Prolog
Na granicy między Tybetem a Nepalem
- Ty jesteś nienormalny.
- Wiesz, co, Magnus, gdy się upijasz, ten twój akcent staje się tak ochrypły, że ledwie
mogę Cię zrozumieć . - Głos Gubernatora był tak miękki i gładki i tak śmiertelny jak
słodowa szkocka, którą ukradli.
- Teraz rozumieć mnie bardzo dobrze. - Magnus wiedział, że nigdy nie będzie miał
odwagi robić złośliwych uwag na temat Gubernatora, jakkolwiek byłyby prawdziwe,
jeśli nie byliby w tych cholernych ciemnościach tutaj na odludziu Himalajów, tutaj
na odludziu niewiadomo gdzie i jeśli nie wypił by większości whisky z butelki.
- Ty jesteś nienormalny i tutejsi ludzie to wiedzą. Oni szepczą, że jesteś wilkołakiem.
- Nie bądź śmieszny. - Gubernator usiadł wysoko nad obozem, wpatrując się w
nocne niebo, owiną swoje kolana rękoma, a strzelbę trzymał w dłoni.
- Też tak powiedziałem, ponieważ jestem Szkotem. Wiem lepiej. Nic takiego jak
wilkołaki nie istnieje. - Magnus kiwnął głową mądrze, i naruszył pieczęć na drugiej
butelce. – Jest wiele rzeczy znacznie gorszych niż to. Wiesz dlaczego to wiem? .
Gubernator nic nie powiedział.
Nigdy nie mówił więcej niż to było konieczne. Nigdy nie był miły. Nigdy nie żył w
przyjaźni. Utrzymywał swój sekret w tajemnicy i był największym sukinsynem w
walce jakiego Magnus kiedykolwiek widział. Podczas gdy chłopacy świętowali swój
najnowszy rabunek, objął wartę na najwyższym miejscu ich kryjówki. Jak na
człowieka, który przechodził samego siebie w rabunkach bogatych turystów i
urzędników państwowych, i nigdy nie miał zastrzeżeń co do zabójstwa gdy było ono
konieczne, to był cholernie przyzwoitym człowiekiem.
Magnus kontynuował - Dorastałem na najbardziej ponurym krańcu wyspy, daleko na
północ, gdzie cholerny wiatr wieje przez cały czas, gdzie żadna roślina nie ośmiela
się rosnąć i stare opowieści są powtarzane i powtarzane w ciągu długich zimowych
nocy.
- Brzmi jak dobre miejsce, z którego można pochodzić. – Gubernator wziął butelkę
z rąk Magnus i wypił.
- Jestem za - Magnus popatrzył na swojego przywódcę. – Przecież ty nie lubisz
zazwyczaj pić.
- Jeśli będziemy wspominać, musiałem użyć czegoś by osłabić ból. – Gubernator był
ciemną plamą na tle gwiazd - nienaturalnie ciemną plamą.
Rano, Magnus wiedział, że przepraszałby, że papla w ten sposób. Tak jak każdy
człowiek tu w górze, został okaleczony przez okrucieństwo i zdradę, została mu tylko
cholerna rzecz jaką jest walka, a gdyby kiedykolwiek został złapany przez
jakikolwiek rząd na świecie, byłby powieszonym albo gorzej.
Ale whisky uczyniła Magnus towarzyskim, i on ufał Gubernatorowi — Gubernator
ustala zasady i jest bezwzględny we wprowadzaniu w ich życie, ale jest cholernie
uczciwym człowiekiem.
- Tęsknisz za swoim domem - zapytał.
- Nie myślę o tym.
- Masz racje . Po co? Przecież i tak nie mamy po co wracać. Oni nas nie przyjmą. Nie
z tak dużą ilością krwi na naszych rękach.
- Zgadza się.
- Ale dziś zmyliśmy trochę z tej krwi.
Gubernator podniósł swoją rękę i spojrzał na nią.- Ja będę splamiony krwią na
wieki.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Mój ojciec postawił sprawę jasno. Jak tylko podejmujesz miarowy krok do zła,
trwale jesteś oszpecony i należysz piekła.
- Mój ojciec powiedział tak samo, w prawdzie wcześniej zdjął swój pasek i
wygrzmocił mnie nim. - Magnus spojrzał w górę jeszcze raz. – Ale dzisiaj ci mnisi
buddyjscy byli wdzięczni. Obsypali nas błogosławieństwami. To musiała być pomoc.
Nie dlatego ich uwolniłeś?
- Nie. Uwolniłem ich ponieważ nienawidzę łobuzów i ci chińscy żołnierze są
dupkami, którzy myślą że to zabawne wykorzystać świętych ludzi dla ćwiczeń na
strzelnicy - głos Gubernatora drżał z wściekłością.
- Masz racje. Ale tym razem dostaliśmy zapłatę o wiele większą niż
błogosławieństwa - ten wypad przyniósł zyski, zabraliśmy ich broń palną, amunicje i
chińskiego generała który oddał swój alkohol i złoto oraz pokazał gdzie trzymać
dokumenty dotyczące jego współpracy z synem miejscowego komunistycznego
przewodniczącego.
Magnus uśmiechnął się i spojrzał w górę na wschód, gdzie poświata na horyzoncie
zaznaczyła wschodzący księżyc – Ty i ja jesteśmy takimi samymi dziwakami.
Walczymy razem, ale ja wciąż nie mogę zrozumieć dlaczego Ty zawsze wiesz gdzie
pieniądze są ukryte i gdzie alkohol jest przechowany i gdzie można zarobić na
skandalach.
- To jest prezent.
Magnus potrząsnął swoim palcem na niego – Nie zwiedziesz mnie tym ględzeniem!
Jak to zrobiłeś, że jesteś takim zwierzęciem?
- W taki sam sposób jak Ty to zrobiłeś. Zabiłem człowieka, uciekłem i skończyłem
tutaj. – Gubernator podniósł butelkę i wypił toast za szczyty, które zdominowały ich
życia. – Za to miejsce, gdzie jedynym prawem jest to które ja ustanowię i nie muszę
żebrać o przebaczenie od nikogo.
- Nie to miałem na myśli, dobrze wiesz o tym. Ty masz złe doświadczenie poza tymi.
Twoja dusza jest zbyt ciemna. Kiedy jesteś zły, to tak jak byś - Magnus skręcił swoje
palce - połyskiwał wokół brzegów. Masz w zwyczaju pojawiać się znikąd,
bezszelestnie i wiesz o wszystkim. Ludzie przysięgają, że jesteś nie ludzki.
- Dlaczego tak mówią?
- Z powodu twoich oczu... - Magnus zadrżał.
- Co jest nie tak z moimi oczami? – Gubernator miał ten gładki, śmiertelny ton w
swoim głosie.
- Patrzyłeś w lustro ostatnio? Cholernie straszne, one są. Dlatego ludzie boją się
Ciebie. Ale teraz trochę narzekają.
- Dlaczego narzekają? - Gubernator zapytał ze zwodniczą gładkością.
- Mężczyźni mówią, że nie zwracasz uwagi na biznes, że jesteś rozproszony przez
jakąś kobietę.
- Przez moją kobietę - oczy Gubernatora obsesyjnie świeciły się po ciemku.
- Myślałeś, że nikt nie zauważył, że znikasz nocami? - Oni widzieli, jak poszedłeś i
oni plotkują. - Magnus spróbował rozładować atmosferę - Stado starych kobiet z tych
naszych najemników.
Gubernator nie był rozbawiony – Czy oni nie są zadowoleni z wyników tego
wypadu?
- Niektórzy są, ale jest więcej głosów za biznesem niż jedynie za urządzaniem dobrej
walki i kradnąc cudowne kwoty pieniędzy - Magnus przeszedł do interesów - Nasi
chłopcy martwią się o swoje bezpieczeństwo. Są pogłoski, że wojsko po obu stronach
granicy jest zmęczone nami i zamierza zatrudnić najemników.
- Jakiego rodzaju najemników?
- Nie mogę odpowiedzieć, dokładnie. Oni są cholernie skryci. Ale oni są tak samo
radośni i…
Gubernator pochylił się do przodu - radości i...?
- Powiedziałbym, że oni są również wystraszeni. Tak jakby zaczęli coś, czego nie
mogą zatrzymać. Będę z tobą szczery Gubernatorze. Nie lubię żadnego z nich, ale
musisz zostawić tę pieprzoną dziewczynę i dowiedzieć się co jest grane. - Magnus
przekazał wiadomość, a Gubernator nie podniósł swojej głowy.
Magnus usiadł wygodnie na kamieniu. Granit był oczywiście zimny. Oprócz
krótkiego lata, te góry były zawsze zimne. - I nie cierpię tego pieprzonego miejsce –
mamrotał - niema nic dobrego w tej Azji z wyjątkiem przypraw i prochu.
Gubernator zaśmiał się i to prawie zabrzmiało jakby był rozbawiony.- Masz racje.
Moja rodzina pochodzi z Azji.
- Ale przecież Ty nie jesteś Chińczykiem.
- Jestem Kozak ze stepów co jest teraz Ukrainą.
Magnus znał te rejony; eksploatował ten obszar świata jako kanciarz i żołnierz. -
Ukraina jest blisko Europy.
Gubernator popatrzył w górę na gwiazdy. Sączył whisky.- Czy kiedykolwiek
słyszałeś o Varinskis? '
Magnus w kilka sekund zmienił sie z łagodnego we wściekłego. – To są łajdacy.
- Słyszałeś o nich.
- Osiem lata temu pływałem po Morzu Północnym, trudniąc się trochę piractwem,
oskubałem kilka rzeczy, i trzech Varinskis dorwało mnie. Poinformowali mnie, że to
jest ich teren i że zabierają wszystko. - Magnus włożył swój palec do wgłębienia na
swoim policzku gdzie był ząb trzonowy. – Powiedziałem żeby nie byli łakomi, że
mam dość dla wszystkim. I słuchaj, wiem, co to bicie - mój ojciec lał mnie paskiem
codziennie - ale Ci faceci... To dlatego mój nos jest krzywy i brakuje mi trzeb palców
u nogi i dwóch małych u rąk. Myśleli że mnie zabili i wtedy wrzucili mnie do
oceanu. Lekarze powiedzieli, że jedynym powodem tego, że się nie wykrwawiłem
była hipotermia. Varinskis – to nazwisko brzmi jak jad. Czy Ty wiesz jaką reputację
maja te potwory?
- Tak.
- Nienawidzę tych sukinsynów.
- Oni są moją rodziną.
Chłodny strach spłyną po kręgosłupie Magnusa. – Czy pogłoski na ich temat są…?
- Wszystkie prawdziwe.
- Ale Ty nie możesz być…. ''
- Powiedziałeś, że ludzie twierdzą że nie jestem ludzki.
Magnus zlekceważył jego słowa. – Ale Ci ludzie są pękiem nieświadomych
dzikusów.
- Ale ja jestem ludzki. Jestem człowiekiem ze szczególnymi darami...
najcudowniejszymi, przyjemnymi, kuszącymi prezentami. - głos Gubernatora
trzymał jego słuchacza w napięciu jakie zapanowało wokół nich.
- Nie ma potrzeby żebyś mi o tym opowiadał. - Magnus walczył by stać.
Ręka gubernatora zacisnęła się wokół jego ramienia i szarpnęła go w dół z hukiem.
- Nie odchodź Magnus. Chciałeś wiedzieć.
- Nie chce wiedzieć, że jesteś taki zły - Magnus mamrotał.
- Chcesz gwarancji. Daję ci ją. – Gubernator podał Magnusowi butelkę, wiedział że
będzie tego potrzebował.
- Tysiąc lata temu mój przodek Konstantine Varinski zawar umowę z diabłem.
- Cholera - Magnus zawsze nie cierpiał historii, które zaczynały się w ten sposób.
Nienawidził ich ponieważ wierzył w nie.
- Konstantine miał złą reputację na stepach. Czerpał radość z zabójstw, z tortur, z
wyłudzania, i ludzie mowili że jego okrucieństwo dorównało diabłu. - głos
Gubernatora brzmiał z humorem. - Szatanowi nie podobały się te historie - zgaduję
że on jest trochę próżny - i on odszukał Konstantina z zamiarem usunięcia go.
- Ty mi mówisz, że Konstantina udaremniło zło - Magnus powiedział
niedowierzająco.
- Nie, zaproponował sobie jako najlepszego służącego szatana w zamian za
umiejętność wytropienia jego wrogów i zabicia ich. Konstantine obiecał swoją duszę
i dusze wszystkich jego potomków diabłu.
Magnus spojrzał na Gubernatora, próbując zoba- czyć go, ale jak zawsze cienie
wokół jego przywódcy były grube, gęste, nieprzeniknione.- Ty jesteś jego
potomkiem?
- Jednym z wielu. Synem obecnego Konstantine - dziwne oczy Gubernatora świeciły
po ciemku.
- Mówiłem Ci długie zimowe noce, wszystkie stare opowieści miały przerazić dzieci.
- Dzieci powinny się bać - Gubernator obniżył swój głos do szeptu - One powinny
drżeć w swoich łóżkach wiedząc, że istoty żywe takie jak ja są za granicą w
ziemskim padole.
Magnus wiedział czym zło było. Jego ojciec wygłaszał kazanie do niego codziennie
podczas gdy próbował wyplenić bunt z niego. Dlatego, teraz... Magnus prawie mógł
poczuć, jak płomienie piekła przypaliły jego ciało.
- To jest fantastyczna opowieść - przeczyścił swoje gardło - Przez tysiąc lat,
wyobrażam sobie, że zebrało jakąś fabułę.
Gubernator wydał z siebie cichy pomruk – Jak myślisz, że dlaczego ludzie odszukują
mnie gdy pragną wytropić swoich wrogów – Myślisz że dlaczego zatrudniają właśnie
mnie? Mogę znaleźć każdego, wszędzie. Chcesz wiedzieć jak?
Magnus potrząsnął swoją głową. Nie chciał wiedzieć, ale było za późno.
- Konstantinowi Varinskiemu i każdemu Varinskiemu od tej pory, diabeł przekazał
umiejętność zmiany w zwierzę.
- Zmiana... - światło księżyca dotarło do nich teraz i Magnus wpatrywał się w
Gubernatora. Wpatrywał się ponieważ był wystraszony.
- Więc jesteś wilkołakiem?
- Nie, my głupie bestie Varinscy nie słuchamy faz Księżyca. Słuchamy tylko naszej
własnej woli. Zmieniamy się gdy chcemy, gdy musimy się zmienić. Żyjemy długo,
wychowujemy jedynie synów, i nie mniej ni więcej, tylko inny demon może nas
zabić. Zostawiamy ślady z krwi, ognia i śmierć gdziekolwiek idziemy. - Gubernator
wydał z siebie gardłowy śmiech - Jesteśmy ciemnością.
