Terry Goodkind
Nadzieja pokonanych
Tom VI cyklu „Miecz Prawdy”
(Faith of the Allen)
PrzełoŜyła Lucyna Targosz
Russelowi Galenowi,
mojemu pierwszemu prawdziwemu fanowi,
za jego niewzruszoną wiarę we mnie
ROZDZIAŁ 1
Nie pamiętała umierania.
Z nieokreślonym uczuciem lęku zastanawiała się, czy płynące ku niej gniewne
głosy oznaczają, Ŝe znów ma doświadczyć owego transcendentnego kresu - śmierci.
JeŜeli tak, to nic nie mogła na to poradzić.
ChociaŜ nie pamiętała umierania, przypominała sobie mgliście późniejsze
pełne powagi szepty głoszące, Ŝe umarła, Ŝe zabrała ją śmierć, ale Ŝe on przycisnął
usta do jej warg i napełnił oddechem jej znieruchomiałe płuca, Ŝe tchnął w nią swoje
Ŝycie i na nowo rozniecił jej. Nie miała pojęcia, kto opowiadał o tak
nieprawdopodobnym wyczynie, nie miała pojęcia, kim był ów „on”.
Tamtej pierwszej nocy, kiedy wychwyciła odległe, bezcielesne głosy, pojęła,
Ŝe są wokół niej ludzie, którzy nie wierzą, Ŝe choć powróciła do Ŝycia, to przetrwa do
rana. Jednak teraz wiedziała, Ŝe tak się stało; przeŜyła wiele nocy, być moŜe dzięki
rozpaczliwym modłom i Ŝarliwym przysięgom szeptanym nad nią tamtej pierwszej.
Ale chociaŜ nie pamiętała umierania, przypominała sobie ból sprzed utraty
świadomości. Ból, którego nigdy nie zapomni. Pamiętała, jak samotnie desperacko
walczyła z tamtymi męŜczyznami, szczerzącymi zęby niczym zgraja dzikich psów
atakujących zająca. Pamiętała grad brutalnych ciosów, który powalił ją na ziemię,
kopniaki cięŜkich buciorów, kiedy juŜ upadła, i suchy trzask pękających kości.
Pamiętała krew, mnóstwo krwi - na ich pięściach, na ich butach. Pamiętała
przeraźliwy strach, Ŝe brakuje jej tchu, Ŝeby krzyczeć z potwornego bólu.
Jakiś czas później - nie wiedziała, czy godziny, czy dni - kiedy leŜała w obcym
łoŜu pod czystymi prześcieradłami i spojrzała w jego szare oczy, pojęła, Ŝe dla
niektórych świat rezerwował ból o wiele gorszy od tego, który sama wycierpiała.
Nie znała jego imienia. Straszliwa udręka, tak wyraźnie widoczna w jego
oczach, uświadomiła jej, Ŝe powinna je znać. Wiedziała, Ŝe powinna znać jego imię -
lepiej niŜ własne, lepiej niŜ samo Ŝycie - lecz nie znała go. Nigdy nic jej bardziej nie
zawstydziło.
I od tej pory, ilekroć opuściła powieki, widziała jego oczy, widziała w nich nie
tylko bezsilną udrękę, ale i blask tak niepohamowanej nadziei, jaki mogła rozniecić
jedynie szczera miłość. I w głębi swej duszy - nawet wówczas, gdy najgorszy mrok
zaćmiewał jej umysł - odmawiała zgody na to, by blask w tych oczach zgasł, kiedy
zawiedzie jej wola Ŝycia.
W pewnej chwili przypomniała sobie jego imię. PrzewaŜnie je pamiętała. Ale
czasem nie. Czasami, kiedy szarpał nią ból, zapominała nawet własne.
Teraz, kiedy Kahlan słyszała, jak tamci burkliwie wymawiają jego imię,
rozpoznawała je, rozpoznawała i jego. Twardo, nieustępliwie czepiała się owego
imienia - Richard - i swoich wspomnień o nim, o tym, kim był, i o tym, jak wiele dla
niej znaczył.
Później zaś, kiedy ludzie obawiali się, Ŝe jednak umrze, wiedziała, Ŝe będzie
Ŝyć. Musiała Ŝyć: dla Richarda, dla swojego męŜa. Dla dziecka, które nosiła w łonie.
Jego dziecka. Ich dziecka.
Gniewne głosy, wymawiające imię jej męŜa, sprawiły, Ŝe Kahlan w końcu
otworzyła oczy. I zaraz je przymruŜyła, poraŜona okropnym bólem, do tej pory
tłumionym przez sen. Małą izdebkę, w której leŜała, wypełniało bursztynowe światło.
Nie było zbyt jaskrawe, więc domyśliła się, Ŝe albo tłumi je zasłona, albo jest juŜ
zmrok. Ilekroć się tak budziła, nie miała poczucia czasu, nigdy nie wiedziała, jak
długo spała.
Poruszyła językiem w zaschniętych ustach. Ciało miała bezwładne, cięŜkie od
snu. Mdliło ją tak jak w dzieciństwie, kiedy zjadła trzy kandyzowane jabłka przed
wyprawą na łodzi w gorący, wietrzny dzień. Teraz było właśnie tak ciepło: letni upał.
Starała się całkiem wybudzić, ale świadomość odpływała, dryfowała po bezkresnym
mrocznym morzu. śołądek jej się skurczył. Musiała z całej siły powstrzymywać
mdłości. AŜ nazbyt dobrze wiedziała, Ŝe w jej stanie mało co sprawiało taki ból jak
wymioty. Powieki znów zasłoniły oczy i Kahlan zatonęła w jeszcze większym mroku.
Wzięła się w garść, zebrała myśli, ponownie zmusiła się do otwarcia oczu.
Przypomniała sobie: dawali jej zioła, Ŝeby przytłumić ból i umoŜliwić sen. Richard
duŜo wiedział o ziołach. Te napary przynajmniej pozwalały jej zapaść w letargiczny
sen. A ból, choć nie tak dotkliwy, i tak był.
OstroŜnie, powoli - Ŝeby nie poruszyć tych obosiecznych sztyletów tkwiących
tu i ówdzie pomiędzy Ŝebrami - wciągnęła głębiej powietrze. Płuca Kahlan wypełniła
woń balsamu i sosny i uspokoiła buntujący się Ŝołądek. Nie był to aromat drzew,
zmieszany z innymi zapachami lasu, z wilgocią ziemi, wonią muchomorów i
cynamonowym zapachem paproci, lecz woń świeŜo pociętego drewna. Kahlan skupiła
wzrok i zobaczyła za nogami łóŜka ścianę z jasnych, niedawno okorowanych belek;
ze śladów siekiery jeszcze sączył się sok. Widać było, Ŝe drewno pocięto i ociosano w
pośpiechu, ale dokładność roboty zdradzała precyzję, jaką moŜe dać jedynie wiedza i
doświadczenie.
Izdebka była malutka; w Pałacu Spowiedniczek, w którym Kahlan dorastała,
tak małe pomieszczenie nie słuŜyłoby nawet za schowek na bieliznę. No a poza tym
byłoby z kamienia, jeśli nie z marmuru. Spodobała się jej ta malutka drewniana
izdebka; domyślała się, Ŝe to Richard ją dla niej zbudował. Czuła się tu niemal tak
bezpiecznie jak w jego ramionach. Marmur, wyniośle dostojny, nigdy jej tak nie
dodawał otuchy.
Za nogami łóŜka dostrzegła wyrzeźbionego ptaka w locie. Sylwetkę
zarysowano kilkoma pewnymi pociągnięciami noŜa na płaskim fragmencie belki
niewiele większym niŜ dłoń Kahlan. Richard dał jej coś, na co mogła patrzeć.
Czasami, kiedy siedzieli przy ognisku, widywała, jak rzeźbił w kawałku drewna twarz
lub zwierzę. Czuwający nad nią ptak, z szeroko rozpostartymi skrzydłami,
symbolizował wolność.
Dziewczyna zwróciła oczy w prawo i zobaczyła brązowy wełniany koc
zasłaniający drzwi. To zza niego dolatywały gniewne, groźne głosy.
- To nie nasz wybór, Richardzie... Musimy myśleć o własnych rodzinach... o
Ŝonach i dzieciach...
Kahlan chciała się dowiedzieć, co się dzieje, i spróbowała się podeprzeć na
lewym łokciu. Ale ręka nie zareagowała tak, jak powinna. Błyskawica bólu śmignęła
wzdłuŜ kości dziewczyny i eksplodowała w barku. Kahlan wstrzymała oddech,
poraŜona przeraźliwym bólem, i osunęła się cięŜko, zanim zdołała choć na cal unieść
ramię. Przyspieszony oddech sprawiał, Ŝe tkwiące w bokach sztylety raniły jeszcze
dotkliwiej. Zmusiła się do zwolnienia oddechu, bo tylko tak mogła zapanować nad
bólem. W końcu zelŜał ból w ramieniu i kłucie w Ŝebrach; dopiero teraz cichutko
jęknęła. Z wykalkulowanym spokojem spojrzała na lewą rękę. Była w łubkach. Jak
tylko Kahlan to zobaczyła, przypomniała sobie. Wyrzucała sobie, Ŝe nie pomyślała o
tym, zanim spróbowała się podeprzeć na łokciu. Wiedziała, Ŝe zioła przyćmiewają jej
umysł. Skoro i tak nie mogła usiąść, no i bała się kolejnego nieostroŜnego ruchu,
skoncentrowała wysiłki na przywróceniu jasności myślenia.
OstroŜnie przesunęła ku górze prawą rękę i otarła palcami pot z czoła, pot
wywołany bólem. Stawy bolały, ale ręka była dość sprawna. Ucieszyło to Kahlan.
Dotknęła opuchniętych oczu i dopiero teraz pojęła, dlaczego patrzenie ku drzwiom
tak bolało. OstroŜnie muskała palcami obrzmiałą twarz. Wyobraźnia podsunęła jej
czarne i sine barwy. Palce dotknęły ran na policzku - miała wraŜenie, Ŝe gorące iskry
sypią się na obnaŜone nerwy. Nie potrzebowała lustra, Ŝeby wiedzieć, jak przeraźliwie
wygląda. Ilekroć spojrzała w oczy Richarda, pojmowała, w jak fatalnym jest stanie.
Tak chciała ładnie wyglądać dla niego, choćby po to, by z jego oczu zniknął wyraz
cierpienia. Gdyby odczytał jej myśli, powiedziałby:
- Nic mi nie jest. Przestań się o mnie martwić i myśl jedynie o powrocie do
zdrowia.
