka znajomych twarzy. Benedykt Lightwood, sie-
dzący sztywno, jego syn, Gabriel Lightwood patrzący prosto na nią. Ciemnooka Lilian Hi-
ghsmith z twarzą jak u kota. Przyjaźnie wyglądający George Penhallow, a nawet jej ciotka
Charlotte Callida, z włosami ułożonymi na głowie w grube szare fale. Było jeszcze wiele in-
nych twarzy, które kiedyś już widziała, ale nie znała tych osób. Mieli taką odmienną urodę,
jakby pochodzili z całego świata. Blond włosy wiking Nocny łowca i ciemnoskóry mężczy-
zna, który wyglądał jak postać z okładki ,,Baśnie z tysiąca i jednej nocy''. Kobieta o urodzie
Indianki, w pięknym sari, wyszytymi srebrnymi runami i piękna Afrykańska kobieta, która
miała na szyi złote pierścienie opinające sztywno jej szyję. Kobieta, która patrzyła teraz na
nią intensywnie, w eleganckiej, jedwabnej sukni, o delikatnych rysach twarzy, o ciemnych
oczach.
- Witamy więc, Panno Tesso Gray z Nowego Jorku. - powiedział rozbawiony Konsul. - Dzię-
kujemy za przyłączenie się dzisiaj do nas. Rozumiem, że odpowiesz na kilka pytań Enklawy
Londyńskiej.
Tessa rozejrzała się, a jej oczy spotkały się z oczami Charlotte. Powinnam? Charlotte niezau-
ważalnie opuściła głowę. Proszę.
- Jeżeli to konieczne, z pewnością to zrobię. - Odpowiedziała Tessa ściągając ramiona.
- Podejdź więc do rady. - zaczął Konsul. Tessa zdała sobie prawię, że ,,radą” musiały być
osoby siedzące przy wąskim, długim i drewnianym stole. - Gentlemani mogą cię do niego
eskortować. - dodał, a w jego głosie była nutka rozbawienia. Will mruknął coś pod nosem, ale
tak cicho, że Tessa nie usłyszała. Była otoczona Willem, po lewej stronie i Jem'em z prawej.
Tessa ruszyła na dół po schodach przed podium. Stanęła niepewnie. Z bliska widziała, że
Konsul jest przyjazny, ale Inkwizytor, o ciemnych oczach, wydawał się być ponury.
- Inkwizytorze Whitelaw. - zaczął Konsul. - Proszę o miecz.
Inkwizytor wstał, wyciągając zza szaty duży sztylet. Tessa rozpoznała go od razu. Długi,
srebrny, rękojeść rzeźbiona rozpostartymi skrzydłami. Był to miecz Codex, który Anioł Ra-
ziel wzniósł z jeziora, i dał Jonathanowi pierwszemu Nocnemu Łowcy.
- Maellartach. - powiedziała nazwę miecza.
Konsul, biorąc miecz wydawał się być rozbawiony. - Widać, że dużo się uczyłaś. - zaczął. -
Kto z was ją uczył? Williem? James?
- Tessa uczy się na własną rękę. - odpowiedział Will, wyglądający na rozbawionego, w po-
równaniu z innymi ludźmi siedzącymi w pomieszczeniu.
- Jest ciekawa naszego świata.
- Tym bardziej nie powinno jej tutaj być. - Tessa nie musiała się odwrócić, by odgadnąć, kto
to powiedział. Benedykt Lightwood. - To jest miejsce rady, nie zapraszamy tutaj nikogo prócz
Nocnych łowców. - mówił, a jego głos był spięty. - Miecz nie może być użyty, aby jej powie-
dzieć prawdę. Nie jest Nocnym łowcą, więc dlaczego ma go użyć?
- Cierpliwości Benedykcie. - powiedział Konsul Wayland, trzymając miecz, jakby nic nie
ważył. Spojrzał uważnie na Tesse, czuła się tak, jakby szukał coś w jej twarzy, w oczach. -
Nie skrzywdzimy cię, mała czarnoksiężniczko. Porozumienie nam to zabrania.
- Nie jestem czarnoksiężnikiem. - powiedziała Tessa. - W ogolę nim nie jestem.
To było dziwne, powiedzieć to ponownie, ale była wcześniej przesłuchiwana przez członków
konklawe, nie przez Konsula. Był wysoki, o szerokich barkach, emanowała od niego władza i
siła. Tessa przypomniała sobie, jak Charlotte miała o nim złe wrażenie.
- Więc czym jesteś? - spytał.
- Ona nie wie. - odpowiedział sucho Inkwizytor. - Cisi Braci też.
- Może powinna usiąść. - powiedział konsul. - W celu złożenia zeznań, ale jej zeznania będą
liczone jak zeznania pół Nocnego Łowcy. - zwrócił się do Branwellsa. - W międzyczasie,
Henry, jesteś zwolniony z przesłuchania w tej chwili. Charlotte, proszę zostać.
Tessa poczuła niechęć, kiedy szła usiąść na miejscu Henrego, którego włosy sterczały dziko
na wszystkie strony. Jessamine siedziała niedaleko, w jasnobrązowej sukni, wyglądająca na
znudzoną i zirytowaną. Tessa usiadła niedaleko niej, a Will i Jem po jej obydwóch bokach.
Jem był tak blisko niej, że czuła ciepło jego ramiona stykającego się z jej.
Po pierwsze, rada miała mieć inne spotkanie. Charlotte została wezwana do przedstawienia jej
wspomnień z nocy, kiedy Enclave zostało zaatakowane przez wampiry de Quincey, zabijając
go i jego zwolenników, podczas gdy brat Tessy, Nate, stracił jej zaufanie, i podążył za Magi-
strem, Alexem Mortmain, do wejścia do Instytutu, gdzie zabił dwóch pracowników i Tessa
została prawie porwana.
Kiedy Tessa została powołana, powiedziała to samo, co powiedziała wcześniej: że nie wie,
gdzie jest Nate, że nie podejrzewała go o to, że wiedziała nic o jej mocy, dopóki Ciemne Sio-
stry jej nie pokazały jej, i że zawsze uważała, że jej rodzice byli ludźmi.
- Richard i Elizabeth Gray zostali dokładnie zanalizowani. – powiedział Inkwizytor. - Nie ma
dowodów by byli czymś innym niż ludźmi. Chłopiec, jej brat, jest człowiekiem. To może być
tak, jak Mortman zasugerował, ojciec dziewczyny jest demonem, a jeśli to prawda, to pojawia
się pytanie, o czarnoksięstwo.
- Wszystko o tobie, włączając twoją moc, jest ciekawe. - powiedział Konsul, spoglądając na
Tesse błękitnymi oczami. - Nie masz pojęcia o granicach, o konstrukcji mocy? Czy testowałaś
ją? Sprawdzałaś dostęp do swoich wspomnień i myśli?
- Tak, próbowałam. Za pomocą kilku rzeczy odzyskanych z domu.
- I?
- Nic się nie stało. Nie czułam nic, żadnego życia, nie mogłam się połączyć. - potrząsnęła
głową.
- Wygoda. - mruknął Benedykt, tak cicho, że ledwie Tessa go usłyszała, lekko się czerwie-
niąc.
- Niech pan Lightwood odpowie na pytanie. - Powiedziała, starając się by nie zabrzmiało to
jak pytanie.
- Myślę, że to zdecydowanie niewygodne. Biorąc pod uwagę, że głównym celem pana Mort-
maina jest on sam, nie ma nikogo, kto życzy mu złapania sprawcy szybko tak jak ja.
Usta Konsula drgnęły.
- Oczywiście. - Powiedział i wskazał, że może zająć swoje miejsce ponownie. Zobaczyła
twarz Benedykta Lightwooda, którego wargi były cienką linią i był wściekły.
- Nikt nie widział go prócz panny Gray... od kłótni z nim w Sanktuarium. -
mówił Konsul, kiedy Tessa siadała.
Inkwizytor odwrócił kilka dokumentów, które zostały ułożone na jego podium.
- Jego dom został przeszukany, magazyn też, podwórza wszystkich przyjaciół w Szkocji też -
mężczyzna zniknął. Całkiem dosłownie, tak jak nam to powiedział William Heronadale.
Will uśmiechnął się uroczo, jakby ktoś go pochwalił, chociaż Tessa dostrzegła, że ten
uśmiech nie jest wcale szczery, i kryje się za nim coś mrocznego.
- Moja sugestia, - powiedział Konsul. - jest taka, że Charlotte i Henry
Branwell są oficjalnie ocenzurowani, i przez następne trzy miesiące ich działania, podejmo-
wane za zgodą Clave, muszą zostać potwierdzone zanim...
- Mój drogi Konsulu. - ktoś odezwał się głośno z tłumu. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę.
Tessa miała wrażenie, że nie zdarzało się często, by ktoś przerywał Konsulowi. - Jeśli mógł-
bym coś powiedzieć.
Konsul uniósł brwi do góry.
- Benedykt Lightwood. - powiedział. - Miałeś okazje mówić wcześniej, podczas przesłucha-
nia.
- Nie mam żadnego dowodu uznania - zaczął Benedykt. Jego ostry profil wydawał się teraz
jeszcze bardziej ostrzejszy. - To twoje zdanie, co do którego mam wątpliwości.
Konsul pochylił się na podium. Był wysoki, barczysty, z głęboką klatką piersiową, a jego
duże dłonie wyglądały, jakby mógł nimi zgnieść gardło Benedykta bez problemu. Tessa ża-
łowała, że tego nie zrobi. Nie lubiła Benedykta Lightwooda.
- Dlaczego?
- Myślę, że twoja długa przyjaźń z rodziną Fairchil zasłoni braki w wypowiedziach Charlotte,
jako dyrektora instytutu. - powiedział Benedykt. Na sali panowała całkowita cisza. - Błędy
popełnione w nocy piątego lipca powodują jedynie zakłopotanie wśód Clave i tracą przez to
Pyxi. Mamy uszkodzone relacje z podziemnym światem w Londynie, przez atak de
Quincy.
- Złożono nam wiele skarg względem odszkodowań.
- Sprawa odszkodowań nie jest twoją sprawą, Benedykt. – odpowiedział Konsul.