- Zauważyłem że jesteś - Magnus dostrzegał ciemność ile razy zajrzał do oczu
Gubernatora.
- Ale Ty nie jesteś Rosjaninem. Jesteś amerykanem.
- Moi rodzic uciekli, żeby wziąć ślub, przeprowadzili się do stanu waszyngton,
zmienili nazwisko na takie co brzmi nieźle i jest typowo amerykańskie i spłodzili
moich dwóch braci, moją siostrę i mnie. Oni nie popierają, szczególnie nie mój tata,
tego paktu Varinskich. Powiedział, że musimy się kontrolować. - gorycz Gubernatora
była gruba i zła.
- Nie lubię kontroli. Lubię krew, ogień, i śmierć. Nie mogę walczyć ze swoją
prawdziwą naturą.
Spróbuj. Na miłość boską spróbuj.
- Czy pakt może być zerwany?
Gubernator
Gubernator wzruszył ramionami.- Pakt obowiązywał przez tysiąc lat. Wyobrażam
sobie, że wytrzyma kolejny tysiąc.
- Ale Ty nie jesteś jak inni Varinscy jakich spotkałem. Jesteś pewien że jesteś
Varinski?
- Chcę byś uspokoił ludzi, powiedz im że nie muszą się martwić. Mogę ochronić ich
przed jakimikolwiek najemnikami jakich wojsko zatrudniło - Gubernator położył
swoją strzelbę na ziemi. Zdjął swoje buty, odrzucił płaszcz i koszulę. Rozpiął klamrę
swojego paska, zdjął dżinsy i staną w poświacie księżyca.
Podczas tych długich zimowych nocy gdy dziwki odwiedzały obóz, Magnus widział
Gubernatora nagiego i w działaniu, ale teraz cały jego kształt zmniejszał się....
Magnus podniósł butelkę do ust. Jego ręka zadrżała, i szklany zadzwonił o zęby.
- Będę polował... i zabijał. - kości Gubernatora stopiły się i ponownie złożyły. Jego
ciemne włosy rozprzestrzeniły się na jego szyi, jego plecach i brzuchu a także w dół
jego nóg. Jego twarz zmieniła, stał się okrutnie koci. Jego kręgosłup przesunął się i
upadł na cztery łapy.
Magnus mrugnął jeszcze raz.
Wielka, lśniąca hebanowa pantera stanęła przed nim z białymi, ostrymi pazurami i
zębami z futrem jak czarnoskóry cień. I jego oczy...
Magnus cofnął się, krzyczał i krzyczał, podczas gdy wielki kot szedł w jego
kierunku, jego łapy nie wydawały dźwięku, jemu dobrze znane czarne oczy
Gubernatora przyglądały się swojej ofierze... patrzyły na Magnusa.
Rozdział 1
To zaczęło się jak zawsze, wraz z podmuchem zimnego himalajskiego powietrza w
twarz Karen Sonnet's.
Obudziła się jej oczy powoli się otworzyły.
Ciemność w jej namiocie przygniatała jej gałki oczne.
Niemożliwe dziś wieczorem zostawiła maleńką LED spaloną.
Jeszcze było ciemne.
Stały wiatr powiewał przez tę wąską dolinę górską, walił non stop w nylonowy okap,
który ochraniał klapy jej namiotu. Jej tłumacz pozostawił za sobą zapach tytoniu,
przypraw i wełny. Zagrażający chłód wsunął swoje zimne palce do namiotu....
Karen wytężała słuch, żeby usłyszeć jakiś dźwięk.
Nic.
Wiedziała, że jest tu. Mogła wyczuć go idącego przez namiot do niej i czekała ....
Jego chłodna ręka dotknęła jej policzka powodując trudności w oddychaniu.
Zachichotał, niskim, głębokim dźwiękiem rozbawienia. - Wiedziałaś, że przyjdę.
- Tak - szepnęła.
Ponieważ uklęknął obok jej łóżka, wciągnęła w płuca jego zapach: skóra, zimna
woda, świeże powietrze, i coś jeszcze - zapach dzikości. Pocałował ją, jego
chłodnymi, twardymi wargami, jego ciepły oddech owiał ją.
Zastygła w miejscu rozkoszując się w oceanie przyjemności. Jego pocałunek
pobudził jej ciało, jej sutki stwardniały, poczuła znajomą tęsknotę rosnącą w głębi
serca.
Noc odpłynęła, obudziła się z czując na ciele pocałunek mężczyzny. Właśnie
pocałunek, czuły, delikatny, prawie... nabożny. Rano pomyślała, że śniła o tym. Ale
następnej nocy wrócił i następnej i co noc zabierał ją na krańce namiętności. I teraz...
przez ile nocy ją odwiedzał? Dwa miesiące? Dłużej? Czasami nie przychodził jednej
nocy, czasami przez dwie, trzy i podczas tych nocy spała głęboko, zmęczona przez
ciężką pracę i wysokie, rozrzedzone powietrze. I wtedy wracał, jego potrzeba była
wtedy większa, i dotykał ją, kochał ją z przemocą, ostry jak nóż. Mimo to zawsze
wyczuwała jego desperacje i wpuszczała go do swojego umysłu... i swojego ciała.
Tym razem nie było go prawie tydzień.
Zjechał w dół zamka błyskawicznego na jej śpiworze, każdy trący ząb suwaka robił
hałas, każdy hałas sprawiał, że bicie serca Karen potęgowało się. Zaczął przy jej
gardle, całując je, naciskając na tętno, które ścigało się tam. Odepchnął śpiwór,
wystawiając ją na działanie zimnego powietrza nocnego.
- Czekałaś na mnie... nago. - Położył swoją dłoń między jej piersiami, sprawdzając
bicie jej serca. – Jesteś taka żywa. Sprawiasz, że pamiętam....
- Co pamiętasz? – brzmiał tak amerykańsko, bez krztyny akcentu i zastanawiała się
gdzie był i co robił.
Ale nie chciał by myślała. Nie teraz. Łakomie popieścił jej niewielkie piersi,
trzymając jeden w każdej dłoni. Jego ręce były długie, szorstkie i wykorzystał je do
masowania jej podczas gdy swoimi kciukami masował dokoła jej sutki.
Wydobyła surowy dźwięk je swojego gardła.
- Jesteś w potrzebie - jego głos zniżył się - Minęło trochę czasu....
- Czekałam.
- To było moją męczarnią, że nie mogłem być tu z tobą.
To był pierwszy raz kiedykolwiek zasugerował, że chce tego tak samo jak ona.
Uśmiechnęła się i jakimś cudem w tych ciemnościach dostrzegł ją.
- Lubisz tak. Ale jeśli będziesz mi dokuczała, ja będę dokuczał ci w zamian. - Jego
głowa zniżyła się. Wziął jeden sutek w usta, zaczął go ssać początkowo delikatnie,
ponieważ zajęczała, zaczął robić to z większą siłą i szybkością.
Doprowadzał ją do szaleństwa.
Jeszcze żadna kobieta, która przywitała nocnego kochanka nie była w połowie drogi
do obłędu.
Złapała garść jego włosów i odkryła jak są bardzo długie i miękkie i łagodne.
Szarpnęła za nie, powstrzymując jego głowę.
- Powiedz mi czego chcesz? - jego głos był chropowatym szeptem.
- Pośpiesz się – była rozgrzana i zrozpaczona - chce abyś się pośpieszył.
- Jeśli się pośpieszę, nie będę mógł robić tego - zepchnął prześcieradło niżej,
pieszcząc jej brzuch i uda. Podnosząc jej kolana, rozłożył jej nogi, wystawiając ją na
chłód, zadrżała, zaczął sprawianie ssać, że zaskoczona wstrzymała oddech.
- Niech pomyślę – przesunął się w górę - naprawdę jesteś gotowa?
Jego palce zsunęły się z jej kolan wzdłuż wrażliwej skóry na jej wewnętrznej stronie
ud do wilgoci w jej newralgicznym miejscu. Delikatnie otworzył wargi i musnął jej
łechtaczkę.
- Lubię twój zapach, jest taki bogaty i kobiecy. Za pierwszym razem, to był twój
zapach, który wezwał mnie do ciebie.
Przerażona, próbowała złączyć nogi razem - Ja kąpie się co noc.
- Nie powiedziałem, że śmierdzisz. Powiedziałem, że masz zapach, który wzywa
mnie do Ciebie - jego paznokcie ślizgały się po jej udach, naciskając je osobno ... i
były ostre, prawie jak pazury. Zabrzmiał groźnie – Należysz tylko do mnie i do
żadnego innego mężczyzny.
- Jesteś mężczyzną? -pytanie wymknęło się jej i pożałowała tego. Pożałowała że
wprowadziła rzeczywistość do tego delikatnego, ślicznego snu namiętności.
- Pomyślałem, że ostatecznie dowiodłem ci swojej męskości. Zrobić to jeszcze raz? -
krztyna ostrzeżenia została przebita ciepłym śmiechem, jego palec, który pchnął w
nią był długi, silny... i szybki.
Pchnięcia sprawiły, że odrzuciła do tyłu swoją głowę a kiedy włożył także palec
środkowy do środka, jej biodra ruszały się konwulsyjnie. - Proszę. Kochanie,
potrzebuję cię.
- Naprawdę? – powoli wyjął swoje palce, włożył je z powrotem i wycofał ... i ścisnął
jej łechtaczkę między swoim kciukiem a palcem wskazującym.
Krzyczała. Doszła. Orgazm rozgrzał ją z dala od tego zimnego, ponurego stoku i
zszedł w dół. Jej uda zacisnęły wokół jego ręki. Gorąco promieniowało od jej skóry.
Śmiał się, głaskał ją raz po raz, karmiąc ją szaleństwem do czasu gdy padła z nóg,
drżąc i sapiąc, była zbyt słaba by się ruszyć.
Przykrył ją sobą.
Ja nie mogę - szepnęła, i jej głos zadrżał – nie chce.
- Tak, chcesz.
- Nie. Proszę - spróbowała walczyć ale wyciągnął się na niej. Jej głowa została
schowana w jego ramieniu - oczywiście był wysoki. Jego ciało, ciężkie i umięśnione,
zmusiło ją do położenia się. Jego ciało było chłodne i twarde. Jego ramiona, klatka
piersiowa i to jego serce łomoczące w klatce piersiowej.
Moc biła od niego i łatwo trzymał w ramionach gdy próbował jeszcze raz... ale nie
palcami.
Jego penis stwardniał i był duży, większy niż obydwa jego palce. Kiedy w nią wszedł
zajęczała, jej ciało stopniowo dostosowywało się do jego szerokości, wstrzymała
oddech, podczas kulminacji jej ciało targały spazmy przyjemności.
Trzymał ją w ramionach, tak kurczowo jakby ona były jego ocaleniem.
I objęła go, jej ramiona porwały go do jej klatki piersiowej, jej nogi przyciśnięte
wokół jego bioder, oddała mu siebie, wchłaniała... wchłaniała cały jego zapał, całą
jego potrzebę, to nie był sen i nie potrzebowała niczego więcej.
Gdy czubek jego penisa dotknął jej najskrytszego miejsca, oboje zamarli.
Ciemność trzymała w ramionach ich jak w kokonie gorąca i seksu i uczuć nagiętych
zbyt mocno dla wygody.
Wycofał się i wszedł w nią jeszcze raz, poruszał się szybko i mocno, ciągnąc ją ze
sobą na poszukiwanie zadowolenia.
Zaczekała, zachwyt ogarnął ją z gorącem i stężeniem lawy.
Utrzymywał tempo do czasu gdy, jego oddech zatrzymał się. Zebrał się w sobie,
wzrastając wysoki nad nią, trzymając jej kolana nad sobą... wtedy zagłębił się w nią
ostatni raz.
Ekstaza gwałtownie wzrastała w każdym z maleńkich fragmentów jej ciała. Doszła,
mając konwulsje od przyjemności.
Nieśpiesznie, zsunął się z niej, pociągnął jedwabne prześcieradło i śpiwór w górę by
ich przykrył. Sięgając do podłogi, wyciągnął duży koc... ale nie. Dotknął jeszcze
swoją ręką i znalazł futro, grube i miękki. Skóra jakiegoś rodzaju.
Zabrał ją w podróż w przeszłość, w czasy gdzie mężczyzna zabierał kobietę, którą
zapragnął jako dowód jego sprawności - To nie było lepsze wyjaśnienie jego
szaleństwa.
Ponieważ pot ostygnął na ich ciałach, ponieważ ich oddech ustabilizowały się a bicia
serc powróciły do normy, a ona szybko zasnęła.
Stanęła na krawędzi klifu, błękitne niebo oblegało ją. Wiatr powiał mocno, jej włosy
spadały wokoło jej twarzy i w swoim głosie słyszała zawodzenie noszących żałobę
kobiet, zachrypnięte szlochy samotnych mężczyzn, i udręczone zawodzenie dziecka.
Spróbowała cofnąć się, wyrwać się, ale jej stopy były ciężkie. Spadła....
Zanim spadła, usiadła gwałtownie.
Obudziła się a on zerwał się na nogi. Usłyszała jak odbezpiecza broń.
- Co się stało?- zapytał - Usłyszałaś coś?
- Nic. To tylko koszmar - urojenie jej umysłu, które ją nawiedza odkąd była
dzieckiem. Od dnia, gdy jej matka spadła z tego klifu.
Jej kochanek powoli umieścił coś pod łóżkiem- uświadomiła sobie że to była broń
palna jakiegoś rodzaju - i usiadł między nakryciami – Spałaś.
- To jest... to zawsze przychodzi.
- Potwór? - zabrał krótkie, proste kosmyki ciemnobrązowych włosów z jej twarzy.
- Śmierć - drżąc, owinęła się wokół niego.
Ułożyła się w pozycji półleżącej na swoim wąskim łóżku w swoim namiocie u stóp
Mount Anaya. Ciemność tego miejsca przygniotła ją - wrogość tego miejsca gnębiła
ją. Nie cierpiała wszystkiego tutaj.
I jutro wstałaby. I jego nie byłoby tutaj. I poszłaby do pracy i spędziłaby kolejny
dzień w piekle.
Więc płakała.
Popieścił jej twarz swoimi koniuszkami palca, znał jej łzy, powiedział - Nie. Nie rób
tego.
Wtedy łzy popłynęły szybciej.
Pocałował ją. Pocałował wilgoć jej policzków, jej wargi, jej gardło... Pocałował jakby
nie kochali się dziesięć minut wcześniej. Pocałował ją z namiętnością. Pocałował ją
celowo. W końcu zapomniała o łzach i pamiętała tylko o pożądaniu.