Kahlan tęsknie przypomniała sobie, jak leŜała z Richardem; odpoczywali
rozkosznie znuŜeni, czuła dotyk jego rozpalonej skóry, duŜa dłoń chłopaka leŜała na
jej brzuchu. Tak bardzo chciała go wziąć w ramiona, a nie mogła tego zrobić.
Upomniała się, Ŝe to przecieŜ tylko kwestia czasu i choć częściowego wyzdrowienia.
Byli razem i to jest najwaŜniejsze. Sama obecność Richarda dodawała otuchy i
leczyła.
Zza koca osłaniającego drzwi Kahlan usłyszała Richarda. Dokładnie
kontrolował głos i tak podkreślał słowa, jakby kaŜde z nich kosztowało go fortunę.
- Potrzebujemy tylko trochę czasu...
Tamci zaczęli mówić wszyscy naraz, zapalczywie i nieustępliwie.
- To nie dlatego, Ŝe tego chcemy, Richardzie. Powinieneś to wiedzieć,
przecieŜ nas znasz... A jeŜeli to ściągnie tu jakieś kłopoty? Słyszeliśmy o bitwach.
Sam mówiłeś, Ŝe ona jest z Midlandów... Nie moŜemy pozwolić... Nie chcemy...
Kahlan nasłuchiwała, oczekując szczęku dobywanego miecza. Richard był
niemal nieskończenie cierpliwy, ale brakowało mu wyrozumiałości. Cara, jego
straŜniczka i ich przyjaciółka, teŜ tam pewnie była; a Carze brakowało tak
cierpliwości, jak i wyrozumiałości. Jednak Richard nie dobył miecza, tylko rzekł:
- Nikogo o nic nie proszę. Chcę tylko, Ŝeby mnie pozostawiono w spokoju w
bezpiecznym miejscu, gdzie mógłbym się nią opiekować. Chciałem być w pobliŜu
Hartlandu, na wypadek gdyby czegoś potrzebowała. - Zamilkł. - Proszę was... tylko
do czasu, aŜ jej się choć trochę polepszy...
Dziewczyna chciała krzyknąć do niego: „Nie! Nie waŜ się ich błagać,
Richardzie! Nie mają prawa zmuszać cię do błagania! Nie mają prawa! Nigdy nie
pojmą, na jakie poświęcenia się zdobywałeś”. Ale mogła jedynie ze smutkiem szeptać
jego imię.
- Nie prowokuj nas... Wykurzymy cię ogniem, jeŜeli będzie trzeba! Wszystkim
nam nie dasz rady, prawo jest po naszej stronie.
MęŜczyźni rzucali gromy, grozili. Kahlan spodziewała się, Ŝe teraz wreszcie
usłyszy szczęk dobywanego miecza. Zamiast tego Richard spokojnie powiedział coś,
czego nie dosłyszała. Zapanowała przeraźliwa cisza.
- To nie dlatego, Richardzie, Ŝe tak nam się podoba - powiedział w końcu
czyjś zakłopotany głos. - Nie mamy wyboru. Musimy brać pod uwagę nasze rodziny i
innych teŜ.
- No a poza tym zrobiłeś się nagle taki waŜny, w tych paradnych szatkach i z
mieczem, zupełnie inny niŜ kiedyś, kiedy byłeś leśnym przewodnikiem - odezwał się
ktoś ze szczerym oburzeniem.
- To prawda - potwierdził następny. - Nie moŜesz się uwaŜać za lepszego od
nas tylko dlatego, Ŝe odszedłeś stąd i zobaczyłeś trochę świata.
- Opuściłem miejsce, które mi przypisaliście - powiedział Richard. - Czy to
właśnie staracie się dać mi do zrozumienia?
- Według mnie, odwróciłeś się plecami do swojej społeczności, do swoich
korzeni. UwaŜasz, Ŝe nasze kobiety nie są dość dobre dla wielkiego Richarda
Cyphera. O nie, on musiał się oŜenić z kobietą z daleka. A potem wracacie sobie tutaj
i chcecie się nad nas wynosić.
- Jak? Jakimi czynami? Poślubieniem kobiety, którą kocham? To, waszym
zdaniem, dowód pychy? To odbiera mi prawo do Ŝycia w spokoju? Odbiera jej prawo
do wyzdrowienia, do Ŝycia?
Ci ludzie znali go jako Richarda Cyphera, prostego leśnego przewodnika, a nie
jako osobę, którą - jak się okazało - w rzeczywistości był, nie jako osobę, którą się
stał. Był tym samym człowiekiem co wówczas, lecz oni go pod wieloma względami
nigdy nie znali.
- Powinieneś klęczeć i zanosić modły do Stwórcy, Ŝeby wyleczył twoją Ŝonę -
odezwał się kolejny. - Wszyscy ludzie to nic niewarci nędznicy. Powinieneś się
modlić i błagać Stwórcę o wybaczenie złych uczynków i grzechów, bo to one
sprowadziły kłopoty na ciebie i twoją kobietę. A ty, zamiast się modlić, chcesz wnieść
swoje kłopoty pomiędzy uczciwie pracujących ludzi. Nie masz prawa zrzucać nam na
kark swoich grzechów. To nie tego chce Stwórca. Powinieneś pomyśleć o nas.
Stwórca pragnie, Ŝebyś był pokorny i pomagał innym. To dlatego tak ją doświadczył:
Ŝeby dać wam obojgu nauczkę.
- Powiedział ci to, Albercie? - spytał Richard. - Czy ten twój Stwórca
przychodzi pogadać z tobą o swoich zamiarach i zwierza ci się, czego pragnie?
- On rozmawia z kaŜdym, kto go skromnie słucha - uniósł się gniewem Albert.
- A poza tym - wtrącił się inny - moŜna sporo dobrego powiedzieć o tym
Imperialnym Ładzie, przed którym nas ostrzegasz. Gdybyś nie był taki uparty,
Richardzie, tobyś to dostrzegł. Nie ma nic złego w chęci, Ŝeby kaŜdy był przyzwoicie
traktowany. To po prostu sprawiedliwe. To po prostu słuszne. Musisz przyznać, Ŝe
takie są pragnienia Stwórcy, i tego naucza równieŜ Imperialny Ład. Skoro nie
dostrzegasz w Ładzie choć tej dobrej cechy, lepiej, Ŝebyś odszedł, i to szybko.
Kahlan wstrzymała oddech.
- Niech więc się tak stanie - powiedział Richard złowieszczym głosem.
To byli ludzie, których Richard znał; zwracał się do nich po imieniu,
przypominał im spędzone razem lata i wspólne sprawy. Był wobec nich cierpliwy.
Jednak cierpliwość w końcu się wyczerpała i stał się nietolerancyjny.
Konie parskały i przestępowały z nogi na nogę, skórzana uprząŜ chrzęściła,
kiedy tamci ich dosiadali.
- Wrócimy rankiem, Ŝeby to spalić. Lepiej, Ŝebyśmy nie złapali w pobliŜu ani
ciebie, ani nikogo z twoich, bo was teŜ spalimy.
Padło jeszcze kilka przekleństw i odjechali galopem. Tętent kopyt wstrząsnął
ziemią, aŜ zadygotały plecy Kahlan. Nawet i to zabolało.
Uśmiechnęła się leciutko do Richarda, choć nie mógł tego widzieć. śałowała
jedynie, Ŝe błagał o coś dla niej; dobrze wiedziała, Ŝe nigdy nie poprosiłby o nic dla
siebie.
Odsunięto koc zasłaniający drzwi i na ścianę padła plama światła. Po
natęŜeniu blasku i jego kierunku Kahlan odgadła, Ŝe musi być koło połowy nieco
pochmurnego dnia. Obok niej zjawił się Richard; jego wysoka postać rzucała cień w
poprzek ciała dziewczyny. Ubrany był tylko w czarny, pozbawiony rękawów
podkoszulek odsłaniający muskularne ramiona. Przy lewym biodrze, od strony
Kahlan, błyski światła odbijały się od głowicy jego niezwykłego miecza. Szerokie
barki Richarda sprawiały, Ŝe izdebka wydawała się jeszcze mniejsza niŜ przed chwilą.
Gładko wygolona twarz, mocno zarysowana szczęka i zdecydowany zarys ust
znakomicie pasowały do potęŜnej postaci. Włosy, sięgające karku, nie były ani jasne,
ani ciemne. Ale to inteligencja, tak wyraźnie widoczna w jego szarych oczach,
przykuła uwagę Kahlan, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy.
- Richardzie - wyszeptała - nie chcę, Ŝebyś błagał z mojego powodu.
Kąciki jego ust wygięły się w leciutkim uśmiechu.
- JeŜeli zechcę błagać, to zrobię to. - Podciągnął koc, otulając ją dokładnie,
chociaŜ się pociła. - Nie wiedziałem, Ŝe nie śpisz.
- Jak długo spałam?
- Jakiś czas.
Uznała, Ŝe to musiał być dłuŜszy czas. Nie pamiętała, jak tu dotarli ani jak
budował chatę, w której leŜała. Kahlan czuła się bardziej jak osiemdziesięciolatka niŜ
dwudziestokilkuletnia dziewczyna. Nigdy przedtem nie była ranna, a przynajmniej
cięŜko, nigdy wcześniej nie znalazła się na granicy Ŝycia i śmierci, nigdy tak długo nie
była tak rozpaczliwie bezradna. Nienawidziła tego; nie cierpiała faktu, Ŝe nie moŜe
zrobić najprostszych rzeczy. Przez większość czasu nienawidziła tego bardziej niŜ
bólu.
Oszołomiło ją nieoczekiwane i tak całkowite doświadczenie kruchości Ŝycia,
własnej kruchości i śmiertelności. Dawniej ryzykowała Ŝycie i wiele razy znajdowała
się w niebezpieczeństwie, lecz kiedy teraz patrzyła wstecz, wątpiła, czy kiedykolwiek
naprawdę myślała, Ŝe moŜe się jej przydarzyć coś takiego. Zmierzenie się z tym było
druzgocące. Tamtej nocy coś pękło w Kahlan - wyobraŜenie o sobie, pewność siebie.
Tak łatwo mogła umrzeć. Ich dziecko mogło umrzeć, nim miałoby szansę Ŝyć.
- Coraz bardziej zdrowiejesz - rzekł Richard, jakby odpowiadał na jej myśli. -
Nie mówię tego ot tak sobie. Widzę, Ŝe zdrowiejesz.
Patrzyła mu w oczy i zbierała się na odwagę. Wreszcie zapytała:
- Skąd oni aŜ tutaj wiedzą o Ładzie?