- I... - powiedział podniesionym głosem Benedykt. - najgorsze jest to, że nocni łowcy pozwo-
lili uciec groźnemu przestępcy i nie mamy pojęcia gdzie jest, a ci, którzy powinni być odpo-
wiedzialni za znalezienie go to ci, którym uciekł! - jego głos podniósł się do krzyku.
Cały pokój aż zawrzał. Charlotte wyglądała na przerażoną, Henry na zagubionego, a Will
wściekły. Konsul, którego oczy pociemniały niebezpiecznie, gdy Benedykt wspomniał rodzi-
nę Fairchilds, którzy byli z Charlotte rodziną, Tessa zdała sobie sprawę, że cały hałas ucichł.
- Twoja wrogość wobec lidera twojego Enclave robi się coraz większa, Benedykt. - powie-
dział Konsul.
- Przepraszam. Nie wierzę, że utrzymanie Charlotte Branwell jako głowy Instytutu, bo wszy-
scy wiemy, że zaangażowanie Henrego Branwella bardziej leży w lepszym interesie Clave,
jest dobrym pomysłem. Nie wierzę, by kobieta potrafiła prowadzić instytut. Kobiety nie my-
ślą zgodnie z logiką i uznaniem, ale z emocjami. Nie mam wątpliwości, że Charlotte jest do-
brą, godną zaufania kobietą, ale mężczyzna nie zostałby oszukany przez Nathaniela Graya.
- Dałem się omamić. - Will zerwał się na równe nogi i odwrócił, a jego oczy zapłonęły. -
Wszyscy daliśmy się omamić.Jakie insynuacje robisz o mnie, Jemie i Henrym, Panie Li-
ghtwood?
- Ty i Jem jesteście dziećmi. - powiedział ostro Benedykt. - A Henry nigdy nie opuszcza swo-
jego stołu roboczego.
Will zaczął opadać powoli na krzesło: Jem ściągał go z powrotem ściskając mocno, i sycząc
coś pod nosem. Jessamine klasnęła w dłonie, a jej brązowe oczy rozbłysły.
- To jest dosyć ekscytujące. - powiedziała.
Tessa spojrzała na nią z obrzydzeniem.
- Czy ty w ogóle ich słuchałaś? Obrażają Charlotte! - szepnęła ostro, ale Jessamine zbyła ją
gestem.
- Kogo więc nowego sugerujesz na prowadzenie Instytutu? - spytał Konsul Benedykta, gło-
sem ociekającym sarkazmem. - Siebie, być może?
Benedykt rozłożył ręce.
- Mój panie Konsulu...
Zanim skończył mówić, trzy osoby wstały. Dwie z nich Tessa kojarzyła jako członków En-
klawy w Londynie, choć nie znała ich nazwisk, a trzecim była Lilian Highsmith. Benedykt
uśmiechnął się. Wszyscy patrzeli teraz na niego, przy nim siedział syn, Gabriel, który patrzył
na ojca zielonymi oczami uważnie. Jego smukłe palce trzymał ściśnięte na oparciu krzesła
przed nim.
- Trzy poparcia mojego pomysłu. - powiedział Benedykt. - Prawo pozwala na prawne zmie-
nienie Charlotte Branwell ze stanowiska głowy Londyńskiego Enclawe.
Charlotte oddychała ciężko i siedziała nieruchomo w fotelu. Jem wciąż
ściskał Willa za nadgarstek. Jessamine wciąż wyglądała jakby uczestniczyła w ekscytującej
grze.
- Nie. - powiedział Konsul.
- Nie możesz zapobiec zamienieniu...
- Benedykcie, zakwestionowałeś moje spotkanie z Charlotte w tej chwili i udało ci się. Zaw-
sze chciałeś Instytutu. Teraz, kiedy instytut musi trzymać się bliżej, niż wcześniej, chcesz
żeby rozdzieliła go niezgoda postępowania rady.
- Zmiana nie jest zawsze realizowana spokojnie, ale to nie czyni tego
niekorzystnym. Moja zmiana jest dobra. - Benedykt splótł swoje palce.
Konsul bębnił palcami o podium. Obok niego, Inkwizytor stał, patrząc na wszystkich zimny-
mi oczami. Wreszcie Konsul powiedział:
- Sugerujesz, Benedykt, że odpowiedzialność za znalezienie Brata Tessy powinna zostać na-
rzucona osobą, które go zgubiły. Czy zgadzasz się, jak sądzę, że znalezienie Mortmaina jest
naszym priorytetem?
Benedykt skinął lekko głową.
- Moja propozycja jest taka. Niech Charlotte i Henry Branwell badają miejsce pobytu Mort-
maina. Jeśli do końca dwóch tygodni nie znajdą go, a przynajmniej mocne dowody potwier-
dzające jego miejsce pobytu, to zmiana może pójść naprzód.
Charlotte wyprostowała się na krześle.
- Znaleźć Mortmaina? - spytała. - Sami, tylko Henry i Ja, bez pomocy ze strony Enklawy?
Oczy Konsula, kiedy oskarżali ją były nieprzyjazne, ale teraz widać w nich było przebacze-
nie.
- Możesz wezwać innych członków Clave, jeśli potrzebujesz specyficznego zapotrzebowania,
i oczywiście Cisi Bracia i Żelazne Siostry są do państwa dyspozycji. - powiedział. - Ale co do
dochodzenia, tak, to jest dla ciebie do wykonania we własnym zakresie.
- Nie lubię tego. - poskarżyła się Lilian Highsmith. - Próbujesz zwrócić uwagę na poszukiwa-
nia szaleńca...
- Czy chcesz wycofać swoje poparcie dla Benedykta? - spytał Konsul. - Jego wyzwanie bę-
dzie zakończone i nie będzie potrzeby Branwells na sprawdzenie się.
Lilian otworzyła usta, a następnie, na spojrzała na Benedykta i zamknęła je. Potrząsnęła gło-
wą.
- Straciliśmy służących. - powiedziała napiętym głosem Charlotte. – Bez nich...
- Dostaniecie nowych służących pod warunkiem, że spełnią standardy. - powiedział Konsul. -
Twój poprzedni sługa, brat Tomasza, Cyril, zmierza tu z Brighton, by dołączyć do twojego
domu, a Dubliński Instytut postanowił wysłać kogoś, by gotował dla ciebie. Oboje są dziećmi
myśliwców, przez co muszę powiedzieć, Charlotte, powinni się nadać.
- Zarówno Tomasz jak i Agata zostali przeszkoleni. - Henry zaprotestował. - Nie tylko Miss
Lovelace jest żałośnie niedoświadczona, ale tamta druga, Sophie, i ta dziewczyna. - wskazał
na Tesse. - No cóż, skoro ona i pokojówka mają zostać w domu, muszą zostać przeszkolone w
zakresie podstaw obrony. Tessa spojrzała z ukosa na Jemesa w zadumie.
- On ma na myśli mnie?
Jem skinął głową. Jego twarz była ponura.
- Nie mogę, potykam się o własne stopy!
- Jeśli masz zamiar kogoś podeptać, proponuję Benedykta. - mruknął Will.
- Nic ci nie będzie, Tessa. Nie ma tam nic, czego nie mogłabyś zrobić. - zaczął Jem, ale reszta
jego słów została zagłuszona przez Benedykta.
- W rzeczywistości. - powiedział Benedykt. - Ponieważ obydwoje będziecie zajęci badaniami
nad pobytem Mortmain, proponuję moich synów, Gabriela i Gideona, który wraca z Hiszpanii
dzisiaj, jako wykładowców. Obydwoje są wspaniałymi wojownikami i mają doświadczenie w
nauczaniu.
- Ojcze! - zaprotestował Gabriel. Widać było, że ojciec wcześniej z nim tego nie przedysku-
tował.
- Możemy trenować swoich pracowników. - powiedziała Charlotte, ale Konsul pokręcił gło-
wą.
- Benedykt Lightwood oferuje wam genialny prezent. Zaakceptujcie go.
Charlotte zrobiła się czerwona na twarzy. Po długiej chwili, schyliła głowę, uznając słowa
Konsula. Tessa poczułam zawroty głowy. Miała zostać przeszkolona? Do walki, rzucania
nożami i posługiwania się mieczem? Oczywiście jedna z jej ulubionych bohaterek walczyła
jak mężczyzna, za którego była przebrana. Ale to nie znaczy, że ona tak mogła i chciała.
- Bardzo dobrze. - powiedział Konsul. - Ta narada rady kończy się, aby ponownie tutaj, w
tym samym miejscu, za dwa tygodnie znowu się odbyła. Jesteście wolni.
Oczywiście nie wszyscy wyszli od razu. Ludzie zaczęli wstawać i żywo rozmawiać z innymi.
Charlotte wciąż siedziała, Henry, obok niej, jakby chciał rozpaczliwie powiedzieć coś pocie-
szającego, ale nie wiedział co. Jego dłoń wisiała niepewnie nad żony ramieniem. Will spoglą-
dał poprzez całe pomieszczenie na Gabriela Lightwooda, który spoglądał zimno w ich
kierunku. Charlotte powoli wstała. Henry miał teraz dłoń na jej ramieniu. Jessamine już stała,
kręcąc jej nowym, białym parasolem w koronki. Henry zastąpił go, gdy stary został zniszczo-
ny w bitwie z robotami Mortaim. Jej włosy były związane w ciasny kok. Tessa szybko wstała,
by dołączyć do innych, a w jej głowie kłębiły się cały czas te same słowa: Charlotte, Bene-
dykt, nigdy nie znaleźć Magistra, dwa tygodnie, wyzwanie, Konsul, Mortmain, Enklawe,
upokarzające.
Charlotte wyprostowała plecy, miała czerwone policzki, i oczy wpatrzone gdzieś w dal, jakby
nie słyszała nieprzyjemnych plotek. Will już nie spoglądał uważnie na szepczących ludzi, Jem
ściskał mocno swój płaszcz w dłoniach. Za Jem'em, Tessa wyobraziła sobie jak to jest być
właścicielem rasowego psa, który lubi gryźć gości. Trzeba było trzymać za jego obrożę. Tak
jak Jem robił to z Willem. Jessamine wyglądała na znudzoną, pewnie nie obchodziło ją co
myślano o niej, a co dopiero o nich.