Potem, jak zasypiała, wydawało jej się, że słyszała, jak powiedział w wolny,
chrypiącym głosem.
- Czynisz mnie od nowa realnym.
Rozdział 2
Rano Karen obudziła się od dźwięku dzwonków, od powiewu oziębłego powietrza
górskiego w jej twarz, i tradycyjnego pozdrowienia wypowiedzianego przez Mingma
Sherpa's.
- Namaste, panno Sonet.
- Namaste. – Karen zamknęła oczy i czekała w napięciu, ale Mingma nie
wykrzyknęła o mężczyźnie w namiocie ani nie skomentowała nowej zwierzęcej
skóry.
Karen otworzyła oczy i przyjrzała się namiotowi, który był jej domem od prawie
trzech miesięcy i byłby na kolejne dwa, gdyby góra była hojna i nie odpędzi jej z
wczesną zamiecią. Namiot był pięć przez siedem, z wystarczającą ilością miejsca na
jej łóżko, biurko turystyczne z jej komputerem i pułkę z jej rzeczami osobistymi. Jak
zwykle, tajemniczy kochanek Karen sprzątnął wszystkie oznaki swojej obecności.
Był jej tajemnicą i miał zamiar zostać ją nadal.
- Ciepła woda - Mingma, jej kucharka, pokojówka i tłumacz, trzymała parującą miskę
i ukłoniła się i wtedy położyła to na stoliczku pod lustrem.
- Dziękuję - ale pomimo że Karen wiedziała, że woda ochłodzi się szybko, nie mogła
zmusić się do wstania z jej ciepłego gniazda i nie mogła wyskoczyć nago w to zimno.
Wtedy Mingma wypowiedziała magiczne słowa. - Phila jeszcze tu niema.
Karen wyleciała z łóżka -Co?
- Był tu mężczyzna, ale nie Phil.
- To bezwartościowy... –znalazła na spodzie śpiwora bieliznę, którą schowała tam w
nocy i założyła ją.
Ten cały projekt był obładowany tylko pechem i kłopotami, wymagał całkowitej
koncentracji Karen i dyplomatycznych umiejętności Mingma aby zatrzymać ludzi w
pracy. Nigdy nie pomyślała że jej pomocnik, Philippos Chronies, był głównym
opóźnieniem – Gdzie on jest?
- Wyjechał ze wsi wczoraj wieczorem. Nie było go cztery godziny. Wrócił i teraz
chrapie w namiocie.
Ojciec Karen nigdy nie przydzielił jej swoich najlepszych ludzi ale Phil był nowy i
słaby. Znał biznes, ale dać jasno dał do zrozumienia że nie pochwala rodzinnych
interesów.
Karen zrobiła szybkie CCP - cipka, cycki, i pachy - i wzruszyła ramionami do
swoich ubrania: założyła ciepłe spodnie khaki, pasującą bluzę, maskujący kapelusz z
szerokim rondem i solidne buty turystyczne - Dobrze. Schodzę.
Wyszła. Dzwonki zadzwoniły łagodnie.
Mingma poszła za nią. Dzwonki zadzwoniły jeszcze raz.
Gdy Karen pierwszy raz przybyła do tego miejsca, zdjęła dzwonki przy swoich
drzwiach, ale Mingma była tak zasmucona i uparła się że dzwonki będą trzymały na
odległość złe duchy, że Karen powiesiła je zpowrotem. Nie miała nic przeciwko
dogadzaniu Mingma w jej przesądzie.
Dzień był spokojny i cichy.
Karen wiedziała jak mało, że to oznacza tu w górze.
- Ludzie nie są zadowoleni - Mingma powiedziała.
- Ja też nie jestem - Karen westchnęła – Co jest nie tak?
- Ich serce staje się bliższe złu.
Karen nie kpiła.
Jej ojciec tak by zrobił.
Jej ojciec posiadał Jackson Sonnet Hotels, łańcuch hoteli, który specjalizował się w
wakacjach przygodowych. Kurorty były w pierwszorzędnych lokalizacjach i
proponowały zajęcia z latania, wspinaczki, narciarstwa, biwakowania, spływ
kajakowy, jazdy na rowerze górskim - cokolwiek entuzjasta przygody chciał się
nauczyć. Jakąkolwiek przygodę turysta wyobraził sobie, Jackson Sonnet Hotels
proponował to w swojej ofercie.
Jackson Sonet był genialny w wyczuwaniu czego kanapowy poszukiwacz przygód
łaknął, szczycił się, że jest człowiekiem, który mógł zrobić to wszystko i był pewny,
ze jego córka, Karen, nauczy się tego wszystkiego, niezależnie od strachu, ponieważ,
na Boga, nie zamierzał tolerować córki, która była tchórzem.
Wspinacze i wędrowcy szukający największego wyzwania gromadzili się do
Himalajach gdzie jest najwyższy łańcuch górskiego świata. Była tu wysoko,
powietrze gęste i z niespodziewanymi burzami i upartą pogłoską o szajce
międzynarodowych zbirów, nawet drogi najbardziej uczęszczane wymagały
wytrzymałości i odwagi.
Tak Góra Anaya, zbiór wysokich szczytów na wyschniętej stronie Himalai na granicy
między Nepalem a Tybetem, wydawała się być idealnym miejscem do budowy
małego hotelu - przynajmniej na papierze.
Góra Anaya miała w zwyczaju być niezdobyta. To była swoista atrakcyjność.
Całe osiemset czternaście szczytów ponad osiem tysięcy metrów ponad poziomem
morza - były nieustępliwe, tak nieustępliwe że wykresy pokazywały tam największą
śmiertelność.
Góra Anaya była inna. Szerpa przewodnik szedł pod górę niechętnie, albo i nie
wcale. Alpiniści mówili o górze półgłosem, używając słów takich jak -złośliwy i
wrogi. Nieszczęśliwy schodzili w workach na zwłoki. Ogólnie rzecz biorąc, tylko
piętnastu wspinaczom specjalistom udało się dojść do szczytu. Z tego, sześciu
straciło palce u nóg albo mieli odmrożone całe stopy. Jeden miał ramię zmiażdżone
przez lawinę kamieni, które zostało amputowane. Dwóch zmarło w przeciągu
miesiąca po swoim tryumfie. Jeden stał się całkowicie chory umysłowo po osiąganiu
szczytu.
Każdy wspinacz nie mógł się doczekać wyzwania. Nikt kiedykolwiek nie dał wiary
historiom... do czasu gdy znaleźli się w tym miejscu.
Ona na pewno nie. Mając dwadzieścia osiem lat, już kierowała budową hoteli na
odludziu Australii, na afrykańskim stepie i w Patagonia w Argentynie. Każdy miał
swoje własne wyzwania.
Nikt nie miał takich jak te.
- Podczas gdy uspokoisz ludzi, przygotuję twoje śniadanie - Mingma po prostu
pojawiła się pewnego dnia, instalując się jako asystentka Karen. Karen pomyślała, że
Mingma jest między czterdziestką a setką, wdowa, która pochowała dwu mężów i
teraz musi się sama utrzymywać. Zęby miała poplamione od tytoniem, jej
usposobienie było pogodne i jej angielski był całkiem dobry.
- Zrobię więcej niż tylko uspokoje. - Karen przeszła wielkimi krokami przez wysoki,
bezbarwny obszar gdzie umieściła swój namiot w dół drogi do placu budowy.
Kamienne korzenie Mount Anaya urosły wokół miejsca gdzie hotel zostałby
zbudowany. Jak twierdzili architekci i inżynierowi budowlani jak tylko fundament
zostanie odpowiednio zalany, hotel będzie stabilny przed trzęsieniami ziemi.
Była tu od wiosny, początek pory roku budowlanej, i natychmiast zdała sobie sprawę,
że architekci i inżynierowie budowlani nie brali pod uwagę góry samej. Tu i tam
maleńkie zielone rośliny walczyły aby wydostać się do słońca. Rzadka gleba szybko
poluzowała się i porwała je. Niczemu nie wolno było tu żyć.
Karen nie próbowała nigdy patrzeć na Mount Anaya, ale jak zawsze szczyt przyciągał
jej spojrzenie - w górze rysowało się zbocze góry, opadające kamienie, sople lodu i
pól śniegowych, aż do wierzchołka Mount Anaya. Tam szczyt przebił błękitne niebo.
Góry, wszystkie góry, były jej koszmarem, ale Anaya... W sanskrycie, to oznaczało
-kurs zła.
Tubylcy sądzili, że górę przeklęto.
Po dwóch miesiącach życia w jej cieniu, Karen również w to uwierzyła.
Góra rujnowała jej dni, a nocny kochanek zabierał jej sen. Znalazła się w potrzasku
przez oczekiwania jej ojca i jej własne poczucie obowiązku - i przez Phila Chronies.
Tuzin ludzi obijało się, stali oparci o dwie wiekowe i potwornie drogie koparki
wynajęte od Tybetu.
Jak tylko weszła, uśmiechnęła się.
Ich tłumacz, Lhakpa, zgłosił się i ukłonił.
Pochyliła się do przodu i rozmawiała tylko z nim – Dziękuję Ci bardzo, że objołeś
dowództwo nad moimi ludźmi pod nieobecność Mr. Chroniesa.
- Tak. Oczywiście. Przewodziłem ludziom - Lhakpa ukłonił się jeszcze raz.
-Wczoraj wieczorem, gdy Mr. Chronies zdawał mi raport, powiedział, że będą dziś
roboty wybuchowe.
-Tak. On powiedział nam gdzie umieścić dynamit - Lhakpa powiedział radośnie.
- To ja mówię mu gdzie umieścić dynamit.
Jak tylko podeszła do szafki zawierającej dynamit, oczy Lhakpa stały się duże - Mr.
Chronies będzie niezadowolony jeśli ty -
Obróciła się gwałtownie i stanęła naprzeciw niego - Czy ty nie widzisz, że Mr.
Chronies składa mi raporty rano i wieczorem?
- Tak, pani Sonet.
- Nie zauważyłeś, że to ja kierowałam Mr. Chronies codziennie, cały boży dzień?
- Tak, pani Sonet.
- Mr. Chronies jest posłuszny mi pod każdym względem - uśmiechnęła się
pokazującym wszystkie zęby.
To było w pewnym sensie prawdą - Phil był jej posłuszny niechętnie ale był. Miała
system, i zostałaby potępiona jeśli pozwoliłaby Philowi i jego lenistwu zostać im w
tyle - to zniszczyłoby jej już i tak niepewną pozycje kobiety w zawodzie
mężczyzny.
Ponadto, nauczyła się swojej pracy od góry do dołu. Wiedziała jak wykonać każde
zadanie na miejscu. Przeprowadzając zadanie umieszczania dynamitu, wiedziała, że
zyska tym szacunek ludzi, ponieważ, tak jak wszyscy mężczyźni, ci byli pod
wrażeniem głośnych eksplozji, ktore to rozbijały duże głazy w małe kamyki.
Gdyby tylko mogła być pewna, że góra też będzie pod wrażeniem i pozwoli jej
zbudować ten przeklęty hotel.
Leżał płasko na brzuchu na głazie nad placem budowy, oglądając Karen Sonnet
podczas gdy uraza i żądza wrzały w jego żołądku.
Dlaczego była tu? Dlaczego nie mógł być to ktoś inny? Człowiek, najlepiej, jakiś
facet jak cała reszta, która znała się na budowie hoteli, który pił i palił, kto był uległy
wobec łapownictwa i korupcji.
Za to, miał małą pannę, słodką i delikatną.
Pierwszy raz zobaczył ją, gdy czekał na dworcu kolejowym w Katmandu.
Przyciągnęła jego uwagę - ładne kobiety robiły to, i ona była całkiem ładna. Niska, ze
szczupłą figurą i dobrze wyglądała w khaki. Brązowe włosy i zupełnie opalona skóra,
o której mogli by zrobić reklamę . Nie myślał dużo o niej, pomyślał, że jest jedną z
tysięcy turystów, którzy zwalili się do Nepalu jak co roku na piesze wycieczki przez
Himalaje. Uśmiechną się drwiąco gdy poleciła bagażowym by załadowali jej
olbrzymi bagaż zawierający wyposażenie turystyczne. Bawiło go zastanawianie się
ilu bagażowych miałaby zatrudnić by nieśli jej to po szlakach górskich, zastanawiał
się czy miała suszarkę do włosów w tym bałaganie, i gdzie zamierzała ja podłączyć.
Kiedy przenosił swoją uwagę na następną kobietę, Karen zrobiła coś niezwykłego.
Popatrzała w prosto na niego i uśmiechnęła się.
Miała najbardziej niezwykłe morskie oczy jakie kiedykolwiek widział, z grzywką w
postaci długich, ciemnych rzęs, i ten uśmiech... Wtedy zmienił o niej zdanie.
Była piękna.
Był zbolały potrzebą.
Jej uśmiech przygasnął. Jakby jego wpatrywanie się niepokoiło ją, spojrzała w dal.
Rozmawiała z bagażowymi: miała cierpliwość do ich łamanego angielskiego i znała
kilka słów po Nepalsku.
Nie ruszył się, ale zawołał jednego z tych „opróżniaczy kieszeni”, którzy kręcili się
koło peronu. Rzucił mu monetę i powiedział – Dowiedz się kim ona jest i gdzie się
wybiera - nie żeby to było ważne. Miał pracę do wykonania. Nie miał czasu na
prześladowanie kobiety z niebieskawozielonymi oczami.
W momencie, gdy otrzymał swoją odpowiedź, przeklął niebieską smugę.
Zamierzała być tam przy podstawie Mount Anaya, na wyciągnięcie ręki, przez długie
miesiące, budując Jackson Sonnet's hotel.
Rządziła tu każdym, a gdy marudzili, uśmiechała się do nich. Spojrzenie na Lhakpa,
wisząc w powietrzu blisko podczas gdy umieściła ładunki. Spojrzenie na innych
facetów, całe to uśmiechanie się i flirtowanie podczas gdy przygotowali się do
wybuchu.
Zmieniała wszystko, a gdyby nie obejrzał tego, zmieniłaby go, również.
Musiał usunąć ją ze swojego życia.
Rozdział 3
Karen upewniła się, że ludzie są w bezpiecznej odległości, założyli ochraniacze na
uszy, dała znak, który oznaczał że zaraz nastąpi wybuch... i nacisnęła zapalnik.
Ziemia zadrżała pod jej stopami. Skała lita podniosła się, przesunęła i rozłupała głaz
na kawałki, doskonałe do usunięcia.
Nie przegrała swojego debiutu.
