kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony172 136
  • Obserwuję120
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań78 193

Elizabeth Moon - Czyny Paksenarrion 02 - Podzielona wierność

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Elizabeth Moon - Czyny Paksenarrion 02 - Podzielona wierność.pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Czyny Paksenarrion
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 269 stron)

Elizabeth Moon Podzielona Wierność (Divided Allegiance) Czyny Paksenarrion 2 Tłumaczenie Jerzy Marcinkowski

Rozdział pierwszy Kiedy już poddali się wszyscy żołnierze Siniavy, wojownicy Kieri Phelana założyli, że wracają do Valdaire, a może nawet na północ. Część zaczęła nawet planować, jak wykorzystają przypadającą im część łupu. Inni wyczekiwali okazji do odpoczynku i wyleczenia ran. Zamiast tego parę dni później maszerowali na południe wzdłuż Immeru w towarzystwie ludzi Alureda, Halverica i kilku kohort armii księcia Fall. Ci ostatni wyglądali świeżo jak nowe malowidło – prawie nie brali udziału w walkach, z wyjątkiem odpędzenia Siniavy od Fallo. – Nie rozumiem tego – mruknął po drodze Keri do Paks. – Myślałem, że już po wszystkim. Słodki Kocur nie żyje. Co znowu? Pokręciła głową. – Może Książę zawarł nowy kontrakt, sporo przecież wydał na tę kampanię. – Kontrakt! Na kości Tira, sam powrót do Valdaire zabierze nam resztę sezonu. Po co nam kontrakt? Typowa naiwność pierwszoroczniaka. Paks uśmiechnęła się do niego. – Pieniądze – oznajmiła. – A może zapomniałeś już o żołdzie? Seli mrugnął do Paks jak weteran do weterana i wtrącił: – Widziałeś kiedyś morze? – Nie... a czemu? – Keri spojrzał na niego zadziornie, z nosa skapywał mu pot. – Cóż, to wystarczający powód, by udać się na południe. Ja widziałem – zrobi na tobie wrażenie. – Jak wygląda? – spytała Paks, widząc, że mina Keriego się nie zmienia. – Nie sądzę, żeby ktokolwiek potrafił to opowiedzieć. Musisz sama zobaczyć. Wkrótce dowiedzieli się od kapitanów, że Alured przybrał tytuł księcia Immeru. Paks ani młodszym żołnierzom niewiele to mówiło, lecz Stammel wiedział, iż od upadku starego królestwa Aare tytuł ten nie był używany. – Jestem zdziwiony, że zgodzili się na to książę Fall i inni wielmoże – powiedział. – Taka była cena jego pomocy – stwierdził Vossik. Wszyscy sierżanci zebrali się wokół jednego ogniska. – Słyszałem, jak gadali o tym w kohortach Fallo. Obrócił się przeciwko Siniavie, gdy jego roszczenia poparły Andressat, Fallo, Cilwan i – oczywiście – nasz Książę. – Ale dlaczego? – To dziwna historia – powiedział Vossik, najwyraźniej paląc się, żeby ją opowiedzieć. – No dalej, Voss, nie każ się prosić – burknął Stammel. – Cóż, ja to tylko słyszałem. Nie wiem, czy ci żołnierze Fallo mówią prawdę i czyją w ogóle znają. Wygląda na to, że Alured był kiedyś piratem na Immerhofcie... – Wiemy o tym... – Tak, ale taki właśnie był początek. Zdobył inny okręt i już miał wyrzucić za burtę wszystkich jego pasażerów, jak to jest w zwyczaju piratów... – Do wody? – spytała Paks. Ktoś wybuchnął śmiechem. Vossik obrócił się do niej. – Piraci nie chcą mieć bałaganu na pokładzie, więc wyrzucają jeńców za burtę. – Ale czy ci nie dopłyną lub nie dobrną do brzegu? – zdziwiła się Natzlin. – Nie. Do brzegu jest za daleko, a woda zbyt głęboka. – Potrafię przepłynąć spory dystans... – zaczęła Barra. Paks uśmiechnęła się do siebie. Barranya zawsze uważała, że umie więcej od innych. – Nie tak daleko. Na flaki Tira, Barro, nigdy nie widziałaś morza. Kiedy kogoś wyrzucają za burtę, statek może znajdować się dzień marszu od brzegu. – Vossik wziął długi łyk naparu i kontynuował opowieść. – Nieważne. Jeden z pasażerów zaczął się wydzierać, że jest magiem i że Alured powinien zostać księciem, w czym on chętnie mu dopomoże. – Powiedziałbym, że Alured nie wsłuchiwał się zbytnio we wrzaski jeńców – zauważył Stammel. – Nie wygląda na takiego.

– Zgadza się – przytaknął Vossik. – Wydaje się jednak, że usłyszał kiedyś od ojca, iż pochodzi z dobrego rodu, czy coś takiego. Wysłuchał więc czarownika, który powiedział mu, że jest dziedzicem ogromnego królestwa marnującym czas na rozbijanie się po morzu. – Uwierzył w to? – parsknął Haben, zaczerpując naparu kuflem. – Słyszałem, że piraci są zabobonni, ale... – No cóż, tamten człowiek wspomniał o dowodzie. Twierdził, iż widział w starym Aare potwierdzające to zwoje. Zaoferował się, że zabierze tam Alureda i udowodni jego prawa do królestwa. – Do Aare? Tej kupy piachu? – Skąd wiesz, Devlinie? Nie byłeś tam. – Nie, ale słyszałem. Zostały tam jedynie rozsiane wśród piasków ruiny. Tak mówią pieśni. – Zanucił zwrotkę Piękne były wieże. Vossik wzruszył ramionami. – Alured nie zapytał ciebie. Czarownik oznajmił mu, iż widział dowód jego pochodzenia. – Widzi mi się – zaczął Erial – że takie szukanie przodków to jedynie dodatkowe kłopoty. Co to za różnica? Nasz Książę zdobył sobie tytuł bez grzebania się w setkach ojców i ojców ojców. – Albo matek – mruknęła Barra. Nikt nie podjął tematu. – Wiesz co, tutaj, w Aarenis, ludzie są inni – stwierdził Stammel. – Przypomnij sobie Andressat. – I tego nadętego puchacza – dorzuciła Barra. Paks zaczęła rozumieć, co miał na myśli Vik, mówiąc o uszczypliwości Barranyi. – Nie mów tak, Barro. To dobry wojownik i godny swego tytułu hrabia. Większość ludzi utraciłaby Andressat na rzecz Siniavy wiele lat temu. Jest dumny ze swych przodków, to prawda, lecz oni mogą być dumni z niego. – Opowiadaj dalej o Aluredzie, Voss – ponaglił go Stammel. – Co było potem? – Cóż, już wcześniej wierzył w swe szlachetne pochodzenie, pożeglował więc z owym magiem do starego Aare. A potem – pamiętajcie, że usłyszałem to od żołnierzy Fallo i nie twierdzę, że tak naprawdę było – czarownik pokazał mu dowód: starożytny zwój, opisujący małżeństwa i koligacje, wskazujący niezbicie, że był w prostej linii potomkiem księcia Immeru, którego w potrzebie wezwano z powrotem do Aare. – Ależ Vossik, każdy mag umiałby coś takiego sfałszować! – Erial rozejrzał się dokoła, a kilku słuchaczy pokiwało głowami. – Nie powiedziałem, że ja w to uwierzyłem, Erialu. Lecz Alured i owszem. Powiedzmy, że pasowało to do jego pragnień. Jeśli Aare było cokolwiek warte, to tylko tronu Aare. Co musiało oznaczać ziemie Immeru. – I dlatego porzucił morze i osiadł w lasach, by zostać lądowym rozbójnikiem? Co to miało wspólnego z byciem księciem, baronem czy kimkolwiek? – prychnął pogardliwie Erial. – Jeszcze raz powtarzam: to tylko plotki. Wygląda na to, że najpierw zawinął do portów Immeru, próbując zawiązać sojusz... – Przecież był piratem! – zawołała Paks z naciskiem. – Tak, wiem o tym. Może nie myślał zbyt jasno. Potem wynajął gromadę lokalnych zabijaków, odział ich w dawne barwy Immeru i rozpoczął pertraktacje z księciem Fallo. – Ha! Wyszedł z tego cało? – Nie był na tyle głupi, by narazić się na niebezpieczeństwo – rozmawiali na granicy Fallo. Książę zareagował zgodnie z waszymi oczekiwaniami, lecz nie obchodziło go zanadto, co działo się w lasach na południu, jak długo nie dotyczyło to go osobiście. A jego poddani twierdzą, iż jest bardzo dalekowzrocznym władcą, który nie czyni sobie niepotrzebnie wrogów. – A co z Siniavą? – Dla Paks to było najważniejsze: po której stronie od samego początku był Alured? – Cóż, początkowo jedno mieli wspólne: stara szlachta nie uznawała ich roszczeń. Siniava obiecał Aluredowi księstwo, jeżeli przerwie żeglugę na Immerze i będzie chronił ruchy wojsk Kocura po okolicy. Alured zgodził się na współpracę. Dlatego

właśnie nikt nie mógł wytropić Siniavy po Rotengre. – Tak, ale... – zaczęła Paks, lecz Vossik zdecydowanie jej przerwał. – Ale dwie kwestie: Andressat i mądrość naszego Księcia. Andressat okazał Aluredowi uprzejmość, obiecując poparcie jego roszczeń w razie, gdyby wsparł je także książę Fall. Toteż Alured nie zaatakował Andressatu, gdy zażądał tego Siniava. Wszak uznawał się za księcia i pozostawał ponad poleceniami hrabiego. Jeśli zaś chodzi o naszego Księcia – pamiętacie kuglarzy, których spotkaliśmy w Kodaly? – Stammel przytaknął. – Alured zaprzyjaźnił się z nimi, gdy osiadł w lasach, stanęli więc po jego stronie. Nasz Książę wiele lat temu, jeszcze na północy, zawarł z nimi własny pakt. Stąd wiedział, czego Alured pragnie. Orientował się także w dążeniach Fallo: związania się poprzez małżeństwo z północnym królestwem. Pamiętał także o gotowym do ożenku dziecku Sofiego Ganarriona... – Ale Sofi nie jest królem... – odezwał się ktoś z ciemności. – Jeszcze nie. Pamiętajcie, co zawsze mówił. A mając poparcie Fallo... – Głos Vossika ucichł. Kilku słuchaczy okazało się wystarczająco bystrych. – Bogowie! Chcesz powiedzieć... – Nasz Książę i Halveric zdołali jakoś przekonać księcia Fall, że pomoc Alureda w tej kampanii jest tyle warta. Dlatego też książę Fall zgodził się poprzeć roszczenia Alureda, a wtedy zbójca przeszedł na naszą stronę i umożliwił przejście przez las nam, a nie Siniavie. Paks zadrżała. Nigdy nie myślała o posunięciach poza polem bitwy. – Czy Alured naprawdę jest księciem Immeru? Vossik wzruszył ramionami. – Ma tytuł. Ma władzę. Czego jeszcze trzeba? – Ale jeśli tak naprawdę nie jest... mam na myśli krew... – Nie wiem, czemu miałoby to mieć znaczenie. Jest szansa, że okaże się lepszy jako książę niż pirat – będzie musiał rządzić, rozwijać handel, położyć kres rabunkom... – Zrobi to? – Haben rozejrzał się po pozostałych, nim podjął wątek: – Osobiście nie powiedziałbym, że pirat i rozbójnik może zostać dobrym władcą. A skoro już o tym mowa, to jaka jest różnica pomiędzy grabieżą a podatkami? – Nie jest głupi, Habenie – Vossik wyglądał na przejętego. – Będzie musiało być lepiej niż za Siniavy... – O to mi chodzi. Siniava twierdził, że ma prawo władać tym rejonem, ale w Cha i Sibili wszyscy widzieliśmy, co to oznaczało. Nie uciął handlu, jak uczynił to Alured, lecz czy ktoś z nas chciałby mieć takiego władcę? Pamiętam twarze w tamtych miastach. – Ale walczył z Siniavą... – Tak – pod koniec. Za sowitą nagrodę. Nie mówię, że jest na wskroś zły, Vossiku, nie wiem tego. Niemniej, jak dotąd, szedł tam, gdzie leżało złoto. Jak będzie rządził? Człowiek uważający się za szlachetnie urodzonego, oszukany co do swoich praw – co uczyni, kiedy dotrzemy do portów Immeru? * * * Dowiedzieli się w Immerdzanie, gdzie Immer rozszerzał się raptownie w zatokę dłuższą niż szerszą. Nie trzeba było szturmować portu. Nigdy nie został ufortyfikowany od strony lądu, poza niskim murem z najprostszą bramą. Armia wkroczyła do portu, nie napotykając najmniejszego oporu. Wąskie, brudne uliczki śmierdziały rzeczami, których Paks nigdy wcześniej nie wąchała. Ujrzała zatokę, wzburzoną i ciemną od błotnistych wód Immeru. Brzeg zapchany był pomostami i nabrzeżami na na wpół zbutwiałych palach, ze szkieletami łodzi, zatopionymi łodziami, unoszącymi się na wodzie łodziami, nowymi łodziami, drzewcami masztów, strzępami żagli oraz sieciami zwisającymi z każdej dostępnej tyczki i dekorującymi domy. Zobaczyła małe, nagie dzieci, wychudzone jak kozy, nurkujące i pływające wokół łodzi. Większość z nich zaplatała włosy w pojedynczy warkocz przewiązany jaskrawymi tasiemkami. Dalej rozciągała się zatoka, rozległa i niemal pusta w gorącym, popołudniowym słońcu. Jej powierzchnię znaczyły błękitne i zielone pasma. Paks nigdy czegoś takiego nie widziała. Kilka łodzi żeglowało z wiatrem, pchanych wielkimi,