- Dotarli tu ludzie uciekający przed walkami. Tu, gdzie dorastałem, teŜ byli
ludzie głoszący doktrynę Imperialnego Ładu. Ich słowa dobrze brzmiały, miały sens.
Miały go dla tych, którzy nie myślą, dla tych, którzy tylko reagują. Prawda nie tak
wiele znaczy - dodał po namyśle. Odpowiedział na widoczne w jej oczach, nie zadane
pytanie: - Ludzie Ładu zniknęli. Ci głupcy tylko powtarzali zasłyszane słowa.
- Ale chcą, Ŝebyśmy odeszli. Wyglądali na takich, którzy dotrzymują obietnic.
Skinął głową, ale potem znów się lekko uśmiechnął.
- A wiesz, jak stąd blisko do miejsca, w którym zobaczyłem cię po raz
pierwszy? Pamiętasz?
- Jak mogłabym zapomnieć o dniu, w którym cię spotkałam?
- Wtedy nasze Ŝycie było zagroŜone i musieliśmy stąd odejść. Nigdy tego nie
Ŝałowałem. To był początek mojego Ŝycia z tobą. Dopóki jesteśmy razem, nic innego
się nie liczy.
Do izdebki weszła Cara i stanęła obok Richarda, dodając swój cień do jego
cienia, padającego na niebieski wełniany koc, który okrywał Kahlan aŜ po pachy.
Ciało Cary, odziane w obcisły czerwony skórzany strój, miało grację sokoła. Była, jak
ów ptak, dumna, władcza, szybka i śmiertelnie groźna. Mord-Sith zawsze
przywdziewały czerwony skórzany strój, kiedy spodziewały się kłopotów. Długie
blond włosy Cary, splecione w gruby warkocz, były kolejnym znakiem profesji Mord-
Sith, członkini elitarnej straŜy przybocznej samego lorda Rahla.
Richard, moŜna by rzec, odziedziczył Mord-Sith wraz z panowaniem nad
D’Harą, krainą, o której nigdy przedtem nie słyszał. Nie szukał władzy, lecz mimo
wszystko mu przypadła. Teraz tak wielu ludzi było od niego zaleŜnych. Cały Nowy
Świat - Westland, Midlandy, D’Hara - był od niego zaleŜny.
- Jak się czujesz? - Cara zapytała z prawdziwą troską.
- Lepiej - wyszeptała ochryple Kahlan, bo tylko na taki głos było ją stać.
- Nooo, skoro się lepiej czujesz - warknęła Mord-Sith - to powiedz lordowi
Rahlowi, Ŝe powinien mi pozwolić, bym wykonała swoją robotę i nauczyła
odpowiedniego respektu takich ludzi jak ci tutaj. - Groźne niebieskie oczy
powędrowały na moment ku miejscu, w którym stali ci rzucający groźby ludzie. - A
przynajmniej tych, których bym zostawiła przy Ŝyciu.
- PosłuŜ się rozumem, Caro - rzekł Richard. - Nie moŜemy przekształcić tego
miejsca w twierdzę i bronić się przez cały czas. Ci ludzie się boją. Bez względu na to,
jak bardzo się mylą, widzą w nas zagroŜenie swojego Ŝycia i Ŝycia swych rodzin. Nie
jesteśmy tacy głupi, Ŝeby toczyć bezsensowną walkę, której moŜemy uniknąć.
- Richardzie - powiedziała Kahlan, ostroŜnie wskazując prawą ręką ścianę
przed sobą - przecieŜ zbudowałeś to...
- Tylko tę izbę. Chciałem, Ŝebyś od razu miała schronienie. To nie zabrało
zbyt wiele czasu. Zwyczajnie ściąłem i okorowałem parę drzew. Reszty jeszcze nie
postawiliśmy. Nie ma za co przelewać krwi.
O ile Richard zachowywał spokój, o tyle Cara sprawiała wraŜenie, Ŝe jest
gotowa pogryźć Ŝelazo i wypluć gwoździe.
- MoŜe byś tak powiedziała swojemu upartemu męŜowi, Ŝeby pozwolił mi
kogoś zabić, nim oszaleję? Nie mogę stać bezczynnie i pozwalać, Ŝeby bezkarnie
uchodziło groŜenie wam! Jestem Mord-Sith!
Cara bardzo powaŜnie traktowała swoje zadanie: ochronę Richarda, lorda
Rahla D’Hary, i Kahlan. Kiedy w grę wchodziło Ŝycie chłopaka, Cara była
zdecydowana najpierw zabić, a dopiero potem ocenić, czy to było konieczne. A to
była jedna ze spraw, których Richard zupełnie nie tolerował.
Kahlan tylko się uśmiechnęła.
- Matko Spowiedniczko, nie moŜesz dopuścić, Ŝeby lord Rahl ulegał woli
takich głupców jak ci tutaj. Powiedz mu.
Kahlan prawdopodobnie mogłaby policzyć na palcach jednej ręki ludzi, którzy
w całym jej dotychczasowym Ŝyciu zwracali się do niej po imieniu, nie dodając
przynajmniej tytułu „Spowiedniczka”. Mnóstwo razy słyszała swój najwyŜszy tytuł -
Matka Spowiedniczka - wymawiany głosem, w którym brzmiała cała gama uczuć, od
pełnego czci respektu po przeraźliwy strach. Wielu klęczących przed nią ludzi nie
mogło nawet wyszeptać drŜącymi wargami tych dwóch słów. Inni zaś, kiedy byli
sami, szeptali je z morderczymi zamiarami. Kahlan została mianowana Matką
Spowiedniczką tuŜ po dwudziestym roku Ŝycia - była najmłodszą Spowiedniczką
kiedykolwiek wyniesioną na to najwyŜsze stanowisko. Ale to było kilka lat temu.
Teraz była jedyną Ŝyjącą Spowiedniczką. Zawsze znosiła ów tytuł, pokłony,
przyklękanie, cześć, strach i mordercze zamiary, bo nie miała wyjścia. A poza tym
była Matką Spowiedniczką - przez sukcesję i wybór, z prawa, z obowiązku i dlatego,
Ŝe przysięgła.
Cara zawsze zwracała się do niej „Matko Spowiedniczko”. Jednak w ustach
Mord-Sith te słowa brzmiały inaczej niŜ u reszty ludzi. To było niemal wyzwanie,
prowokowanie sumiennym oddaniem, lecz z nutką kpiącej czułości i przywiązania.
Kiedy Cara mówiła „Matko Spowiedniczko”, Kahlan słyszała „siostro”. Mord-Sith
pochodziła z dalekiej D’Hary. A tam nikt - oprócz lorda Rahla - nie przewyŜszał Cary
rangą. Mogła się co najwyŜej zgodzić, Ŝeby Kahlan była jej równa w powinnościach
wobec Richarda. Ale zostać uznanym przez Carę za kogoś jej równego było naprawdę
najwyŜszą pochwałą.
Kiedy jednak Cara mówiła do Richarda „lordzie Rahlu”, wcale nie brzmiało to
jak „bracie”. Znaczyło to dokładnie to, co mówiła.
Dla tych męŜczyzn o gniewnych głosach lord Rahl był równie obcym
pojęciem jak odległa D’Hara. Kahlan pochodziła z Midlandów, oddzielających
Westland od D’Hary. Mieszkańcy Westlandu nic nie wiedzieli ani o Midlandach, ani
o Matce Spowiedniczce. Trzy części Nowego Świata przez całe dziesięciolecia były
rozdzielone niemoŜliwymi do pokonania granicami, więc to, co było poza nimi,
otaczała nieprzenikniona tajemnica. Ostatniej jesieni owe granice zniknęły.
A potem, zimą, zniknęła wspólna dla trzech krain granica na południu, przez
trzy tysiące lat chroniąca je przed zagroŜeniem ze Starego Świata - i wszyscy zostali
wydani na pastwę Imperialnego Ładu. W minionym roku na świecie zapanowało
zamieszanie, zmieniło się wszystko, do czego ludzie przyzwyczaili się od
dzieciństwa.
- Nie zamierzam pozwolić, Ŝebyś krzywdziła ludzi tylko dlatego, Ŝe nie chcą
nam pomóc - oznajmił Richard Carze. - To by niczego nie rozwiązało, a tylko
wpędziło nas w jeszcze większe tarapaty. Wybudowanie tej izdebki zajęło nam
bardzo niewiele czasu. Sądziłem, Ŝe to będzie bezpieczne miejsce, ale tak nie jest.
Przeniesiemy się gdzie indziej. - Znów spojrzał na Kahlan. Z jego głosu zniknął
gniew. - Chciałem cię przywieźć w rodzinne strony, ciche i spokojne, ale wygląda na
to, Ŝe i tu mnie nie chcą. Przykro mi.
- Tylko ci ludzie, Richardzie. - W Andericie, tuŜ zanim zaatakowano i pobito
Kahlan, mieszkańcy odrzucili propozycję Richarda, by przyłączyć się do
powstającego imperium D’Hary i pod jego przewodem walczyć o pokój; mieszkańcy
Anderithu woleli przyłączyć się do Imperialnego Ładu. Richard zabrał Kahlan i
odszedł. - A co z twoimi prawdziwymi przyjaciółmi?
- Nie miałem kiedy... Chciałem najpierw zbudować schronienie. A teraz nie
ma juŜ na to czasu. MoŜe później.
Kahlan sięgnęła po jego zwieszoną rękę. Ale palce ukochanego były za
daleko.
- Ale, Richardzie...
- Słuchaj, juŜ nie moŜemy tu bezpiecznie zostać. I tyle. Przywiozłem cię tutaj,
bo sądziłem, Ŝe będziesz tu mogła bezpiecznie wyzdrowieć i odzyskać siły. Myliłem
się. Tak nie jest. Nie moŜemy tu zostać. Rozumiesz?
- Tak, Richardzie.
- Musimy stąd odejść.
- Tak, Richardzie.
Wiedziała, Ŝe kryje się w tym coś jeszcze, coś o wiele waŜniejszego niŜ cięŜka
próba, jaką to dla niej oznaczało. Jego oczy miały osobliwy, pełen rezerwy wyraz.
- A co z wojną? Wszyscy liczą na nas, na ciebie. Ja za wiele nie pomogę,
dopóki nie wyzdrowieję, ale ciebie potrzebują natychmiast. Jesteś potrzebny
imperium D’Hary. Jesteś lordem Rahlem. Przewodzisz im. Co my tutaj robimy?
Richardzie... - Czekała, aŜ na nią spojrzał. - Dlaczego uciekamy, skoro wszyscy na
nas liczą?