Zdjęła ochraniacze z uszu i poczekała chwilę, aż wszystko się uspokoi i polecą
wszystkie naruszone kamienie w postaci niewielkiej lawiny. Po pełnej minucie ciszy,
uniosła kciuk i dala znak swoim ludziom, ze mogą zaczynać.
Wiwatowali z umiarem. Lhakpa i Dawa poszli do swoich koparek. Wiekowe silniki
zadudniły do życia. Ngi’ma zgromadził swój zespół ludzi i jaków i przewodził im.
Wspięła się by zjeść szybkie śniadanie przed powrotem w dół do terenu budowy aby
pokazać kto tu rządzi. Była prawie na szczycie gdy to uczucie złapało ją, jak by ktoś
ją obserwował. Miała to często ostatnio, obróciła się i spojrzała w górę - i był
Philippos Chronies schodzący z drogi od południa, jego łysa głowa świecąca na
słońcu.
Phil był grecko-kanadyjski, niski, szeroki w środku ciałem które zwężało się do
szerokiej twarzy i w dół do maleńkich stóp. Nie pracowała z nim wcześniej ale to nie
zajęło jej więcej niż dzień by wyrobić sobie o nim zdanie.
Poznali się na lotnisku w Katmandu, musieli zdążyć na pociąg w kierunku miejsca
roboczego, i w ciągu pierwszej godziny dowalał się do niej. Gdy pokazała swoją
obrączkę, wzruszył ramionami i powiedział, że jego żona zna swoje miejsce.
Karen oznajmiła, że ona nie i przepytała go o jego doświadczenie zawodowe.
Rzeczy schodziły stamtąd.
Teraz postawiła swoje buty na skalistej ziemi i poczekała. Gdy dostrzegł ją, wyraziła
gestem, że ma przyjść i zdać jej raport. Weszła do swojego namiotu.
Mingma podała jej filiżankę gorącej, mlecznej, słodkiej herbaty.
- Dziękuję - Karen zawinęła swoje ręce wokół filiżanki i sączyła, próbując podgrzać
chłód w jej żołądku.
- Jeść - Mingma wskazała niewielką, czystą misę z ziemniakami, mięso i warzywa
połączone z przyprawami i kolorowym zielonym czymś.
Karen nie troszczyła się co to było to coś. Podczas wielu z jej pracy, jadała
niedogotowane mięso, zjełczały ser i owady pomysłowo przygotowane. Była chuda,
wiedziała jak przeżyć nawet w najbardziej szorstkich warunkach. Mogła opiekować
się sobą sama ale nie musiała bo miała Mingme.
Siadając na rozkładanym stołku, zjadła używając łyżki zrobionej jak róg. Zapakowała
swoje własne wyposażenie, ale pewnej noc zaczęła się niecodzienna burza i porwała
jej niektóre pudełka z dół wąwozu i porozrzucała jej rzeczy po całej górze. Od tej
pory, Karen odkryła, że niecodzienne burze są tu normą . Niecodzienne ulewy,
niecodzienne śnieg, niecodzienne huragany, które utworzyły się na górze i sięgnęły w
dół strzepują ją jak komara z jego masywnego boku.
Ona nie chciała być zdmuchnięta. Ona nie mogła być zdmuchnięta.
Nie zauważyła, gdy Phil zaanonsował się. Podczas gdy wiercił się, skończyła jeść, a
gdy tylko odłożyła swoją łyżkę powiedziała- Phil, daj mi jeden rozsądny powód, że
nie powinienem wyrzucić cię natychmiast.
- Nie mam żadnego. Chorowałem wczoraj wieczorem ale powinienem i tak przyjść
do pracy -
- Wczoraj wieczorem? Chorowałeś? - wpatrywała się w jego oczy – To dlaczego
wyszedłeś wczoraj żeby odwiedzić swoją dziewczynę?
Rzucił pełne urazy spojrzenie na Mingme - Och, ja nie... Chciałem, znaleźć kogoś by
pomógł mi wydobrzeć, żebym mógł pracować dziś - użył wilgotnej białawej chustki
by przetrzeć pot, który skapywał z jego szerokiego czoła.
- Jeszcze jedna szansa, Phil. Jedna szansa, albo będziesz kopać gówno w dół drogi -
Karen szarpnęła swoją głowę w kierunku wyjścia – Teraz idź do pracy.
Nie przyjrzała się, jak wyszedł ale mogła słyszeć, jak wrzeszczał polecenia ponieważ
zszedł ze stoku.
Stanęła na wzgórzu i spojrzała w dół. Robotnicy ruszali się jak mrówki, przenosząc
głazy poluzowane przez wybuch. Koparki przetransportowały największe kamienie.
Gdy była małą dziewczynką w swojej sypialni w Montanie, śniąc o księżniczkach i
szczęśliwym życiu, to nie było życie, które przewidziała.
Mingma dołączyła do niej na krawędzi, i dwie kobiety stanęły w ciszy.
W końcu Karen zapytała – Co z Sonam? - jeden z jej robotników przenosił głaz ze
swoim jakiem gdy olbrzymi głaz spadał kaskadami po stoku, trafił w jego ramię,
wtedy odbił w górę i uderzył w jego jaka. Obojczyk Sonam został złamany, jego jak
nie żył i był przerażony.
- Jego kości zrastają się - Mingma zapaliła swoje cygaro i dym rozwiał się spomiędzy
jej warg - Ale on nie wróci by pracować. Chorujesz jeśli pracujesz na sercu zła.
Karen słyszała tylekroć do tej pory, jak to przychodziło tu. Serce zła. Każdy wydawał
się wiedzieć co to oznaczało. Każdy z wyjątkiem niej, i nie chciała wiedzieć. Przez
pozostawanie nieświadomym, miała nadzieję pokonać Mount Anaya.
Teraz, wiedziona przez ten sam wyzywający impuls, który sprawił, że ona sprosta
każdemu wyzwaniu, podniosła swoje ramiona do góry - Nie przepędzisz mnie tak
łatwo!
Mingma rzuciła cygaro na ziemię - Przestań, opuść! Nie rozgniewaj Anaya. Jesteśmy
już i tak w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Zimny wiatr zahuczał ze stoków.
Karen wprawiona w osłupienie cofnęła się do tyłu – Co czyni to miejsce złym? To
coś więcej niż tylko ta Góra Anaya. To całe miejsce, Nepal, czy może Tybet ?
- To jest prawda panienko - Mingma zapaliła kolejne ze szczupłych cygar, które paliła
- I Gubernator jest potężny.
- Gubernatorzy nie egzystują już. Nie na cywilizowanym świecie. Ale może tu... -
narkotyki przepływały przez ten obszar. Niewolnicy, również - płci męskiej do pracy
w głąb syberyjskich kopalń, płci żeńskiej aby służyć swoim panom. Pomimo że rząd
ochroniał wędrowców, czasami napadano na bardzo bogatych. Po drugiej stronie
granicy w Tybecie, pogłoski uniosły się w powietrzu o walkach między chińskim
wojskiem, które kontrolowało obszar a buntownikami.
- Wszyscy chcemy pieniędzy - Mingma popatrzyła w górę na górę i dmuchnęła
łagodny obłok dymu w jej kierunku.
- Nie ty - Karen uśmiechnęła się do niej.
Mingma wpatrywała się poważnie i powtórzyła – pieniądze są złe ale wszyscy ich
chcemy. To jest Mount Anaya, która przyciąga jak magnes wszystkich złych ludzi
świata.
- Dlaczego? To nie ma sensu.
- Ależ, tak panienko, ma sens. Tysiąc lata temu zbudowano wieś pod górą - Mingma
wyraziła gestem w kierunku doliny – Oni żyli w słońcu, siali uprawy, hodowali swoje
jaki - jej mocny głos zniżył się do szeptu – Wtedy ten Zły przyszedł.
- Ten Zły?
- Zło, które chodzi jako człowiek. Jeden po drugim skorumpował mieszkańców wsi,
obiecywał im moc i chwałę jeśli pilnowaliby jego skarbu. Starali się uzyskać
wszystko, co im obiecał, i jeszcze więcej, zatem zgodzili się złożyć w ofierze swoje
serce.
- Ich... serce? Mieli przecież tylko jedno? '' Karen nie drwiła.
Ale Mingma zmarszczyła brwi, jej opalona skóra pokryła się zmarszczkami przez
długie opalanie - To jest legenda.
- Tak, ale jakaś część musi być prawdziwa - spojrzenie Karen przeczesało miejsce. Tu
nawet światło słoneczne ma odcień szarego.
- Proszę słuchać - Mingma przycisnęła swoją rękę do swojej klatki piersiowej - Oni
zrobili swoje okrutne poświęcenie a kiedy ich serce przestało bić, uświadomili sobie
jak Zły ich oszukał, mieli całą moc, której szukali ale bez serca nie byli już istotami
żywymi. Stali się jednością z górą, plamieniem nieba, które to przedziurawia,
kamienie, są jego kośćmi. Od tej pory góra była okrutna, niszcząc wszystkich, kto
usiłował żyć w jej cieniu, wszystkich, którzy próbują oswoić jego wysokość. Góra
utrzymuje serce i skarb Złego, chowając je głęboko, broniąc ich przed wszystkimi,
kto szuka tego. Ludzie wsi są wiecznie sami, zimni i okrutni, i to jest ich kara.
- Bez serca - nieuchronnie, Karen pomyślała o swoim ojcu - Rozumiem jak bycie bez
serca odbiera ludzkość, ale nie wiem jak wieś może stawać się jednością z górą.
- Wieczorem nie słyszysz, szlochy matek, które straciły swoje dzieci? Nie słyszysz,
jak mężowie opłakiwali swoje żony? - głos Mingma obniżył się do szeptu - Nie
słyszysz zawodzenia straconych dzieci, wiecznie potępionych?
Gdyby tylko Karen mogła być rozbawiona tym uroczym przesądem Mingm, ale w
nocy słyszała to - a następnie w swoim śnie spadła. Zawsze spadała do nicość –
Chciała bym tu nigdy nie dotrzeć - odeszła daleko.
Mingma dołączyła do niej - Nie miałaś wyboru. Twój los był przesądzony w dniu gdy
stwórca pomyślał twoje imię. Przed tym nie ma ucieczki.
- Moje przeznaczenie? Ja mam przeznaczenie?
-Jak my wszyscy - tendencyjne brązowe oczy Mingma popatrzyły i zważyły
niecierpliwe ruchy Karen.
- Tak, ale moje na razie jest do dupy- Karen przeszła z powrotem, podniosła swoją
filiżankę i nalała sobie herbatę – Więc moim było kopać blisko miejsca gdzie
mieszkańcy wsi puścili w niepamięć swoje serce?
- Serce Zła. Góra zabezpieczy to przed maszynami, ludźmi i Tobą
Karen nauczyła się nie być wrażliwą. Z ojcem takim jak jej, być wrażliwym
oznaczało prosić by zostać zranionym. Ale teraz, gdy problemy pomnożyły się i
straciła swoją pozornie słabą kontrolę nad zdrowiem psychicznym, to wydało się jej
bardzo osobiste. Podniosła swoje pełne urazy spojrzenie na górę i powiedziała -
Prawie skończyliśmy z pracami ziemnymi, przeklęta ty, i przysięgam-
Mingma skoczyła do jej stóp - Nie, panienko, nie przysięgaj, nie prowokój -
nieludzki krzyk przeszył powietrze.
Dwie kobiety ścigały się do krawędzi wychodzącej na miejsce pracy.
Ludzie biegali, rzucając się jak gryzonie z dala od pułapki. Jeden człowiek spadł
wychodząc z jego koparki. Czołgał się kilka jardów, obejrzał się na horror
rozgrywający się za jego stopami i zbliżający się do niego i uciekł.
Phil wrzeszczał na nich, wyraźnie gestykulował, próbował zgromadzić ich z
powrotem do pracy.
Nie zwrócili na niego żadnej uwagi.
Mingma widziała panikę, jej twarz była wciąż, wyrzeźbiony z kamienia - Więc
zaczęło się.
Rozdział 4
- Zostań tu - Karen ruszyła w dół wyboistej drogi.
Mingma chwyciła jej ramię i odwróciła ją - Nie panienko, nie idź tam na dół.
Ale obowiązek wzywał i Karen zawsze odpowiadała – Ale ja muszę.
- Uciekaj ze mną. Jeśli pójdziesz teraz, mogę Cię jeszcze uratować! - Rozpacz
napełniła oczy Mingmy.
- Wszystko porządku. Będę szybka - Karen pozbyła się jej.
Mingma owinęła sznurek dzwonków wokół swojego nadgarstka - Panienko, muszę
uciekać. Proszę chodź ze mną!
- Uciekaj więc. Wporządku. Dogonię cię! - Karen schodziła po wyboistej drodze
szybko w dół, słyszała karylion świętych dzwonków jak Mingma uciekała w
przeciwną stronę.
Jak tylko dotarła do pierwszego stosu gruzu, spostrzegła Phila – Na miłość boską, to
tylko stary grobowiec. Przypomina mumie.
- Archeologiczne znalezisko - serce Karen zatonęło.
Archeologiczne znalezisko było zmorą budowy. To oznaczało, że pracę muszą
wstrzymane podczas gdy zostaną wezwane władze do ustalenia jego znaczenia i
odkopania pozostałości.
- Jeśli nie powiemy nikomu, możemy pozbyć się ciała i możemy kontynuować
budowę -
Posłała Philowi miażdżące spojrzenie – jak ktokolwiek miał by się nie dowiedzieć,
jak Ci ludzie wykrzykują to w niebiosy.
- Mógł bym im zamknąć usta - powiedział chmurnie.
- A możesz sprawić, że oni wrócą do pracy? - podeszła do wciąż działającej koparki i
wyłączyła ją. Sytuacja była oczywista . Operator podniósł jeden z olbrzymich głazów
z boku, i uniósł go i powstało wgłębienie, była tam paczka zawinięta w tkaninę.
Czaszka była wyraźnie widoczna, i to musiało wywołać panikę - wyłącz resztę
maszyn - powiedziała Philowi - Nie możemy marnować paliwa. Trudno je zdobyć i
jest bardzo drogie.
Ponieważ Phil posłuchał, poszła i uklękła obok ciała.
To było ciało dziecka, może pięcioletniego, leżało zwinięte i opierało się o jedną
stronę we wgłębieniu w kamieniu, z jego ręką włożoną pod policzek wyglądało jakby
we śnie.