trójkątnymi żaglami, wygiętymi niczym skrzydła. Przyglądała się im zafascynowana. Jedna z nich zmieniła hals, ciemna kreska kadłuba skróciła się, a po chwili znów wydłużyła. W oddali widać było wzniesienia za zatoką, a na południu woda przybierała inny odcień zieleni, by przejść do głębokiego błękitu w miejscu, gdzie Immer mieszał się z morzem. Dokoła żołnierzy Księcia zebrał się hałaśliwy tłum paplający w piskliwym, irytującym języku. Dzieciaki uganiały się tam i z powrotem, niektóre nadal mokre i połyskujące wodą, inne umorusane. Przy łodziach skupili się bosonodzy mężczyźni, w krótkich spodniach, z zaplecionymi w pojedynczy warkocz włosami, a w drzwiach i oknach tłoczyły się kobiety w kolorowych, kusych sukienkach i pończochach w paski. Jeden z kapitanów Alureda zawołał coś w lokalnym narzeczu i natychmiast zapadła cisza. Paks usłyszała chlupoczącą wokół pali pomostu wodę. Zadygotała, zastanawiając się, czy morze ma duszę. Może jest głodne? Kapitan Alureda odczytał trzymany w rękach zwój. Paks poszukała wzrokiem Arcolina i przyjrzała się jego minie, z pewnością wiedział, co się dzieje. Niestety, z wyrazu twarzy oficera nie potrafiła nic odczytać. Kapitan skończył czytać, zwrócił się do Księcia, zasalutował mu, wskoczył na konia i odjechał. Zebrani milczeli. Gdy znikł za rogiem, przez tłum przeszedł głuchy pomruk. Ktoś krzyknął chrapliwie. Paks obejrzała się i zobaczyła dwóch młodzieńców odciągających do tyłu siwobrodego starca. Stojący koło nich mężczyzna zawołał w łamanym wspólnym: – Kto z was mówi z nami? – Ja – odpowiedział mu spokojny jak zawsze głos Księcia. – Wy... jesteście piratami? – Nie. Co masz na myśli? – Tamten... człowiek... mówi, że jest teraz naszym księciem... to pirat. Jesteście jego ludźmi – jesteście piratami. – Nie – pokręcił głową Książę. Paks zauważyła, że Arcolin daje im dłonią sekretny znak, kapitanowie przekazali gest sierżantom. Nie to, żeby potrzebowali ostrzeżenia – i tak wszyscy byli czujni. – Jesteśmy jego sojusznikami, a nie podwładnymi. Walczył z nami w górze rzeki... z Siniavą. – Tym ścierwem! – Mężczyzna splunął. – Kim wobec tego jesteś, że walczysz z Siniavą, a przyjaźnisz się z piratami? – Jestem Książę Phelan z Tsaia. – Tsaia? To za Krasnoludzkimi Górami, daleko na północy! Co robicie tutaj? – W głosie pobrzmiewała złość i zakłopotanie, mierzył wzrokiem żołnierzy. – Mam kompanię najemniczą walczącą w Aarenis. Siniava... – umilkł – walczyliśmy z Siniavą – podjął. – Zginął. Alured otrzymał księstwo Immeru, a ponieważ przedtem pomógł nam, teraz ja pomagam jemu. – Nie jest księciem! – wrzasnął mężczyzna. – Nie znam cię – może coś słyszałem, ale cię nie znam. Lecz Alured – to zwykły pirat i piratem pozostanie. Siniava był zły – Barrandowea świadkiem – ale Alured! Zabił mego wuja na wodach zatoki – on i jego parszywy okręt! – To bez znaczenia – odparł Książę. – Jest teraz księciem Immeru, a ja jestem tutaj, by utrzymać porządek do czasu pojawienia się jego oficerów. Rozmówca splunął ponownie i odwrócił się. Książę nie przemawiał więcej do tłumu, tylko rozstawił kohorty na nabrzeżu i zorganizował patrole pilnujące prowadzących doń uliczek. Pierwszego dnia panował spokój. Paks uznała, że ma szczęście, iż wyznaczono ją do pilnowania nabrzeża. Mogła przyglądać się kołyszącym się na falach łodziom i wdychać wiejącą od morza lekką bryzę. Nad wodą szybowały dziwne szarobiałe ptaki z czarno upierzonymi głowami i dużymi, czerwonymi dziobami, co chwila nurkując i na powrót wzbijając się ponad fale. Następnego dnia rozpoczęły się egzekucje. Paks usłyszała dobiegające z drugiej strony miasta krzyki, zanim jednak zdążyła się nimi przejąć, kapitanowie wyjaśnili im, co się dzieje. – Książęta – Fall i Immeru – przeprowadzają egzekucje szpiegów Siniavy. – Twarz Arcolina miała nieprzenikniony wyraz. – Jesteśmy tu po to, by utrzymać porządek, choć nie przewidujemy żadnych rozruchów. – Tak właśnie było, w ich dzielnicy do niczego nie doszło. Mężczyźni i kobiety zajmowali

się swoimi pracami bez oglądania się na żołnierzy, a dzieci bez przeszkód baraszkowały w wodzie. Lecz dobiegający z przeciwległej strony miasta zgiełk nie cichł i wieczorem kohorta Cracolnyi musiała pomaszerować na pomoc ludziom Halverica. Wrócili nad ranem, strudzeni i ponurzy, dopiero później Paks usłyszała szczegóły. Następnego dnia Kompania Księcia wymaszerowała z Immerdzanu, a wiszące na murach ciała były wystarczająco wymowne. Do Kalmmer plotka dotarła przed nimi. Bramy były zamknięte. Dzięki brakowi wyszkolonych żołnierzy do obrony niskich murów szturm trwał zaledwie kilka godzin. Tym razem na plac targowy przy nabrzeżu spędzono całą ludność miasta. Podczas gdy pilnowali ich żołnierze Halverica i Phelana, ludzie Alureda przetrząsali dom po domu, sprowadzając kolejnych mieszkańców. Kiedy skończyli, na skraju placu pojawił się sam Alured. Wskazał na stojącego wśród innych mężczyznę. Żołnierze wywlekli ofiarę z tłumu. Potem dwóch kolejnych i jeszcze jednego. Ktoś krzyknął i oddział żołnierzy Alureda wbił się w tłum, rozrzucając ludzi na boki, by pojmać wichrzyciela. Pierwszy z ujętych rzucił się z łkaniem na kolana przed Aluredem. Ten pokręcił głową i pokazał na wzniesioną przez jego żołnierzy konstrukcję z prowizorycznie powiązanych belek. Pociągnięto ku niej pojmanych mieszczan. Przez tłum przeszedł szmer, ludzie zaczęli się cofać, wpadając na siebie i omal nie zderzając się z kohortą Paks. Najemnicy połączyli tarcze i zaparli się. Niewiele widziała ponad głowami zgromadzonych. Po chwili ujrzała pierwszego z mężczyzn rozpiętego na zwisających z ramy linach. Paks zesztywniała, ścisnęło ją w dołku. Drugi. I kolejni. Wkrótce wszyscy zawiśli w rzędzie, jeden za nogi, reszta za ramiona. Ludzie Alureda zaczęli obrzucać ich błotem, kamieniami i rybami z kramów. Jeden skazaniec zwisł bezwładnie, inny przenikliwie krzyczał. Paks odwróciła wzrok, walcząc z mdłościami. Spojrzała w równie udręczone oczy Keriego. Nie widziała zakończenia, gdy Alured osobiście przeszył każdego z nich włócznią. Z poruszenia tłumu wywnioskowała, że kaźń zakończyła się, a gdy uniosła wzrok, zobaczyła zdejmowane z konstrukcji ciała. Lecz nie był to jeszcze koniec. Alured przemówił w obcym języku, gorączkowo gestykulując. Tłum stał cicho i nieruchomo, Paks czuła bijący od stojących blisko niej strach i nienawiść. Zakończył pytaniem – poznała to po intonacji, wyciągniętym ramieniu i przerwie na usłyszenie odpowiedzi. Ta nadeszła w postaci rzuconej z tłumu śniętej ryby. Twarz Alureda pociemniała. Paks nie dosłyszała komendy, lecz jego ludzie ruszyli wachlarzem na zebranych. Nim do nich dotarli, tłum eksplodował hałasem i działaniem. Ściśnięci pomiędzy szeregami Książęcych i Halvericowych, pilnujących trzech boków targowiska, zdołali jakoś obrócić się i ruszyć przed siebie. Nacisk rzeszy ludzi odepchnął oddział Paks do tyłu. Słyszeli jedynie wrzaski tłumu, rozkazano im pilnować porządku, a nie atakować. Lecz ustępowali przed czystą przewagą liczebną. Większość zgromadzonych nie miała broni, ich jedynym orężem była ilość. Z niechęcią odnosili się do wizji uderzenia na bezbronnych mężczyzn i kobiety, z drugiej jednak strony – nie mieli ochoty na zadeptanie. Z prowadzących na rynek ulic dobiegły ich okrzyki spieszących na pomoc żołnierzy i donośne komendy, które były niczym kamyki dźwięku odbijające się od muru zgiełku. Próbowała nie tracić kontaktu z resztą i odganiać napierających płazem miecza, lecz parcie tłuszczy narastało. Ktoś złapał z wrzaskiem za jej miecz, uniosła go i otrzymała cios w pachę. Pchnęła instynktownie, przeszywając sztychem napastnika. Upadł pod stopy naciskających na nią mieszczan. Odganiała ich, jak umiała, trzymając się blisko towarzyszy i starając się nie stracić równowagi. Pomiędzy nimi a sąsiednim oddziałem pojawiła się szczelina, w którą natychmiast wdarł się rozwrzeszczany tłum. Przyciśnięta do ściany budynku Paks poczuła wbijający się jej w plecy parapet okna. Krzyczące twarze chwiały się przed nią, a chaotycznie młócące powietrze ręce próbowały wyrwać jej broń. Odpędziła ich, ciężko dysząc. Nie miała czasu rozglądać się za Arcolinem czy Stammelem, słyszała jedynie czynioną przez ludzi wrzawę. W wielu miejscach mieszkańcy miasta przerwali pierścień straży i uciekali zdjętymi paniką gromadami.

Wpadło na nią zagubione dziecko i uczepiło się tuniki. Nie miała czasu zająć się nim i malec przewrócił się z przenikliwym krzykiem prosto pod pędzące stopy. Kiedy odzyskała swobodę ruchu, większość zebranych uciekła. Dojrzała krążącego za plecami swoich żołnierzy Alureda. Zatrzymywali tych, którzy jeszcze nie zdążyli umknąć. W końcu zobaczyła i usłyszała Arcolina i Stammela. Kohorta zmieniła szyk i wzmocniona posiłkami ruszyła w pościg za uciekinierami. Niestety, do zachodu słońca zdołali ująć jedynie piątą część populacji miasta, głównie kobiety i dzieci, zbyt słabe, by dalej uciekać lub nazbyt przerażone. Wstrząśniętą porannymi wydarzeniami Paks traktowanie pojmanych doprowadzało do mdłości. Alured był zdeterminowany wyeliminować wszystkich sympatyków Siniavy, a resztę zmusić do uznania jego rangi i władzy. Jak wyjaśniał najemnikom, chciał strachem zmusić mieszczan do posłuszeństwa. Paks oczekiwała, że Książę zaprotestuje, ten jednak milczał. Od śmierci Siniavy uśmiechał się rzadko, a po przybyciu na wybrzeże spędzał godziny na wpatrywaniu się w morze. Nie wiedziała – nikt tego nie wiedział – co go męczy. Czuła jednak coraz mocniej, że nie może dłużej żyć z tym, co ją dręczyło. Wystraszone, nienawistne spojrzenia, mamrotane zniewagi, zrozumiałe pomimo obcego języka, pogarda żołnierzy Alureda, gdy nie chcieli przyłączyć się do ich „zabaw”, będących niczym innym, jak pastwieniem się nad bezradnymi cywilami – wszystko to sprawiało, że żołądek zawiązywał się jej na supeł. Nie mogła jeść ani spać – budziła się dręczona koszmarami. Starała się ukrywać swe uczucia, uspokajać się. Raz już zabrała głos – dosyć, jak na szeregowca. Jak długo nosiła barwy Księcia, tak długo była mu winna posłuszeństwo. Był dobrym człowiekiem, zawsze przestrzegał wskazań honoru... Wspominała Wielkiego Marszałka, żałując, że go w ogóle spotkała. Zadał jej pytania, na które nie miała ochoty odpowiadać. Służba u Księcia z pewnością warta była odrobiny dyskomfortu czy niepokoju. Kiedy opuścili Kalmmer, zostawiając w mieście garnizon złożony z żołnierzy Alureda, próbowała przekonać samą siebie, że najgorsze już za nimi. Lecz było inaczej. W każdym mieście wybrzeża Immerhoftu Alured wynajdywał szpiegów Siniavy lub takich, którzy wyrażali wątpliwość, czy pirat może być prawowitym księciem. Najemnicy nie uczestniczyli w egzekucjach ani kaźniach, lecz doskonale wiedzieli, że gdyby nie ich obecność Aluredowi zabrakłoby żołnierzy do obsadzenia tylu miast. Nie mieli pojęcia, jak długo to potrwa – kiedy Książę zamierzał przestać udzielać pomocy sojusznikowi. Gdyż z pewnością nosił się z takim zamiarem. Każdego dnia mógł nakazać wymarsz do Valdaire. Lecz Książę milczał, wpatrzony w błękitny bezkres wód. Przez szeregi Kompanii przebiegał niepokój, niczym myszy po strychu zimą. Paks sądziła, że nikt nie widzi, co się z nią dzieje aż do chwili, kiedy pewnej nocy, podczas jej warty, przyszedł do niej Stammel. Stanął blisko i przez kilka minut milczał. Zastanawiała się, czego chce. Potem westchnął, zdjął hełm i przeczesał włosy. – Nie muszę pytać, co cię martwi – zaczął. – Trzeba coś z tym zrobić. Nie wiedziała, co powiedzieć ani uczynić. – Jesz mniej, niż potrzebuje ktoś o połowie twego wzrostu. Nie przydasz się nam, jeśli zachorujesz... – Wszystko w porządku... – zaczęła, lecz zaraz jej przerwał. – Nie, nic nie jest w porządku. Ani z tobą, ani ze mną. Tyle, że ja jem i śpię, a to więcej, niż robisz ty. Nie chcę stracić w ten sposób dobrej weteranki. Nie mam was aż tylu. Ci wszyscy nowi, których przyjmowaliśmy tu i tam nie są jeszcze na tyle dobrzy. – Przerwał. Nałożył hełm i potarł nos. – Nie wiem, czy kiedykolwiek będą... czy my będziemy... tacy jak dawniej. – Umilkł. – Ja... ja jestem czujna... – Nie mogła wykrztusić nic więcej. – Paks, ty... – Odchrząknął i splunął. – Nie powinnaś tu być. Zaskoczył ją tak, że aż ją zatchnęło, jakby ją uderzył. – Co... dlaczego? – Nie powinnaś. – Jego głos nabrał mocy. – Na Tira, nie