Do czasu, nim dotarli do drzwi Rady, śpieszyli się. Charlotte zatrzymała się na chwilę i po-
zwoliła dogonić się. Większość tłumu poszła na lewo, tak skąd przyszła Tessa, Jem i Will, ale
Charlotte odwróciła się gwałtownie w prawo. Szli kilka kroków, w pewnym momencie Char-
lotte zatrzymała się w rogu korytarza.
- Charlotte? - spytał Henry podchodząc do niej. - Kochanie...
Bez ostrzeżenia Charlotte zamachnęła się mocno i kopnęła w ścianę.
- Oh, mój... - powiedziała Jessamine, kręcąc parasolem.
- Jeśli mógłbym coś powiedzieć. - zaczął Will. - Dwadzieścia kroków koło nas, w pokoju
Konsula, jest Benedykt. Jeżeli chcecie mogę tam iść i go skopać...
- Charlotte. - usłyszeli zachrypnięty głos. Charlotte odwróciła się, a je brązowe oczy powięk-
szyły się.
To był Konsul. Wyszyte srebrną nicią runy na płaszczu błyszczały. Podszedł do niej i położył
rękę na ścianie. Nawet nie drgnęła.
- Charlotte. - Wayland Konsul powiedział jeszcze raz. - Wiesz, co twój ojciec zawsze mówił o
utracie temperamentu.
- On nic o nim nie mówił. Zawsze mówił, że powinien mieć syna. - powiedziała z goryczą
Charlotte. - Gdybym była mężczyzną, traktowaliby mnie właściwie.
Henry położył rękę na ramieniu żony, mrucząc coś, ale potrząsnęła ją. Jej duże, brązowe oczy
były utkwione w Konsulu.
- Jak więc cię traktuję? - spytał.
- Jakbym była dzieckiem, małą dziewczynką, która trzeba karcić.
- Charlotte, jestem osobą, która nadała ci obowiązki byłego dyrektora Instytutu i Enklawy. -
Konsul brzmiał jakby był zirytowany. - Zrobiłem to nie tylko dlatego, że znam Granville Fa-
irchild, i wiem, że chciałby żeby jego córka odniosła sukces, wiedząc, że wykona dobrze swo-
je zadania.
- Jest jeszcze Henry. - powiedziała. - Dlaczego więc chcesz, żebym to ja prowadziła Instytut a
nie Henry?
- Gratuluję, Charlotte. Nie myślę, by enklawe Londyńskie nie było pod wrażeniem prowadze-
nia przez Henrego.
- To prawda. - powiedział Henry patrząc na swoje buty. - Wszyscy wiedzą, że jestem raczej
bezużyteczny. To moja wina, że to wszystko się stało Konsulu.
- Nie. - powiedział Konsul Wayland. - To przez problemy Clave, braku
szczęścia, i niektóre błędne decyzje z twojej strony, Charlotte. Tak, jestem także odpowie-
dzialny za nie.
- Więc zgadzasz się z Benedyktem!
- Benedykt Lightwood jest bękartem. - powiedział ze znudzeniem Konsul. - Każdy to wie.
Ale on jest politycznie potężny, i lepiej jest go uspokoić, żeby nie robił przedstawienia, niż go
bardziej angażować lub ignorować.
- Przedstawienie? Czyli tak to nazywasz? - powiedziała gorzko Charlotte. - Dałeś mi niemoż-
liwe zadanie.
- Daję wam zadanie znalezienia Magistra. - powiedział Konsul. - Człowiek, który włamał się
do instytutu, zabił twoich sługów, wziął twoje Pyxis, i plany budowy amii potworów, przez
które może nas zniszczyć. Musi być zatrzymany. Jako szefowej enklawy, Charlotte, twoim
obowiązkiem jest go zatrzymać. Jeśli uważasz to za niemożliwe, to może powinnaś sobie za-
dać pytanie, dlaczego chcesz pracować na takim stanowisku?
Tłumaczenie: JimmyK
Rozdział 2
Odszkodowania
Więc dzielę twój ból, pozwalając na smutną ulgę;
Ach, więcej niż dzielić to! Oddaj mi cały swój smutek.
— Alexander Pope, Eloisa to Abelard
Magiczne światło, które oświetlało Wielką Bibliotekę wydawało się drgać słabo, niczym
świeczka stapiająca się w swoim uchwycie, ale Tessa wiedziała, że to tylko jej wyobraźnia. W
rzeciwieństwie do gazu czy ognia, magiczne światło zdawało się nigdy nie gasnąć ani wypa-
lać.
Natomiast jej wzrok zaczynał się męczyć, a sądząc po wyrazach twarzy jej towarzyszy, nie
była w tym odosobniona. Wszyscy zebrali się wokół jednego z długich stołów, Charlotte u
jego szczytu, Henry po prawej stronie Tessy. Will i Jem siedzieli obok siebie trochę dalej od
nich. Tylko Jessamine wycofała się do najdalszego końca stołu, odseparowując się od innych.
Powierzchnia stołu była hojnie przykryta wszelkiego rodzaju papierami: starymi artykułami z
gazet, książkami, zwojami pergaminu pokrytym drobnym pismem z zakrętasami. Były tam
genealogie różnych rodzin Mortmainów, historie automatonów, niekończące się książki z
zaklęciami przyzywania i wiązania oraz każdy fragment badań na temat Klubu Pandemo-
nium, który Cisi Bracia byli w stanie wyskrobać ze swoich archiwów.
Tessie zostało przydzielone zadanie przeczytania artykułów w gazetach – miała znaleźć histo-
rie o Mortmainie i jego towarzystwie żeglugowym. Przed oczami miała plamy, a słowa tań-
czyły na stronach. Poczuła ulgę, gdy Jessamine wreszcie przerwała ciszę, odsuwając książkę,
którą czytała: Studium czarów autonomicznych.
- Myślę, że marnujemy nasz czas, Charlotte - powiedziała.
Charlotte podniosła wzrok z wyrazem bólu na twarzy.
- Jessamine, nie ma potrzeby, abyś pozostawała tu, jeśli sobie tego nie życzysz. Muszę po-
wiedzieć, że nikt z nas nie oczekuje pomocy od ciebie, odkąd przestałaś przykładać się do
nauki. Nie mogę ci pomóc i mam nadzieję, że wiesz czego tak naprawdę szukasz. Czy mogła-
byś powiedzieć nam zaklęcie przyzwania i wiązania, którego szukałaś?
Tessa nie mogła poradzić na to, że została zaskoczona. Charlotte była najbystrzejsza z nich.
- Chcę pomóc. - powiedziała pochmurnie Jessie. - Mechaniczne rzeczy z Mortmain niemal
mnie zabiły. Chcę go złapać i ukarać.
- Nie, ty tego nie chcesz. - Will rozwinął pergamin tak stary, że aż zaszeleścił.
Zmrużył oczy patrząc na czarne symbole na stronie. - Chcesz by brat Tessy został złapany i
ukarany, bo myślałaś, że cię kochał, kiedy tak wcale nie było.
Jessamine poczerwieniała.
- Nieprawda. To znaczy, wcale nie. Mam na myśli, ugh! Charlotte, Will zaczyna mnie draż-
nić.
- I słońce pojawia się na wschodzie. - powiedział sam do siebie Jem.
- Nie chcę zostać wyrzucony z Instytutu, przez to, że nie znaleźliśmy Magista. -
powiedziała Jessamine. - Czy to takie trudne do zrozumienia?
- Nie zostaniesz wyrzucona z Instytutu. - powiedziała Charlotte. - Jestem pewna, że Lightwo-
od pozwoli ci zostać.
- Benedykt ma dwóch synów na wydaniu. Powinnaś być zachwycona. -
powiedział Will.