- Robię, co muszę.
- Co musisz? Co to znaczy?
Odwrócił wzrok, twarz mu spochmurniała.
- Ja... miałem wizję.
ROZDZIAŁ 2
- Wizję? - zapytała Kahlan, nie tając zdumienia.
Richard nie chciał mieć nic wspólnego z prorokowaniem. Proroctwa
nieustannie wpędzały go w tarapaty.
Proroctwo - choćby nie wiadomo jak jasne wydawało się na pozór - zawsze
było dwuznaczne i zazwyczaj zagadkowe. Niedoświadczonych bez trudu
wprowadzała w błąd pozornie prosta struktura przepowiedni. Bezmyślne obstawanie
przy dosłownym ich rozumieniu doprowadziło w przeszłości do ogromnego
zamieszania; było przyczyną tak zabójstw, jak i wojen. W rezultacie ci, którzy mieli
do czynienia z proroctwami, zaczęli to utrzymywać w tajemnicy.
Proroctwo było predestynacją, przynajmniej na pierwszy rzut oka; Richard zaś
uwaŜał, Ŝe człowiek jest kowalem własnego losu. Powiedział kiedyś Kahlan:
„Przepowiedzieć moŜna jedynie to, Ŝe i jutro wzejdzie słońce. Ale nie to, na co
spoŜytkujesz dzień. To, co zrobisz, nie będzie wypełnieniem proroctwa, ale
zrealizowaniem twoich zamiarów”.
Wiedźma Shota przepowiedziała, Ŝe Kahlan i Richard spłodzą bezecnego
syna. Richard wiele razy dowiódł, Ŝe nawiedzające Shotę wizje przyszłości są albo
całkowicie nieprawdziwe, albo o wiele bardziej złoŜone, niŜ wiedźma potrafiła
dostrzec. Kahlan, tak jak on, nie akceptowała przepowiedni Shoty.
Za kaŜdym razem okazywało się, Ŝe Richard ma rację. Zwyczajnie ignorował
proroctwo i robił to, co - jak sądził - musiał. W końcu często proroctwo się ziszczało,
ale w sposób, którego nie moŜna było wcześniej przewidzieć. Tak oto przepowiednia
była zarazem dowiedziona i obalona, niczego nie rozwiązywała, a jedynie
udowadniała, Ŝe jest wiekuistą zagadką. Zedd, dziadek Richarda, pomagający go
wychowywać w miejscu nie tak odległym od tego, w którym teraz byli, utrzymywał w
tajemnicy nie tylko to, Ŝe jest czarodziejem. śeby ochronić chłopca, zataił równieŜ
fakt, Ŝe ojcem Richarda był Rahl Posępny, a nie George Cypher, który go kochał i
wychowywał. Rahl Posępny, czarnoksięŜnik obdarzony wielką mocą, był groźnym i
krwawym władcą odległej D’Hary. Richard odziedziczył magiczny dar obu rodów.
Kiedy zabił Rahla Posępnego, otrzymał po nim władzę nad D’Harą, krainą równie
dlań tajemniczą jak jego własna magiczna moc.
Kahlan pochodziła z Midlandów i dorastała wśród czarodziejów, ale Ŝaden z
nich nie miał takiego daru jak Richard. Bo on władał wieloma odcieniami daru i
oboma rodzajami magii: był czarodziejem wojny. Niektóre szaty Richarda pochodziły
z WieŜy Czarodzieja i nikt nie nosił ich od trzech tysięcy lat - od czasów ostatniego
czarodzieja wojny.
Magiczny dar zanikał wśród ludzi i coraz mniej było czarodziejów; Kahlan nie
znała nawet dwunastu. A czarodziejów z darem prorokowania było jeszcze mniej -
dziewczyna wiedziała o istnieniu zaledwie dwóch. Jednym z nich był przodek
Richarda, co sprawiało, Ŝe prorocze zdolności były jak najbardziej prawdopodobne. A
przecieŜ Richard zawsze patrzył na proroctwa jak na przyczajonego jadowitego węŜa.
Richard uniósł jej dłoń tak czule i delikatnie, jakby była najcenniejszym
klejnotem na świecie.
- Pamiętasz, jak opowiadałem o znanych tylko mi przepięknych okolicach w
górach na zachód od miejsca, w którym dorastałem? Okolicach, które zawsze
chciałem ci pokazać? Zamierzam cię tam zabrać, będziemy tam bezpieczni.
- D’Harańczyków łączy z tobą więź, lordzie Rahlu - przypomniała mu Cara - i
odnajdą cię dzięki niej.
- Ale naszych wrogów nie łączy ze mną Ŝadna więź. I nie będą wiedzieć, gdzie
jesteśmy.
Wyglądało na to, Ŝe Mord-Sith trafiło to do przekonania.
- Skoro ludzie tam nie bywają, to pewno nie prowadzą tam Ŝadne drogi. Jak
się tam dostaniemy powozem? Matka Spowiedniczka nie moŜe chodzić.
- Zrobię nosze. Będziemy ją nieść.
Cara potaknęła, zadumana.
- Owszem, zaniesiemy ją. JeŜeli tam nikt nie mieszka, to przynajmniej w
końcu będziecie bezpieczni.
- Bezpieczniejsi niŜ tutaj. Wydawało mi się, Ŝe tutejsi ludzie zostawią nas w
spokoju. Nie sądziłem, Ŝe Ład zasieje niepokój aŜ tak daleko, a przynajmniej, Ŝe
uczyni to tak szybko. Ci ludzie wcale nie są tacy źli, ale sami wprawiają się w bojowy
nastrój.
- Ci tchórze juŜ wrócili pod spódnice swoich kobiet. Nie zjawią się przed
rankiem. MoŜemy dać Matce Spowiedniczce wypocząć i ruszymy przed świtem.
Richard posłał Carze znaczące spojrzenie.
- Jeden z tych męŜczyzn, Albert, ma syna Lestera. Lester i jego koleŜka
Tommy Lancaster próbowali mnie niegdyś ustrzelić z łuku, bo popsułem im zabawę,
gdy Tommy chciał kogoś skrzywdzić. Teraz i Lesterowi, i Tommy’emu brakuje wielu
zębów. Albert powie synowi, Ŝe tu jesteśmy, a wkrótce potem dowie się o tym i
Tommy Lancaster. A skoro Imperialny Ład nabił im głowy gadaniem o szlachetnej
walce w słusznej sprawie, wyobraŜą sobie, Ŝe spełnią czyn godny wojennych
bohaterów. Ci ludzie zazwyczaj nie są brutalni, ale jeszcze nigdy nie widziałem u nich
takiego braku rozsądku jak dzisiaj. Zaczną pić, Ŝeby umocnić w sobie odwagę. Wtedy
będą juŜ z nimi Lester i Tommy, a ich opowieści o tym, jak ich źle potraktowałem i
jaki jestem groźny dla uczciwych ludzi, tylko doleją oliwy do ognia. Mają znaczną
przewagę liczebną, więc zaczną dostrzegać zalety zabicia nas: uznają, Ŝe to czyn
dokonany w obronie ich rodzin, dla dobra ich społeczności i ku chwale ich Stwórcy.
Oszołomieni trunkiem i chwałą, na pewno nie będą czekać do rana. Powrócą jeszcze
tej nocy. Musimy natychmiast wyruszać.
Na Carze nie zrobiło to najmniejszego wraŜenia.
- UwaŜam, Ŝe powinniśmy na nich zaczekać i raz na zawsze pozbyć się
zagroŜenia.
- Niektórzy z nich na pewno sprowadzą swoich przyjaciół. I wrócą w o wiele
większej kompanii. Musimy myśleć o Kahlan. Nie mogę ryzykować, Ŝe któreś z nas
zostanie ranne. Walka z nimi nic nam nie da.
Richard zdjął przez głowę staroŜytny skórzany pendent, do którego
przyczepiona była srebrno-złota pochwa z mieczem, i powiesił go na sterczącym z
kłody kikucie konaru. Cara, niezadowolona z tej decyzji, splotła ramiona. Ona
wolałaby uśmiercić zagraŜających im ludzi. Richard podniósł z podłogi czarną
koszulę. Wsunął ramię w rękaw i włoŜył ją.
- Wizję? - spytała ponownie Kahlan; w tej chwili nie zaprzątała sobie głowy
tamtymi, choć mogli narobić kłopotów. - Miałeś wizję?
- Nagłość i wyrazistość wskazywały na wizję, ale właściwie było to
objawienie.
- Objawienie. - Ogromnie Ŝałowała, Ŝe moŜe jedynie ochryple szeptać. - I jaką
formę przybrała ta wizja, to objawienie?
- Zrozumienia.
Kahlan wpatrywała się w niego przez chwilę.
- Zrozumienia czego?
Richard zaczął zapinać koszulę.
- Dzięki temu objawieniu pojąłem większą całość. Zrozumiałem, co muszę
uczynić.
- Taaak - mruknęła Cara. - Poczekaj, aŜ usłyszysz resztę. No dalej, powiedz
jej.
Richard spojrzał gniewnie na Mord-Sith, a ona odpłaciła się mu tym samym.
Ostatecznie znów popatrzył na Kahlan.
- Przegramy, jeŜeli doprowadzę do wojny. Niepotrzebnie zginie mnóstwo
ludzi. A świat popadnie w niewolę Imperialnego Ładu. JeŜeli nie poprowadzę naszych
do walki, Ład omroczy świat, ale zginie o wiele mniej ludzi. Tylko w ten sposób
będziemy mieć jakąkolwiek szansę.
- Przegrywając? Chcesz najpierw ustąpić, a potem walczyć? Jak w ogóle
moŜemy rozwaŜać odstąpienie od walki o wolność?
- Anderith dał mi nauczkę - odparł chłopak; głos miał głuchy, jakby Ŝałował,
Ŝe to mówi. - Nie mogę narzucać komukolwiek tej walki. Wolność wymaga wysiłku,
jeśli chce się ją zdobyć, i czujności, jeśli chce się ją zachować. Ludzie nie cenią
wolności, dopóki nie zostanie im odebrana.
- Wielu ją ceni - sprzeciwiła się Kahlan.
- Zawsze jest kilku takich, ale większość ani jej nie pojmuje, ani nie ceni, tak
samo jak magii. Ludzie bezrozumnie wzbraniają się przed nią, nie dostrzegając
prawdy. Ład proponuje im świat bez magii i gotowe odpowiedzi na wszystko. śycie
niewolnika jest proste. Myślałem, Ŝe zdołam przekonać ludzi, jak cenne jest ich Ŝycie
i wolność. Mieszkańcy Anderithu pokazali mi, jakim byłem głupcem.