mogę stać z boku i patrzeć, jak marniejesz. Nie w imię czegoś takiego. Służyłaś Księciu równie dobrze, jak inni. Myślisz, że tego nie wie? Albo ja? – W głosie Stammela pojawiła się złość. – Nie pasujesz tutaj, nie do tego rodzaju walki. Tamten Wielki Marszałek miał rację, nawet Książę przyznał, że twoim przeznaczeniem może być coś lepszego. – Znowu przerwał, a gdy podjął, głos mu złagodniał. – Uważam, że powinnaś opuścić Kompanię... – Porzucić Kompanię? – Pomimo szoku zalała ją fala ulgi, że mogłaby wyplątać się z tej sytuacji. Zaraz jednak poczuła ukłucie paniki. Podjęła już decyzję, nie mogła jej zmienić. – Tak. Przyszedłem, żeby ci to powiedzieć. Tir świadkiem, jak mi trudno – a jestem starszy... Ale ty musisz nas opuścić. Wracaj na północ. Do domu. Albo znajdź miejsce, gdzie mogłabyś zostać rycerzem. Nie tkwij tutaj, aż nie będziesz mogła tego wytrzymać. Ty lub Książę. – Ale ja... jak mogłabym prosić... nie mogę do niego pójść... – Wciąż prześladowała ją jego mina, gdy sprzeciwiła się książęcej woli. Choć zdawał się nie żywić urazy, nie miała ochoty ponownie ujrzeć tego spojrzenia. Stammel pokiwał z mocą głową. – Tak, możesz. Powiedz Arcolinowi. Kapitan zrozumie – zna cię. Powie Księciu... albo zrób to sama. Zarekomendują cię gdzieś, jestem tego pewny. Nie to ją martwiło. – Ale zostawić Księcia... – Paks, nie mogę powiedzieć na niego złego słowa. Wiesz o tym. Był moim dowódcą od samego początku, pójdę za nim wszędzie. Niemniej... już raz go powstrzymałaś... przed popełnieniem błędu. Może, jeśli odejdziesz, ponownie przejrzy na oczy... Oniemiała. Znów stanęła przed decyzją, którą uważała za podjętą raz na zawsze, tam, w Cortes Immer. Jakże mogłaby opuścić Kompanię? Była jej bliższa od rodziny, bardziej znana od izb domu, gdzie przyszła na świat. – Mówię poważnie, Paks. Nie możesz tak dłużej. Inni też to już zauważyli, wkrótce będą wiedzieć wszyscy. Odejdź, póki możesz. – Ja... pomyślę o tym... – Tej nocy. Jutro będziemy w Sord. Nie mam wątpliwości, że dojdzie tam do tego samego. Poczuła, że do oczu napłynęły jej łzy. Zdusiła łkanie. Stammel złapał ją za ramię. – To właśnie mam na myśli, Paks. Nie dasz rady walczyć jednocześnie ze sobą i nieprzyjaciółmi. Tir wie, jaka jesteś odważna... lecz nikt nie jest w stanie toczyć walki wewnętrznej i zewnętrznej naraz. – Dałam słowo – wyszeptała. – Tak. Dałaś. I odsłużyłaś już swoje, a nawet więcej. Widziałaś śmierć Siniavy, co moim zdaniem uwalnia cię od przysięgi. Nie uważam tego za ucieczkę i nie sądzę, żeby tak przyjęli to Arcolin albo Książę. Porozmawiasz z nimi? Podniosła wzrok na usiany gwiazdami firmament. Z odległego morza wynurzał się Naszyjnik Torre’a. Pomyślała o dawnych marzeniach o zostaniu wojowniczką i zwiedzaniu dalekich stron, a potem o ostatnim mieście, do którego wkroczyli. – Ja... nie mogę... wejść do następnego miasta... – Nie. Zgadzam się. – Ale jest już za późno. – Kapitanowie z pewnością leżeli już w łóżkach, nie mogła budzić ich albo Księcia. Poczuła ulgę – nie musiała podejmować decyzji teraz. Usłyszała łagodny głos. – Poszłabyś, gdyby nie było późno? Ta łagodność i pewność, że jest za późno, osłabiły jej czujność. Była taka znużona. – Och, sama nie wiem. Tak. Gdyby Książę Phelan pozwolił mi... – Pozwoli – orzekł Stammel – albo go nie znam. – Zanim zdążyła odpowiedzieć, zawołał kogoś, by ją zastąpił. – Chodź. Do rana zdołałabyś przekonać samą siebie, że winna jesteś Księciu ślepe posłuszeństwo. Poszła za nim do namiotu Arcolina chora i roztrzęsiona, lecz

najbliższa godzina nie była taka trudna, jak się obawiała. Konferujący z Arcolinem pozostali kapitanowie ulotnili się, gdy Stammel poprosił o chwilę rozmowy. Kapitan zmierzył Paks spokojnym spojrzeniem, w którym nie było złości ani rozczarowania. – Wolno ci odejść – powiedział. – Służyłaś wiernie, masz prawo do urlopu lub opuszczenia Kompanii. Żałowałbym, gdybyś opuściła nas na zawsze – jesteś dobra, a wiem, że Książę także jest z ciebie zadowolony. Czy rozważyłabyś możliwość wzięcia rocznego urlopu z otwartym prawem do powrotu? Przytaknęła. – Jak pan sobie życzy, kapitanie. – Nie potrafiła jasno myśleć, jej umysł ogarniały na przemian lęk, radość i smutek. – Wobec tego pomówię o tym z Księciem. – Wstał od stołu. – Ty też powinnaś pójść. Może chcieć porozmawiać z tobą o twej służbie. Książę także jeszcze nie spał. Jego wzrok stwardniał, gdy za plecami Arcolina dojrzał Paks, niemniej zaprosił ich do środka. Arcolin przedstawił życzenie dziewczyny, na co Phelan obdarzył ją przeciągłym spojrzeniem. – Paksenarrion, czy jesteś niezadowolona z mojego dowództwa? – Nie, mój lordzie. – Odpowiedziała szczerze. Martwiło ją nie jego dowodzenie, lecz zawarty sojusz. – Cieszę się. Zawsze byłaś uczciwym i godnym zaufania żołnierzem. Nie chciałbym utracić twego szacunku. Nie, mój lordzie. – Potrafię zrozumieć, że możesz chcieć odpocząć. Dziewczyna z północy... inna kultura... ale czy chcesz odejść z Kompanii na zawsze czy jedynie na jakiś czas? – Nie wiem. Nie potrafię wyobrazić sobie niczego innego... – A jakże byś mogła? Rozumiem. – Kiwnął energicznie głową, jakby rozważając kwestie, których nie dostrzegała. – Wiesz, że Wielki Marszałek sugerował, iż być może będziesz musiała opuścić Kompanię, powiedział mi to jeszcze w Sibili, po tym, jak zostałaś ranna. – Zauważyła, że nie używa imienia kapłana. Nie wspominał także, że wcześniej upierała się przy pozostaniu. – Być może to odpowiednia chwila. Skorzystasz z lepszego szkolenia. Jeśli postanowisz zaciągnąć się na służbę do kogoś innego, z przyjemnością cię zarekomenduję. Doradzam, abyś spróbowała zostać giermkiem. Jesteś dobra w szermierce – naucz się walki konnej, a będziesz kwalifikować się do treningu na rycerza. – Przerwał i spojrzał na Arcolina. – Trzeba ją zaopatrzyć w mapy do podróży na północ, spodziewam się, że dopatrzyłeś już wypłaty... – Jeszcze nie, mój lordzie. Przyszła do mnie przed chwilą. – W porządku. Możesz zostać z Kompanią, Paksenarrion, dopóki nie postanowisz, jak chcesz podróżować. W obecnej sytuacji nie byłoby rozważnie wędrować po Aarenis samotnie. Jeśli zechcesz zaczekać, to zamierzam niedługo odesłać paru ludzi do Valdaire... – Miał dla niej kilka rad. Nie usłyszała potępienia, czego się tak obawiała. Sprawiał wrażenie zmęczonego i nieco roztargnionego, ale uprzejmego. Potrząsnęła głową i wróciła z Arcolinem do kohorty. Ulżyło jej, że tak łatwo poszło. Czekał na nią Stammel. – Idź spać. Jutro... – Ale jutro jest Sord... – Nie. Pojutrze. A ty nie pójdziesz tam z nami. Znajdę ci coś do roboty... – Ale... – Nie sprzeczaj się ze mną! Nadal jestem twoim sierżantem! Kiedy ty znajdziesz się w Sord, będzie już po wszystkim. A teraz do łóżka. Paks spała do samego rana, nie budząc się w nocy ani razu.

Rozdział drugi – Z Kompanii Księcia Phelana, co? – Paksenarrion przytaknęła. Kapitan straży był dobrze zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu. – Odchodzisz z Kompanii? Wzruszyła ramionami. – Wracam na trochę do domu. – Hmmm. Dowódca karawany mówi, że chcesz nas opuścić w połowie trasy? – Jest bliżej... – Mmm. Dowódca rozmawiał już z twoim sierżantem, prawda? – Tak jest, sir. – Przypuszczam, że to wystarczy. Strzelasz z kuszy? – Nie najlepiej, sir. Używałam długiego łuku, ale nie jestem specjalistką. Kapitan straży westchnął. – Nie można mieć wszystkiego. Teraz posłuchaj: karawana rozpoczyna przygotowania do wyruszenia pojutrze, a startujemy dzień później, w zależności od tego, ilu przyłączy się kupców. Masz zjawić się tutaj pojutrze w południe, gotowa do pracy. Przyjdziesz pijana, a obetnę ci wypłatę. W mieście musimy uważać na wozy równie bacznie, jak na szlaku. Nie miej nadziei na sen w tamtą noc. Zdobądź jakąś zbroję – karawana jej nie zapewnia. Doradzam kolczugę. Rozbójnicy, na których natykamy się wzdłuż wybrzeża, używają bardzo mocnych łuków. Nosisz skórę, a ta nie zatrzyma strzał. Jeśli chcesz, możesz kupić zbroję u nas. – Przekrzywił głowę. – Wszystko jasne? – Tak, sir. Mam być tutaj pojutrze w południe w zbroi. – Trzeźwa. Zaczerwieniła się. – Nie piję. – Wszyscy piją. Część wie, kiedy przestać. A przy okazji – żadnego sypiania z kupcami. To źle wpływa na dyscyplinę. Powstrzymała się od gniewnej odpowiedzi. – Nie, sir. – Bardzo dobrze. Do zobaczenia pojutrze. – Odprawił ją machnięciem ręki. Opuszczając pokój, minęła dwóch uzbrojonych mężczyzn, jeden z nich trzymał kuszę. * * * – Nie mogę uwierzyć, że wyjeżdżasz. – Paks miała nadzieję, że wymknie się po cichu, lecz Arne, Vik i reszta przyjaciół przyłapali ją. – Co zrobisz sama? – Nie będę sama – odparła. – Ochraniam karawanę. – Karawanę! Na flaki Tira, to... – Wiesz dobrze, że parę lat temu Książę też to robił. – Tak, ale z nami – z Kompanią. Lecz wyjechać z obcymi... – Pomyśl, Arne. Ilu obcych pojawiło się w tym roku w Kompanii? – Masz rację. Niemniej jesteśmy... jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Paks. Przyjaźnimy się, odkąd tu przyszłam. – Tak, ale ja nie mogę... – Czy to ten marszałek Girda? Zamierzasz zostać wyznawczynią? – Nie wiem. Nie, nie sądzę. Ja po prostu... – Przyjrzała się im, próbując to powiedzieć. – Biorę urlop... wszystkim nam się należy... może tu wrócę, a może nie. – To niepodobne do ciebie – skrzywił się Vik. – Zrozumiałbym, gdyby zrobiła to poniesiona złością Barra, ale ty... – Biorę urlop. – Spiorunowała go wzrokiem. – Biorę urlop. Rozmawiałam o tym ze Stammelem, Arcolinem i samym Księciem. Idę na urlop. – Wrócisz – orzekła Arne. – Musisz. Inaczej byłoby nie w porządku. – Paks potrząsnęła głową i szybko odeszła. Gdy opuszczała obóz, złapał ją jeden z giermków Księcia. – Książę chce zobaczyć się z tobą przed twym wyjazdem – poinformował ją. Poszła za nim do namiotu dowódcy. W środku Phelan rozmawiał z Aliamem Halverikiem. – ...i sądzę, że to... och, Paksenarrion. Halveric ma do