Cassandra Clare Diabelskie Maszyny 2 Mechaniczny Książę Prolog Odrzuceni umarli Mgła była gęsta. Tłumiła dźwięk i przesłaniała wzrok. Tam, gdzie się rozstępowała, Will He- rondale mógł zobaczyć wznoszącą się przed nim mokrą i śliską ulicę, uczernioną deszczem oraz słyszeć głosy umarłych. Nie wszyscy Nocni Łowcy byli w stanie słyszeć duchy, chyba że duchy chciały być usłysza- ne, ale Will był jednym z tych nielicznych, którzy tą zdolność posiadali. Gdy zbliżał się do starego cmentarza, ich nierówny, muzyczny chór stał się głośniejszy. Zawodziły i lamentowa- ły. Krzyczały i warczały. Will wiedział, że to nie było ciche miejsce spoczynku. Nie pierwszy raz odwiedzał Cross Bones Graveyard1 niedaleko London Bridge. Starał się jak mógł nie zwracać uwagi na hałas. Garbił się tak, aby kołnierz zakrywał mu uszy. Głowę miał pochylo- ną. Drobny deszcz zwilżał jego czarne włosy. 1 Cross Bones Graveyard, nazywany Cmentarzyskiem Samotnej Kobiety, został założony w późnym średnio- wieczu. Było to miejsce pochówku prostytutek (nazywanych Gąskami z Winchester). Pracowały one w legalnie działających domach publicznych Londynu. Żelazny płot cmentarza ozdabiają wielobarwne wstążki, talizmany, kwiaty, piórka, wiersze, zdjęcia, a nawet jedwabne pończochy. 2 http://pl.wikipedia.org/wiki/Jakub_Marley Wejście do cmentarza znajdowało się w połowie przecznicy. W wysokim, kamiennym murze umieszczono bramę z kutego żelaza. Każdy przechodzący obok przyziemny mógł zobaczyć zawiązane na niej grube łańcuchy. Znak, że ten teren jest zamknięty. Ostatnie ciało pochowa- no tu piętnaście lat temu, ale samo to miejsce nie zostało jak dotąd zbezczeszczone. Gdy Will zbliżał się do bramy, z mgły wyłoniło się coś, czego żaden przyziemny nie mógł zobaczyć - wielka kołatka z brązu w kształcie ręki o niesamowicie chudych, kościstych palcach. Krzy- wiąc się, Will sięgnął dłonią w rękawicy po kołatkę, uniósł ją i pozwolił jej opaść jeden raz, drugi raz, trzeci raz. Głuchy brzdęk odbijał się echem poprzez noc, niczym grzechot łańcu- chów ducha Marley'a2. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Za bramą Will widział mgłę unoszącą się nad ziemią
niczym para wodna, zasłaniającą nagrobki i długie, nierówne pasy ziemi między nimi. Mgła zaczęła powoli unosić i zlewać się, zyskując upiorny, niebieski blask. Will chwycił dłońmi pręty bramy. Zimno metalu przeniknęło przez jego rękawice aż do kości. Zadrżał. To było więcej niż zwykłe zimno. Gdy duchy pojawiały się, czerpały energię ze swego otoczenia, pozbawiając ciepła powietrze i przestrzeń wokół nich. Will poczuł ciarki na plecach, a włosy na jego karku zjeżyły się, gdy niebieska mgła wirowała, nabierając powoli kształtu starej ko- biety w poszarpanej sukni i białym fartuchu. Jej głowa była pochylona. - Witaj, Mol - powiedział Will. - Pragnę zauważyć, że wyglądasz nadzwyczaj pięknie tego wieczoru. Duch uniósł głowę. Stara Molly była silnym duchem, jednym z silniejszych, które napotkał na swojej drodze Will. Nie wyglądała na przezroczystą, mimo blasku księżyca sączącego się przez wyrwę w chmurach. Jej ciało było stałe, jej włosy były gęstym, żółto-siwym splotem, przerzuconym przez jedno ramię, a swoje szorstkie, czerwone dłonie opierała na biodrach. Jedynie jej oczy były puste. Bliźniacze, niebieskie płomyki migotały w ich głębi. - William Herondale - odpowiedziała. - Tak szybko z powrotem? Zbliżyła się do bramy z tą zwiewnością charakterystyczną dla duchów. Jej stopy były gołe i brudne, mimo że nigdy nie dotknęły ziemi. Will oparł się o bramę. - Wiesz, że tęskniłem za twoją śliczną twarzyczką. Uśmiechnęła się, a jej oczy zamigotały i mignęła mu na chwilę jej czaszka, ukryta pod pół- przezroczystą skórą. Chmury nad nimi, czarne i grzmiące, znowu zamknęły się i przesłoniły księżyc. Patrząc bezmyślnie przed siebie, Will zastanawiał się, co też Stara Molly mogła uczynić, aby zasłużyć na pochówek tutaj, z dala od poświęconej ziemi. Większość z szepczą- cych głosów umarłych należała do prostytutek, samobójców i poronionych dzieci - do tych odrzuconych umarłych, których nie można było pochować na cmentarzu przy kościele. Jed- nak Molly udało się osiągnąć całkiem spore zyski ze swojej sytuacji, więc może aż tak bardzo jej to nie przeszkadzało. Zachichotała. - Zatem czego chcesz, młody Nocny Łowco? Jad Malphasa? Mam pazur demo- na Morax, starannie wypolerowany, a trucizny na jego końcu w ogóle nie widać... - Nie - powiedział Will. - Nie tego pragnę. Potrzebuję prochu demona Foraii, startego dokład- nie. Gdyby duch mógł zbladnąć, Stara Molly zbladłaby, ale skoro nie mogła, gdy Will mówił, drgała niczym płomień świecy przy otwartym oknie. Gdy skończył, odwróciła głowę na bok i splunęła niebieskim płomieniem. Will westchnął. Zimne powietrze zamieniło jego oddech w mgłę. - Jestem pewien, że to nie jest najgorsza rzecz, za jaką ci kiedykolwiek zapłacono, Staruszko Mol - powiedział. Zawsze tak było. Sprzeczała się z nim, ale potem w końcu dawała za wygraną. Magnus zdą- żył wysłać Willa do Starej Mol już kilka razy, raz po czarne, cuchnące świece, które lepiły się do jego skóry niczym smoła, raz po kości nienarodzonego dziecka, raz po kilka sztuk gałek ocznych faerie, które zaplamiły jego koszulę krwią. W porównaniu z tym proch demona Fora- ii wydawał się przyjemny. Wsunęła dłonie do kieszeni na przodzie fartucha. Gdy wyciągnęła je, trzymała wyblakłą sa-
kiewkę przewiązaną strzępem brudnej wstążki. Potrząsnęła wolno głową. - Sądzisz, że jestem głupia - powiedziała ochryple. - To pułapka, tak? Wy, Nefilim, przyłapiecie mnie na sprze- dawaniu tego rodzaju rzeczy i gra skończona dla Staruszki Mol, że tak powiem. - Jesteś przecież już dawno martwa - Will starał się jak mógł nie brzmieć gniewnie. - Chyba nie wyobrażasz sobie, że Klawe może ci coś w takiej sytuacji zrobić. - Pff - jej puste oczy zapłonęły. - Poziemne więzienia Cichych Braci potrafią zatrzymać za- równo żywych, jak i umarłych, wiesz o tym, Willu Herondale. Will uniósł dłonie. - Żadnych sztuczek z mojej strony, staruszko. Na pewno słyszałaś plotki krążące w podziemnym świecie. Klawe ma inne sprawy na głowie, niż tropienie duchów, które zajmują się dystrybucją prochów demonów i krwi faerie - pochylił się do przodu. - Dobrze ci zapłacę - wyciągnął z kieszeni płócienną sakiewkę i pomachał nią przed jej ocza- mi. Zabrzęczała, jakby w środku były monety. - Wszystkie pasują do twojego opisu, Mol. Na jej twarzy malowała się chciwość. Stężała na tyle, żeby móc wsiąść od niego sakiewkę. Zanurzyła w niej jedną dłoń i wyciągnęła garść pierścionków - złotych ślubnych obrączek, każda ozdobiona węzłem. Stara Mol, jak wiele innych duchów, wiecznie szukała tego tali- zmanu, tego utraconego fragmentu przeszłości, który raz na zawsze pozwoliłby jej umrzeć, tej kotwicy, która więziła ją w tym świecie. W jej przypadku była to jej ślubna obrączka. Magnus powiedział Willowi, że w mniemaniu wszystkich ten pierścionek już dawno przepadł, zako- pany w mulistym dnie Tamizy, ale ona w międzyczasie przyjmowała każdą sakiewkę znale- zionych pierścionków w nadziei, że jeden z nich okaże się jej własnością. Jak dotąd, nie odna- lazła go. Wrzuciła pierścionki z powrotem do sakiewki, która zniknęła gdzieś w jej ubraniu i dała mu w zamian złożoną saszetkę prochów. Włożył ją właśnie do kieszeni płaszcza, gdy duch zaczął migotać i zanikać. - Zaczekaj, Mol. To nie wszystko, po co przyszedłem dziś w nocy. Duch zadrgał. Chciwość walczyła z jej instynktem samozachowawczym. W końcu chrząknę- ła. - No dobrze. W takim razie, czego jeszcze potrzebujesz?
Will zawahał się. To nie było coś, po co przysłał go Magnus. To było coś, co chciał wiedzieć dla siebie. - Eliksiry miłosne... Stara Mol wybuchła skrzekliwym śmiechem. - Eliksiry miłosne? Dla Willa Herondale? Nie mam w zwyczaju odmawiać przyjęcia zapłaty, ale każdy, kto wygląda jak ty, nie potrzebuje eliksirów miłosnych. To niezaprzeczalna prawda. - Nie - powiedział Will. W jego głosie słychać było nutę rozpaczy. - Szukam czegoś zupełnie przeciwnego, czegoś, co mogłoby przekreślić stan zakochania. - Eliksir nienawiści? - Mol była rozbawiona. - Miałem nadzieję znaleźć coś bardziej przypominającego obojętność? Tolerowanie...? Prychnęła w sposób zdumiewająco ludzki, jak na ducha. - Nie mam wcale ochoty mówić ci tego, Nefilim, ale jeśli chcesz, żeby dziewczyna cię nienawidziła, istnieje wystarczająco dużo sposobów osiągnięcia tego stanu. Nie potrzebujesz mojej pomocy w tej sytuacji. Skończywszy mówić, zniknęła, wirując i łącząc się z mgłą wśród nagrobków. Will westchnął, spoglądając w miejsce, gdzie przed chwilą była. - Nie dla niej - powiedział cicho, mimo że w pobliżu nie było nikogo, kto by go usłyszał. - Dla mnie... - Oparł głowę o zimną bramę. Tłumaczenie: Shia