- Anderith to zaledwie jedna z krain...
- Anderith nie był wyjątkiem. Przypomnij sobie, jakie kłopoty mieliśmy gdzie
indziej. Jakie mamy nawet tutaj, gdzie dorastałem. - Richard wsuwał koszulę w
spodnie. - Zmuszanie ludzi do walki o wolność to całkowicie chybiony pomysł.
Przekonałem się, Ŝe Ŝadne moje słowa ich nie przekonają. Ci, którzy cenią wolność,
będą musieli uciec, ukryć się, spróbować przeŜyć i przetrzymać to, co na pewno
nadejdzie. Nie zdołam temu zapobiec. Nie mogę im pomóc. Teraz to wiem.
- AleŜ Richardzie, jak moŜesz choćby pomyśleć o...
- Muszę zrobić to, co jest dla nas najlepsze. Muszę być egoistą, bo Ŝycie jest
zbyt cenne, Ŝeby je bezsensownie naraŜać. Nie ma nic gorszego. Ludzi tylko wtedy
moŜna by ocalić przed nadciągającymi mrocznymi czasami uciemięŜenia i
niewolnictwa, gdyby zaczęli pojmować i cenić wartość swojego Ŝycia oraz wolności i
zechcieli działać w swoim interesie. Musimy się starać zachować Ŝycie w nadziei, Ŝe
nadejdzie taki dzień.
- PrzecieŜ moŜemy zwycięŜyć w tej wojnie. Musimy.
- UwaŜasz, Ŝe mogę poprowadzić ludzi do walki i Ŝe zwycięŜymy, bo tego
chcę. Nie zwycięŜymy. Do tego trzeba nie tylko mojego pragnienia zwycięstwa.
Potrzeba rzesz ludzi całkowicie oddanych tej sprawie. A tego nam brak. JeŜeli
rzucimy nasze siły przeciwko Ładowi, Ład nas zniszczy i na zawsze zniknie szansa,
by w przyszłości wywalczyć wolność. - Richard przeczesał włosy palcami. - Nie
wolno nam prowadzić naszych sił do walki z armią Ładu.
Chłopak zaczął wkładać przez głowę czarną, rozciętą na bokach tunikę.
Kahlan dołoŜyła wszelkich starań, by zawrzeć w głosie ogrom swojego zatroskania i
zaniepokojenia.
- A co z tymi wszystkimi, którzy juŜ są gotowi do walki, z armiami, które juŜ
wyruszyły w pole? To dobrzy, wyszkoleni Ŝołnierze, gotowi uderzyć na Jaganga,
powstrzymać jego Imperialny Ład i odepchnąć go do Starego Świata. Kto poprowadzi
naszych Ŝołnierzy?
- Do czego? Na śmierć? Nie zdołają wygrać.
Kahlan była przeraŜona. Wyciągnęła rękę i złapała Richarda za rękaw, nim
zdąŜył się schylić po szeroki pas.
- To przez to, co mi się przydarzyło, Richardzie, chcesz się wycofać z walki.
- Nie. Zdecydowałem się na to tej samej nocy, ale zanim cię napadnięto. Kiedy
po głosowaniu poszedłem samotnie na spacer, wiele rozmyślałem. Doznałem tego
objawienia i podjąłem decyzję. To, co cię spotkało, nie miało na to Ŝadnego wpływu,
choć potwierdziło, Ŝe miałem rację i Ŝe powinienem wcześniej dojść do tego wniosku.
Gdybym to zrobił, nigdy by cię tak nie pokaleczono.
- A gdyby Matce Spowiedniczce nic się nie stało, rano poczułbyś się lepiej i
zmieniłbyś zdanie.
Światło wpadające przez drzwi za plecami Richarda rozjarzyło starodawne
złote symbole obramowujące czarną tunikę.
- A co by się stało, Caro, gdyby mnie napadnięto razem z nią i gdyby nas oboje
zabito? Co byście wtedy wszyscy zrobili?
- Nie wiem.
- I dlatego się wycofuję. Nie bierzecie udziału w walce o własną przyszłość,
tylko idziecie za mną. Powinnaś odpowiedzieć, Ŝe dalej walczylibyście o wolność.
Zrozumiałem, jaki błąd popełniam, i pojąłem, Ŝe tak nie zdołamy wygrać. Ład jest
zbyt potęŜnym przeciwnikiem.
Król Wyborn, ojciec Kahlan, nauczył ją walczyć z takimi przewaŜającymi
siłami i miała juŜ w tym niejaką praktykę.
- Ich armia moŜe nas przewyŜszać liczebnie, ale to niczego nie przesądza. Po
prostu musimy górować nad nimi taktyką. Pomogę ci, Richardzie. Mamy
wyszkolonych, zahartowanych w bojach oficerów. Zdołamy tego dokonać. Musimy.
- Spójrz, jak ładnie brzmiące słowa rozpowszechniają idee Ładu. - Chłopak
zatoczył krąg ramieniem. - Docierają nawet do takich odległych okolic jak ta. My
wiemy, jakie zło niesie Ład, a przecieŜ ludzie Ŝarliwie opowiadają się po ich stronie
na przekór przeraŜającej prawdzie o tym, czym w rzeczywistości jest Imperialny Ład.
- Richardzie - wyszeptała Kahlan, starając się nie stracić resztki głosu -
poprowadziłam młodych galejskich rekrutów przeciw przewaŜającym liczebnie
doświadczonym Ŝołnierzom i wygraliśmy.
- OtóŜ to. Widzieli swoje rodzinne miasto po wizycie Ładu. Zamordowano
wszystkich, których kochali, zniszczono wszystko, co znali. Walczyli, rozumiejąc, co
czynią i dlaczego. Rzuciliby się na wroga i wtedy, gdybyś nie objęła dowództwa. Ale
oni jedni znaleźli się w takiej sytuacji i chociaŜ zwycięŜyli, większość poległa w
walce.
Kahlan nie dowierzała.
- I zamierzasz pozwolić, Ŝeby Ład zrobił to samo gdzie indziej, aby ludzie
mieli powód do walki? Zamierzasz stać z boku i pozwalać, Ŝeby Ład mordował setki
tysięcy bezbronnych ludzi? Chcesz się wycofać, bo mnie pobito? O drogie duchy,
kocham cię, Richardzie, ale nie rób mi tego. Jestem Matką Spowiedniczką,
odpowiadam za Ŝycie mieszkańców Midlandów. Nie wycofuj się tylko dlatego, Ŝe
mnie pobito.
Richard zatrzasnął na nadgarstkach podbite skórą srebrne obręcze.
- Nie robię tego z twojego powodu. Staram się ratować Ŝycie wielu ludzi w
jedyny dostępny sposób. Robię to, co zrobić muszę.
- Idziesz na łatwiznę - odezwała się Cara.
Richard przyjął to ze stoickim spokojem i odparł z powagą:
- To najtrudniejsze z wszystkiego, co kiedykolwiek musiałem zrobić, Caro.
Kahlan była juŜ całkiem pewna, Ŝe odrzucenie przez lud Anderithu dotknęło
go bardziej, niŜ sądziła. Uchwyciła dwa palce Richarda i ścisnęła je współczująco.
Całym sercem chciał ocalić Anderyjczyków przed zniewoleniem ich przez Ład. Starał
się ukazać im znaczenie wolności, pozwalając, Ŝeby swobodnie zadecydowali o
własnym losie. Obdarzył ich zaufaniem. I poniósł druzgocącą klęskę - przewaŜająca
większość odrzuciła to wszystko, co im zaofiarował, i tym samym zniszczyła jego
ufność.
Dziewczyna pomyślała, Ŝe z czasem - podobnie jak ona - wydobrzeje, Ŝe i jego
ból przeminie.
- Nie moŜesz się obwiniać za upadek Anderithu, Richardzie. Zrobiłeś, co
mogłeś. To nie była twoja wina.
Podniósł szeroki skórzany pas ze złocistymi sakiewkami i zapiął go na
wspaniałej tunice.
- Kiedy jest się przywódcą, odpowiada się za wszystko.
Kahlan dobrze wiedziała, Ŝe to prawda. Pomyślała, Ŝe moŜe odwiedzie go od
tego w inny sposób.
- Jaką formę przybrała twoja wizja?
Przenikliwe szare oczy Richarda spojrzały w jej oczy niemal ostrzegawczo.
- Wizja, objawienie, uświadomienie sobie, wnioskowanie, proroctwo...
zrozumienie. Nazywaj to, jak chcesz, bo pod tym względem terminy są jednakowe i
jednoznaczne. Nie potrafię tego opisać, mogę tylko stwierdzić, Ŝe było tak, jakbym to
od zawsze wiedział. MoŜe zresztą wiedziałem. To były nie tyle słowa, ile całościowe
pojęcie, wniosek, prawda, którą jasno ujrzałem.
Wiedziała, Ŝe oczekiwał, iŜ na tym poprzestanie.
- Skoro stało się to tak jasne i jednoznaczne, powinieneś potrafić ująć to w
słowa - upierała się.
Richard przełoŜył pendent przez głowę i umieścił go na prawym ramieniu.
Poprawił miecz przy lewym biodrze i światło odbiło się od wypukłych złotych liter
tworzących na srebrnej rękojeści słowo PRAWDA. Czoło miał gładkie, twarz
spokojną. Kahlan wiedziała, Ŝe w końcu dotarła do sedna sprawy. Jego prawość nie
pozwoliłaby mu tego przed nią taić, gdyby chciała to usłyszeć - a chciała. Słowa
popłynęły ze spokojną mocą, jak proroctwo.
- Zbyt szybko zostałem przywódcą. To nie ja muszę udowadniać ludziom
swoją wartość, ale teraz oni muszą się wykazać przede mną. I dopóki tak się nie
stanie, nie będę im przewodził, bo inaczej wszystko przepadnie.
Kiedy tak stał - wyprostowany, męski, władczy - w czarnym stroju czarodzieja
wojny, wyglądał, jakby pozował do rzeźby Poszukiwacza Prawdy, którym w istocie
był, prawomocnie obwołany nim przez Zeddicusa Zu’l Zorandera, Pierwszego
Czarodzieja. Zeddowi pękało serce, Ŝe musiał to zrobić, bo Poszukiwacz często
umierał młodo i gwałtowną śmiercią. Jednak dopóki Poszukiwacz Ŝył, był
ucieleśnieniem prawa. Mógł niszczyć królestwa, bo stała za nim straszliwa moc jego
miecza. Między innymi dlatego tak waŜne było, Ŝeby mianować Poszukiwaczem
odpowiednią osobę, osobę mającą zasady moralne. Zedd głosił, Ŝe Poszukiwacz
właściwie ujawnia się sam - postępkami i sposobem rozumowania - i Ŝe rola
Pierwszego Czarodzieja sprowadza się do obserwowania, oficjalnego
usankcjonowania faktu i do wręczenia Poszukiwaczowi miecza, który będzie jego
towarzyszem przez resztę Ŝycia.