ciebie prośbę. – Mój lordzie? – Ponieważ jedziesz na północ – jak rozumiem, zamierzasz przebyć góry? – Tak, mój lordzie. – Dobrze ci zapłacę, gdybyś zgodziła się na pewne opóźnienie w powrocie do domu i zawiozła to pismo do mojej posiadłości w Lyonya. Jeśli wybierzesz wschodnią przełęcz, nie nadłożysz zbyt wiele drogi. – To dla mnie zaszczyt, panie. – Paks wzięła zwój w skórzanym etui i włożyła do sakiewki u pasa. – Spójrz na mapę. Powinnaś przekroczyć góry mniej więcej tutaj. Jeśli pojedziesz na północ, trafisz na szlak wschód – zachód, biegnący od Finthy do Prealith. W Lyonya odszukasz łowców lub od kupców w Tsaia dowiesz się, jak tu trafić. – Wskazał palcem na mapie. – Powołaj się na mnie, gdyż inaczej skierują cię na północ, do mego wuja lub braci, a nie chciałabyś aż tak zboczyć z drogi. Gdy tam przybędziesz, oddaj pismo mojej żonie, Estil – jest o parę dłoni wyższa ode mnie. Myślę, że moja wiadomość dojdzie do niej w ten sposób szybciej niż wysłanym umyślnie kurierem. – Tak, panie. – Jestem pewny, iż mogę ci zaufać, że nikomu o tym nie powiesz. Są tacy, którzy z radością ukradliby pismo, powodując tym nie lada kłopoty. – Nikomu nie powiem, panie. – Dziękuję. Zaufasz mojej pani, że ci zapłaci, czy chcesz pieniądze teraz? – Oczywiście, że ufam tobie... twojej pani. Jeszcze nie dostarczyłam wiadomości, choć przysięgam, że to zrobię. – Phelan twierdzi, że będziesz szukać pracy na północy, czy tak? – Skinęła głową. – Wobec tego Estil może ci pomóc. Obiecuję, że zrobi, co w jej mocy. – Paksenarrion – odezwał się Książę, wyciągając do niej rękę. – Pamiętaj, że zawsze będziesz mile widziana w moim domu i Kompanii. Niechaj bogowie będą z tobą. – Niech strzeże cię Falk – dodał Halveric. Opuściła namiot z pewnymi oporami. Trudno było pogodzić się z myślą, że odtąd nie ma tutaj żadnych praw. Gdyby wtedy ktoś zatrzymał ją i poprosił o pozostanie, mogłaby zmienić zdanie. Lecz nie spotkała przyjaciół, a wartownik przepuścił ją bez słowa. Gdy podeszła do bramy miasta, zaczęła rozmyślać o czekającej ją podróży. Szybkim krokiem przemierzała zatłoczone uliczki Sordu. Teraz, gdy porzuciła barwy Księcia i szła w brązowych spodniach i koszuli, z plecakiem na ramieniu i długim mieczem u boku, nie słyszała gwizdów, którymi tak się przejmowała. Dziwnie jej było po tak długim czasie z powrotem chodzić w spodniach. Było jej gorąco w nogi, drapało. Długi miecz także źle leżał na biodrze. Niecierpliwym gestem przesunęła go do tyłu. Plecak był ciężki... pomyślała, że jest za gorąco na chodzenie w kolczudze i ciepłych, wełnianych rzeczach spoczywających obecnie w plecaku. Zerknęła na słońce i poszła przed siebie. Na podwórzu gospody uwijał się dowódca karawany, trzy wozy były już załadowane. Chrząknął na jej widok i skinął głową w stronę drzwi karczmy. Paks spojrzała tam i zobaczyła kapitana straży. – Ha! – zawołał tamten. – Jesteś punktualnie. – Zmierzył ją od góry do dołu krytycznym spojrzeniem. – Gdzie twoja kolczuga? – W plecaku, sir – odrzekła. – Lepiej ją załóż – doradził. – Nie odważyłbym się zostawić jej gdzieś w panującym tu zamieszaniu. Swoje rzeczy połóż na wozie – wskazał. – A teraz pilnuj załadowanych towarów. Gdy przybędą pozostali, opracuję porządek wart. * * * Po paru dniach podróży Paks przyzwyczaiła się do reszty strażników. Nie sądziła, by mogła zaufać im podczas walki, niemniej uznała, że przypominają poznanych dotychczas żołnierzy. Paru wyrzutków z kompanii najemniczych i milicji, lecz większość okazała się odpowiedzialna i pracowita. Część nigdy nie robiła nic innego i znała się jedynie na strzelaniu

z kuszy. Inni przeszli dobre szkolenie – opuścili godne szacunku oddziały z różnych, zwykle mało ważnych powodów. Na szczycie listy przyczyn królowały picie, bijatyki i hazard. Mijały dni. Na Miedzianych Wzgórzach stawało się coraz goręcej, bardziej niż gdziekolwiek indziej, gdzie do tej pory była. Powiedziano jej, że to najgorętsza część lata. – Mądrzy wybierają wiosenne karawany – mruknął jeden ze strażników, leżąc w cieniu wozu. – Jeśli takowe wyruszają – rzucił inny. – No tak, czego można oczekiwać od kupców? – Wysokich cen. – Wywołało to powszechny śmiech. Paks prażyła się w kolczudze. Spojrzała na wschód, gdzie w oddali majaczyła linia oceanu. Ze wzniesień, gdy widoczności nie psuła mgiełka upałów, mogła wypatrzyć piasek i wodę. Tam musiało być chłodniej. W końcu zapytała, dlaczego nie podróżują bliżej oceanu. – Skąd jesteś? – Z północy – odparła. – Urodziłam się na północny zachód od Verelli. – Och. To w głębi lądu, prawda? Nie wiesz zbyt wiele o morzu. Cóż, gdybyśmy jechali bliżej brzegu, trafilibyśmy w okolice najgorsze z możliwych. Piach... chodziłaś kiedyś po piasku? – Po małej plaży pomiędzy Immerdzanem a... – Nie, nie po plaży. Po suchym piachu... sypkim piachu. To jest... o, do licha. To... to gorsze od zaoranego pola. – To potrafiła zrozumieć, kiwnęła więc głową. – Pomyśl o tych wozach: zapadające się koła, praca z mułami. Nasza praca. A potem mokradła. Grząskie, wilgotne, słone błota. I jeszcze więcej piachu. I wcale nie jest tam chłodno, tylko piekielnie gorąco, woda słona, wszystko śmierdzi. Uch. – Nie zapominaj o piratach – dorzucił ktoś. – Właśnie do tego dochodziłem. Wiesz, że tutejsze okolice nazywają Wybrzeżem Rabusiów? – A jak oni tam żyją? – Niektórzy lubią jeść kraby, małże i takie tam. Jest tam mnóstwo owoców morza. Mówią, że tu i ówdzie trafiają się źródła słodkiej wody. Parę nędznych osad. Poza tym piraci mają statki i zawsze mogą odpłynąć. Pomimo złowieszczej nazwy i ostrzeżeń dowódcy karawany nie zobaczyli choćby jednego bandyty i wozy bez kłopotów toczyły się niespiesznie na północ. Paks ćwiczyła strzelanie z kuszy, a jej umiejętności szermiercze wywarły na reszcie strażników wielkie wrażenie. Z kolei mnóstwo czasu zabierało jej wypluwanie kurzu po kolejnych próbach walki wręcz. Znali sztuczki, jakich nigdy nie widziała w Kompanii. Wreszcie ujrzała na horyzoncie smugę Krasnoludzkich Gór przecinających Miedziane Wzgórza. Gdy podeszli bliżej, przekonała się, że łańcuch górski biegł na wschód od samego wybrzeża, gdzie piasek ustępował skałom. – To Węzeł Wschodu – powiedział jej kupiec, widząc, jak tam patrzy. – Jeśli żeglujesz, musisz odpłynąć daleko w morze, by odszukać najlepsze prądy. – A tam nigdy nie chciałabyś się znaleźć – dodał strażnik, wskazując na rozległą zatokę za cyplem. – To Zatoka Niewolników. Na każdego pirata na wybrzeżu przypada dziesięciu w zatoce. Dla zapewnienia ci tam bezpieczeństwa potrzebna byłaby kompania rozmiarów oddziału twego Księcia. – Handlowałem tam – sprzeciwił się inny kupiec. Strażnik spojrzał na niego. – Cóż – mruknął w końcu. – Musiała nie spodobać się im twoja twarz – albo pieniądze. Karawana dotarła do skrzyżowania i skręciła na zachód, w stronę prowadzącej przez Miedziane Wzgórza przełęczy i dalej ku Wschodnim Marchiom Aarenis. Paks zaczęła studiować mapę w nadziei, że znajdzie szlak, który doprowadzi ją do wschodniej przełęczy w Krasnoludzkich Górach. Strażnicy upierali się, że powinna znaleźć sobie towarzystwo, ale ona wolała nikogo o to nie pytać, lepiej, żeby nikt nie wiedział, dokąd zmierza. W końcu postanowili sami znaleźć jej towarzysza. * * * – Jeśli chcesz mieć kompana, to jeszcze ktoś nas opuszcza,

żeby przebyć Srebrną Przełęcz. – Jori, parę lat starszy od Paks, był jednym z tych, którzy najbardziej upierali się, że nie powinna jechać sama. – Och? – Nie przerwała pracy nad mechanizmem kuszy. – Kto taki? – Tamten elf. – Podniosła głowę zaskoczona. Nie wiedziała, że w karawanie podróżuje elf. Jori uśmiechnął się złośliwie. – Jest dumny, jak każdy elf – nie musisz obawiać się, że będzie cię zaczepiał po drodze. Puściła to mimo uszu. – Dlaczego tam jedzie? Uśmiech Joriego zgasł. – Och – twierdzi, że udaje się do Lasu Pani. No wiesz, do królestwa elfów. Niemniej część trasy moglibyście pokonać razem. – Hm. – Odstawiła kuszę i wstała, przeciągając się. – Gdzie jest? – Tam. – Jori wskazał brodą grupkę przy ognisku. – Przedstawię cię, co? – Jeszcze nie. Najpierw chcę go sobie obejrzeć. – W takim razie to ten w szarym płaszczu. Pomyślała, że jest o palec niższy od niej i nie przypomina widzianych dotychczas elfów, niemniej w zielonoszarych oczach i gracji, z jaką się poruszał, było coś nieludzkiego. W głosie pobrzmiewała mu elfia śpiewność. – Nie, mam sprawę do załatwienia w moim królestwie – mówił do kupca korzennego. – Nie boisz się samotnej przeprawy przez góry? – Bać się? – powtórzył kpiąco, a jego dłoń oparła się o złoconą rękojeść wąskiego miecza. Kupcy pokiwali głowami, mrucząc coś pod nosem. Paks przyjrzała się uważniej jego broni. Bardzo wąska klinga – pewnie broń pojedynkowa, pomyślała. Gdyby nie był elfem, uznałaby go za samochwałę. Był szczupły, poruszał się lekko. Ze względu na obfitą tunikę nie mogła stwierdzić, czy kryją się pod nią szerokie ramiona wojownika. Miał żylaste ręce, lecz na dłoniach nie widziała blizn ani zgrubień. To kwestia światła czy elfy nie nabawiały się odcisków? Jeden z kupców podniósł głowę i zobaczył ją. – Hej, strażniczko! To ta wysoka dziewczyna – dodał do swoich towarzyszy. – Chodź do ognia i ogrzej się nieco. – Machnął grubym ramieniem. Uśmiechnęła się, lecz została tam, gdzie stała. – Tu jest wystarczająco ciepło. Usłyszałam rozmowę o przeprawie przez góry i chciałam posłuchać. – Po co? Zamierzasz opuścić karawanę i udać się na północ? – Słyszałam o paru szlakach – odparła. Nie chciała zdradzić się ze swą wiedzą. – Znam kogoś, kto był za Krasnoludzkimi Górami. Ale jeśli istnieje krótsza droga... – Ach, krótsza... – wtrącił inny kupiec. – To zależy, dokąd udajesz się na północy... – Przyjrzał się Paks, lecz ta milczała. Po chwili wzruszył ramionami i kontynuował: – Po przejściu Srebrnej Przełęczy znajdziesz się pomiędzy Prealith a Lyonya, z tym że po północnej stronie jest pewien dobry szlak, powiedzie cię na zachód, prosto do południowo-wschodniego narożnika Tsaia. – Paks kiwnęła głową. Wyczuła raczej, niż dostrzegła, że elf ją obserwuje. – Szlak ten krzyżuje się z drogą do Strażnicy Krasnoludów, na rozstajach usypano kurhan i wybudowano skalną kryjówkę. Jeśli zmierzasz do Tsaia, odległość nie jest mniejsza, ale w pojedynkę możesz podróżować szybciej, a same przełęcze są łatwiejsze niż te na szlaku do Strażnicy Krasnoludów. Tamte... – przerwał i pokręcił głową. Zainteresowana, Paks podjęła temat. – Dziękuję ci, panie – powiedziała. – Nie wiem zbyt wiele o górach, słyszałam jedynie, że przeprawa jest krótka. Kupiec roześmiał się. – Tak – dosyć krótka. O ile ją pokonasz. Lód w środku lata, śnieżyce – to zawsze jest niebezpieczne, zwłaszcza dla samotnego wędrowca. Na twoim miejscu wybrałbym wschodnie przejście, to właśnie, o którym mówię. Spędzisz w górach więcej czasu, lecz nie tak wysoko ani w tak niskich temperaturach. Czy dowódca karawany wie, że odchodzisz? – Oczywiście, sir! – Rozzłościła się, lecz po minach zebranych poznała, że nikt nie zamierzał jej obrazić.