Rozdział 1 Sala powiedzeń rady Above, the fair hall-ceiling stately-set Many an arch high up did lift, And angels rising and descending met With interchange of gift. - Tennyson, The Palace of Art - Oh, tak, to wygląda tak, jak sobie to wyobrażałam. - powiedziała Tessa i odwróciła się do chłopaka, który stał koło niej. Chciał pomóc jej przejść przez kałuże, przez co jego ręka wciąż była wystawiona w taki sposób, by mogła się oprzeć o nią. James Carstair odwzajemnił jej uśmiech. Wyglądał jak typowy dżentelmen w czarnym garniturze, o srebrnych włosach roz- wianych przez wiatr. Jego druga ręka opierała się o laskę pokrytą nefrytem. Jeśli ktoś z tego wielkiego tłumu ludzi otaczającego ich pomyślał, że to dziwne, że ktoś w tak młodym wieku potrzebuje laski lub jeśli znalazł coś niezwykłego w jego charakterystycznej urodzie, nie za- trzymywał na nim wzroku. - Powinienem liczyć na cud. - powiedział Jem. - Zacząłem się martwić, no wiesz, że wszystko co spotkałaś w Londynie było dla ciebie rozczarowaniem. Rozczarowaniem. Tak mówiła ciotka Tessy, Harriet, kiedy patrzyła na nią i jej brata. Brat Tessy, Nate, obiecał jej wszystko w Londynie: nowy start, piękne miejsce do życia, z wysokimi budynkami, niesamowitymi parkami. To, co Tessa znalazła w środku było horrorem, zdradą, i niebezpieczeństwem, któ- rego sobie nie wyobrażała i czyhało na nią cały czas. I później... - Nie wszystko. - powiedziała i uśmiechnęła się do chłopaka. - Ciesze się, że to słyszę. - odpowiedział poważnym tonem, nie dokuczliwym. Odwróciła wzrok spoglądając na wielki gmach, który unosił się przed nimi. Westminster Abbey, ze wspaniałymi, gotyckimi wieżami niemal dotykającymi nieba. Słońce robiło wszystko, by przebić się zza chmur, jednak udawało mu się rzucać jedynie słabe światło na budynek. - To naprawdę tutaj? - spytała, kiedy Jem pociągnął ją lekko do przodu, w stronę wejścia do Abbey. - Wydaje się... - Przyziemne? - Chciałam powiedzieć zatłoczone. - powiedziała rozglądając się. Abbey było otwarte dzisiaj dla turystów i ich grup, którzy trzymali w rękach przewodniki. Grupa amerykańskich tury- stów, kobiety w średnim wieku ubrane w niemodne ciuchy, mrucząc coś pod nosem z dziw-
nym akcentem, za którym Tessa tęskniła, szły po schodach śpiesząc się za przewodnikiem, który oferował zwiedzanie budynku. Jem i Tessa wtopili się w tłum. W środku Abbey czuć było zimny kamień i metal. Tessa rozejrzała się, chcąc zobaczyć wielkość pomieszczenia. Wyglądało jakby projektant chciał odzwierciedlić wygląd Kościoła. - Jest tutaj trójpodział nawy. - rozległ się głos przewodnika, który wyjaśniał, na czym polega- ły mniejsze kaplice wzdłuż wschodniej i zachodniej nawy opactwa. Zapadła cisza wśród tury- stów. Kiedy Tessa i Jem poszli za nimi do wschodniej części kościoła, zdała sobie sprawę, że chodzą po kamieniach, na których wyryte były daty i nazwiska. Wiedziała, że słynnych króli i królowych, żołnierzy i poetów pochowano tutaj, ale nie spodziewała się tego, że będzie stała
niedaleko ich ciał. Turyści zwolnili kroki w południowo-wschodnim rogu kościoła. Słabe światło słoneczne wlewało się przez wysokie okna nad nimi. - Musimy się pospieszyć, by zdążyć na spotkanie Rady. - powiedział Jem. - Ale chce, żebyś to zobaczyła. - Wskazał na ,,Kącik Poetów''. Tessa czytała o tym miejscu, oczywiście, gdzie zostało pochowano wielu poetów i pisarzy Anglii. Na szarym kamieniu widniały znane nazwiska: Edmund Spenser, który napisał ,,The Faerie Queen'. - I Millton! - krzyknęła. - I Coleridge i Robert Burns i Szekspir... - On naprawdę tutaj nie został pochowany. - powiedział szybko Jem. – Ma tutaj po prostu pomnik. - Och, wiem, ale... - spojrzała na niego i zarumieniła się. - Nie potrafię tego wytłumaczyć. To jak być wśród przyjaciół, patrząc na ich nazwiska. Głupie, wiem... - To nie jest wcale głupie. Uśmiechnęła się do niego. - Skąd wiedziałeś, że chciałam to zobaczyć? - A jak mógłbym nie wiedzieć? - odpowiedział. - Kiedy myślę o tobie, gdy nie ma cię ze mną, widzę cię w myślach zawsze z książką w dłoni. - spojrzał ponad nią, gdy to mówił. Zobaczyła lekki rumieniec na jego policzkach. Był tak blady, że nigdy nie mógł ukryć nawet najmniej- szego rumieńca. Zawsze zaskakiwał ją tym, jaki był wrażliwy. Przez ostatnie dwa tygodnie bardzo polubiła go. Will starannie ją unikał, Charlotte i Henry mieli problemy z Radą i Clave, oraz prowadzeniem instytutu, nawet Jessamine wydawała się być zajęta. Ale Jem zawsze był przy niej. Wydawał się odgrywać dla niej rolę przewodnika po Londynie. Byli w Hyde Park i Kew Gardens, w Narodowej Galerii, Brytyjskim Muzeum, w wieży Londyńskiej i Bramie zdrajców. Poszli zobaczyć dojenie krów w ST.James Park i sprzedawców owoców i warzyw, sprzedających również swoje wyroby w Covent Garden. Oglądali żaglówki w świetle słońca pływające w rzecze Thames w Embankment i jedli rzeczy o nazwie ,,Odbojniki'', których na- zwa brzmiała strasznie, ale okazało się, że jest to mieszanina masła, cukru i chleba. I tak jak dzisiaj, Tessa poczuła, że otwiera się powoli, że przestaje być cicha, przestraszona przez utratę jej dawnego życia. Czuła się jak kwiat wycho- dzący z zamarzniętej ziemi. Potrafiła się śmiać. I musiała podziękować za to Jamesowi. - Jesteś dobrym przyjacielem. - powiedziała, i ku jej zdziwieniu nic nie powiedział na to, więc mówiła dalej. - Mam nadzieję, że będziemy dobrymi przyjaciółmi dla siebie. Też tak uwa- żasz, prawda, Jem? Odwrócił się i spojrzał na nią, ale zanim odpowiedział ktoś go uprzedził, mówiąc głosem gro- bowym wydobywającym się z cienia. Śmiertelność, to i strach Co za zmiana tutaj zachodzi.
Pomyśleć o tym ile kości Królewskich Jest uśpionych w te groby z kamieni. Ciemny kształt wyszedł spomiędzy dwóch pomników. Tessa zamrugała zdziwiona, a Jem powiedział zrezygnowanym tonem. - Witaj, Will. Co się stało, że postanowiłeś nas zaszczycić swoją obecnością po tym wszyst- kim? - Nigdy nie powiedziałem, że nie przyjdę. - powiedział i zrobił krok do przodu, a światło pa- dające z okna oświetliło go. Nawet teraz, kiedy Tessa nie może patrzeć na niego bez bólu w klatce piersiowej, jej serce zabiło dwa razy szybciej. Czarne włosy, niebieskie oczy, wydatne kości policzkowe, gęste, ciemne rzęsy, pełne usta. Byłby bardziej przystojny, gdyby nie to, że był tak wysoki i umięśniony. Przypomniała sobie, gdy dotykała dłonią jego ramiona, twarde jak żelazo, o równie twardych mięśniach, rękach, smukłych i elastycznych, ale szorstkich...
Zablokowała swoje myśli. Nie było to tylko jedno dobre wspomnienie. Will był przystojny, ale nie był jej: nie był niczyi. Coś w nim było złamane, przez co rozsiewał okrucieństwo, mu- siał ranić i odsuwać tym samym od siebie innych. - Spóźniłeś się na spotkanie rady. - Powiedział Jem uśmiechając się lekko. Był jedynym, któ- rego złośliwość Willa nie wydawała się dotyczyć. - Miałem zlecenie. - Powiedział Will. Z bliska Tessa widziała, że jest Zmęczony: jego oczy były otoczone czerwonymi obwódkami i cieniami. Jego ciuchy wyglądały na zmięte, jakby w nich spał, a jego włosy domagały się cięcia. To nie powinno cię odchodzić, Tessa. - Powiedziała w myślach sama do siebie patrząc jak jego miękkie, falujące włosy opadają na uszy, kark i czoło. Nie ma znaczenia, co myślisz o tym jak wygląda i jak chce spędzać czas. Powiedział to jasno. - Ty też nie jesteś punktualny. - Chciałem pokazać Tessie kącik pisarzy. - odpowiedział Jem. - Pomyślałem, że jej się spodo- ba. Mówił w tak prosty i oczywisty sposób, że nikt nie miał wątpliwości, zresztą Tessa nie miała, że mówi prawdę. Było widać, że chciał jej się spodobać, a nawet Will nie był w stanie pomy- śleć o czymś nieprzyjemnym do powiedzenia, tylko wzruszył ramionami i ruszył przed siebie szybkim tempem przez Abbey i na wschód kościoła. Był tam mały ogród, w otoczeniu ścian klasztoru, gdzie ludzie chodzili wokół krawędzi i mruczeli półgłosem, jakby byli w kościele, nadal się modląc. Żaden z nich nie zauważył Tessę i jej towarzyszy, którzy zbliżali się do podwójnych dębowych drzwi. Will rozejrzał się i biorąc stelę z kieszeni, dotknął drzwi: za- świeciły lekko jasnoniebieskim kolorem i otworzyły się. Will wszedł pierwszy, Jem i Tessa zaraz za nim. Drzwi były ciężkie i zamknęły się z hukiem za Tessą, prawie przytrzaskując jej spódnice, którą szybko wyswobodziła i dogoniła swoich towarzyszy. - Jem? - spytała, gdy zrobiło się całkowicie ciemno. Nagle pojawiło się oślepiające światło. To Will, trzymający kamień. Byli w dużym pomiesz- czeniu, gdzie sklepienie było z kamienia. Podłoga wydawała się być z cegły, a na końcu po- koju był ołtarz. - Jesteśmy w Izbie. - powiedział. - Jest tu skarb. Skrzynki złota, srebro na całej długości ściany. - Skarb nocnych łowców? - Tessa zdziwiła się. - Brytyjski skarb królewski, otoczony grubymi ścianami i drzwiami. - powiedział Jem. - Zaw- sze Nocni Łowcy mieli do niego dostęp. - uśmiechnął się widząc jej minę. - Monarchie dawa- ły na przestrzeni wieków dziesięcinę nocnym łowcom, w tajemnicy, by ich królestwa były bezpieczne od demonów. - Nie w Ameryce - powiedziała Tessa. - nie mamy monarchii. - Masz oddział rządu, który zajmuje się Nocnymi Łowcami, nie bój się. - powiedział Will
idąc w stronę ołtarza. - Kiedyś byłem w departamencie wojennym, ale teraz jest tam oddział departamentu sprawiedliwości... Will wrócił szybko na swoje poprzednie miejsce z cichym jękiem. Tessa zobaczyła miotające światło pośród cieni. Will wkroczył do otworu, z którego świeciło światło. Kiedy Tessa za nim poszła, znalazła się w długim, opadającym na dół kamiennym korytarzu. Wyglądał trochę jak kamienny tunel, stworzony przez naturę, chociaż ściany były gładkie. Co kilka metrów płonęły pochodnie, którymi były ręce, w których wnętrzu palił się ogień. Przejście robiło się coraz bardziej strome w dół. Pochodnie paliły się z pewnego rodzaju bla- sku o kolorze niebiesko-zielonym, oświetlając rzeźby w skale. Wszystkie przedstawiały ten sam motyw. Anioła wyrastającego z jeziora, niosącego miecz w jednej ręce i puchar w dru- giej. Anioł Raziel wnosząc dary anioła dla nocnych łowców. Na końcu znaleźli srebrne drzwi, które podobne Tessa widziała wcześniej.