To było ładne dziecko. Jego wytworna utkana odzież była wciąż nietknięta, tylko z
kilkoma dziurami i wystrzępione brzegi, Karen mogła dostrzec wyblakłe kolory,
które zdobiły jego szatę. Naszyjnik złoty kręcił się wokół jego szyi, kolczyki złote
przekłuły jego uszy i bransoletka zawinęła jego... jej wąski nadgarstek. Inna tkanina
leżała pod ciałem i chroniła ją przed zimnym kamieniem.
Ukochane dziecko. Ważne dziecko. Dziecko pochowane z miłością i czułością - i
brutalnie poświęcone.
Wśród kosmyków jasnobrązowych włosów, które wciąż były na jej głowie, dziura
równo przekłuwała czaszkę dziecka.
- Ach - oczy Karen wypełniły się łzami – Biedactwo - wiedziała, że ona nie powinna
dotykać tego - gdyby archeolodzy tu przybyli, zrugaliby ją niezmiernie. Ale coś w tej
dziewczynie, wzywało ją. Coś o tym morderstwie złamało jej serce.
Prolog Na granicy między Tybetem a Nepalem - Ty jesteś nienormalny. - Wiesz, co, Magnus, gdy się upijasz, ten twój akcent staje się tak ochrypły, że ledwie mogę Cię zrozumieć . - Głos Gubernatora był tak miękki i gładki i tak śmiertelny jak słodowa szkocka, którą ukradli. - Teraz rozumieć mnie bardzo dobrze. - Magnus wiedział, że nigdy nie będzie miał odwagi robić złośliwych uwag na temat Gubernatora, jakkolwiek byłyby prawdziwe, jeśli nie byliby w tych cholernych ciemnościach tutaj na odludziu Himalajów, tutaj na odludziu niewiadomo gdzie i jeśli nie wypił by większości whisky z butelki. - Ty jesteś nienormalny i tutejsi ludzie to wiedzą. Oni szepczą, że jesteś wilkołakiem. - Nie bądź śmieszny. - Gubernator usiadł wysoko nad obozem, wpatrując się w nocne niebo, owiną swoje kolana rękoma, a strzelbę trzymał w dłoni. - Też tak powiedziałem, ponieważ jestem Szkotem. Wiem lepiej. Nic takiego jak wilkołaki nie istnieje. - Magnus kiwnął głową mądrze, i naruszył pieczęć na drugiej butelce. – Jest wiele rzeczy znacznie gorszych niż to. Wiesz dlaczego to wiem? . Gubernator nic nie powiedział. Nigdy nie mówił więcej niż to było konieczne. Nigdy nie był miły. Nigdy nie żył w przyjaźni. Utrzymywał swój sekret w tajemnicy i był największym sukinsynem w walce jakiego Magnus kiedykolwiek widział. Podczas gdy chłopacy świętowali swój najnowszy rabunek, objął wartę na najwyższym miejscu ich kryjówki. Jak na człowieka, który przechodził samego siebie w rabunkach bogatych turystów i urzędników państwowych, i nigdy nie miał zastrzeżeń co do zabójstwa gdy było ono konieczne, to był cholernie przyzwoitym człowiekiem. Magnus kontynuował - Dorastałem na najbardziej ponurym krańcu wyspy, daleko na północ, gdzie cholerny wiatr wieje przez cały czas, gdzie żadna roślina nie ośmiela się rosnąć i stare opowieści są powtarzane i powtarzane w ciągu długich zimowych nocy. - Brzmi jak dobre miejsce, z którego można pochodzić. – Gubernator wziął butelkę
z rąk Magnus i wypił. - Jestem za - Magnus popatrzył na swojego przywódcę. – Przecież ty nie lubisz zazwyczaj pić. - Jeśli będziemy wspominać, musiałem użyć czegoś by osłabić ból. – Gubernator był ciemną plamą na tle gwiazd - nienaturalnie ciemną plamą. Rano, Magnus wiedział, że przepraszałby, że papla w ten sposób. Tak jak każdy człowiek tu w górze, został okaleczony przez okrucieństwo i zdradę, została mu tylko cholerna rzecz jaką jest walka, a gdyby kiedykolwiek został złapany przez jakikolwiek rząd na świecie, byłby powieszonym albo gorzej. Ale whisky uczyniła Magnus towarzyskim, i on ufał Gubernatorowi — Gubernator ustala zasady i jest bezwzględny we wprowadzaniu w ich życie, ale jest cholernie uczciwym człowiekiem. - Tęsknisz za swoim domem - zapytał. - Nie myślę o tym. - Masz racje . Po co? Przecież i tak nie mamy po co wracać. Oni nas nie przyjmą. Nie z tak dużą ilością krwi na naszych rękach. - Zgadza się. - Ale dziś zmyliśmy trochę z tej krwi. Gubernator podniósł swoją rękę i spojrzał na nią.- Ja będę splamiony krwią na wieki. - Skąd możesz to wiedzieć? - Mój ojciec postawił sprawę jasno. Jak tylko podejmujesz miarowy krok do zła, trwale jesteś oszpecony i należysz piekła. - Mój ojciec powiedział tak samo, w prawdzie wcześniej zdjął swój pasek i wygrzmocił mnie nim. - Magnus spojrzał w górę jeszcze raz. – Ale dzisiaj ci mnisi buddyjscy byli wdzięczni. Obsypali nas błogosławieństwami. To musiała być pomoc. Nie dlatego ich uwolniłeś? - Nie. Uwolniłem ich ponieważ nienawidzę łobuzów i ci chińscy żołnierze są dupkami, którzy myślą że to zabawne wykorzystać świętych ludzi dla ćwiczeń na strzelnicy - głos Gubernatora drżał z wściekłością.
- Masz racje. Ale tym razem dostaliśmy zapłatę o wiele większą niż błogosławieństwa - ten wypad przyniósł zyski, zabraliśmy ich broń palną, amunicje i chińskiego generała który oddał swój alkohol i złoto oraz pokazał gdzie trzymać dokumenty dotyczące jego współpracy z synem miejscowego komunistycznego przewodniczącego. Magnus uśmiechnął się i spojrzał w górę na wschód, gdzie poświata na horyzoncie zaznaczyła wschodzący księżyc – Ty i ja jesteśmy takimi samymi dziwakami. Walczymy razem, ale ja wciąż nie mogę zrozumieć dlaczego Ty zawsze wiesz gdzie pieniądze są ukryte i gdzie alkohol jest przechowany i gdzie można zarobić na skandalach. - To jest prezent. Magnus potrząsnął swoim palcem na niego – Nie zwiedziesz mnie tym ględzeniem! Jak to zrobiłeś, że jesteś takim zwierzęciem? - W taki sam sposób jak Ty to zrobiłeś. Zabiłem człowieka, uciekłem i skończyłem tutaj. – Gubernator podniósł butelkę i wypił toast za szczyty, które zdominowały ich życia. – Za to miejsce, gdzie jedynym prawem jest to które ja ustanowię i nie muszę żebrać o przebaczenie od nikogo. - Nie to miałem na myśli, dobrze wiesz o tym. Ty masz złe doświadczenie poza tymi. Twoja dusza jest zbyt ciemna. Kiedy jesteś zły, to tak jak byś - Magnus skręcił swoje palce - połyskiwał wokół brzegów. Masz w zwyczaju pojawiać się znikąd, bezszelestnie i wiesz o wszystkim. Ludzie przysięgają, że jesteś nie ludzki. - Dlaczego tak mówią? - Z powodu twoich oczu... - Magnus zadrżał. - Co jest nie tak z moimi oczami? – Gubernator miał ten gładki, śmiertelny ton w swoim głosie. - Patrzyłeś w lustro ostatnio? Cholernie straszne, one są. Dlatego ludzie boją się Ciebie. Ale teraz trochę narzekają. - Dlaczego narzekają? - Gubernator zapytał ze zwodniczą gładkością. - Mężczyźni mówią, że nie zwracasz uwagi na biznes, że jesteś rozproszony przez jakąś kobietę.
- Przez moją kobietę - oczy Gubernatora obsesyjnie świeciły się po ciemku. - Myślałeś, że nikt nie zauważył, że znikasz nocami? - Oni widzieli, jak poszedłeś i oni plotkują. - Magnus spróbował rozładować atmosferę - Stado starych kobiet z tych naszych najemników. Gubernator nie był rozbawiony – Czy oni nie są zadowoleni z wyników tego wypadu? - Niektórzy są, ale jest więcej głosów za biznesem niż jedynie za urządzaniem dobrej walki i kradnąc cudowne kwoty pieniędzy - Magnus przeszedł do interesów - Nasi chłopcy martwią się o swoje bezpieczeństwo. Są pogłoski, że wojsko po obu stronach granicy jest zmęczone nami i zamierza zatrudnić najemników. - Jakiego rodzaju najemników? - Nie mogę odpowiedzieć, dokładnie. Oni są cholernie skryci. Ale oni są tak samo radośni i… Gubernator pochylił się do przodu - radości i...? - Powiedziałbym, że oni są również wystraszeni. Tak jakby zaczęli coś, czego nie mogą zatrzymać. Będę z tobą szczery Gubernatorze. Nie lubię żadnego z nich, ale musisz zostawić tę pieprzoną dziewczynę i dowiedzieć się co jest grane. - Magnus przekazał wiadomość, a Gubernator nie podniósł swojej głowy. Magnus usiadł wygodnie na kamieniu. Granit był oczywiście zimny. Oprócz krótkiego lata, te góry były zawsze zimne. - I nie cierpię tego pieprzonego miejsce – mamrotał - niema nic dobrego w tej Azji z wyjątkiem przypraw i prochu. Gubernator zaśmiał się i to prawie zabrzmiało jakby był rozbawiony.- Masz racje. Moja rodzina pochodzi z Azji. - Ale przecież Ty nie jesteś Chińczykiem. - Jestem Kozak ze stepów co jest teraz Ukrainą. Magnus znał te rejony; eksploatował ten obszar świata jako kanciarz i żołnierz. - Ukraina jest blisko Europy. Gubernator popatrzył w górę na gwiazdy. Sączył whisky.- Czy kiedykolwiek słyszałeś o Varinskis? ' Magnus w kilka sekund zmienił sie z łagodnego we wściekłego. – To są łajdacy.
- Słyszałeś o nich. - Osiem lata temu pływałem po Morzu Północnym, trudniąc się trochę piractwem, oskubałem kilka rzeczy, i trzech Varinskis dorwało mnie. Poinformowali mnie, że to jest ich teren i że zabierają wszystko. - Magnus włożył swój palec do wgłębienia na swoim policzku gdzie był ząb trzonowy. – Powiedziałem żeby nie byli łakomi, że mam dość dla wszystkim. I słuchaj, wiem, co to bicie - mój ojciec lał mnie paskiem codziennie - ale Ci faceci... To dlatego mój nos jest krzywy i brakuje mi trzeb palców u nogi i dwóch małych u rąk. Myśleli że mnie zabili i wtedy wrzucili mnie do oceanu. Lekarze powiedzieli, że jedynym powodem tego, że się nie wykrwawiłem była hipotermia. Varinskis – to nazwisko brzmi jak jad. Czy Ty wiesz jaką reputację maja te potwory? - Tak. - Nienawidzę tych sukinsynów. - Oni są moją rodziną. Chłodny strach spłyną po kręgosłupie Magnusa. – Czy pogłoski na ich temat są…? - Wszystkie prawdziwe. - Ale Ty nie możesz być…. '' - Powiedziałeś, że ludzie twierdzą że nie jestem ludzki. Magnus zlekceważył jego słowa. – Ale Ci ludzie są pękiem nieświadomych dzikusów. - Ale ja jestem ludzki. Jestem człowiekiem ze szczególnymi darami... najcudowniejszymi, przyjemnymi, kuszącymi prezentami. - głos Gubernatora trzymał jego słuchacza w napięciu jakie zapanowało wokół nich. - Nie ma potrzeby żebyś mi o tym opowiadał. - Magnus walczył by stać. Ręka gubernatora zacisnęła się wokół jego ramienia i szarpnęła go w dół z hukiem. - Nie odchodź Magnus. Chciałeś wiedzieć. - Nie chce wiedzieć, że jesteś taki zły - Magnus mamrotał. - Chcesz gwarancji. Daję ci ją. – Gubernator podał Magnusowi butelkę, wiedział że będzie tego potrzebował. - Tysiąc lata temu mój przodek Konstantine Varinski zawar umowę z diabłem.
- Cholera - Magnus zawsze nie cierpiał historii, które zaczynały się w ten sposób. Nienawidził ich ponieważ wierzył w nie. - Konstantine miał złą reputację na stepach. Czerpał radość z zabójstw, z tortur, z wyłudzania, i ludzie mowili że jego okrucieństwo dorównało diabłu. - głos Gubernatora brzmiał z humorem. - Szatanowi nie podobały się te historie - zgaduję że on jest trochę próżny - i on odszukał Konstantina z zamiarem usunięcia go. - Ty mi mówisz, że Konstantina udaremniło zło - Magnus powiedział niedowierzająco. - Nie, zaproponował sobie jako najlepszego służącego szatana w zamian za umiejętność wytropienia jego wrogów i zabicia ich. Konstantine obiecał swoją duszę i dusze wszystkich jego potomków diabłu. Magnus spojrzał na Gubernatora, próbując zoba- czyć go, ale jak zawsze cienie wokół jego przywódcy były grube, gęste, nieprzeniknione.- Ty jesteś jego potomkiem? - Jednym z wielu. Synem obecnego Konstantine - dziwne oczy Gubernatora świeciły po ciemku. - Mówiłem Ci długie zimowe noce, wszystkie stare opowieści miały przerazić dzieci. - Dzieci powinny się bać - Gubernator obniżył swój głos do szeptu - One powinny drżeć w swoich łóżkach wiedząc, że istoty żywe takie jak ja są za granicą w ziemskim padole. Magnus wiedział czym zło było. Jego ojciec wygłaszał kazanie do niego codziennie podczas gdy próbował wyplenić bunt z niego. Dlatego, teraz... Magnus prawie mógł poczuć, jak płomienie piekła przypaliły jego ciało. - To jest fantastyczna opowieść - przeczyścił swoje gardło - Przez tysiąc lat, wyobrażam sobie, że zebrało jakąś fabułę. Gubernator wydał z siebie cichy pomruk – Jak myślisz, że dlaczego ludzie odszukują mnie gdy pragną wytropić swoich wrogów – Myślisz że dlaczego zatrudniają właśnie mnie? Mogę znaleźć każdego, wszędzie. Chcesz wiedzieć jak? Magnus potrząsnął swoją głową. Nie chciał wiedzieć, ale było za późno. - Konstantinowi Varinskiemu i każdemu Varinskiemu od tej pory, diabeł przekazał
umiejętność zmiany w zwierzę. - Zmiana... - światło księżyca dotarło do nich teraz i Magnus wpatrywał się w Gubernatora. Wpatrywał się ponieważ był wystraszony. - Więc jesteś wilkołakiem? - Nie, my głupie bestie Varinscy nie słuchamy faz Księżyca. Słuchamy tylko naszej własnej woli. Zmieniamy się gdy chcemy, gdy musimy się zmienić. Żyjemy długo, wychowujemy jedynie synów, i nie mniej ni więcej, tylko inny demon może nas zabić. Zostawiamy ślady z krwi, ognia i śmierć gdziekolwiek idziemy. - Gubernator wydał z siebie gardłowy śmiech - Jesteśmy ciemnością. - Zauważyłem że jesteś - Magnus dostrzegał ciemność ile razy zajrzał do oczu Gubernatora. - Ale Ty nie jesteś Rosjaninem. Jesteś amerykanem. - Moi rodzic uciekli, żeby wziąć ślub, przeprowadzili się do stanu waszyngton, zmienili nazwisko na takie co brzmi nieźle i jest typowo amerykańskie i spłodzili moich dwóch braci, moją siostrę i mnie. Oni nie popierają, szczególnie nie mój tata, tego paktu Varinskich. Powiedział, że musimy się kontrolować. - gorycz Gubernatora była gruba i zła. - Nie lubię kontroli. Lubię krew, ogień, i śmierć. Nie mogę walczyć ze swoją prawdziwą naturą. Spróbuj. Na miłość boską spróbuj. - Czy pakt może być zerwany? Gubernator Gubernator wzruszył ramionami.- Pakt obowiązywał przez tysiąc lat. Wyobrażam sobie, że wytrzyma kolejny tysiąc. - Ale Ty nie jesteś jak inni Varinscy jakich spotkałem. Jesteś pewien że jesteś Varinski? - Chcę byś uspokoił ludzi, powiedz im że nie muszą się martwić. Mogę ochronić ich przed jakimikolwiek najemnikami jakich wojsko zatrudniło - Gubernator położył swoją strzelbę na ziemi. Zdjął swoje buty, odrzucił płaszcz i koszulę. Rozpiął klamrę swojego paska, zdjął dżinsy i staną w poświacie księżyca.