– Poprosiłbym go o puszczenie cię koło wschodniej przełęczy – powiedział poważnym tonem kupiec. – Szczególnie jeśli zamierzasz podróżować sama. Przytaknęła, nie odzywając się więcej. Kupcy wrócili do ulubionych tematów: jakie produkty znaleźli w tym lub tamtym porcie i jak korzystnie je sprzedali, kto rządził którym miastem i co ostatnia wojna uczyniła z rynkami. – Mnie przede wszystkim martwi – mówił olbrzym w grubym, żółtym płaszczu – jak wpłynie na wysokość opłat. Powiada się, że Liga Gildii wydała mnóstwo pieniędzy na zeszłoroczne walki – będą musieli jakoś je odzyskać, a przecież najłatwiej osiągnąć to, podnosząc opłaty. – Zanadto nas potrzebują – zaprotestował inny. – A Ligę powołano po to, by wspierała handel. Mówię wam, że Liga Gildii nie zamierza nas okraść. – A nawet jeśli, to pozostaje rzeka – zasugerował następny. – Teraz, kiedy osadzili Alureda na książęcym stolcu, pozwoli nam z niej korzystać... – Ha! Ten stary wilk! Na Simyits, nie wierzysz chyba, że tytuł odmieni pirata, prawda? A jeśli już o to chodzi, to co uzyskaliśmy od różnych szlachetnych panów? Fakt, kiedy szykuje się wojna, potrzebują naszego złota, lecz potem – och, ci kupcy: ani honoru, ani lojalności – podatkami ich, stali się nazbyt hardzi. – Paks śmiała się z pozostałymi, choć sama uważała, że kupcy nie mają honoru – jak milicja Vonja. Jakoś nigdy nie zastanawiała się, co sądzą sami kupcy. Gdy tej samej nocy zeszła z warty i zatrzymała się przy ognisku strażników na kubek naparu, powitała ją spowita w płaszcz postać. Dojrzała błysk zieleni szeroko rozstawionych oczu. – Ach. Paksenarrion, prawda? Stanęła spięta i niepewna. – Tak... zgadza się. A ty, panie? Ukłonił się z gracją, choć jakby kpiąco. – Możesz mi mówić Macenion. Elf, jak widzisz. – Kiwnęła głową i sięgnęła po garnek naparu. – Pozwól... – dodał miękko i ze stojaka za garnkiem uniósł się cynowy kubek, zanurzył się w płynie i podfrunął do ręki dziewczyny. Zamarła, zatkało ją. – No dalej – zachęcił ją – weź go. – Spojrzała na kubek, potem na własną dłoń, by wreszcie ostrożnie ująć ucho naczynia. Prawie je upuściła, czując nagle jego ciężar. Powoli wypuściła powietrze i ostrożnie upiła odrobinę płynu. Smakowało zwyczajnie – zastanawiała się, czy nie wsypał czegoś do środka. Znów zmartwiała na widok drugiego kubka, który poderwał się ze sterty, napełnił i popłynął ponad ogniskiem do Maceniona. Elf ujął go, ukłonił się jej i napił. – Przepraszam – rzucił lekkim tonem – jeśli cię przestraszyłem. Słyszałem, że jesteś wojowniczką o znacznym doświadczeniu. Piła napar, rozważając, jak powinna postąpić. Na pewno nie miała ochoty przyznać się, że przestraszyła się odrobiny magii, lecz widział jej reakcję. Opróżniła kubek, odstawiła go i usiadła powoli. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam – powiedziała w końcu. – Najwyraźniej – odrzekł. Odłożył własne naczynie na stertę i usiadł koło niej. – Kiedy pytałem – podjął – każdy zapewniał mnie, że masz doskonałą reputację. – Poczuła ukłucie irytacji: jakie miał prawo rozpytywać o nią? – Jak rozumiem, służyłaś w Kompanii Phelana. – Spojrzał na nią, więc przytaknęła. – Tak. Jeden ze strażników słyszał o tobie. Nie byłaś zwyczajną najemniczką, powiedział. – Znowu poczuła gniew. – Poprzedniego wieczoru wspomniałaś, że przed dotarciem do Valdaire udajesz się w góry, na północ. Sama, jak rozumiem? – Kiwnęła głową. – Mógłbym – zaczął, patrząc na złożone na kolanach, splecione dłonie – mógłbym ci pomóc. Znam te szlaki – niebezpieczne dla kogoś niedoświadczonego, niemniej dosyć łatwe. – Och? – Sięgnęła po kubek i ponownie go napełniła. – Chyba, że zamierzasz podróżować sama. Ludzie rzadko się na to decydują. Wzruszyła ramionami. – Nie ma nikogo, kto mógłby ze mną podróżować. Z radością przyjmę od ciebie rady dotyczące szlaku. – Pamiętała przestrogi Stammela przed takimi, którzy chcieliby jej

towarzyszyć. Elf poruszył się niespokojnie. – Jeśli zechcesz, możemy podróżować razem – przynajmniej do granic Lasu Pani. Opiszę ci dalszą drogę. – Usiadł wygodniej i przyjrzał się jej spod ciemnych brwi. – Byłoby to znacznie bezpieczniejsze dla ciebie, a dla mnie dogodne. Choć szlaki górskie nie są tak niebezpieczne, jak trasy karawan, wszędzie czyhają zagrożenia i dobrze byłoby mieć kogoś, kto dobędzie stali i osłoni ci plecy. Pokiwała głową. – Rozumiem. Dobrze pomyślane. Lecz – wybacz mi, panie – wydajesz się wiedzieć więcej o mnie, niźli ja wiem o tobie. Wyprostował się. – Jestem elfem – z pewnością wiesz, co to oznacza. – Tak, ale... W jego głosie pojawiły się ostrzejsze tony. – Obawiam się, że nie mam w okolicy krewnych ani przyjaciół, których mogłabyś przepytać. Będziesz musiała zaufać memu słowu albo podróżować samotnie. Jestem elfem, wojownikiem-magiem – jak widziałaś – i wracam do mojej ojczyzny. Lasu Pani. – Przepraszam, jeśli cię rozgniewałam, panie, ale... – Nasłuchałaś się złych rzeczy o elfach? O to chodzi? Przypomniał się jej Bosk. – Tak... paru. Głos elfa złagodniał. – W takim razie to nie twoja wina. Musisz wiedzieć, że elfy są rasą znacznie starszą od ludzi. Niektórzy zazdroszczą nam wiedzy i umiejętności. Nie rozumieją naszych obyczajów, a my nie potrafimy objaśnić ich tym, którzy nie słuchają. Lecz elfy, Paksenarrion, zostały stworzone przez samego Stwórcę jako nieprzyjaciele wszystkiego, co złe. To elfów orkowe plemię nienawidzi najmocniej, gdyż wiedzą, że ich los waży się na ostrzu naszych kling. Mroczne siły nigdy nie pojawiają się w pobliżu elfich królestw. Paks rozważyła to bez słowa. Słyszała, że elfy są faktycznie znacznie starsze niż ludzie i nigdy nie umierają ze starości. Nie spotkała się jednak z opiniami, że elfy są złe lub dobre, podczas gdy orki i demony opisywane są jednoznacznie jako złe, a święci, jak Gird czy Falk, jako dobrzy. Przez kilka następnych dni zebrała wszelkie dostępne informacje o elfach jako takich i Macenionie w szczególności. Nie było tego dużo. Niemniej, gdy do traktu przybliżyły się wyższe wzniesienia, przekonała się, jak łatwo jest przeoczyć szlak. Podróż w towarzystwie kogoś, kto już tu był, wydawała się znacznie rozważniejsza. * * * Paks z ulgą odprowadziła wzrokiem znikającą za zakrętem karawanę. Nie przyzwyczaiła się do towarzystwa strażników, nie potrafiła im zaufać tak jak swym poprzednim towarzyszom. Teraz była wolna – mogła udać się na północ, do domu, ku przygodom. Wyobraziła sobie, jak wraca do Trzech Jodeł z podarkami i pieniędzmi do wydania na targu. Niemal słyszała radosne westchnienie mamy i piski młodszych braci i sióstr. Wyobrażała sobie oniemiałego ojca widzącego jej bogactwo i przypasany do boku miecz. Odwróciła się z uśmiechem do Maceniona, który patrzył na wzbijane przez karawanę tumany pyłu. – Cóż, został po nich tylko zapach. Ruszajmy. Oderwał spojrzenie szarozielonych oczu od przełęczy i spojrzał na nią ostro. – Musisz tak się spieszyć? Chcę się upewnić, że nie pójdzie za nami żaden złodziej. Poluzowała miecz w pochwie. – Mało prawdopodobne. Z twoją magią i tym mieczem nic mamy się czego bać. Chciałam znaleźć dobre miejsce na nocleg, zanim zapadną ciemności. – Bardzo dobrze. Chodźmy wobec tego, nie tracąc czujności. Poruszaj się tak cicho, jak tylko może człowiek. Powstrzymała się od gniewnej odpowiedzi. Nie miało sensu wszczynanie sporu z jedynym towarzyszem podróży przez góry. Nie miała innego przewodnika, a elfy były groźnymi wrogami.

Obróciła się do mocnego kuca jucznego, kupionego od dowódcy karawany, i po raz ostatni sprawdziła juki, po czym pogłaskała Gwiazdę po szyi i ruszyła odchodzącym od traktu wąskim szlakiem. Miała nadzieję, że w trakcie podróży Macenion złagodnieje. Jak dotąd był zgryźliwy, sarkastyczny i krytycznie nastawiony. Było oczywiste, że dysponuje ogromną wiedzą o górach i prowadzących przez nie szlakach, lecz starał się, by była ona wręcz bolesna dla innych. Szedł przodem, prowadząc wyhodowanego przez elfów rumaka, którego wąska, wygięta szyja zdradzała niesmak do niesionego na grzbiecie bagażu. Na szczęście przy wieczornym ognisku Macenionowi przeszedł zły humor i odzyskał pierwotny urok. Jednym zaklęciem rozpalił ognisko, a innym ugotował zwykłą kaszę. Potem rzucił czar uniemożliwiający koniom zbytnie oddalenie się. Paks chciała go zapytać, czy nie mógłby również użyć zaklęcia zabezpieczającego obóz, tak aby oboje mogli przespać całą noc, potem jednak uznała, że lepiej tego nie robić i zaoferowała wzięcie pierwszej warty. Choć w dzień było upalnie, noc okazała się chłodna. Wyczuwała rozciągające się wokół olbrzymie przestrzenie – uczucie charakterystyczne dla gór. Niczego nie widziała ani nie słyszała, a mimo to dwukrotnie nagły lęk zaparł jej dech, a włoski na ramionach zjeżyły się. Kiedy obudziła Maceniona na jego wartę i opowiedziała mu o tym, roześmiał się cicho. – Dzicz nie przejmuje się ludźmi, Paksenarrion – poluje i nie kryje się. To właśnie czułaś – obojętność. – Zaskoczyło ją, że natychmiast usnęła. Dwa dni wędrowali, mając po obu stronach góry. W południe drugiego dnia znaleźli się wystarczająco wysoko, by ponownie ujrzeć wijącą się poniżej drogę i wspinającą się w oddali na grzbiet Miedzianych Wzgórz. Paks z ledwością dostrzegała bladą kreskę traktu, lecz Macenion utrzymywał, że widzi na niej inną karawanę, jadącą z zachodu na wschód. Zmrużyła oczy, przeszywając spojrzeniem ligi rozświetlonego słońcem powietrza, drgającego od światła i wiatru, po czym chrząknęła. Nie widziała żadnego ruchu, a od oślepiającego blasku rozbolały ją oczy. Obejrzała się na ich szlak. Piął się na porośniętą trawą skałę – którą nazwałaby górą, gdyby nie majaczące za nią wyższe masywy – po czym znikał. Po chwili Macenion także wrócił na ścieżkę. Ku jej zdumieniu, przeciwną stronę wzniesienia porastał las. Przez całe popołudnie maszerowali przez gęstwinę sosen pachnącą żywicą i korą. Wrzuciła na grzbiet Gwiazdy parę suchych gałęzi. Rozbili obóz na przeciwległym skraju lasu, spoglądając ponad jego ciemną łatą na wschód, gdzie nawet Paks mogła dostrzec opadające stromo do morza urwiska. Macenion długo nie odrywał odeń wzroku. – Co widzisz? – zapytała go w końcu, lecz tylko potrząsnął głową i nie odpowiedział. Poszła zamieszać owsiankę. Wieczorem opowiadał jej o elfach i ich zwyczajach – języku i historii – lecz większość informacji nic Paks nie mówiła. Odniosła wrażenie, że cieszy go, iż tak niewiele wie. – Mam elfie imię – oświadczyła z dumą, gdy skończył. – Tyle wiem: „Paksenarrion” znaczy: „Górska Wieża”. – I przypuszczam, że uważasz, iż nazwano cię tak ze względu na wzrost, co? – prychnął. – Nie bądź głupia, to wcale nie jest elfie imię. – Owszem, jest! – Zesztywniała ze złości. Zawsze była dumna ze swego imienia i jego znaczenia. – Nonsens! Pochodzi ze starożytnego Aare, a nie od elfów. „Pakseenerion” to „Królewska wieża” albo „Królewski skarb”, jako że przechowywali swe skarby w wieżach. – To to samo. – Nie słyszała różnicy w dźwiękach. – Nie. Popatrz. W elfim jest... – Macenion zaczął rysować linie w pyle. – To inny znak, którego nie używacie. Prawie taki sam jak wasze „ks”, a pierwsza część oznacza „szczyt” lub „wysoko położone miejsce”. Elfie słowo „enarrion” to „góra”, gnomy przekręciły je na „enarn”, a krasnoludy na „enarsk”, stąd nazwa tych gór: „Dwarfenarsk” albo w ich mowie: „Hakkenarsk”. Gdyby twoje imię naprawdę pochodziło z mowy elfów, znaczyłoby: „Górski szczyt” albo „Miejsce wysoko położone w górach”. Ale tak nie jest. Pochodzi z języka ludzi Aaren i oznacza „Królewski skarb”. Zmarszczyła brwi.