- Takie same znajdują się przed pomieszczeniami Clave, Rady przymierza i Konsula. - po- wiedział zanim zdążyła zapytać. - Konsul. - zaczęła delikatnie. - Jest głową Clave? Coś jak król? - Nie do końca. - zaczął Will. - On jest wybierany jak prezydent, albo premier. - A rada? - Zobaczysz ich niedługo. Will otworzył drzwi. Usta Tessy były nadal otwarte, więc zamknęła je szybko. Jem, stojący po jej prawej stronie, uśmiechał się lekko. Pokój przed nimi był jednym z największych, jakie widziała kiedykol- wiek w życiu. Ogromna kopuła, na dachu pomalowany był zbiór gwiazd i konstelacji. Wielki żyrandol w kształcie anioła, trzymający płonące pochodnie, zwisał z najwyższego punktu kopuły. Reszta pokoju została utworzona tak, że przypominała amfiteatr. Długie ławki, opa- dające stopniowo na dół. Stanęli na szczycie rzędów schodów. Większość miejsc było zaję- tych. Na dole schodów było podium, a na niej kilka, zapewnię, niewygodnych, drewnianych krzeseł. W jednym z nich siedziała Charlotte, obok niej był Henry, patrząc szeroko otwartymi z nerwów oczami. Charlotte siedziała spokojnie z rękami na kolanach, tylko ktoś, kto znał ją dobrze wiedział o napiętych w ramionach i zestawionych ustach. Przed nimi, coś w rodzaju większego podium, szerszego i dłuższego niż zwykłe podium, stał wysoki mężczyzna o dłu- gich, jasnych włosach i długiej, gęstej brodzie. Jego ramiona był szerokie. Ubrany w długie, czarne szaty jak sędzia, na których rękawach były błyszczące, wyszyte runy. Obok niego, w niskim krześle, siedział starszy mężczyzna. W jego brązowych włosach było widać srebrne pasma, twarz była idealnie ogolona, pomarszczona. Jego szata była granatowa, a diamenty na jego palcach zabłyszczały kiedy podniósł rękę. Tessa go rozpoznała: Inkwizytor Whitelaw, który przesłuchiwał świadków w imieniu Clave. - Pan Herondale. - powiedział blondyn, patrząc na Willa, i uśmiechając się lekko. - Co za nie- spodzianka, że pan do nas dołączył. I pan Carstairs, oczywiście. A waszą towarzyszką musi być... - Panna Gray. - przerwała mu Tessa. - Panna Tessa Gray z Nowego Jorku. Po pomieszczeniu rozszedł się szmer głosów. Czuła jak Will, stojący koło niej napiął mięśnie, a Jem zaczerpnął powietrza jakby chciał coś powiedzieć. - Przerwała Konsulowi. - usłyszała. Nagle dotarło do niej, że to Konsul, główny oficer Clave. Rozejrzała się po pomieszczeniu, widząc kilka znajomych twarzy. Benedykt Lightwood, sie- dzący sztywno, jego syn, Gabriel Lightwood patrzący prosto na nią. Ciemnooka Lilian Hi- ghsmith z twarzą jak u kota. Przyjaźnie wyglądający George Penhallow, a nawet jej ciotka Charlotte Callida, z włosami ułożonymi na głowie w grube szare fale. Było jeszcze wiele in- nych twarzy, które kiedyś już widziała, ale nie znała tych osób. Mieli taką odmienną urodę, jakby pochodzili z całego świata. Blond włosy wiking Nocny łowca i ciemnoskóry mężczy- zna, który wyglądał jak postać z okładki ,,Baśnie z tysiąca i jednej nocy''. Kobieta o urodzie Indianki, w pięknym sari, wyszytymi srebrnymi runami i piękna Afrykańska kobieta, która miała na szyi złote pierścienie opinające sztywno jej szyję. Kobieta, która patrzyła teraz na nią intensywnie, w eleganckiej, jedwabnej sukni, o delikatnych rysach twarzy, o ciemnych
oczach. - Witamy więc, Panno Tesso Gray z Nowego Jorku. - powiedział rozbawiony Konsul. - Dzię- kujemy za przyłączenie się dzisiaj do nas. Rozumiem, że odpowiesz na kilka pytań Enklawy Londyńskiej. Tessa rozejrzała się, a jej oczy spotkały się z oczami Charlotte. Powinnam? Charlotte niezau- ważalnie opuściła głowę. Proszę. - Jeżeli to konieczne, z pewnością to zrobię. - Odpowiedziała Tessa ściągając ramiona. - Podejdź więc do rady. - zaczął Konsul. Tessa zdała sobie prawię, że ,,radą” musiały być osoby siedzące przy wąskim, długim i drewnianym stole. - Gentlemani mogą cię do niego
eskortować. - dodał, a w jego głosie była nutka rozbawienia. Will mruknął coś pod nosem, ale tak cicho, że Tessa nie usłyszała. Była otoczona Willem, po lewej stronie i Jem'em z prawej. Tessa ruszyła na dół po schodach przed podium. Stanęła niepewnie. Z bliska widziała, że Konsul jest przyjazny, ale Inkwizytor, o ciemnych oczach, wydawał się być ponury. - Inkwizytorze Whitelaw. - zaczął Konsul. - Proszę o miecz. Inkwizytor wstał, wyciągając zza szaty duży sztylet. Tessa rozpoznała go od razu. Długi, srebrny, rękojeść rzeźbiona rozpostartymi skrzydłami. Był to miecz Codex, który Anioł Ra- ziel wzniósł z jeziora, i dał Jonathanowi pierwszemu Nocnemu Łowcy. - Maellartach. - powiedziała nazwę miecza. Konsul, biorąc miecz wydawał się być rozbawiony. - Widać, że dużo się uczyłaś. - zaczął. - Kto z was ją uczył? Williem? James? - Tessa uczy się na własną rękę. - odpowiedział Will, wyglądający na rozbawionego, w po- równaniu z innymi ludźmi siedzącymi w pomieszczeniu. - Jest ciekawa naszego świata. - Tym bardziej nie powinno jej tutaj być. - Tessa nie musiała się odwrócić, by odgadnąć, kto to powiedział. Benedykt Lightwood. - To jest miejsce rady, nie zapraszamy tutaj nikogo prócz Nocnych łowców. - mówił, a jego głos był spięty. - Miecz nie może być użyty, aby jej powie- dzieć prawdę. Nie jest Nocnym łowcą, więc dlaczego ma go użyć? - Cierpliwości Benedykcie. - powiedział Konsul Wayland, trzymając miecz, jakby nic nie ważył. Spojrzał uważnie na Tesse, czuła się tak, jakby szukał coś w jej twarzy, w oczach. - Nie skrzywdzimy cię, mała czarnoksiężniczko. Porozumienie nam to zabrania. - Nie jestem czarnoksiężnikiem. - powiedziała Tessa. - W ogolę nim nie jestem. To było dziwne, powiedzieć to ponownie, ale była wcześniej przesłuchiwana przez członków konklawe, nie przez Konsula. Był wysoki, o szerokich barkach, emanowała od niego władza i siła. Tessa przypomniała sobie, jak Charlotte miała o nim złe wrażenie. - Więc czym jesteś? - spytał. - Ona nie wie. - odpowiedział sucho Inkwizytor. - Cisi Braci też. - Może powinna usiąść. - powiedział konsul. - W celu złożenia zeznań, ale jej zeznania będą liczone jak zeznania pół Nocnego Łowcy. - zwrócił się do Branwellsa. - W międzyczasie, Henry, jesteś zwolniony z przesłuchania w tej chwili. Charlotte, proszę zostać. Tessa poczuła niechęć, kiedy szła usiąść na miejscu Henrego, którego włosy sterczały dziko na wszystkie strony. Jessamine siedziała niedaleko, w jasnobrązowej sukni, wyglądająca na znudzoną i zirytowaną. Tessa usiadła niedaleko niej, a Will i Jem po jej obydwóch bokach. Jem był tak blisko niej, że czuła ciepło jego ramiona stykającego się z jej. Po pierwsze, rada miała mieć inne spotkanie. Charlotte została wezwana do przedstawienia jej wspomnień z nocy, kiedy Enclave zostało zaatakowane przez wampiry de Quincey, zabijając
go i jego zwolenników, podczas gdy brat Tessy, Nate, stracił jej zaufanie, i podążył za Magi- strem, Alexem Mortmain, do wejścia do Instytutu, gdzie zabił dwóch pracowników i Tessa została prawie porwana. Kiedy Tessa została powołana, powiedziała to samo, co powiedziała wcześniej: że nie wie, gdzie jest Nate, że nie podejrzewała go o to, że wiedziała nic o jej mocy, dopóki Ciemne Sio- stry jej nie pokazały jej, i że zawsze uważała, że jej rodzice byli ludźmi. - Richard i Elizabeth Gray zostali dokładnie zanalizowani. – powiedział Inkwizytor. - Nie ma dowodów by byli czymś innym niż ludźmi. Chłopiec, jej brat, jest człowiekiem. To może być tak, jak Mortman zasugerował, ojciec dziewczyny jest demonem, a jeśli to prawda, to pojawia się pytanie, o czarnoksięstwo. - Wszystko o tobie, włączając twoją moc, jest ciekawe. - powiedział Konsul, spoglądając na Tesse błękitnymi oczami. - Nie masz pojęcia o granicach, o konstrukcji mocy? Czy testowałaś ją? Sprawdzałaś dostęp do swoich wspomnień i myśli? - Tak, próbowałam. Za pomocą kilku rzeczy odzyskanych z domu.