Podczas tych długich zimowych nocy gdy dziwki odwiedzały obóz, Magnus widział Gubernatora nagiego i w działaniu, ale teraz cały jego kształt zmniejszał się.... Magnus podniósł butelkę do ust. Jego ręka zadrżała, i szklany zadzwonił o zęby. - Będę polował... i zabijał. - kości Gubernatora stopiły się i ponownie złożyły. Jego ciemne włosy rozprzestrzeniły się na jego szyi, jego plecach i brzuchu a także w dół jego nóg. Jego twarz zmieniła, stał się okrutnie koci. Jego kręgosłup przesunął się i upadł na cztery łapy. Magnus mrugnął jeszcze raz. Wielka, lśniąca hebanowa pantera stanęła przed nim z białymi, ostrymi pazurami i zębami z futrem jak czarnoskóry cień. I jego oczy... Magnus cofnął się, krzyczał i krzyczał, podczas gdy wielki kot szedł w jego kierunku, jego łapy nie wydawały dźwięku, jemu dobrze znane czarne oczy Gubernatora przyglądały się swojej ofierze... patrzyły na Magnusa. Rozdział 1 To zaczęło się jak zawsze, wraz z podmuchem zimnego himalajskiego powietrza w twarz Karen Sonnet's. Obudziła się jej oczy powoli się otworzyły. Ciemność w jej namiocie przygniatała jej gałki oczne. Niemożliwe dziś wieczorem zostawiła maleńką LED spaloną. Jeszcze było ciemne. Stały wiatr powiewał przez tę wąską dolinę górską, walił non stop w nylonowy okap, który ochraniał klapy jej namiotu. Jej tłumacz pozostawił za sobą zapach tytoniu, przypraw i wełny. Zagrażający chłód wsunął swoje zimne palce do namiotu.... Karen wytężała słuch, żeby usłyszeć jakiś dźwięk. Nic. Wiedziała, że jest tu. Mogła wyczuć go idącego przez namiot do niej i czekała .... Jego chłodna ręka dotknęła jej policzka powodując trudności w oddychaniu. Zachichotał, niskim, głębokim dźwiękiem rozbawienia. - Wiedziałaś, że przyjdę.
- Tak - szepnęła. Ponieważ uklęknął obok jej łóżka, wciągnęła w płuca jego zapach: skóra, zimna woda, świeże powietrze, i coś jeszcze - zapach dzikości. Pocałował ją, jego chłodnymi, twardymi wargami, jego ciepły oddech owiał ją. Zastygła w miejscu rozkoszując się w oceanie przyjemności. Jego pocałunek pobudził jej ciało, jej sutki stwardniały, poczuła znajomą tęsknotę rosnącą w głębi serca. Noc odpłynęła, obudziła się z czując na ciele pocałunek mężczyzny. Właśnie pocałunek, czuły, delikatny, prawie... nabożny. Rano pomyślała, że śniła o tym. Ale następnej nocy wrócił i następnej i co noc zabierał ją na krańce namiętności. I teraz... przez ile nocy ją odwiedzał? Dwa miesiące? Dłużej? Czasami nie przychodził jednej nocy, czasami przez dwie, trzy i podczas tych nocy spała głęboko, zmęczona przez ciężką pracę i wysokie, rozrzedzone powietrze. I wtedy wracał, jego potrzeba była wtedy większa, i dotykał ją, kochał ją z przemocą, ostry jak nóż. Mimo to zawsze wyczuwała jego desperacje i wpuszczała go do swojego umysłu... i swojego ciała. Tym razem nie było go prawie tydzień. Zjechał w dół zamka błyskawicznego na jej śpiworze, każdy trący ząb suwaka robił hałas, każdy hałas sprawiał, że bicie serca Karen potęgowało się. Zaczął przy jej gardle, całując je, naciskając na tętno, które ścigało się tam. Odepchnął śpiwór, wystawiając ją na działanie zimnego powietrza nocnego. - Czekałaś na mnie... nago. - Położył swoją dłoń między jej piersiami, sprawdzając bicie jej serca. – Jesteś taka żywa. Sprawiasz, że pamiętam.... - Co pamiętasz? – brzmiał tak amerykańsko, bez krztyny akcentu i zastanawiała się gdzie był i co robił. Ale nie chciał by myślała. Nie teraz. Łakomie popieścił jej niewielkie piersi, trzymając jeden w każdej dłoni. Jego ręce były długie, szorstkie i wykorzystał je do masowania jej podczas gdy swoimi kciukami masował dokoła jej sutki. Wydobyła surowy dźwięk je swojego gardła. - Jesteś w potrzebie - jego głos zniżył się - Minęło trochę czasu.... - Czekałam.
- To było moją męczarnią, że nie mogłem być tu z tobą. To był pierwszy raz kiedykolwiek zasugerował, że chce tego tak samo jak ona. Uśmiechnęła się i jakimś cudem w tych ciemnościach dostrzegł ją. - Lubisz tak. Ale jeśli będziesz mi dokuczała, ja będę dokuczał ci w zamian. - Jego głowa zniżyła się. Wziął jeden sutek w usta, zaczął go ssać początkowo delikatnie, ponieważ zajęczała, zaczął robić to z większą siłą i szybkością. Doprowadzał ją do szaleństwa. Jeszcze żadna kobieta, która przywitała nocnego kochanka nie była w połowie drogi do obłędu. Złapała garść jego włosów i odkryła jak są bardzo długie i miękkie i łagodne. Szarpnęła za nie, powstrzymując jego głowę. - Powiedz mi czego chcesz? - jego głos był chropowatym szeptem. - Pośpiesz się – była rozgrzana i zrozpaczona - chce abyś się pośpieszył. - Jeśli się pośpieszę, nie będę mógł robić tego - zepchnął prześcieradło niżej, pieszcząc jej brzuch i uda. Podnosząc jej kolana, rozłożył jej nogi, wystawiając ją na chłód, zadrżała, zaczął sprawianie ssać, że zaskoczona wstrzymała oddech. - Niech pomyślę – przesunął się w górę - naprawdę jesteś gotowa? Jego palce zsunęły się z jej kolan wzdłuż wrażliwej skóry na jej wewnętrznej stronie ud do wilgoci w jej newralgicznym miejscu. Delikatnie otworzył wargi i musnął jej łechtaczkę. - Lubię twój zapach, jest taki bogaty i kobiecy. Za pierwszym razem, to był twój zapach, który wezwał mnie do ciebie. Przerażona, próbowała złączyć nogi razem - Ja kąpie się co noc. - Nie powiedziałem, że śmierdzisz. Powiedziałem, że masz zapach, który wzywa mnie do Ciebie - jego paznokcie ślizgały się po jej udach, naciskając je osobno ... i były ostre, prawie jak pazury. Zabrzmiał groźnie – Należysz tylko do mnie i do żadnego innego mężczyzny. - Jesteś mężczyzną? -pytanie wymknęło się jej i pożałowała tego. Pożałowała że wprowadziła rzeczywistość do tego delikatnego, ślicznego snu namiętności. - Pomyślałem, że ostatecznie dowiodłem ci swojej męskości. Zrobić to jeszcze raz? -
krztyna ostrzeżenia została przebita ciepłym śmiechem, jego palec, który pchnął w nią był długi, silny... i szybki. Pchnięcia sprawiły, że odrzuciła do tyłu swoją głowę a kiedy włożył także palec środkowy do środka, jej biodra ruszały się konwulsyjnie. - Proszę. Kochanie, potrzebuję cię. - Naprawdę? – powoli wyjął swoje palce, włożył je z powrotem i wycofał ... i ścisnął jej łechtaczkę między swoim kciukiem a palcem wskazującym. Krzyczała. Doszła. Orgazm rozgrzał ją z dala od tego zimnego, ponurego stoku i zszedł w dół. Jej uda zacisnęły wokół jego ręki. Gorąco promieniowało od jej skóry. Śmiał się, głaskał ją raz po raz, karmiąc ją szaleństwem do czasu gdy padła z nóg, drżąc i sapiąc, była zbyt słaba by się ruszyć. Przykrył ją sobą. Ja nie mogę - szepnęła, i jej głos zadrżał – nie chce. - Tak, chcesz. - Nie. Proszę - spróbowała walczyć ale wyciągnął się na niej. Jej głowa została schowana w jego ramieniu - oczywiście był wysoki. Jego ciało, ciężkie i umięśnione, zmusiło ją do położenia się. Jego ciało było chłodne i twarde. Jego ramiona, klatka piersiowa i to jego serce łomoczące w klatce piersiowej. Moc biła od niego i łatwo trzymał w ramionach gdy próbował jeszcze raz... ale nie palcami. Jego penis stwardniał i był duży, większy niż obydwa jego palce. Kiedy w nią wszedł zajęczała, jej ciało stopniowo dostosowywało się do jego szerokości, wstrzymała oddech, podczas kulminacji jej ciało targały spazmy przyjemności. Trzymał ją w ramionach, tak kurczowo jakby ona były jego ocaleniem. I objęła go, jej ramiona porwały go do jej klatki piersiowej, jej nogi przyciśnięte wokół jego bioder, oddała mu siebie, wchłaniała... wchłaniała cały jego zapał, całą jego potrzebę, to nie był sen i nie potrzebowała niczego więcej. Gdy czubek jego penisa dotknął jej najskrytszego miejsca, oboje zamarli. Ciemność trzymała w ramionach ich jak w kokonie gorąca i seksu i uczuć nagiętych zbyt mocno dla wygody.
Wycofał się i wszedł w nią jeszcze raz, poruszał się szybko i mocno, ciągnąc ją ze sobą na poszukiwanie zadowolenia. Zaczekała, zachwyt ogarnął ją z gorącem i stężeniem lawy. Utrzymywał tempo do czasu gdy, jego oddech zatrzymał się. Zebrał się w sobie, wzrastając wysoki nad nią, trzymając jej kolana nad sobą... wtedy zagłębił się w nią ostatni raz. Ekstaza gwałtownie wzrastała w każdym z maleńkich fragmentów jej ciała. Doszła, mając konwulsje od przyjemności. Nieśpiesznie, zsunął się z niej, pociągnął jedwabne prześcieradło i śpiwór w górę by ich przykrył. Sięgając do podłogi, wyciągnął duży koc... ale nie. Dotknął jeszcze swoją ręką i znalazł futro, grube i miękki. Skóra jakiegoś rodzaju. Zabrał ją w podróż w przeszłość, w czasy gdzie mężczyzna zabierał kobietę, którą zapragnął jako dowód jego sprawności - To nie było lepsze wyjaśnienie jego szaleństwa. Ponieważ pot ostygnął na ich ciałach, ponieważ ich oddech ustabilizowały się a bicia serc powróciły do normy, a ona szybko zasnęła. Stanęła na krawędzi klifu, błękitne niebo oblegało ją. Wiatr powiał mocno, jej włosy spadały wokoło jej twarzy i w swoim głosie słyszała zawodzenie noszących żałobę kobiet, zachrypnięte szlochy samotnych mężczyzn, i udręczone zawodzenie dziecka. Spróbowała cofnąć się, wyrwać się, ale jej stopy były ciężkie. Spadła.... Zanim spadła, usiadła gwałtownie. Obudziła się a on zerwał się na nogi. Usłyszała jak odbezpiecza broń. - Co się stało?- zapytał - Usłyszałaś coś? - Nic. To tylko koszmar - urojenie jej umysłu, które ją nawiedza odkąd była dzieckiem. Od dnia, gdy jej matka spadła z tego klifu. Jej kochanek powoli umieścił coś pod łóżkiem- uświadomiła sobie że to była broń palna jakiegoś rodzaju - i usiadł między nakryciami – Spałaś. - To jest... to zawsze przychodzi. - Potwór? - zabrał krótkie, proste kosmyki ciemnobrązowych włosów z jej twarzy. - Śmierć - drżąc, owinęła się wokół niego.