– Ale zawsze mi mówiono... – Nie obchodzi mnie, co ci powiedziała jakaś niedouczona starucha, Paksenarrion, ani ty, ani twoje imię nie macie nic wspólnego z elfami. – Uśmiechnął się do niej krzywo i umyślnie uniósł bez dotykania imbryk, by nalać sobie naparu. Zmierzyła go wściekłym spojrzeniem. – Moja babcia nie była niedouczoną staruchą! – Orphinie, daj mi cierpliwość! – rzucił niemal równie ostro jak ona. – Czy naprawdę uważasz, że twoja babcia – choćby nie wiadomo jak godną szacunku osobą była – wie więcej o mowie elfów od elfa? Bądź rozsądna. Umilkła nadal rozzłoszczona. W obliczu takiego postawienia sprawy nie miała nic do powiedzenia, ale nie musiało się to jej podobać. Następnego dnia atmosfera między nimi nadal była napięta. Tak było również i wtedy, gdy dotarli do pierwszego rozstaju. Macenion zwolnił. Paks kusiło, żeby zapytać, czy wie, dokąd zmierza, lecz szybkie spojrzenie na otaczającą ich gruszę sprawiło, że zmilczała. Nieważne, wiedział czy nie – ona z pewnością nie miała o tym pojęcia. Macenion obejrzał się na nią. – Myślę, że pójdziemy tędy – obwieścił, wskazując ręką. – Myślisz? – Nie mogła się powstrzymać. Twarz mu pociemniała. – Mam swoje powody, Paksenarrion. Obie ścieżki doprowadzą nas do celu, ale ta może zapewnić dodatkowe korzyści. – Jakie? – Och – sprawiał wrażenie, że niechętnie odpowiadał – przy niektórych szlakach są tu ruiny. Może znajdziemy jakiś skarb... – Albo kłopoty. Uniósł brwi. – Myślałem, że dobrze władasz mieczem. – To prawda, ale nie lubię pakować się w kłopoty umyślnie. – Choć, zanim jeszcze skończyła to mówić, poczuła dreszczyk emocji. Nie chciała problemów, ale przygoda to co innego. Musiał odczytać to z jej twarzy, gdyż uśmiechnął się. – Ośmielam się sądzić, że po tylu spokojnych dniach nie masz nic przeciwko odrobinie ryzyka. To oczywiste, że nie spodziewam się specjalnych trudności, lecz na pewno nie masz nic przeciwko paru złotym monetom albo dodatkowej broni, chyba że na dnie tego plecaka nosisz skarby. – Mówiąc szczerze – nie mam nic przeciwko temu. – Złapała się na uśmiechu. Zagubione w dziczy ruiny, zapomniane skarby – o tym właśnie marzyła, będąc dzieckiem. Wybrana przez Maceniona ścieżka zakręcała z powrotem na zachód, by po wielu zawijasach przeprowadzić ich wąskim przejściem do dolinki o stromych zboczach i dnie usianym wielkimi, szarymi głazami. Dróżka wiła się między nimi, wyglądały niemal jak strażnicy. – Co to jest? – chciała wiedzieć, gdy zbliżyli się do pierwszych z nich. Z grubsza ociosane głazy sprawiały dziwne wrażenie, jakby żyły. – Kamienie strażnicze – odrzekł. – Nigdy takich nie widziałaś? Popatrzyła na niego groźnie. – Nie. Inaczej nie pytałabym. – Nie miała już ochoty dociekać, przed czym lub przed kim miały one chronić. Lecz Macenion zaczął wyjaśniać jej to bez dalszych zachęt. – Starszy lud ustawił je tutaj na straży – zdradził. – O ile wiem, ludzie nie wykorzystują ich. Przypuszczam, że nie mają odpowiedniej mocy. Zacisnęła wargi, by nie zapytać, na czym polega ich straż i jak się z niej wywiązują. – Tworzą wzory – ciągnął elf. – Wzory mają moc – nawet ty powinnaś to wiedzieć. – Zerknął na nią, a ona przytaknęła. – Wtargnięcie intruza narusza wzór, co wyczuwają ci, którzy postawili kamienie. – Czy jesteśmy intruzami? Macenion roześmiał się odrobinę za głośno. – Och, nie. Są stare, Paksenarrion, bardzo stare. Ktokolwiek je ustawił, dawno stąd odszedł. – Ale nadal tworzą... te wzory, o których wspominałeś? – Poczuła mrowienie w kościach. Rozejrzał się dokoła. – Owszem, ale to bez znaczenia...

– Dlaczego? – dopytywała się uparcie. – Skoro wzory mają moc, a te kamienie nadal je tworzą, to... – Paksenarrion – przerwał jej lekceważąco – zrozum, że nie mam czasu tłumaczyć ci wszystkiego. Naprawdę wiem o tych sprawach więcej od każdego człowieka, a co dopiero od bardzo młodej wojowniczki. Musisz uwierzyć mi na słowo, że kamienie nie stanowią dla nas żadnego niebezpieczeństwa. Ich moc dawno rozwiała się. A nawet jeśli nie – spojrzał jej w oczy i znacząco poklepał torbę – to mam tu zaklęcia, które ochronią nas przed nimi. Nie znalazła odpowiedzi. Nie miała pojęcia, czy Macenion naprawdę tak dobrze zna się na czarach, czy były to tylko czcze przechwałki, lecz wciąż mrowiło ją w kościach, gdy mijali kolejne szeregi głazów. Czy elf nie czuł tego ze względu na moc, którą władał? A może był mniej spostrzegawczy? Nie odważyła się zapytać. Przez najbliższą godzinę, jaką poświęcili na pokonanie trasy między kamieniami, starała się jak najmniej myśleć i opierać pokusie dobycia miecza. Zbliżali się do końca głazów, gdy usłyszała zza pleców ostry krzyk. Obróciła się instynktownie, oswobadzając miecz z pochwy. Macenion leżał na ścieżce z twarzą wykrzywioną cierpieniem. Gdy ujrzał ją, stojącą nad nim z mieczem w dłoni, krzyknął ponownie. – Nie! Żadnej broni! – Był biały jak mleko. Poczuła raczej, niż usłyszała, niskie buczenie. Obrzuciła szybkim spojrzeniem okolicę, lecz zobaczyła tylko oświetlone słońcem głazy. Podeszła lekko do Maceniona. – Nie martw się – odparła z uśmiechem. – To nie na ciebie. Co się stało? – Schowaj miecz – polecił jej. – Prędko! Nie była w nastroju do słuchania go. Znacznie lepiej czuła się z bronią w ręku. – Dlaczego? – spytała. – Pomogę ci wstać. – Lecz elf odsunął się od niej i wstał z trudem, ciężko dysząc. Zauważyła, że oszczędza lewą nogę. – Jesteś ranny? – Posłuchaj mnie, Paksenarrion. Schowaj miecz. Natychmiast. – Patrzył ponad jej ramieniem. – Bzdura – prychnęła. – Teraz to ty jesteś głupi. – Wciąż wyczuwała zagrożenie, lecz z bronią w pogotowiu było łatwiejsze do zniesienia. – Chodź... ruszajmy stąd. Czy powinnam podprowadzić Gwiazdę i wsadzić cię na jej grzbiet? – Musimy... pospieszyć się, Paksenarrion. Może zdążymy... – Skoczył w jej stronę. Podała mu lewą rękę. Odsunął się i zaczął ją okrążać. Obejrzała się, przepatrując dolinę. Nic. Słońce odbijało się od kamieni strażniczych. Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniała gęsta jak mgła poświata. Potrząsnęła głową, by odzyskać ostrość widzenia. Macenion był już kilka jardów przed nią. – Zaczekaj – zawołała. – Pozwól, że pójdę przodem, żebym mogła cię chronić. – Lecz na jej wołanie elf tylko przyspieszył. Dotarł do koni i przywarł do siodła Wiatronogiego, klepiąc jednocześnie Gwiazdę w zad. Wydłużyła krok, bluźniąc pod nosem na tchórzliwe elfy. Światło zmieniało się, jakby w odpowiedzi na jej nastrój, falując między głazami. Była zbyt wściekła, by się bać, niemniej przyspieszyła. Macenion obrócił w jej stronę białą twarz, zobaczyła, jak wytrzeszcza oczy. Krzyknął i pogonił zwierzęta. Pobiegła za nimi, nie oglądając się za siebie. Zagrożenie za plecami urosło do takiego stopnia, iż wymagało podjęcia jakichś działań. Kiedy mijali ostatnie kamienie, mrok zgęstniał, jak gdyby ktoś wypełnił dolinę gęstym, niebieskawym dymem. Potem obmył ich rozbłysk białego światła, jaśniejszego od słońca. Ujrzała na ścieżce swój czarny jak noc cień. Potężne uderzenie w plecy rzuciło ją twarzą na ziemię, nie miała czasu zobaczyć, co stało się z Macenionem i końmi. W powietrze wzbiły się kłęby duszącego pyłu, a przez dolinę przetoczył się grzmot. Po chwili wszystko ucichło. Z oddali usłyszała krzyk sokoła. Gdy odzyskała oddech i zdołała wstać, ujrzała pusty szlak. Popołudniowa gra świateł tworzyła tajemnicze obrazy w wąskiej dolinie, a głazy rzucały na szlak kratownicę cieni. Górny odcinek ścieżki był zryty i stratowany – ślady ucieczki obu zwierząt i Maceniona. Skrzywiła się, patrząc na miejsce, gdzie szlak znikał za górskim grzbietem. Sama w nieznanej, dzikiej okolicy, bez zapasów i kuca... Obejrzała się na dolinę i pokręciła głową.

Wiedziała, że tamtędy nie ucieknie. Może dogoni Maceniona – przypomniała sobie, że utykał. Faktycznie, zanim dotarła do zakrętu kryjącego za sobą złowieszczą dolinę, usłyszała głos elfa, przywołującego konie. Gdy obiegła truchtem ostatnie skały, zobaczyła go, jak kuśtyka z trudem, próbując złapać wodze Wiatronogiego. Zdenerwowane zwierzę odskakiwało na boki, pozostając poza jego zasięgiem. Przyglądała się temu przez moment, zanim powiedziała: – Potrzebujesz pomocy, Macenionie? Obrócił się na pięcie z otwartymi ustami, omal się nie przewracając. Jego twarz wykrzywił grymas. – Ty idiotko! – zawołał. Tego się nie spodziewała, poczuta, jak palą ją uszy. – Co ci powiedziałem... a ty musiałaś dalej wymachiwać tym mieczem! – Powiedziałeś mi, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa – warknęła rozwścieczona. – Nie było, dopóki nie dobyłaś miecza – odparł. – Gdybyś tylko... – A jak myślałeś, co zrobię, gdy zacząłeś wrzeszczeć? – Ty? – Wciągnął powietrze, poprawiając sobie płaszcz na ramionach. – Powinienem był przewidzieć, że pierwsze, co zrobi wojownik, to dobędzie stali... – Oczywiście, że tak – starała się zachować spokój. – Nie mówiłeś nic o niewyciąganiu broni. – Nie sądziłem, że to konieczne – mruknął Macenion. – Nie przypuszczałem, że to zrobisz, tak bez powodu... – Prychnęła, a on ciągnął pospiesznie: – Gdybyśmy szli spokojnie, nic by się nie stało... – Powiedziałeś mi, że nic się nie stanie. – Obejrzała miecz, czy nie jest uszkodzony, po czym schowała go do pochwy. – Gdybyś mnie ostrzegł, nie wyciągnęłabym go. Nie lubię kłamców, Macenionie. – Zmierzyła go twardym spojrzeniem. – Ani tchórzy. Obejrzałeś się chociaż, by sprawdzić, czy żyję? – Nie jestem kłamcą. Po prostu sądziłem, że powinnaś to była wiedzieć. – Spojrzał w bok. – Zamierzałem wrócić zaraz po schwytaniu Wiatronogiego lub Gwiazdy, żeby cię znaleźć... albo pochować. Nie była pewna, czy mu wierzy. – Dzięki – mruknęła sucho. – Dlaczego wybrałeś ten szlak – tym razem prawdziwy powód, proszę? – Mówiłem ci: jest krótszy, i są tu ruiny... – I? – I słyszałem o tym miejscu. Parsknęła. – Z pewnością. Więc przyszedłeś tu, żeby je sobie obejrzeć, co? – Wiedziałem, jak wygląda. – Spojrzał na nią. – Nie patrz tak na mnie, człowieku. Omal nas nie zabiłaś... – Ponieważ nie powiedziałeś mi prawdy. – Ponieważ myślisz tylko o walce... o broni. Wiedziałem, jak tu wygląda, gdyż rozmawiałem kiedyś z kimś, kto tu był. – To nie byłeś ty dwa wcielenia temu, czy coś takiego? – Nie. To była... moja kuzynka. Mówiła, że jest tu bezpiecznie dla pokojowo nastawionych istot. – Położył nacisk na słowo „pokojowo”. Nie miała odpowiedzi. Zerknęła na Wiatronogiego, a za zasłoną drzew dojrzała Gwiazdę. Zawołała łagodnie, wyciągając rękę. Wiatronogi obejrzał się na Maceniona i zrobił kilka kroków w dół ścieżki. Paks wyszła na środek i zawołała znowu. Koń postawił uszy, patrzył na nią. Podeszła do niego i złapała za zwisające wodze. Były uszkodzone z jednej strony, tuż przy kółku. Elf patrzył na nią dziwnie, bez słowa podała mu wodze i zawołała Gwiazdę. Kucyk przedarł się przez zarośla i podbiegł do Paks, składając jej łeb na piersiach. – Już dobrze, dobrze. – Odpięła klapę plecaka i wyjęła jabłko. I tak zaczynały gnić. – Masz. – Kuc otoczył owoc wargami i zgryzł go, opryskując ją mokrymi drobinkami. Wiatronogi parsknął, obserwując Gwiazdę, i Paks wyjęła dla niego drugie jabłko. – Jak twoja noga? – spytała elfa patrzącego na to w milczeniu. – Widziałam, że utykasz. – Nie najgorzej – odparł. – Mogę iść. – Chciała dorzucić, że może nawet biec, ale zrezygnowała. Obróciła się do Gwiazdy, sprawdzając jej nogi i podkowy, a potem juki. Wszystko było w porządku. Tymczasem Macenion naprawił wodze. Podróżowali