- I? - Nic się nie stało. Nie czułam nic, żadnego życia, nie mogłam się połączyć. - potrząsnęła głową. - Wygoda. - mruknął Benedykt, tak cicho, że ledwie Tessa go usłyszała, lekko się czerwie- niąc. - Niech pan Lightwood odpowie na pytanie. - Powiedziała, starając się by nie zabrzmiało to jak pytanie. - Myślę, że to zdecydowanie niewygodne. Biorąc pod uwagę, że głównym celem pana Mort- maina jest on sam, nie ma nikogo, kto życzy mu złapania sprawcy szybko tak jak ja. Usta Konsula drgnęły. - Oczywiście. - Powiedział i wskazał, że może zająć swoje miejsce ponownie. Zobaczyła twarz Benedykta Lightwooda, którego wargi były cienką linią i był wściekły. - Nikt nie widział go prócz panny Gray... od kłótni z nim w Sanktuarium. - mówił Konsul, kiedy Tessa siadała. Inkwizytor odwrócił kilka dokumentów, które zostały ułożone na jego podium. - Jego dom został przeszukany, magazyn też, podwórza wszystkich przyjaciół w Szkocji też - mężczyzna zniknął. Całkiem dosłownie, tak jak nam to powiedział William Heronadale. Will uśmiechnął się uroczo, jakby ktoś go pochwalił, chociaż Tessa dostrzegła, że ten uśmiech nie jest wcale szczery, i kryje się za nim coś mrocznego. - Moja sugestia, - powiedział Konsul. - jest taka, że Charlotte i Henry Branwell są oficjalnie ocenzurowani, i przez następne trzy miesiące ich działania, podejmo- wane za zgodą Clave, muszą zostać potwierdzone zanim... - Mój drogi Konsulu. - ktoś odezwał się głośno z tłumu. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Tessa miała wrażenie, że nie zdarzało się często, by ktoś przerywał Konsulowi. - Jeśli mógł- bym coś powiedzieć. Konsul uniósł brwi do góry. - Benedykt Lightwood. - powiedział. - Miałeś okazje mówić wcześniej, podczas przesłucha- nia. - Nie mam żadnego dowodu uznania - zaczął Benedykt. Jego ostry profil wydawał się teraz jeszcze bardziej ostrzejszy. - To twoje zdanie, co do którego mam wątpliwości. Konsul pochylił się na podium. Był wysoki, barczysty, z głęboką klatką piersiową, a jego duże dłonie wyglądały, jakby mógł nimi zgnieść gardło Benedykta bez problemu. Tessa ża- łowała, że tego nie zrobi. Nie lubiła Benedykta Lightwooda.
- Dlaczego? - Myślę, że twoja długa przyjaźń z rodziną Fairchil zasłoni braki w wypowiedziach Charlotte, jako dyrektora instytutu. - powiedział Benedykt. Na sali panowała całkowita cisza. - Błędy popełnione w nocy piątego lipca powodują jedynie zakłopotanie wśód Clave i tracą przez to Pyxi. Mamy uszkodzone relacje z podziemnym światem w Londynie, przez atak de Quincy. - Złożono nam wiele skarg względem odszkodowań. - Sprawa odszkodowań nie jest twoją sprawą, Benedykt. – odpowiedział Konsul. - I... - powiedział podniesionym głosem Benedykt. - najgorsze jest to, że nocni łowcy pozwo- lili uciec groźnemu przestępcy i nie mamy pojęcia gdzie jest, a ci, którzy powinni być odpo- wiedzialni za znalezienie go to ci, którym uciekł! - jego głos podniósł się do krzyku. Cały pokój aż zawrzał. Charlotte wyglądała na przerażoną, Henry na zagubionego, a Will wściekły. Konsul, którego oczy pociemniały niebezpiecznie, gdy Benedykt wspomniał rodzi- nę Fairchilds, którzy byli z Charlotte rodziną, Tessa zdała sobie sprawę, że cały hałas ucichł. - Twoja wrogość wobec lidera twojego Enclave robi się coraz większa, Benedykt. - powie- dział Konsul.
- Przepraszam. Nie wierzę, że utrzymanie Charlotte Branwell jako głowy Instytutu, bo wszy- scy wiemy, że zaangażowanie Henrego Branwella bardziej leży w lepszym interesie Clave, jest dobrym pomysłem. Nie wierzę, by kobieta potrafiła prowadzić instytut. Kobiety nie my- ślą zgodnie z logiką i uznaniem, ale z emocjami. Nie mam wątpliwości, że Charlotte jest do- brą, godną zaufania kobietą, ale mężczyzna nie zostałby oszukany przez Nathaniela Graya. - Dałem się omamić. - Will zerwał się na równe nogi i odwrócił, a jego oczy zapłonęły. - Wszyscy daliśmy się omamić.Jakie insynuacje robisz o mnie, Jemie i Henrym, Panie Li- ghtwood? - Ty i Jem jesteście dziećmi. - powiedział ostro Benedykt. - A Henry nigdy nie opuszcza swo- jego stołu roboczego. Will zaczął opadać powoli na krzesło: Jem ściągał go z powrotem ściskając mocno, i sycząc coś pod nosem. Jessamine klasnęła w dłonie, a jej brązowe oczy rozbłysły. - To jest dosyć ekscytujące. - powiedziała. Tessa spojrzała na nią z obrzydzeniem. - Czy ty w ogóle ich słuchałaś? Obrażają Charlotte! - szepnęła ostro, ale Jessamine zbyła ją gestem. - Kogo więc nowego sugerujesz na prowadzenie Instytutu? - spytał Konsul Benedykta, gło- sem ociekającym sarkazmem. - Siebie, być może? Benedykt rozłożył ręce. - Mój panie Konsulu... Zanim skończył mówić, trzy osoby wstały. Dwie z nich Tessa kojarzyła jako członków En- klawy w Londynie, choć nie znała ich nazwisk, a trzecim była Lilian Highsmith. Benedykt uśmiechnął się. Wszyscy patrzeli teraz na niego, przy nim siedział syn, Gabriel, który patrzył na ojca zielonymi oczami uważnie. Jego smukłe palce trzymał ściśnięte na oparciu krzesła przed nim. - Trzy poparcia mojego pomysłu. - powiedział Benedykt. - Prawo pozwala na prawne zmie- nienie Charlotte Branwell ze stanowiska głowy Londyńskiego Enclawe. Charlotte oddychała ciężko i siedziała nieruchomo w fotelu. Jem wciąż ściskał Willa za nadgarstek. Jessamine wciąż wyglądała jakby uczestniczyła w ekscytującej grze. - Nie. - powiedział Konsul. - Nie możesz zapobiec zamienieniu... - Benedykcie, zakwestionowałeś moje spotkanie z Charlotte w tej chwili i udało ci się. Zaw- sze chciałeś Instytutu. Teraz, kiedy instytut musi trzymać się bliżej, niż wcześniej, chcesz żeby rozdzieliła go niezgoda postępowania rady.
- Zmiana nie jest zawsze realizowana spokojnie, ale to nie czyni tego niekorzystnym. Moja zmiana jest dobra. - Benedykt splótł swoje palce. Konsul bębnił palcami o podium. Obok niego, Inkwizytor stał, patrząc na wszystkich zimny- mi oczami. Wreszcie Konsul powiedział: - Sugerujesz, Benedykt, że odpowiedzialność za znalezienie Brata Tessy powinna zostać na- rzucona osobą, które go zgubiły. Czy zgadzasz się, jak sądzę, że znalezienie Mortmaina jest naszym priorytetem? Benedykt skinął lekko głową. - Moja propozycja jest taka. Niech Charlotte i Henry Branwell badają miejsce pobytu Mort- maina. Jeśli do końca dwóch tygodni nie znajdą go, a przynajmniej mocne dowody potwier- dzające jego miejsce pobytu, to zmiana może pójść naprzód. Charlotte wyprostowała się na krześle. - Znaleźć Mortmaina? - spytała. - Sami, tylko Henry i Ja, bez pomocy ze strony Enklawy? Oczy Konsula, kiedy oskarżali ją były nieprzyjazne, ale teraz widać w nich było przebacze- nie.
- Możesz wezwać innych członków Clave, jeśli potrzebujesz specyficznego zapotrzebowania, i oczywiście Cisi Bracia i Żelazne Siostry są do państwa dyspozycji. - powiedział. - Ale co do dochodzenia, tak, to jest dla ciebie do wykonania we własnym zakresie. - Nie lubię tego. - poskarżyła się Lilian Highsmith. - Próbujesz zwrócić uwagę na poszukiwa- nia szaleńca... - Czy chcesz wycofać swoje poparcie dla Benedykta? - spytał Konsul. - Jego wyzwanie bę- dzie zakończone i nie będzie potrzeby Branwells na sprawdzenie się. Lilian otworzyła usta, a następnie, na spojrzała na Benedykta i zamknęła je. Potrząsnęła gło- wą. - Straciliśmy służących. - powiedziała napiętym głosem Charlotte. – Bez nich... - Dostaniecie nowych służących pod warunkiem, że spełnią standardy. - powiedział Konsul. - Twój poprzedni sługa, brat Tomasza, Cyril, zmierza tu z Brighton, by dołączyć do twojego domu, a Dubliński Instytut postanowił wysłać kogoś, by gotował dla ciebie. Oboje są dziećmi myśliwców, przez co muszę powiedzieć, Charlotte, powinni się nadać. - Zarówno Tomasz jak i Agata zostali przeszkoleni. - Henry zaprotestował. - Nie tylko Miss Lovelace jest żałośnie niedoświadczona, ale tamta druga, Sophie, i ta dziewczyna. - wskazał na Tesse. - No cóż, skoro ona i pokojówka mają zostać w domu, muszą zostać przeszkolone w zakresie podstaw obrony. Tessa spojrzała z ukosa na Jemesa w zadumie. - On ma na myśli mnie? Jem skinął głową. Jego twarz była ponura. - Nie mogę, potykam się o własne stopy! - Jeśli masz zamiar kogoś podeptać, proponuję Benedykta. - mruknął Will. - Nic ci nie będzie, Tessa. Nie ma tam nic, czego nie mogłabyś zrobić. - zaczął Jem, ale reszta jego słów została zagłuszona przez Benedykta. - W rzeczywistości. - powiedział Benedykt. - Ponieważ obydwoje będziecie zajęci badaniami nad pobytem Mortmain, proponuję moich synów, Gabriela i Gideona, który wraca z Hiszpanii dzisiaj, jako wykładowców. Obydwoje są wspaniałymi wojownikami i mają doświadczenie w nauczaniu. - Ojcze! - zaprotestował Gabriel. Widać było, że ojciec wcześniej z nim tego nie przedysku- tował. - Możemy trenować swoich pracowników. - powiedziała Charlotte, ale Konsul pokręcił gło- wą. - Benedykt Lightwood oferuje wam genialny prezent. Zaakceptujcie go. Charlotte zrobiła się czerwona na twarzy. Po długiej chwili, schyliła głowę, uznając słowa Konsula. Tessa poczułam zawroty głowy. Miała zostać przeszkolona? Do walki, rzucania
nożami i posługiwania się mieczem? Oczywiście jedna z jej ulubionych bohaterek walczyła jak mężczyzna, za którego była przebrana. Ale to nie znaczy, że ona tak mogła i chciała. - Bardzo dobrze. - powiedział Konsul. - Ta narada rady kończy się, aby ponownie tutaj, w tym samym miejscu, za dwa tygodnie znowu się odbyła. Jesteście wolni. Oczywiście nie wszyscy wyszli od razu. Ludzie zaczęli wstawać i żywo rozmawiać z innymi. Charlotte wciąż siedziała, Henry, obok niej, jakby chciał rozpaczliwie powiedzieć coś pocie- szającego, ale nie wiedział co. Jego dłoń wisiała niepewnie nad żony ramieniem. Will spoglą- dał poprzez całe pomieszczenie na Gabriela Lightwooda, który spoglądał zimno w ich kierunku. Charlotte powoli wstała. Henry miał teraz dłoń na jej ramieniu. Jessamine już stała, kręcąc jej nowym, białym parasolem w koronki. Henry zastąpił go, gdy stary został zniszczo- ny w bitwie z robotami Mortaim. Jej włosy były związane w ciasny kok. Tessa szybko wstała, by dołączyć do innych, a w jej głowie kłębiły się cały czas te same słowa: Charlotte, Bene- dykt, nigdy nie znaleźć Magistra, dwa tygodnie, wyzwanie, Konsul, Mortmain, Enklawe, upokarzające.