Ułożyła się w pozycji półleżącej na swoim wąskim łóżku w swoim namiocie u stóp Mount Anaya. Ciemność tego miejsca przygniotła ją - wrogość tego miejsca gnębiła ją. Nie cierpiała wszystkiego tutaj. I jutro wstałaby. I jego nie byłoby tutaj. I poszłaby do pracy i spędziłaby kolejny dzień w piekle. Więc płakała. Popieścił jej twarz swoimi koniuszkami palca, znał jej łzy, powiedział - Nie. Nie rób tego. Wtedy łzy popłynęły szybciej. Pocałował ją. Pocałował wilgoć jej policzków, jej wargi, jej gardło... Pocałował jakby nie kochali się dziesięć minut wcześniej. Pocałował ją z namiętnością. Pocałował ją celowo. W końcu zapomniała o łzach i pamiętała tylko o pożądaniu. Potem, jak zasypiała, wydawało jej się, że słyszała, jak powiedział w wolny, chrypiącym głosem. - Czynisz mnie od nowa realnym. Rozdział 2 Rano Karen obudziła się od dźwięku dzwonków, od powiewu oziębłego powietrza górskiego w jej twarz, i tradycyjnego pozdrowienia wypowiedzianego przez Mingma Sherpa's. - Namaste, panno Sonet. - Namaste. – Karen zamknęła oczy i czekała w napięciu, ale Mingma nie wykrzyknęła o mężczyźnie w namiocie ani nie skomentowała nowej zwierzęcej skóry. Karen otworzyła oczy i przyjrzała się namiotowi, który był jej domem od prawie trzech miesięcy i byłby na kolejne dwa, gdyby góra była hojna i nie odpędzi jej z wczesną zamiecią. Namiot był pięć przez siedem, z wystarczającą ilością miejsca na jej łóżko, biurko turystyczne z jej komputerem i pułkę z jej rzeczami osobistymi. Jak
zwykle, tajemniczy kochanek Karen sprzątnął wszystkie oznaki swojej obecności. Był jej tajemnicą i miał zamiar zostać ją nadal. - Ciepła woda - Mingma, jej kucharka, pokojówka i tłumacz, trzymała parującą miskę i ukłoniła się i wtedy położyła to na stoliczku pod lustrem. - Dziękuję - ale pomimo że Karen wiedziała, że woda ochłodzi się szybko, nie mogła zmusić się do wstania z jej ciepłego gniazda i nie mogła wyskoczyć nago w to zimno. Wtedy Mingma wypowiedziała magiczne słowa. - Phila jeszcze tu niema. Karen wyleciała z łóżka -Co? - Był tu mężczyzna, ale nie Phil. - To bezwartościowy... –znalazła na spodzie śpiwora bieliznę, którą schowała tam w nocy i założyła ją. Ten cały projekt był obładowany tylko pechem i kłopotami, wymagał całkowitej koncentracji Karen i dyplomatycznych umiejętności Mingma aby zatrzymać ludzi w pracy. Nigdy nie pomyślała że jej pomocnik, Philippos Chronies, był głównym opóźnieniem – Gdzie on jest? - Wyjechał ze wsi wczoraj wieczorem. Nie było go cztery godziny. Wrócił i teraz chrapie w namiocie. Ojciec Karen nigdy nie przydzielił jej swoich najlepszych ludzi ale Phil był nowy i słaby. Znał biznes, ale dać jasno dał do zrozumienia że nie pochwala rodzinnych interesów. Karen zrobiła szybkie CCP - cipka, cycki, i pachy - i wzruszyła ramionami do swoich ubrania: założyła ciepłe spodnie khaki, pasującą bluzę, maskujący kapelusz z szerokim rondem i solidne buty turystyczne - Dobrze. Schodzę. Wyszła. Dzwonki zadzwoniły łagodnie. Mingma poszła za nią. Dzwonki zadzwoniły jeszcze raz. Gdy Karen pierwszy raz przybyła do tego miejsca, zdjęła dzwonki przy swoich drzwiach, ale Mingma była tak zasmucona i uparła się że dzwonki będą trzymały na odległość złe duchy, że Karen powiesiła je zpowrotem. Nie miała nic przeciwko dogadzaniu Mingma w jej przesądzie. Dzień był spokojny i cichy.
Karen wiedziała jak mało, że to oznacza tu w górze. - Ludzie nie są zadowoleni - Mingma powiedziała. - Ja też nie jestem - Karen westchnęła – Co jest nie tak? - Ich serce staje się bliższe złu. Karen nie kpiła. Jej ojciec tak by zrobił. Jej ojciec posiadał Jackson Sonnet Hotels, łańcuch hoteli, który specjalizował się w wakacjach przygodowych. Kurorty były w pierwszorzędnych lokalizacjach i proponowały zajęcia z latania, wspinaczki, narciarstwa, biwakowania, spływ kajakowy, jazdy na rowerze górskim - cokolwiek entuzjasta przygody chciał się nauczyć. Jakąkolwiek przygodę turysta wyobraził sobie, Jackson Sonnet Hotels proponował to w swojej ofercie. Jackson Sonet był genialny w wyczuwaniu czego kanapowy poszukiwacz przygód łaknął, szczycił się, że jest człowiekiem, który mógł zrobić to wszystko i był pewny, ze jego córka, Karen, nauczy się tego wszystkiego, niezależnie od strachu, ponieważ, na Boga, nie zamierzał tolerować córki, która była tchórzem. Wspinacze i wędrowcy szukający największego wyzwania gromadzili się do Himalajach gdzie jest najwyższy łańcuch górskiego świata. Była tu wysoko, powietrze gęste i z niespodziewanymi burzami i upartą pogłoską o szajce międzynarodowych zbirów, nawet drogi najbardziej uczęszczane wymagały wytrzymałości i odwagi. Tak Góra Anaya, zbiór wysokich szczytów na wyschniętej stronie Himalai na granicy między Nepalem a Tybetem, wydawała się być idealnym miejscem do budowy małego hotelu - przynajmniej na papierze. Góra Anaya miała w zwyczaju być niezdobyta. To była swoista atrakcyjność. Całe osiemset czternaście szczytów ponad osiem tysięcy metrów ponad poziomem morza - były nieustępliwe, tak nieustępliwe że wykresy pokazywały tam największą śmiertelność. Góra Anaya była inna. Szerpa przewodnik szedł pod górę niechętnie, albo i nie wcale. Alpiniści mówili o górze półgłosem, używając słów takich jak -złośliwy i
wrogi. Nieszczęśliwy schodzili w workach na zwłoki. Ogólnie rzecz biorąc, tylko piętnastu wspinaczom specjalistom udało się dojść do szczytu. Z tego, sześciu straciło palce u nóg albo mieli odmrożone całe stopy. Jeden miał ramię zmiażdżone przez lawinę kamieni, które zostało amputowane. Dwóch zmarło w przeciągu miesiąca po swoim tryumfie. Jeden stał się całkowicie chory umysłowo po osiąganiu szczytu. Każdy wspinacz nie mógł się doczekać wyzwania. Nikt kiedykolwiek nie dał wiary historiom... do czasu gdy znaleźli się w tym miejscu. Ona na pewno nie. Mając dwadzieścia osiem lat, już kierowała budową hoteli na odludziu Australii, na afrykańskim stepie i w Patagonia w Argentynie. Każdy miał swoje własne wyzwania. Nikt nie miał takich jak te. - Podczas gdy uspokoisz ludzi, przygotuję twoje śniadanie - Mingma po prostu pojawiła się pewnego dnia, instalując się jako asystentka Karen. Karen pomyślała, że Mingma jest między czterdziestką a setką, wdowa, która pochowała dwu mężów i teraz musi się sama utrzymywać. Zęby miała poplamione od tytoniem, jej usposobienie było pogodne i jej angielski był całkiem dobry. - Zrobię więcej niż tylko uspokoje. - Karen przeszła wielkimi krokami przez wysoki, bezbarwny obszar gdzie umieściła swój namiot w dół drogi do placu budowy. Kamienne korzenie Mount Anaya urosły wokół miejsca gdzie hotel zostałby zbudowany. Jak twierdzili architekci i inżynierowi budowlani jak tylko fundament zostanie odpowiednio zalany, hotel będzie stabilny przed trzęsieniami ziemi. Była tu od wiosny, początek pory roku budowlanej, i natychmiast zdała sobie sprawę, że architekci i inżynierowie budowlani nie brali pod uwagę góry samej. Tu i tam maleńkie zielone rośliny walczyły aby wydostać się do słońca. Rzadka gleba szybko poluzowała się i porwała je. Niczemu nie wolno było tu żyć. Karen nie próbowała nigdy patrzeć na Mount Anaya, ale jak zawsze szczyt przyciągał jej spojrzenie - w górze rysowało się zbocze góry, opadające kamienie, sople lodu i pól śniegowych, aż do wierzchołka Mount Anaya. Tam szczyt przebił błękitne niebo. Góry, wszystkie góry, były jej koszmarem, ale Anaya... W sanskrycie, to oznaczało
-kurs zła. Tubylcy sądzili, że górę przeklęto. Po dwóch miesiącach życia w jej cieniu, Karen również w to uwierzyła. Góra rujnowała jej dni, a nocny kochanek zabierał jej sen. Znalazła się w potrzasku przez oczekiwania jej ojca i jej własne poczucie obowiązku - i przez Phila Chronies. Tuzin ludzi obijało się, stali oparci o dwie wiekowe i potwornie drogie koparki wynajęte od Tybetu. Jak tylko weszła, uśmiechnęła się. Ich tłumacz, Lhakpa, zgłosił się i ukłonił. Pochyliła się do przodu i rozmawiała tylko z nim – Dziękuję Ci bardzo, że objołeś dowództwo nad moimi ludźmi pod nieobecność Mr. Chroniesa. - Tak. Oczywiście. Przewodziłem ludziom - Lhakpa ukłonił się jeszcze raz. -Wczoraj wieczorem, gdy Mr. Chronies zdawał mi raport, powiedział, że będą dziś roboty wybuchowe. -Tak. On powiedział nam gdzie umieścić dynamit - Lhakpa powiedział radośnie. - To ja mówię mu gdzie umieścić dynamit. Jak tylko podeszła do szafki zawierającej dynamit, oczy Lhakpa stały się duże - Mr. Chronies będzie niezadowolony jeśli ty - Obróciła się gwałtownie i stanęła naprzeciw niego - Czy ty nie widzisz, że Mr. Chronies składa mi raporty rano i wieczorem? - Tak, pani Sonet. - Nie zauważyłeś, że to ja kierowałam Mr. Chronies codziennie, cały boży dzień? - Tak, pani Sonet. - Mr. Chronies jest posłuszny mi pod każdym względem - uśmiechnęła się pokazującym wszystkie zęby. To było w pewnym sensie prawdą - Phil był jej posłuszny niechętnie ale był. Miała system, i zostałaby potępiona jeśli pozwoliłaby Philowi i jego lenistwu zostać im w tyle - to zniszczyłoby jej już i tak niepewną pozycje kobiety w zawodzie mężczyzny. Ponadto, nauczyła się swojej pracy od góry do dołu. Wiedziała jak wykonać każde
zadanie na miejscu. Przeprowadzając zadanie umieszczania dynamitu, wiedziała, że zyska tym szacunek ludzi, ponieważ, tak jak wszyscy mężczyźni, ci byli pod wrażeniem głośnych eksplozji, ktore to rozbijały duże głazy w małe kamyki. Gdyby tylko mogła być pewna, że góra też będzie pod wrażeniem i pozwoli jej zbudować ten przeklęty hotel. Leżał płasko na brzuchu na głazie nad placem budowy, oglądając Karen Sonnet podczas gdy uraza i żądza wrzały w jego żołądku. Dlaczego była tu? Dlaczego nie mógł być to ktoś inny? Człowiek, najlepiej, jakiś facet jak cała reszta, która znała się na budowie hoteli, który pił i palił, kto był uległy wobec łapownictwa i korupcji. Za to, miał małą pannę, słodką i delikatną. Pierwszy raz zobaczył ją, gdy czekał na dworcu kolejowym w Katmandu. Przyciągnęła jego uwagę - ładne kobiety robiły to, i ona była całkiem ładna. Niska, ze szczupłą figurą i dobrze wyglądała w khaki. Brązowe włosy i zupełnie opalona skóra, o której mogli by zrobić reklamę . Nie myślał dużo o niej, pomyślał, że jest jedną z tysięcy turystów, którzy zwalili się do Nepalu jak co roku na piesze wycieczki przez Himalaje. Uśmiechną się drwiąco gdy poleciła bagażowym by załadowali jej olbrzymi bagaż zawierający wyposażenie turystyczne. Bawiło go zastanawianie się ilu bagażowych miałaby zatrudnić by nieśli jej to po szlakach górskich, zastanawiał się czy miała suszarkę do włosów w tym bałaganie, i gdzie zamierzała ja podłączyć. Kiedy przenosił swoją uwagę na następną kobietę, Karen zrobiła coś niezwykłego. Popatrzała w prosto na niego i uśmiechnęła się. Miała najbardziej niezwykłe morskie oczy jakie kiedykolwiek widział, z grzywką w postaci długich, ciemnych rzęs, i ten uśmiech... Wtedy zmienił o niej zdanie. Była piękna. Był zbolały potrzebą. Jej uśmiech przygasnął. Jakby jego wpatrywanie się niepokoiło ją, spojrzała w dal. Rozmawiała z bagażowymi: miała cierpliwość do ich łamanego angielskiego i znała kilka słów po Nepalsku. Nie ruszył się, ale zawołał jednego z tych „opróżniaczy kieszeni”, którzy kręcili się
koło peronu. Rzucił mu monetę i powiedział – Dowiedz się kim ona jest i gdzie się wybiera - nie żeby to było ważne. Miał pracę do wykonania. Nie miał czasu na prześladowanie kobiety z niebieskawozielonymi oczami. W momencie, gdy otrzymał swoją odpowiedź, przeklął niebieską smugę. Zamierzała być tam przy podstawie Mount Anaya, na wyciągnięcie ręki, przez długie miesiące, budując Jackson Sonnet's hotel. Rządziła tu każdym, a gdy marudzili, uśmiechała się do nich. Spojrzenie na Lhakpa, wisząc w powietrzu blisko podczas gdy umieściła ładunki. Spojrzenie na innych facetów, całe to uśmiechanie się i flirtowanie podczas gdy przygotowali się do wybuchu. Zmieniała wszystko, a gdyby nie obejrzał tego, zmieniłaby go, również. Musiał usunąć ją ze swojego życia. Rozdział 3 Karen upewniła się, że ludzie są w bezpiecznej odległości, założyli ochraniacze na uszy, dała znak, który oznaczał że zaraz nastąpi wybuch... i nacisnęła zapalnik. Ziemia zadrżała pod jej stopami. Skała lita podniosła się, przesunęła i rozłupała głaz na kawałki, doskonałe do usunięcia. Nie przegrała swojego debiutu. Zdjęła ochraniacze z uszu i poczekała chwilę, aż wszystko się uspokoi i polecą wszystkie naruszone kamienie w postaci niewielkiej lawiny. Po pełnej minucie ciszy, uniosła kciuk i dala znak swoim ludziom, ze mogą zaczynać. Wiwatowali z umiarem. Lhakpa i Dawa poszli do swoich koparek. Wiekowe silniki zadudniły do życia. Ngi’ma zgromadził swój zespół ludzi i jaków i przewodził im. Wspięła się by zjeść szybkie śniadanie przed powrotem w dół do terenu budowy aby pokazać kto tu rządzi. Była prawie na szczycie gdy to uczucie złapało ją, jak by ktoś ją obserwował. Miała to często ostatnio, obróciła się i spojrzała w górę - i był Philippos Chronies schodzący z drogi od południa, jego łysa głowa świecąca na
słońcu. Phil był grecko-kanadyjski, niski, szeroki w środku ciałem które zwężało się do szerokiej twarzy i w dół do maleńkich stóp. Nie pracowała z nim wcześniej ale to nie zajęło jej więcej niż dzień by wyrobić sobie o nim zdanie. Poznali się na lotnisku w Katmandu, musieli zdążyć na pociąg w kierunku miejsca roboczego, i w ciągu pierwszej godziny dowalał się do niej. Gdy pokazała swoją obrączkę, wzruszył ramionami i powiedział, że jego żona zna swoje miejsce. Karen oznajmiła, że ona nie i przepytała go o jego doświadczenie zawodowe. Rzeczy schodziły stamtąd. Teraz postawiła swoje buty na skalistej ziemi i poczekała. Gdy dostrzegł ją, wyraziła gestem, że ma przyjść i zdać jej raport. Weszła do swojego namiotu. Mingma podała jej filiżankę gorącej, mlecznej, słodkiej herbaty. - Dziękuję - Karen zawinęła swoje ręce wokół filiżanki i sączyła, próbując podgrzać chłód w jej żołądku. - Jeść - Mingma wskazała niewielką, czystą misę z ziemniakami, mięso i warzywa połączone z przyprawami i kolorowym zielonym czymś. Karen nie troszczyła się co to było to coś. Podczas wielu z jej pracy, jadała niedogotowane mięso, zjełczały ser i owady pomysłowo przygotowane. Była chuda, wiedziała jak przeżyć nawet w najbardziej szorstkich warunkach. Mogła opiekować się sobą sama ale nie musiała bo miała Mingme. Siadając na rozkładanym stołku, zjadła używając łyżki zrobionej jak róg. Zapakowała swoje własne wyposażenie, ale pewnej noc zaczęła się niecodzienna burza i porwała jej niektóre pudełka z dół wąwozu i porozrzucała jej rzeczy po całej górze. Od tej pory, Karen odkryła, że niecodzienne burze są tu normą . Niecodzienne ulewy, niecodzienne śnieg, niecodzienne huragany, które utworzyły się na górze i sięgnęły w dół strzepują ją jak komara z jego masywnego boku. Ona nie chciała być zdmuchnięta. Ona nie mogła być zdmuchnięta. Nie zauważyła, gdy Phil zaanonsował się. Podczas gdy wiercił się, skończyła jeść, a gdy tylko odłożyła swoją łyżkę powiedziała- Phil, daj mi jeden rozsądny powód, że nie powinienem wyrzucić cię natychmiast.