do zmierzchu, prawie nie odzywając się do siebie. Rozdział trzeci Bardziej niż kiedykolwiek rozumiała, do jakiego stopnia polegała dotychczas na uczciwości swych towarzyszy w Kompanii Księcia. Nie byli czarownikami ani elfami o mistycznych mocach, ale przynajmniej nie udawali, że władają siłami, których nie mieli. Dotrzymywali obietnic. I w żadnej walce nie porzuciliby jej, rannej ani martwej. Teraz, wędrując po górach z Macenionem jako przewodnikiem, zastanawiała się, czy w ogóle wie, gdzie są. Nie wspominał więcej o kamieniach strażniczych... ani ona. Jak zwykle sprawiał wrażenie pewnego. Niemniej czuła się jak schwytana w pułapkę, zupełnie jakby wtrącono ją do lochu. Ich droga – czy raczej szlak, którym prowadził Macenion – wspinała się w górę, dzień za dniem. Odległe morze skryło się za ramionami gór. Zapytała, czy oznacza to, iż minęli już przełęcz, lecz elf skwitował to jedynie śmiechem. Próbował pokazać jej na mapie, jak daleko zaszli. Lecz dla Paks zawiłe ukształtowanie gór i płaska mapa nie miały ze sobą wiele wspólnego. Przez większość czasu szlak wiódł lasami przerywanymi niewielkimi polankami. Uznała, iż byłyby to dobre tereny do wypasu owiec. Macenion twierdził jednak, że tak daleko od miejsc, w których można coś kupić lub sprzedać, nikt nie zakłada farm. Z rzadka widywali zwierzynę. Elf opisywał jej dzikie owce – czarnoskóre koryliny – pasące się na łąkach powyżej lasów. Czasami wskazywał kryjące się między drzewami czerwone jelenie, lecz Paks brakowało doświadczenia, by je dostrzec. Widzieli za to mnóstwo skalnych królików i innych małych zwierzątek, lecz nic niebezpiecznego. Macenion także nie wydawał się niczym martwić. Jego zdaniem wilki rzadko tu zaglądały. Dzikie koty były za małe, by ich zaatakować, przynajmniej w lasach. Wyżej polowały śnieżne koty – ale Paks nigdy o nich nie słyszała. – Nie dziwi mnie to – orzekł elf z charakterystyczną dla siebie wyższością. – Są duże... bardzo duże. Zakładam, że znasz leśne koty o krótkich ogonach? – Nie miała pojęcia, jak

wyglądają, ale nie chciała tego przyznać. – Hm. Śnieżne koty są trzykrotnie większe od nich i mają długie ogony. Nazywają je tak, gdyż żyją wysoko w górach, wśród lodowych szczytów i śniegów. Są białe i szare. – Czym tam się żywią? Zmarszczył brwi. Drgnęły mu ramiona. W końcu odpowiedział: – Duszami. – Duszami? – I wszystkim innym, co tylko znajdą. Mięsem dzikich owiec. Ale... nie sądzę, żebyśmy mieli o tej porze roku jakieś kłopoty, Paksenarrion. Na przełęczy nie powinien leżeć śnieg. Jeśli jednak jakiegoś zobaczymy, pamiętaj, że to najgroźniejsze stworzenia w górach. Nie wyłączając ludzi – śnieżny kot jest bardziej niebezpieczny od bandy rzezimieszków. – Ale jak? Czy one... – Mówię ci. Śnieżny kot to magiczna bestia, tak samo jak smok czy eryx. Żyje po obu stronach świata i żywi się po obu stronach. Dla nasycenia głodu zjada owce, konie i ludzi. Dla przyjemności pożera dusze, zwłaszcza ludzi i elfów, choć, jak słyszałem, pożywił się już wystarczającą liczbą krasnoludów, żeby te panicznie się go bały. – Myślałam, że elfy nie mają dusz... Macenion zrobił nagle zakłopotaną minę. – Nie sądziłem, że tyle wiesz o elfach... – Nie wiem, lecz z tego, co słyszałam, nie mają dusz, ponieważ ich nie potrzebują – i tak żyją wiecznie. – To nie jest powód, chociaż masz rację. Elfy nie mają dusz, przynajmniej elfy pełnej krwi. Ale – uśmiechnął się smutno – choć przyznaję to z niechęcią, Paks, nie jestem czystym elfem. – Ale mówiłeś... – No cóż, jestem bardziej elfem niż człowiekiem – o wiele więcej przejąłem po moich elfich przodkach. Nie nazwałabyś mnie wszak człowiekiem... Musiała się z tym zgodzić, niemniej nadal czuła się urażona. – Cóż, skoro nie jesteś elfem... – Jestem. Jestem... można powiedzieć... półelfem. Człowiekiem-elfem. Jeśli już musisz wiedzieć, w ten sposób opanowałem ludzką magię tak samo, jak magię elfów. – Wyprostował się i przybrał minę, która ją najbardziej irytowała. – Och. – Porzuciła ten temat i wróciła do poprzedniego. – Ale śnieżny kot – nie możemy go pokonać? Mamy łuk i... – Nie. On jest naprawdę magiczny, Paksenarrion. Pozbawi cię duszy, zanim naciągniesz łuk. Jestem magiem i częściowo elfem – mojej duszy będzie pożądał jeszcze mocniej. Paks zastanowiła się nad tym. Dla niej oznaczało to ni mniej, ni więcej tylko śmierć. Podzieliła się z nim tą wątpliwością, a on obrócił się do niej zaskoczony. – Nie! Na Pierwsze Drzewo, wy, ludzie, nic nie wiecie, nawet o sobie! To nie to samo, co zostać zabitym. Kiedy umierasz, twoja dusza udaje się do... cóż, nie znam twych wierzeń i nie chciałbym cię urazić... – Paks patrzyła na niego, a on ciągnął. – Masz duszę, która dokądś idzie, w zależności od tego, jak żyłaś. Czy to wystarczająco jasne? Jeśli jednak pożre ją śnieżny kot, nie dotrze ona tam, gdzie powinna. Jest na zawsze uwięziona w śnieżnym kocie. – Och. Ale – czego on chce od duszy? – Paksenarrion, to magia. Wykorzystuje dusze do magii. Nie wiem, jak to się zaczęło i dlaczego, wiem jedynie, że tak jest. Jakimś sposobem pochłonięte dusze podsycają jego moce. Jeśli zobaczymy śnieżnego kota, natychmiast uciekniemy – spróbujemy mu umknąć. Cokolwiek zrobi, nie patrz mu w oczy. – Przeszedł bezszelestnie jakieś sto kroków. – Paksenarrion, jak sprawiłaś, że Wiatronogi podszedł do ciebie? Nie pamiętała już o jego zaskoczeniu tamtego dnia. – Nie wiem. Przypuszczam, że oswoił się ze mną. Wie, że mam jabłka. Konie zawsze mnie lubiły. Macenion pokręcił głową. – Nie. To coś więcej. To elfi rumak, nasze konie nie zbliżają się do ludzi, chyba że... masz jakieś magiczne przedmioty? Bransoletę, pierścień albo... Pomyślała o medalionie Canny, lecz nie wpłynąłby on raczej na zachowanie elfiego zwierzęcia. – Nie – odparła. – Nic o tym nie wiem.

– Hmmm. Czy nie miałabyś nic przeciwko temu, żebym to sprawdził? – Co? – Mógłbym... hm... poszukać? – Czego? Macenion obrócił się ku niej z płonącym wzrokiem. – Tego, czego użyłaś, by uzyskać kontrolę nad moim wierzchowcem. – Nie zrobiłam tego! Nic nie mam... – Musisz mieć. Wiatronogi nigdy nie podszedłby do człowieka. – Macenionie, każdy koń podejdzie do przedstawiciela każdej rasy. Popatrz na Gwiazdę... – Gwiazda to... żałosna, kudłata, przypominającą krowę imitacja kuca jucznego, a... Paks poczuła, jak krew uderza jej do głowy. – Gwiazda jest piękna! Ona... Macenion prychnął. – Co ty wiesz o... – Wiatronogi przyszedł do mnie. Muszę coś wiedzieć. – Dopiero teraz uświadomiła sobie, że trzyma dłoń na rękojeści miecza. Dostrzegła wzrok Maceniona. Westchnął i przybrał cierpliwą minę. – Paksenarrion, przepraszam, że obraziłem Gwiazdę. Jak na kuca jest miła – nawet piękna. Ale to tylko wyhodowany przez ludzi kucyk, nie jest elfim rumakiem. To pewna różnica. Spójrz tylko na Wiatronogiego. – Spojrzeli obydwoje. Rumak stulił uszy i parsknął, nie wiadomo, na Paks czy Gwiazdę. Widząc jego elegancką sylwetkę, dziewczyna nie umiała dłużej podsycać w sobie gniewu. Elf chyba to dostrzegł, gdyż ciągnął pospiesznie: – Jeśli nosisz magiczny przedmiot i nic o tym nie wiesz, może okazać się bardzo niebezpieczny – lub pomocny. Magia w niewyszkolonych rękach... – Nic ci nie dam – warknęła Paks. – Nie miałem tego na myśli. – Lecz zdaniem dziewczyny dokładnie o to mu chodziło. – Jeśli masz takowy przedmiot, pokażę ci, jak go używać. Pomyśl, Paksenarrion. To może być coś, co ściągnie na nas niebezpieczeństwo – wilki albo... – No dobrze. – Zmęczyła ją ta dyskusja. – Dobrze, poszukaj go. Pamiętaj jednak: co moje, to moje i nie oddam ci. Jeśli przywoła zagrożenie, będziemy z tym walczyć. – Rozumiem. – Wyglądał na zadowolonego. – Możemy rozbić obóz tutaj – wiem, że jest wcześnie, lecz potrzebuję czasu. A koniom dobrze zrobi wypoczynek. Mogą paść się na łące. Wkrótce rozłożyli się obozem, napoili i nakarmili zwierzęta. Macenion stanął po jednej stronie ogniska i zaczął grzebać w torbie. Paks obserwowała go z zainteresowaniem. Podniósł wzrok i skarcił ją: – Nie patrz. – Dlaczego? Nigdy nie widziałam czarodzieja... – I nie zobaczysz. Na Orphina, chcesz, żeby spłonęły ci uszy? Albo wypłynęły oczy? Czemu nie mogę cię przekonać, że magia jest niebezpieczna? – Paks nie drgnęła. Zmęczyło ją to ciągłe besztanie. Macenion mamrotał coś w mowie elfów, jak przypuszczała, odwróciwszy się do niej plecami. Przyszło jej do głowy, żeby obejść ognisko i zobaczyć, co robi, ale zrezygnowała. W zamian położyła się na plecach, gapiąc się na popołudniowe niebo nad głową. Jak dotąd pogoda im sprzyjała, miała nadzieję, że tak zostanie. Przesunęła się, usuwając ostry okruch skały spod biodra i pozwoliła opaść powiekom. Słyszała, jak nieopodal konie szczypią trawę, rozbawiło ją, że potrafi odróżnić Gwiazdę od Wiatronogiego. Kucyk brał trzy – cztery szybkie kęsy trawy i potem długo je żuł, rumak przeżuwał każdą kępkę oddzielnie. Otworzyła oczy, by sprawdzić, czy wszystko z nimi w porządku i zerknęła na Maceniona. Wciąż widziała tylko jego plecy. Zamknęła z powrotem oczy i zasnęła. * * * – Znalazłem. – Paks otworzyła oczy i ujrzała podekscytowane oblicze Maceniona. Roztarta policzki i usiadła. – Co znalazłeś? – Magiczny pierścień, nosisz go stale. – Wyglądał na