W człowieku, którego Kahlan kochała, skupiło się tyle róŜnorodnych
przymiotów i obowiązków, Ŝe czasem zastanawiała się, jak je wszystkie godzi.
- Jesteś zupełnie pewny, Richardzie?
Pełnił bardzo waŜną funkcję, więc Kahlan i Zedd przysięgli, Ŝe oddadzą Ŝycie
w jego obronie, w obronie nowo obwołanego Poszukiwacza Prawdy. Stało się to
krótko po ich pierwszym spotkaniu. JuŜ jako Poszukiwacz Richard zaakceptował
brzemię, które nań spadło, i uznał, Ŝe nie moŜe zawieść ogromnego zaufania, którym
go obdarzono.
Płonące szare oczy chłopaka patrzyły stanowczo. Odpowiedział:
- Mogę się podporządkować wyłącznie władzy rozumu. Pierwsze prawo
rozumu brzmi: co istnieje, istnieje, co jest, jest. Na tej nieredukowalnej zasadzie
opiera się cała wiedza. To podstawa pojmowania Ŝycia. Rozum to wybór. Pragnienia i
kaprysy nie są faktami ani metodami odkrywania faktów. Rozum to jedyny sposób
poznawania rzeczywistości, podstawowe narzędzie umoŜliwiające nam przeŜycie.
MoŜemy odrzucić wysiłek myślenia, ale przez to nie unikniemy przepaści, której nie
chcemy dostrzec. JeŜeli w tej walce nie posłuŜę się rozumem, jeŜeli zamknę oczy na
rzeczywistość i wybiorę własne pragnienia, oboje zginiemy, i to na próŜno. W
ponurym schyłku ludzkości staniemy się zaledwie dwoma z milionów bezimiennych
poległych. W mrokach, które nadejdą, nasze kości będą nic nie znaczącym prochem.
Koniec końców, moŜe za tysiąc lat, a moŜe później, wolność znów zaświeci ludziom;
ale dopóki to się nie zdarzy, miliony będą się rodzić w pozbawionej nadziei niedoli i
będą skazane na dźwiganie jarzma Ładu. To my, wyrzekając się rozumu, będziemy
odpowiedzialni za te stosy zabitych, za udrękę istnienia, które nie jest prawdziwym
Ŝyciem.
Kahlan nie miała odwagi się odezwać, a tym bardziej sprzeczać się z nim;
oznaczałoby to prośbę, Ŝeby zmienił swoje postanowienie, choć uwaŜa, Ŝe
doprowadziłoby to do przelania morza krwi. Jednak urzeczywistnienie decyzji
Richarda wydałoby jej bezbronny lud na łup śmierci. Dziewczyna odwróciła oczy
pełne łez.
- Caro - powiedział Richard - zaprzęgnij konie do powozu. Ja pójdę na zwiady
i upewnię się, Ŝe nie spotka nas Ŝadna niespodzianka.
- Ty zaprzęgnij konie, a ja pójdę na zwiady. Jestem twoją straŜą przyboczną.
- I moją przyjaciółką. Znam te okolice lepiej niŜ ty. Zaprzęgaj konie i nie
sprzeczaj się.
Cara przewróciła oczami i prychnęła, rozeźlona, ale pomaszerowała wypełnić
polecenie chłopaka.
Cisza w izdebce aŜ dzwoniła. Cień Richarda zsunął się z koca. Kahlan
szepnęła, Ŝe go kocha, a on zatrzymał się i obejrzał na nią. Pochylenie ramion
zdradzało cięŜar, jaki nań spadł.
- Szkoda, Ŝe nie mogę sprawić, by ludzie zrozumieli wolność, przykro mi.
Kahlan zdołała się do niego uśmiechnąć.
- MoŜe to wcale nie jest takie trudne. - Wskazała ptaka, którego wyrzeźbił na
belce. - Po prostu im to pokaŜ, a pojmą, czym naprawdę jest wolność: lotem na
własnych skrzydłach.
Ku jej radości, Richard się uśmiechnął i zniknął za drzwiami.
ROZDZIAŁ 3
W głowie Kahlan kłębiły się niespokojne myśli i nie pozwalały jej zasnąć.
Starała się nie zastanawiać nad wizją przyszłości, którą snuł Richard. Ból tak ją
wyczerpał, Ŝe nie miała siły, by dokładnie rozwaŜyć słowa chłopaka, a poza tym teraz
i tak nie mogła działać. Zdecydowała jednak, Ŝe pomoŜe mu pogodzić się z utratą
Anderithu i skupić na powstrzymaniu Imperialnego Ładu.
Trudniej było odpędzić myśli o ludziach, którzy tu byli, a wśród których
Richard dorastał. WciąŜ słyszała ich gniewne groźby. Wiedziała, jak brutalni potrafią
się stać w pewnych sytuacjach zwyczajni ludzie, którzy nigdy przedtem nie uciekali
się do przemocy. Postrzegali rodzaj ludzki jako grzeszny, nędzny i zły, a stąd był juŜ
tylko mały krok, aby sami zaczęli czynić zło. W końcu przekonali juŜ siebie, Ŝe do
kaŜdego ewentualnego złego uczynku predestynuje ich ludzka natura, przed którą nie
ma ucieczki.
Kahlan mogła jedynie leŜeć i czekać, aŜ ją zabiją, więc wyprowadzała ją z
równowagi myśl, Ŝe tamci mogą ich napaść. WyobraŜała sobie, jak uśmiechnięty
szczerbaty Tommy Lancaster pochyla się nad nią, Ŝeby poderŜnąć jej gardło, a ona
moŜe tylko wpatrywać się w niego. Często była wystraszona podczas walki, ale wtedy
przynajmniej mogła się bić o Ŝycie. A to pomagało zneutralizować strach. Bezradność
i brak moŜliwości obrony wywoływały jednak zupełnie inny strach.
W razie potrzeby mogła zawsze wykorzystać moc Spowiedniczki - ale czy
zdołałaby to uczynić w swoim obecnym stanie? Jeszcze nigdy nie musiała
przywoływać swojej mocy w warunkach choćby zbliŜonych do tych. Upomniała się,
Ŝe przecieŜ zdąŜą stąd zniknąć, zanim tamci powrócą, oraz Ŝe Richard i Cara nigdy
ich do niej nie dopuszczą.
Jednak Kahlan bała się jeszcze czegoś, co było aŜ za bardzo realne. Ale nie
będzie musiała tego zbyt długo doświadczać; wiedziała, Ŝe zemdleje. Liczyła na to.
Starała się o tym nie myśleć; ostroŜnie połoŜyła dłoń na brzuchu, nad ich
dzieckiem, i nasłuchiwała plusku i szmeru pobliskiego strumyka. Odgłosy płynącej
wody przypominały, jak bardzo tęskniła za kąpielą. BandaŜe na sączącej się ranie w
boku cuchnęły i trzeba je było często zmieniać. Prześcieradła przesiąkły potem.
Wypchany trawą siennik był twardy i uraŜał plecy - Richard pewnie zrobił go w
pośpiechu i zamierzał później poprawić.
W tak upalny dzień chłodna woda strumyka byłaby mile widziana. Kahlan
chciałaby się wykąpać i pachnieć świeŜością. Tak chciałaby lepiej się poczuć, sama o
siebie zadbać, wyzdrowieć. Mogła tylko mieć nadzieję, Ŝe z czasem zaleczą się
niewidzialne, choć nie mniej prawdziwe rany Richarda.
W końcu wróciła Cara, mrucząc, Ŝe konie są dzisiaj uparte. Stwierdziła, Ŝe
Kahlan jest sama.
- Lepiej pójdę i sprawdzę, czy jest bezpieczny.
- Na pewno. Wie, co robi. Lepiej zaczekaj, Caro, bo inaczej on będzie się
musiał rozejrzeć za tobą.
Mord-Sith westchnęła i niechętnie na to przystała. Wzięła chłodny wilgotny
kawałek płótna i zaczęła ocierać czoło i skronie Kahlan. Dziewczyna nie lubiła się
uskarŜać, kiedy ludzie troszczyli się o nią najlepiej, jak potrafili, więc zmilczała, jak
przeraźliwie bolą zranione mięśnie szyi, kiedy ktoś w ten sposób porusza jej głową.
Cara narzekała wyłącznie wtedy, kiedy uwaŜała, Ŝe jej podopieczni bez potrzeby
naraŜają się na niebezpieczeństwo - i kiedy Richard nie pozwalał jej wyeliminować
tych, których za owo niebezpieczeństwo uwaŜała.
Na zewnątrz piskliwie pokrzykiwał ptak. Uporczywie powtarzany dźwięk
zaczynał draŜnić. Z daleka doleciało trajkotanie wiewiórki: albo protestowała przeciw
czemuś, albo ogłaszała, Ŝe to jej terytorium. Nie było go juŜ prawie godzinę. Strumyk
pluskał niestrudzenie.
Richard tak właśnie pojmował wypoczynek.
- Nie cierpię tego - mruknęła.
- Powinnaś być zadowolona: leŜysz sobie i nic nie musisz robić.
- I pewnie byś się chętnie ze mną zamieniła?
- Jestem Mord-Sith. A dla Mord-Sith nie ma nic gorszego, niŜ umrzeć w łoŜu.
- Niebieskie oczy spojrzały na Kahlan. - Bez zębów i ze starości - dodała. - Nie
miałam na myśli, Ŝe ty...
- Wiem, co miałaś na myśli.
Carze najwyraźniej ulŜyło.
- I tak nie umrzesz, to by było za łatwe. A ty sobie niczego nie ułatwiasz.
- Wyszłam za Richarda.
- No i widzisz?
Kahlan się uśmiechnęła.
Cara zamoczyła płótno w stojącym na podłodze cebrzyku, wyprostowała się i
wykręciła mokrą tkaninę.
- To chyba nie takie złe? LeŜeć sobie tutaj?
- A jak byś się czuła, gdyby ktoś musiał podkładać ci pod siedzenie drewniany
basen za kaŜdym razem, kiedy masz pełny pęcherz?
Mord-Sith ostroŜnie przesunęła wilgotnym płótnem po szyi Kahlan.