Charlotte wyprostowała plecy, miała czerwone policzki, i oczy wpatrzone gdzieś w dal, jakby nie słyszała nieprzyjemnych plotek. Will już nie spoglądał uważnie na szepczących ludzi, Jem ściskał mocno swój płaszcz w dłoniach. Za Jem'em, Tessa wyobraziła sobie jak to jest być właścicielem rasowego psa, który lubi gryźć gości. Trzeba było trzymać za jego obrożę. Tak jak Jem robił to z Willem. Jessamine wyglądała na znudzoną, pewnie nie obchodziło ją co myślano o niej, a co dopiero o nich. Do czasu, nim dotarli do drzwi Rady, śpieszyli się. Charlotte zatrzymała się na chwilę i po- zwoliła dogonić się. Większość tłumu poszła na lewo, tak skąd przyszła Tessa, Jem i Will, ale Charlotte odwróciła się gwałtownie w prawo. Szli kilka kroków, w pewnym momencie Char- lotte zatrzymała się w rogu korytarza. - Charlotte? - spytał Henry podchodząc do niej. - Kochanie... Bez ostrzeżenia Charlotte zamachnęła się mocno i kopnęła w ścianę. - Oh, mój... - powiedziała Jessamine, kręcąc parasolem. - Jeśli mógłbym coś powiedzieć. - zaczął Will. - Dwadzieścia kroków koło nas, w pokoju Konsula, jest Benedykt. Jeżeli chcecie mogę tam iść i go skopać... - Charlotte. - usłyszeli zachrypnięty głos. Charlotte odwróciła się, a je brązowe oczy powięk- szyły się. To był Konsul. Wyszyte srebrną nicią runy na płaszczu błyszczały. Podszedł do niej i położył rękę na ścianie. Nawet nie drgnęła. - Charlotte. - Wayland Konsul powiedział jeszcze raz. - Wiesz, co twój ojciec zawsze mówił o utracie temperamentu. - On nic o nim nie mówił. Zawsze mówił, że powinien mieć syna. - powiedziała z goryczą Charlotte. - Gdybym była mężczyzną, traktowaliby mnie właściwie. Henry położył rękę na ramieniu żony, mrucząc coś, ale potrząsnęła ją. Jej duże, brązowe oczy były utkwione w Konsulu. - Jak więc cię traktuję? - spytał. - Jakbym była dzieckiem, małą dziewczynką, która trzeba karcić. - Charlotte, jestem osobą, która nadała ci obowiązki byłego dyrektora Instytutu i Enklawy. - Konsul brzmiał jakby był zirytowany. - Zrobiłem to nie tylko dlatego, że znam Granville Fa- irchild, i wiem, że chciałby żeby jego córka odniosła sukces, wiedząc, że wykona dobrze swo- je zadania. - Jest jeszcze Henry. - powiedziała. - Dlaczego więc chcesz, żebym to ja prowadziła Instytut a nie Henry? - Gratuluję, Charlotte. Nie myślę, by enklawe Londyńskie nie było pod wrażeniem prowadze- nia przez Henrego.
- To prawda. - powiedział Henry patrząc na swoje buty. - Wszyscy wiedzą, że jestem raczej bezużyteczny. To moja wina, że to wszystko się stało Konsulu. - Nie. - powiedział Konsul Wayland. - To przez problemy Clave, braku szczęścia, i niektóre błędne decyzje z twojej strony, Charlotte. Tak, jestem także odpowie- dzialny za nie. - Więc zgadzasz się z Benedyktem! - Benedykt Lightwood jest bękartem. - powiedział ze znudzeniem Konsul. - Każdy to wie. Ale on jest politycznie potężny, i lepiej jest go uspokoić, żeby nie robił przedstawienia, niż go bardziej angażować lub ignorować. - Przedstawienie? Czyli tak to nazywasz? - powiedziała gorzko Charlotte. - Dałeś mi niemoż- liwe zadanie. - Daję wam zadanie znalezienia Magistra. - powiedział Konsul. - Człowiek, który włamał się do instytutu, zabił twoich sługów, wziął twoje Pyxis, i plany budowy amii potworów, przez które może nas zniszczyć. Musi być zatrzymany. Jako szefowej enklawy, Charlotte, twoim
obowiązkiem jest go zatrzymać. Jeśli uważasz to za niemożliwe, to może powinnaś sobie za- dać pytanie, dlaczego chcesz pracować na takim stanowisku? Tłumaczenie: JimmyK
Rozdział 2 Odszkodowania Więc dzielę twój ból, pozwalając na smutną ulgę; Ach, więcej niż dzielić to! Oddaj mi cały swój smutek. — Alexander Pope, Eloisa to Abelard Magiczne światło, które oświetlało Wielką Bibliotekę wydawało się drgać słabo, niczym świeczka stapiająca się w swoim uchwycie, ale Tessa wiedziała, że to tylko jej wyobraźnia. W rzeciwieństwie do gazu czy ognia, magiczne światło zdawało się nigdy nie gasnąć ani wypa- lać. Natomiast jej wzrok zaczynał się męczyć, a sądząc po wyrazach twarzy jej towarzyszy, nie była w tym odosobniona. Wszyscy zebrali się wokół jednego z długich stołów, Charlotte u jego szczytu, Henry po prawej stronie Tessy. Will i Jem siedzieli obok siebie trochę dalej od nich. Tylko Jessamine wycofała się do najdalszego końca stołu, odseparowując się od innych. Powierzchnia stołu była hojnie przykryta wszelkiego rodzaju papierami: starymi artykułami z gazet, książkami, zwojami pergaminu pokrytym drobnym pismem z zakrętasami. Były tam genealogie różnych rodzin Mortmainów, historie automatonów, niekończące się książki z zaklęciami przyzywania i wiązania oraz każdy fragment badań na temat Klubu Pandemo- nium, który Cisi Bracia byli w stanie wyskrobać ze swoich archiwów. Tessie zostało przydzielone zadanie przeczytania artykułów w gazetach – miała znaleźć histo- rie o Mortmainie i jego towarzystwie żeglugowym. Przed oczami miała plamy, a słowa tań- czyły na stronach. Poczuła ulgę, gdy Jessamine wreszcie przerwała ciszę, odsuwając książkę, którą czytała: Studium czarów autonomicznych. - Myślę, że marnujemy nasz czas, Charlotte - powiedziała. Charlotte podniosła wzrok z wyrazem bólu na twarzy. - Jessamine, nie ma potrzeby, abyś pozostawała tu, jeśli sobie tego nie życzysz. Muszę po- wiedzieć, że nikt z nas nie oczekuje pomocy od ciebie, odkąd przestałaś przykładać się do nauki. Nie mogę ci pomóc i mam nadzieję, że wiesz czego tak naprawdę szukasz. Czy mogła- byś powiedzieć nam zaklęcie przyzwania i wiązania, którego szukałaś? Tessa nie mogła poradzić na to, że została zaskoczona. Charlotte była najbystrzejsza z nich. - Chcę pomóc. - powiedziała pochmurnie Jessie. - Mechaniczne rzeczy z Mortmain niemal mnie zabiły. Chcę go złapać i ukarać. - Nie, ty tego nie chcesz. - Will rozwinął pergamin tak stary, że aż zaszeleścił. Zmrużył oczy patrząc na czarne symbole na stronie. - Chcesz by brat Tessy został złapany i ukarany, bo myślałaś, że cię kochał, kiedy tak wcale nie było.
Jessamine poczerwieniała. - Nieprawda. To znaczy, wcale nie. Mam na myśli, ugh! Charlotte, Will zaczyna mnie draż- nić. - I słońce pojawia się na wschodzie. - powiedział sam do siebie Jem. - Nie chcę zostać wyrzucony z Instytutu, przez to, że nie znaleźliśmy Magista. - powiedziała Jessamine. - Czy to takie trudne do zrozumienia? - Nie zostaniesz wyrzucona z Instytutu. - powiedziała Charlotte. - Jestem pewna, że Lightwo- od pozwoli ci zostać. - Benedykt ma dwóch synów na wydaniu. Powinnaś być zachwycona. - powiedział Will.