zadowolonego z siebie. – Co? Nie mam żadnych magicznych pierścieni! – Musisz mieć. Ten. – Wskazał na skomplikowane sploty złotych drucików, które Książę podarował jej w Strażnicy Krasnoludów. – On nie jest magiczny – zaprotestowała, choć z mniejszą pewnością. Książę nie wspominał nic o magii, a raczej wiedziałby o tym. – Jest. Ma moc kontrolowania zwierząt, to dlatego mogłaś wykorzystać go przeciwko Wiatronogiemu. – Nie wykorzystywałam go przeciwko niemu. Po prostu zawołałam go i wyciągnęłam dłoń... – To wystarczyło. Dotknęłaś go – być może przypadkiem, skoro twierdzisz, że nic o nim nie wiedziałaś. – Nie... nie wierzę. – Była już jednak na wpół przekonana. – Skąd go masz? – Dostałam od dowódcy po pewnej bitwie. – Jako nagrodę? – Tak. – Czy był częścią łupu? – Tak przypuszczam. – Z armii Siniavy? – Owszem. – Słyszałem, że on i jego kapitanowie często używali magicznych przedmiotów. Możliwe, że twój dowódca o niczym nie wiedział. Jest magiczny i dzięki niemu zapanowałaś nad Wiatronogim. Możesz to udowodnić – zawołaj go, dotykając pierścienia. Nic nie mów ani się nie poruszaj, tylko dotknij go i pomyśl, że chciałabyś, aby przyszedł. Spojrzała na drugą stronę łąki, gdzie Wiatronogi i Gwiazda pasły się koło siebie. Zacisnęła dłoń wokół pierścienia i pomyślała o rumaku. Nie podobało się jej, że pierścień, który otrzymała od Księcia, dysponuje taką mocą. Zawsze lubiła konie, a one lubiły ją. Pomyślała o Wiatronogim: jego prędkości i elegancji. Podniosła wzrok, słysząc tętent kopyt. Koń przygalopował do niej, po czym zwolnił do stępa. Gwiazda biegła za nim, jej krótsze kroki synkopowały rytm rumaka. Wiatronogi zatrzymał się kilka kroków od niej i wyciągnął łeb, strzygąc uszami. – W porządku – mruknęła cicho, podstawiając rumakowi dłoń do powąchania. Gwiazda wepchnęła się przed towarzysza. – Ale nie wołałam przecież Gwiazdy... – Nie, przybiegła dla towarzystwa, jak sądzę. To na pewno jest magiczny pierścień, umiejący przyzywać zwierzęta. Sprawdź, czy będziesz mogła go odprawić. Zmarszczyła brwi. Nie wydawało się jej słuszne w taki sposób traktować szlachetne zwierzę. Machnęła ręką i koń odsunął łeb, cofając się kilka kroków. – Nie tak – rzucił rozdrażnionym tonem elf. – Właśnie tak. – Odepchnęła łeb Gwiazdy. – Odejdźcie, konie! Idźcie jeść obiad. – Wstała. – Wierzę ci: jest magiczny. Ale to wcale mi się nie podoba. – Wolałabyś sama dysponować taką mocą? – Tak. Nie... nie wiem. Po prostu takie przywoływanie ich i odsyłanie wydaje się być nie w porządku. – Ludzie! – prychnął Macenion. Paks spojrzała na niego ostro i zaraz się poprawił. – Nieczarownicy nigdy nie zrozumieją czarowników, to wszystko. Po co mieszać w to dobro i zło? Pierścień jest magiczny, to użyteczna magia i powinnaś z niej korzystać. * * * Paks nie miała pojęcia, jak wygląda górska przełęcz. Macenion przestrzegał ją, że ta nad Valdaire nie była prawdziwą przełęczą. – To zwykłe wzniesienie – twierdził. Teraz, gdy opuścili lesiste zbocza i wspinali się po skalnych rumowiskach, zastanawiała się, jak można znaleźć tu drogę. Był szary poranek, czuła chłód nawet przez gruby płaszcz podróżny. Elf pokazał jej kopce. – To tylko kolejna sterta kamieni. – Nie, to nie jest zwyczajny stos kamieni. To szczególny stos. Patrz: widzisz coś podobnego? Rozejrzała się. Skały były wszędzie, lecz nigdzie takie

wysokie i wąskie. – Nie. – A teraz popatrz tutaj. – Wskazał na mniejszą kupkę z boku. – To kierunkowskaz. – Co? – To. Paksenarrion, uważaj. Wielka sterta mówi ci, że jesteś na szlaku, a mała, w którą stronę do zejścia. – Ale czy przeszliśmy już przełęcz? Wszak wciąż idziemy pod górę? – Zaraz jednak domyśliła się prostej odpowiedzi i poczuła, jak pali ją twarz. – Rozumiem – dodała prędko, zanim Macenion zdążył jej odpowiedzieć. – Wiem. Idziemy inną drogą. – Tak. Zaś dzięki runom wiemy, że to właściwa droga. – Runom? – Spójrz tutaj. – Podniósł leżący na szczycie sterty płaski kamień i odwrócił go. Pod spodem wyżłobiono okrągły znak. – Ta runa oznacza srebro, czyli jesteśmy na szlaku do Srebrnej Przełęczy. – Och. – Rozejrzała się dokoła. – Lecz znak mówi jedynie, którędy w dół. Czy możemy określić, skąd biegnie? – Z łatwością. – Uśmiech elfa był jak zwykle pełen samozadowolenia. Odwrócił się do większego stosu i pod kamieniem na samej górze pokazał jej inną runę. – Ta oznacza gnomy, czyli szlak kończy się skalnym schroniskiem na granicy Gnarrinfulk, królestwa gnomów na południe od Tsaia. – Nie wiedziałam, że ono istnieje. – Bogowie, tak. A ty nie chciałabyś tam zawędrować bez zaproszenia. – Ostrożnie odłożył kamień. – To naprawdę proste. Wielki stos oznacza górę szlaku i wskazuje, gdzie on się kończy, a mały kierunek w dół i zakończenie drogi na dole. Zapamiętasz? – Tak – odparła krótko. – Dobrze. Pospieszmy się. Nie podoba mi się zapach tej pogody. – Macenion zerknął na zasnute chmurami niebo nad szczytami. Jakby w odpowiedzi na jego słowa, zaczął padać rzadki, zimny deszcz. Zaczęli się wspinać. Gdy szli, obserwowała ciemniejące od deszczu kamienie. Zamiast szelestu kropli na liściach, woda dzwoniła jakby tysiącem maleńkich dzwoneczków. Zbocza przybliżyły się do coraz bardziej stromego stoku. Bardziej przypominało to schody niż naturalny szlak. Gdy zatrzymali się na odpoczynek, Paks spojrzała w górę. Chmury były jakby niżej. Obejrzała się. Stos kierunkowy znikł w jakimś zagłębieniu. Zdumiało ją, jak wysoko weszli. Macenion dygotał koło niej. – Robi się zimno – lepiej chodźmy dalej. Przed szczytem nie ma dobrego miejsca na postój. – Chcesz powiedzieć, że to już przełęcz? – Tak – nie wiedziałaś? Obawiam się śniegu – o tej porze może tu padać. Jak dotąd mieliśmy szczęście z pogodą, ale ten deszcz... a jeśli zrobi się zimniej... – Co wtedy? – Pójdziemy dalej. W okolicach szczytu jest parę nisz, ale to nie najlepsze miejsca. Jeżeli okaże się, że zdołamy przejść na drugą stronę, nie skorzystamy ze schronienia, jakie oferują. Lecz w górach pogoda zmienia się z minuty na minutę. Deszcz ustąpił mokremu śniegowi, który pokrył ich okrycia i bagaże koni. Szlak stał się zdradliwy. Paks nawet nie sugerowała zatrzymywania się na posiłek. Wyjęła spod płaszcza pasek mięsa i zaczęła go żuć. Wiatr tłoczył w dół ścieżki śnieg zmieszany z deszczem. Macenion pokazał Paks, jak owijać twarz tkaniną, by uchronić ją przed odmrożeniami. Otaczające ich skaliste stoki zbyt szybko pobielały od śniegu. Wspinali się coraz wyżej, zostawiając wyraźne ślady, zaraz jednak szybko wypełniał je biały puch. Skały zniknęły pod nim szybko. Macenion musiał wykrzyczeć Paks do ucha, że jego zdaniem na tej wysokości będzie padało co najmniej cały dzień. Obeszli skalny wystąp z prawej strony i znaleźli się na płaskim odcinku szczytu. Paks spodziewała się, że przy schodzeniu pogoda się zmieni, lecz pierwszy powiew wiatru omal nie zbił jej z nóg. Idący z przodu Macenion zniknął w białej, śnieżnej kurzawie. Potknęła się, brnęła naprzód, ciągnąc za sobą Gwiazdę. Wreszcie znalazła elfa, wpadając na niego. Wiatronogi stał bokiem do wichury, próbując zawrócić. Macenion złapał ją za

ramię i zawołał: – Paks! Dalej tędy nie przejdziemy. Zaspy! Wracamy! – Dokąd? – Z powrotem! – Pchnął ją lekko i dziewczyna obróciła się ostrożnie, kuląc się pod uderzeniami wiatru. Gwiazda już zawróciła i teraz Paks szła za nią tą samą drogą, którą tu przyszli. Przynajmniej taką miała nadzieję, gdyż z ich śladów nic nie zostało. Niewiele widziała przy wietrze w plecy popychającym ją niczym gigantyczna dłoń. Jej wzrok przyciągnęła ciemna smuga z boku szlaku. Zanim zdążyła zapytać, ręka Maceniona pchnęła ją w tamtym kierunku. – To jedna z tych nisz! – wrzasnął jej do ucha. Gwiazda i Wiatronogi przepchnęły się na sam koniec schronienia, gdzie stanęły bok w bok, zwieszając łby i wydychając obłoki pary. Paks otrzepała ze śniegu bagaże i zad kuca, po czym wytarła mu pysk do sucha. Z powiek i chrap zwierzęcia zwisały sopelki lodu. Konie drżały z zimna i wyczerpania. Macenion zajął się Wiatronogim. Zdjął mu siodło i obrócił się do Paks. – Musimy do końca zasłonić wejście – powiedział. – Zaspy pomogą, ale i tak przed pójściem spać solidnie się napracujemy. Jęknęła w duchu, chciała już tylko lec na ziemi i usnąć. Popatrzyła, gdzie pokazywał ręką. Śnieg zablokował większość górnej części niszy, lecz dołem wciąż nawiewało świeży. W szczelinie ryczał wiatr, szarpiąc końskie ogony i zamrażając pot. – Wykorzystamy pokrowiec twoich juków – ciągnął elf. – Przytrzymamy go kamieniami... – Mówiąc, zbierał kawałki skal z ziemi. – Jeśli będziemy mieli szczęście, nie trzeba będzie ubijać śniegu – to najcięższa robota. – Szarpała się z osłoną bagaży Gwiazdy. Węzły pozamarzały, a linki były sztywne jak z żelaza, nie odważyła się ich jednak poprzecinać. Zdjęła rękawice i zaczęła je rozplątywać, mamrocząc przekleństwa, gdy postronki pozdzierały jej skórę z palców do żywego mięsa. – Hej – zawołał nagle Macenion. – Pomogę ci. Załóż rękawice, lepiej, żebyś nie odmroziła sobie rąk. – Usiadła. Elf spojrzał na nią i cofnęła się w głąb niszy. Wcisnął się pomiędzy nią a juki i wypowiedział kilka nie znanych jej słów. Gdy odstąpił od bagaży, węzły były porozwiązywane, a linki na powrót elastyczne. Paks strząsnęła osłonę z juków, którą zaraz zabrał Macenion. Zanim elf upewnił się, że ich schronienie jest odpowiednio zabezpieczone, dziewczyna nie była w stanie ruszyć się na cal. Zdołali zabezpieczyć szczelinę brezentem. Śnieg natychmiast zasypał materiał – na kilka stóp wysoko, jak twierdził elf, a Paks nie zamierzała wychodzić na zewnątrz, by to sprawdzić. Drugi koniec ich schronienia pozostał otwarty – nie mieli nic na tyle dużego, by go zablokować. Macenion chciał uformować parę śnieżnych bloków, lecz poddał się, gdyż Paks tylko wodziła za nim wzrokiem, zbyt znużona, by mu pomóc. Pomimo panującego w schronieniu przeciągu zdołał rozpalić małe ognisko z uzbieranego po drodze chrustu. Paks trzymała nad nim najmniejszy z garnków. Marzyła o ciepłym posiłku i łyku gorącego naparu. Niestety, kiedy śnieg wreszcie stajał i zagotował się, garnczek był ledwo na tyle ciepły, by mogła ogrzać sobie ręce. – To lodowe demony – wyjaśnił Macenion. – Są zazdrosne o swoje terytorium i nienawidzą ciepłokrwistych istot, które wspinają się tutaj z równin. Dlatego właśnie na wysokościach kradną ciepło płomieniom. Wypiła letni napar, podejrzewając, że już nigdy się nie rozgrzeje. Marsz w strugach zimnego deszczu był w porównaniu z tym przyjemnością. Zaledwie kilka stóp od nich, na zewnątrz niszy, wiatr porywał tumany śniegu. Dygotała, okutana w każdy kawałek ubrania i koca, jaki była w stanie znaleźć. Lecz po południu odzyskała siłę i ogrzała się. Konie także zdawały się przychodzić do siebie. Paks dała im trochę ciepłej wody, a Gwieździe dodatkowo wsypała ziarno. Macenion twierdził, że elfie konie nie potrzebują takich luksusów, lecz zauważyła, iż Wiatronogi stara się odepchnąć kuca od jego posiłku. Zalała ciepłą wodą ignorowaną przez rumaka kupkę obroku i Wiatronogi natychmiast zabrał się za jedzenie. Macenion łypnął na nią z ukosa, lecz nie odezwał się. Parokrotnie wychodził na zewnątrz, próbując ocenić pogodę. O zmroku