- Nie przeszkadza mi robienie tego dla siostry w Agielu.
Agiel - broń, którą Mord-Sith zawsze miała przy sobie - wyglądał jak krótki,
czerwony skórzany bicz. Wisiał na cienkim łańcuszku okalającym nadgarstek. Był
nieustannie pod ręką. Jego działanie zaleŜało od magicznej więzi łączącej Mord-Sith z
lordem Rahlem.
Kahlan tylko raz doświadczyła muśnięcia Agielem. W jednej chwili zadał taki
ból, jak cała szajka męŜczyzn, która ją skatowała. Dotknięcie Agielem mogło połamać
Ŝebra, a nawet - jeŜeli Mord-Sith tego chciała - zabić.
Richard dał Kahlan Agiel naleŜący niegdyś do Denny, Mord-Sith, która go
pojmała na rozkaz Rahla Posępnego. Jedynie Richard zdołał zrozumieć i wczuć się w
ból, jaki zadawał Agiel i Mord-Sith, która się nim posługiwała. Nim zabił Denne, a
musiał to uczynić, bo inaczej nie mógłby uciec, dała mu swój Agiel, prosząc, Ŝeby
zapamiętał ją jako Denne - kobietę ukrytą w Mord-Sith, kobietę, którą on jeden
dostrzegł i zrozumiał. To, Ŝe dziewczyna to pojęła i nosiła Agiel na znak szacunku dla
kobiet, którym odebrano młodość i które przyuczono do straszliwych zadań i
obowiązków, miało olbrzymie znaczenie dla innych Mord-Sith. Prawdopodobnie
głównie przez wzgląd na owo nie skaŜone litością współczucie Cara obwołała Kahlan
siostrą w Agielu. Był to nieformalny, ale płynący z głębi serca czyn.
- Do lorda Rahla przybyli posłańcy - poinformowała Cara. - Spałaś i lord Rahl
nie widział powodu, Ŝeby cię budzić - dodała w odpowiedzi na pytające spojrzenie
Kahlan. Posłańcy byli D’Harańczykami i odnajdywali Richarda dzięki więzi łączącej
ich z ich lordem Rahlem; dziewczynę zawsze to niepokoiło, bo sama tego nie
potrafiła.
- I cóŜ mieli do powiedzenia?
Cara wzruszyła ramionami.
- Niezbyt duŜo. Wojska Imperialnego Ładu na razie stacjonują w Andericie, a
armia Reibischa trzyma się bezpiecznie bardziej na północ, na wypadek gdyby Ład
chciał zagrozić reszcie Midlandów. Niewiele wiemy o tym, co się dzieje w
okupowanym Andericie. Rzeki płyną ku morzu od miejsca, w którym są nasi, więc
Terry Goodkind Nadzieja pokonanych Tom VI cyklu „Miecz Prawdy” (Faith of the Allen) PrzełoŜyła Lucyna Targosz
Russelowi Galenowi, mojemu pierwszemu prawdziwemu fanowi, za jego niewzruszoną wiarę we mnie
ROZDZIAŁ 1 Nie pamiętała umierania. Z nieokreślonym uczuciem lęku zastanawiała się, czy płynące ku niej gniewne głosy oznaczają, Ŝe znów ma doświadczyć owego transcendentnego kresu - śmierci. JeŜeli tak, to nic nie mogła na to poradzić. ChociaŜ nie pamiętała umierania, przypominała sobie mgliście późniejsze pełne powagi szepty głoszące, Ŝe umarła, Ŝe zabrała ją śmierć, ale Ŝe on przycisnął usta do jej warg i napełnił oddechem jej znieruchomiałe płuca, Ŝe tchnął w nią swoje Ŝycie i na nowo rozniecił jej. Nie miała pojęcia, kto opowiadał o tak nieprawdopodobnym wyczynie, nie miała pojęcia, kim był ów „on”. Tamtej pierwszej nocy, kiedy wychwyciła odległe, bezcielesne głosy, pojęła, Ŝe są wokół niej ludzie, którzy nie wierzą, Ŝe choć powróciła do Ŝycia, to przetrwa do rana. Jednak teraz wiedziała, Ŝe tak się stało; przeŜyła wiele nocy, być moŜe dzięki rozpaczliwym modłom i Ŝarliwym przysięgom szeptanym nad nią tamtej pierwszej. Ale chociaŜ nie pamiętała umierania, przypominała sobie ból sprzed utraty świadomości. Ból, którego nigdy nie zapomni. Pamiętała, jak samotnie desperacko walczyła z tamtymi męŜczyznami, szczerzącymi zęby niczym zgraja dzikich psów atakujących zająca. Pamiętała grad brutalnych ciosów, który powalił ją na ziemię, kopniaki cięŜkich buciorów, kiedy juŜ upadła, i suchy trzask pękających kości. Pamiętała krew, mnóstwo krwi - na ich pięściach, na ich butach. Pamiętała przeraźliwy strach, Ŝe brakuje jej tchu, Ŝeby krzyczeć z potwornego bólu. Jakiś czas później - nie wiedziała, czy godziny, czy dni - kiedy leŜała w obcym łoŜu pod czystymi prześcieradłami i spojrzała w jego szare oczy, pojęła, Ŝe dla niektórych świat rezerwował ból o wiele gorszy od tego, który sama wycierpiała. Nie znała jego imienia. Straszliwa udręka, tak wyraźnie widoczna w jego oczach, uświadomiła jej, Ŝe powinna je znać. Wiedziała, Ŝe powinna znać jego imię - lepiej niŜ własne, lepiej niŜ samo Ŝycie - lecz nie znała go. Nigdy nic jej bardziej nie zawstydziło. I od tej pory, ilekroć opuściła powieki, widziała jego oczy, widziała w nich nie tylko bezsilną udrękę, ale i blask tak niepohamowanej nadziei, jaki mogła rozniecić jedynie szczera miłość. I w głębi swej duszy - nawet wówczas, gdy najgorszy mrok zaćmiewał jej umysł - odmawiała zgody na to, by blask w tych oczach zgasł, kiedy
zawiedzie jej wola Ŝycia. W pewnej chwili przypomniała sobie jego imię. PrzewaŜnie je pamiętała. Ale czasem nie. Czasami, kiedy szarpał nią ból, zapominała nawet własne. Teraz, kiedy Kahlan słyszała, jak tamci burkliwie wymawiają jego imię, rozpoznawała je, rozpoznawała i jego. Twardo, nieustępliwie czepiała się owego imienia - Richard - i swoich wspomnień o nim, o tym, kim był, i o tym, jak wiele dla niej znaczył. Później zaś, kiedy ludzie obawiali się, Ŝe jednak umrze, wiedziała, Ŝe będzie Ŝyć. Musiała Ŝyć: dla Richarda, dla swojego męŜa. Dla dziecka, które nosiła w łonie. Jego dziecka. Ich dziecka. Gniewne głosy, wymawiające imię jej męŜa, sprawiły, Ŝe Kahlan w końcu otworzyła oczy. I zaraz je przymruŜyła, poraŜona okropnym bólem, do tej pory tłumionym przez sen. Małą izdebkę, w której leŜała, wypełniało bursztynowe światło. Nie było zbyt jaskrawe, więc domyśliła się, Ŝe albo tłumi je zasłona, albo jest juŜ zmrok. Ilekroć się tak budziła, nie miała poczucia czasu, nigdy nie wiedziała, jak długo spała. Poruszyła językiem w zaschniętych ustach. Ciało miała bezwładne, cięŜkie od snu. Mdliło ją tak jak w dzieciństwie, kiedy zjadła trzy kandyzowane jabłka przed wyprawą na łodzi w gorący, wietrzny dzień. Teraz było właśnie tak ciepło: letni upał. Starała się całkiem wybudzić, ale świadomość odpływała, dryfowała po bezkresnym mrocznym morzu. śołądek jej się skurczył. Musiała z całej siły powstrzymywać mdłości. AŜ nazbyt dobrze wiedziała, Ŝe w jej stanie mało co sprawiało taki ból jak wymioty. Powieki znów zasłoniły oczy i Kahlan zatonęła w jeszcze większym mroku. Wzięła się w garść, zebrała myśli, ponownie zmusiła się do otwarcia oczu. Przypomniała sobie: dawali jej zioła, Ŝeby przytłumić ból i umoŜliwić sen. Richard duŜo wiedział o ziołach. Te napary przynajmniej pozwalały jej zapaść w letargiczny sen. A ból, choć nie tak dotkliwy, i tak był. OstroŜnie, powoli - Ŝeby nie poruszyć tych obosiecznych sztyletów tkwiących tu i ówdzie pomiędzy Ŝebrami - wciągnęła głębiej powietrze. Płuca Kahlan wypełniła woń balsamu i sosny i uspokoiła buntujący się Ŝołądek. Nie był to aromat drzew, zmieszany z innymi zapachami lasu, z wilgocią ziemi, wonią muchomorów i cynamonowym zapachem paproci, lecz woń świeŜo pociętego drewna. Kahlan skupiła wzrok i zobaczyła za nogami łóŜka ścianę z jasnych, niedawno okorowanych belek; ze śladów siekiery jeszcze sączył się sok. Widać było, Ŝe drewno pocięto i ociosano w