- Nie mam żadnego. Chorowałem wczoraj wieczorem ale powinienem i tak przyjść do pracy - - Wczoraj wieczorem? Chorowałeś? - wpatrywała się w jego oczy – To dlaczego wyszedłeś wczoraj żeby odwiedzić swoją dziewczynę? Rzucił pełne urazy spojrzenie na Mingme - Och, ja nie... Chciałem, znaleźć kogoś by pomógł mi wydobrzeć, żebym mógł pracować dziś - użył wilgotnej białawej chustki by przetrzeć pot, który skapywał z jego szerokiego czoła. - Jeszcze jedna szansa, Phil. Jedna szansa, albo będziesz kopać gówno w dół drogi - Karen szarpnęła swoją głowę w kierunku wyjścia – Teraz idź do pracy. Nie przyjrzała się, jak wyszedł ale mogła słyszeć, jak wrzeszczał polecenia ponieważ zszedł ze stoku. Stanęła na wzgórzu i spojrzała w dół. Robotnicy ruszali się jak mrówki, przenosząc głazy poluzowane przez wybuch. Koparki przetransportowały największe kamienie. Gdy była małą dziewczynką w swojej sypialni w Montanie, śniąc o księżniczkach i szczęśliwym życiu, to nie było życie, które przewidziała. Mingma dołączyła do niej na krawędzi, i dwie kobiety stanęły w ciszy. W końcu Karen zapytała – Co z Sonam? - jeden z jej robotników przenosił głaz ze swoim jakiem gdy olbrzymi głaz spadał kaskadami po stoku, trafił w jego ramię, wtedy odbił w górę i uderzył w jego jaka. Obojczyk Sonam został złamany, jego jak nie żył i był przerażony. - Jego kości zrastają się - Mingma zapaliła swoje cygaro i dym rozwiał się spomiędzy jej warg - Ale on nie wróci by pracować. Chorujesz jeśli pracujesz na sercu zła. Karen słyszała tylekroć do tej pory, jak to przychodziło tu. Serce zła. Każdy wydawał się wiedzieć co to oznaczało. Każdy z wyjątkiem niej, i nie chciała wiedzieć. Przez pozostawanie nieświadomym, miała nadzieję pokonać Mount Anaya. Teraz, wiedziona przez ten sam wyzywający impuls, który sprawił, że ona sprosta każdemu wyzwaniu, podniosła swoje ramiona do góry - Nie przepędzisz mnie tak łatwo! Mingma rzuciła cygaro na ziemię - Przestań, opuść! Nie rozgniewaj Anaya. Jesteśmy już i tak w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Zimny wiatr zahuczał ze stoków. Karen wprawiona w osłupienie cofnęła się do tyłu – Co czyni to miejsce złym? To coś więcej niż tylko ta Góra Anaya. To całe miejsce, Nepal, czy może Tybet ? - To jest prawda panienko - Mingma zapaliła kolejne ze szczupłych cygar, które paliła - I Gubernator jest potężny. - Gubernatorzy nie egzystują już. Nie na cywilizowanym świecie. Ale może tu... - narkotyki przepływały przez ten obszar. Niewolnicy, również - płci męskiej do pracy w głąb syberyjskich kopalń, płci żeńskiej aby służyć swoim panom. Pomimo że rząd ochroniał wędrowców, czasami napadano na bardzo bogatych. Po drugiej stronie granicy w Tybecie, pogłoski uniosły się w powietrzu o walkach między chińskim wojskiem, które kontrolowało obszar a buntownikami. - Wszyscy chcemy pieniędzy - Mingma popatrzyła w górę na górę i dmuchnęła łagodny obłok dymu w jej kierunku. - Nie ty - Karen uśmiechnęła się do niej. Mingma wpatrywała się poważnie i powtórzyła – pieniądze są złe ale wszyscy ich chcemy. To jest Mount Anaya, która przyciąga jak magnes wszystkich złych ludzi świata. - Dlaczego? To nie ma sensu. - Ależ, tak panienko, ma sens. Tysiąc lata temu zbudowano wieś pod górą - Mingma wyraziła gestem w kierunku doliny – Oni żyli w słońcu, siali uprawy, hodowali swoje jaki - jej mocny głos zniżył się do szeptu – Wtedy ten Zły przyszedł. - Ten Zły? - Zło, które chodzi jako człowiek. Jeden po drugim skorumpował mieszkańców wsi, obiecywał im moc i chwałę jeśli pilnowaliby jego skarbu. Starali się uzyskać wszystko, co im obiecał, i jeszcze więcej, zatem zgodzili się złożyć w ofierze swoje serce. - Ich... serce? Mieli przecież tylko jedno? '' Karen nie drwiła. Ale Mingma zmarszczyła brwi, jej opalona skóra pokryła się zmarszczkami przez długie opalanie - To jest legenda. - Tak, ale jakaś część musi być prawdziwa - spojrzenie Karen przeczesało miejsce. Tu
nawet światło słoneczne ma odcień szarego. - Proszę słuchać - Mingma przycisnęła swoją rękę do swojej klatki piersiowej - Oni zrobili swoje okrutne poświęcenie a kiedy ich serce przestało bić, uświadomili sobie jak Zły ich oszukał, mieli całą moc, której szukali ale bez serca nie byli już istotami żywymi. Stali się jednością z górą, plamieniem nieba, które to przedziurawia, kamienie, są jego kośćmi. Od tej pory góra była okrutna, niszcząc wszystkich, kto usiłował żyć w jej cieniu, wszystkich, którzy próbują oswoić jego wysokość. Góra utrzymuje serce i skarb Złego, chowając je głęboko, broniąc ich przed wszystkimi, kto szuka tego. Ludzie wsi są wiecznie sami, zimni i okrutni, i to jest ich kara. - Bez serca - nieuchronnie, Karen pomyślała o swoim ojcu - Rozumiem jak bycie bez serca odbiera ludzkość, ale nie wiem jak wieś może stawać się jednością z górą. - Wieczorem nie słyszysz, szlochy matek, które straciły swoje dzieci? Nie słyszysz, jak mężowie opłakiwali swoje żony? - głos Mingma obniżył się do szeptu - Nie słyszysz zawodzenia straconych dzieci, wiecznie potępionych? Gdyby tylko Karen mogła być rozbawiona tym uroczym przesądem Mingm, ale w nocy słyszała to - a następnie w swoim śnie spadła. Zawsze spadała do nicość – Chciała bym tu nigdy nie dotrzeć - odeszła daleko. Mingma dołączyła do niej - Nie miałaś wyboru. Twój los był przesądzony w dniu gdy stwórca pomyślał twoje imię. Przed tym nie ma ucieczki. - Moje przeznaczenie? Ja mam przeznaczenie? -Jak my wszyscy - tendencyjne brązowe oczy Mingma popatrzyły i zważyły niecierpliwe ruchy Karen. - Tak, ale moje na razie jest do dupy- Karen przeszła z powrotem, podniosła swoją filiżankę i nalała sobie herbatę – Więc moim było kopać blisko miejsca gdzie mieszkańcy wsi puścili w niepamięć swoje serce? - Serce Zła. Góra zabezpieczy to przed maszynami, ludźmi i Tobą Karen nauczyła się nie być wrażliwą. Z ojcem takim jak jej, być wrażliwym oznaczało prosić by zostać zranionym. Ale teraz, gdy problemy pomnożyły się i straciła swoją pozornie słabą kontrolę nad zdrowiem psychicznym, to wydało się jej bardzo osobiste. Podniosła swoje pełne urazy spojrzenie na górę i powiedziała -
Prawie skończyliśmy z pracami ziemnymi, przeklęta ty, i przysięgam- Mingma skoczyła do jej stóp - Nie, panienko, nie przysięgaj, nie prowokój - nieludzki krzyk przeszył powietrze. Dwie kobiety ścigały się do krawędzi wychodzącej na miejsce pracy. Ludzie biegali, rzucając się jak gryzonie z dala od pułapki. Jeden człowiek spadł wychodząc z jego koparki. Czołgał się kilka jardów, obejrzał się na horror rozgrywający się za jego stopami i zbliżający się do niego i uciekł. Phil wrzeszczał na nich, wyraźnie gestykulował, próbował zgromadzić ich z powrotem do pracy. Nie zwrócili na niego żadnej uwagi. Mingma widziała panikę, jej twarz była wciąż, wyrzeźbiony z kamienia - Więc zaczęło się. Rozdział 4 - Zostań tu - Karen ruszyła w dół wyboistej drogi. Mingma chwyciła jej ramię i odwróciła ją - Nie panienko, nie idź tam na dół. Ale obowiązek wzywał i Karen zawsze odpowiadała – Ale ja muszę. - Uciekaj ze mną. Jeśli pójdziesz teraz, mogę Cię jeszcze uratować! - Rozpacz napełniła oczy Mingmy. - Wszystko porządku. Będę szybka - Karen pozbyła się jej. Mingma owinęła sznurek dzwonków wokół swojego nadgarstka - Panienko, muszę uciekać. Proszę chodź ze mną! - Uciekaj więc. Wporządku. Dogonię cię! - Karen schodziła po wyboistej drodze szybko w dół, słyszała karylion świętych dzwonków jak Mingma uciekała w przeciwną stronę. Jak tylko dotarła do pierwszego stosu gruzu, spostrzegła Phila – Na miłość boską, to tylko stary grobowiec. Przypomina mumie. - Archeologiczne znalezisko - serce Karen zatonęło.
Archeologiczne znalezisko było zmorą budowy. To oznaczało, że pracę muszą wstrzymane podczas gdy zostaną wezwane władze do ustalenia jego znaczenia i odkopania pozostałości. - Jeśli nie powiemy nikomu, możemy pozbyć się ciała i możemy kontynuować budowę - Posłała Philowi miażdżące spojrzenie – jak ktokolwiek miał by się nie dowiedzieć, jak Ci ludzie wykrzykują to w niebiosy. - Mógł bym im zamknąć usta - powiedział chmurnie. - A możesz sprawić, że oni wrócą do pracy? - podeszła do wciąż działającej koparki i wyłączyła ją. Sytuacja była oczywista . Operator podniósł jeden z olbrzymich głazów z boku, i uniósł go i powstało wgłębienie, była tam paczka zawinięta w tkaninę. Czaszka była wyraźnie widoczna, i to musiało wywołać panikę - wyłącz resztę maszyn - powiedziała Philowi - Nie możemy marnować paliwa. Trudno je zdobyć i jest bardzo drogie. Ponieważ Phil posłuchał, poszła i uklękła obok ciała. To było ciało dziecka, może pięcioletniego, leżało zwinięte i opierało się o jedną stronę we wgłębieniu w kamieniu, z jego ręką włożoną pod policzek wyglądało jakby we śnie. To było ładne dziecko. Jego wytworna utkana odzież była wciąż nietknięta, tylko z kilkoma dziurami i wystrzępione brzegi, Karen mogła dostrzec wyblakłe kolory, które zdobiły jego szatę. Naszyjnik złoty kręcił się wokół jego szyi, kolczyki złote przekłuły jego uszy i bransoletka zawinęła jego... jej wąski nadgarstek. Inna tkanina leżała pod ciałem i chroniła ją przed zimnym kamieniem. Ukochane dziecko. Ważne dziecko. Dziecko pochowane z miłością i czułością - i brutalnie poświęcone. Wśród kosmyków jasnobrązowych włosów, które wciąż były na jej głowie, dziura równo przekłuwała czaszkę dziecka. - Ach - oczy Karen wypełniły się łzami – Biedactwo - wiedziała, że ona nie powinna dotykać tego - gdyby archeolodzy tu przybyli, zrugaliby ją niezmiernie. Ale coś w tej dziewczynie, wzywało ją. Coś o tym morderstwie złamało jej serce.