pośpiechu, ale dokładność roboty zdradzała precyzję, jaką moŜe dać jedynie wiedza i doświadczenie. Izdebka była malutka; w Pałacu Spowiedniczek, w którym Kahlan dorastała, tak małe pomieszczenie nie słuŜyłoby nawet za schowek na bieliznę. No a poza tym byłoby z kamienia, jeśli nie z marmuru. Spodobała się jej ta malutka drewniana izdebka; domyślała się, Ŝe to Richard ją dla niej zbudował. Czuła się tu niemal tak bezpiecznie jak w jego ramionach. Marmur, wyniośle dostojny, nigdy jej tak nie dodawał otuchy. Za nogami łóŜka dostrzegła wyrzeźbionego ptaka w locie. Sylwetkę zarysowano kilkoma pewnymi pociągnięciami noŜa na płaskim fragmencie belki niewiele większym niŜ dłoń Kahlan. Richard dał jej coś, na co mogła patrzeć. Czasami, kiedy siedzieli przy ognisku, widywała, jak rzeźbił w kawałku drewna twarz lub zwierzę. Czuwający nad nią ptak, z szeroko rozpostartymi skrzydłami, symbolizował wolność. Dziewczyna zwróciła oczy w prawo i zobaczyła brązowy wełniany koc zasłaniający drzwi. To zza niego dolatywały gniewne, groźne głosy. - To nie nasz wybór, Richardzie... Musimy myśleć o własnych rodzinach... o Ŝonach i dzieciach... Kahlan chciała się dowiedzieć, co się dzieje, i spróbowała się podeprzeć na lewym łokciu. Ale ręka nie zareagowała tak, jak powinna. Błyskawica bólu śmignęła wzdłuŜ kości dziewczyny i eksplodowała w barku. Kahlan wstrzymała oddech, poraŜona przeraźliwym bólem, i osunęła się cięŜko, zanim zdołała choć na cal unieść ramię. Przyspieszony oddech sprawiał, Ŝe tkwiące w bokach sztylety raniły jeszcze dotkliwiej. Zmusiła się do zwolnienia oddechu, bo tylko tak mogła zapanować nad bólem. W końcu zelŜał ból w ramieniu i kłucie w Ŝebrach; dopiero teraz cichutko jęknęła. Z wykalkulowanym spokojem spojrzała na lewą rękę. Była w łubkach. Jak tylko Kahlan to zobaczyła, przypomniała sobie. Wyrzucała sobie, Ŝe nie pomyślała o tym, zanim spróbowała się podeprzeć na łokciu. Wiedziała, Ŝe zioła przyćmiewają jej umysł. Skoro i tak nie mogła usiąść, no i bała się kolejnego nieostroŜnego ruchu, skoncentrowała wysiłki na przywróceniu jasności myślenia. OstroŜnie przesunęła ku górze prawą rękę i otarła palcami pot z czoła, pot wywołany bólem. Stawy bolały, ale ręka była dość sprawna. Ucieszyło to Kahlan. Dotknęła opuchniętych oczu i dopiero teraz pojęła, dlaczego patrzenie ku drzwiom tak bolało. OstroŜnie muskała palcami obrzmiałą twarz. Wyobraźnia podsunęła jej
czarne i sine barwy. Palce dotknęły ran na policzku - miała wraŜenie, Ŝe gorące iskry sypią się na obnaŜone nerwy. Nie potrzebowała lustra, Ŝeby wiedzieć, jak przeraźliwie wygląda. Ilekroć spojrzała w oczy Richarda, pojmowała, w jak fatalnym jest stanie. Tak chciała ładnie wyglądać dla niego, choćby po to, by z jego oczu zniknął wyraz cierpienia. Gdyby odczytał jej myśli, powiedziałby: - Nic mi nie jest. Przestań się o mnie martwić i myśl jedynie o powrocie do zdrowia. Kahlan tęsknie przypomniała sobie, jak leŜała z Richardem; odpoczywali rozkosznie znuŜeni, czuła dotyk jego rozpalonej skóry, duŜa dłoń chłopaka leŜała na jej brzuchu. Tak bardzo chciała go wziąć w ramiona, a nie mogła tego zrobić. Upomniała się, Ŝe to przecieŜ tylko kwestia czasu i choć częściowego wyzdrowienia. Byli razem i to jest najwaŜniejsze. Sama obecność Richarda dodawała otuchy i leczyła. Zza koca osłaniającego drzwi Kahlan usłyszała Richarda. Dokładnie kontrolował głos i tak podkreślał słowa, jakby kaŜde z nich kosztowało go fortunę. - Potrzebujemy tylko trochę czasu... Tamci zaczęli mówić wszyscy naraz, zapalczywie i nieustępliwie. - To nie dlatego, Ŝe tego chcemy, Richardzie. Powinieneś to wiedzieć, przecieŜ nas znasz... A jeŜeli to ściągnie tu jakieś kłopoty? Słyszeliśmy o bitwach. Sam mówiłeś, Ŝe ona jest z Midlandów... Nie moŜemy pozwolić... Nie chcemy... Kahlan nasłuchiwała, oczekując szczęku dobywanego miecza. Richard był niemal nieskończenie cierpliwy, ale brakowało mu wyrozumiałości. Cara, jego straŜniczka i ich przyjaciółka, teŜ tam pewnie była; a Carze brakowało tak cierpliwości, jak i wyrozumiałości. Jednak Richard nie dobył miecza, tylko rzekł: - Nikogo o nic nie proszę. Chcę tylko, Ŝeby mnie pozostawiono w spokoju w bezpiecznym miejscu, gdzie mógłbym się nią opiekować. Chciałem być w pobliŜu Hartlandu, na wypadek gdyby czegoś potrzebowała. - Zamilkł. - Proszę was... tylko do czasu, aŜ jej się choć trochę polepszy... Dziewczyna chciała krzyknąć do niego: „Nie! Nie waŜ się ich błagać, Richardzie! Nie mają prawa zmuszać cię do błagania! Nie mają prawa! Nigdy nie pojmą, na jakie poświęcenia się zdobywałeś”. Ale mogła jedynie ze smutkiem szeptać jego imię. - Nie prowokuj nas... Wykurzymy cię ogniem, jeŜeli będzie trzeba! Wszystkim nam nie dasz rady, prawo jest po naszej stronie.
MęŜczyźni rzucali gromy, grozili. Kahlan spodziewała się, Ŝe teraz wreszcie usłyszy szczęk dobywanego miecza. Zamiast tego Richard spokojnie powiedział coś, czego nie dosłyszała. Zapanowała przeraźliwa cisza. - To nie dlatego, Richardzie, Ŝe tak nam się podoba - powiedział w końcu czyjś zakłopotany głos. - Nie mamy wyboru. Musimy brać pod uwagę nasze rodziny i innych teŜ. - No a poza tym zrobiłeś się nagle taki waŜny, w tych paradnych szatkach i z mieczem, zupełnie inny niŜ kiedyś, kiedy byłeś leśnym przewodnikiem - odezwał się ktoś ze szczerym oburzeniem. - To prawda - potwierdził następny. - Nie moŜesz się uwaŜać za lepszego od nas tylko dlatego, Ŝe odszedłeś stąd i zobaczyłeś trochę świata. - Opuściłem miejsce, które mi przypisaliście - powiedział Richard. - Czy to właśnie staracie się dać mi do zrozumienia? - Według mnie, odwróciłeś się plecami do swojej społeczności, do swoich korzeni. UwaŜasz, Ŝe nasze kobiety nie są dość dobre dla wielkiego Richarda Cyphera. O nie, on musiał się oŜenić z kobietą z daleka. A potem wracacie sobie tutaj i chcecie się nad nas wynosić. - Jak? Jakimi czynami? Poślubieniem kobiety, którą kocham? To, waszym zdaniem, dowód pychy? To odbiera mi prawo do Ŝycia w spokoju? Odbiera jej prawo do wyzdrowienia, do Ŝycia? Ci ludzie znali go jako Richarda Cyphera, prostego leśnego przewodnika, a nie jako osobę, którą - jak się okazało - w rzeczywistości był, nie jako osobę, którą się stał. Był tym samym człowiekiem co wówczas, lecz oni go pod wieloma względami nigdy nie znali. - Powinieneś klęczeć i zanosić modły do Stwórcy, Ŝeby wyleczył twoją Ŝonę - odezwał się kolejny. - Wszyscy ludzie to nic niewarci nędznicy. Powinieneś się modlić i błagać Stwórcę o wybaczenie złych uczynków i grzechów, bo to one sprowadziły kłopoty na ciebie i twoją kobietę. A ty, zamiast się modlić, chcesz wnieść swoje kłopoty pomiędzy uczciwie pracujących ludzi. Nie masz prawa zrzucać nam na kark swoich grzechów. To nie tego chce Stwórca. Powinieneś pomyśleć o nas. Stwórca pragnie, Ŝebyś był pokorny i pomagał innym. To dlatego tak ją doświadczył: Ŝeby dać wam obojgu nauczkę. - Powiedział ci to, Albercie? - spytał Richard. - Czy ten twój Stwórca przychodzi pogadać z tobą o swoich zamiarach i zwierza ci się, czego pragnie?
- On rozmawia z kaŜdym, kto go skromnie słucha - uniósł się gniewem Albert. - A poza tym - wtrącił się inny - moŜna sporo dobrego powiedzieć o tym Imperialnym Ładzie, przed którym nas ostrzegasz. Gdybyś nie był taki uparty, Richardzie, tobyś to dostrzegł. Nie ma nic złego w chęci, Ŝeby kaŜdy był przyzwoicie traktowany. To po prostu sprawiedliwe. To po prostu słuszne. Musisz przyznać, Ŝe takie są pragnienia Stwórcy, i tego naucza równieŜ Imperialny Ład. Skoro nie dostrzegasz w Ładzie choć tej dobrej cechy, lepiej, Ŝebyś odszedł, i to szybko. Kahlan wstrzymała oddech. - Niech więc się tak stanie - powiedział Richard złowieszczym głosem. To byli ludzie, których Richard znał; zwracał się do nich po imieniu, przypominał im spędzone razem lata i wspólne sprawy. Był wobec nich cierpliwy. Jednak cierpliwość w końcu się wyczerpała i stał się nietolerancyjny. Konie parskały i przestępowały z nogi na nogę, skórzana uprząŜ chrzęściła, kiedy tamci ich dosiadali. - Wrócimy rankiem, Ŝeby to spalić. Lepiej, Ŝebyśmy nie złapali w pobliŜu ani ciebie, ani nikogo z twoich, bo was teŜ spalimy. Padło jeszcze kilka przekleństw i odjechali galopem. Tętent kopyt wstrząsnął ziemią, aŜ zadygotały plecy Kahlan. Nawet i to zabolało. Uśmiechnęła się leciutko do Richarda, choć nie mógł tego widzieć. śałowała jedynie, Ŝe błagał o coś dla niej; dobrze wiedziała, Ŝe nigdy nie poprosiłby o nic dla siebie. Odsunięto koc zasłaniający drzwi i na ścianę padła plama światła. Po natęŜeniu blasku i jego kierunku Kahlan odgadła, Ŝe musi być koło połowy nieco pochmurnego dnia. Obok niej zjawił się Richard; jego wysoka postać rzucała cień w poprzek ciała dziewczyny. Ubrany był tylko w czarny, pozbawiony rękawów podkoszulek odsłaniający muskularne ramiona. Przy lewym biodrze, od strony Kahlan, błyski światła odbijały się od głowicy jego niezwykłego miecza. Szerokie barki Richarda sprawiały, Ŝe izdebka wydawała się jeszcze mniejsza niŜ przed chwilą. Gładko wygolona twarz, mocno zarysowana szczęka i zdecydowany zarys ust znakomicie pasowały do potęŜnej postaci. Włosy, sięgające karku, nie były ani jasne, ani ciemne. Ale to inteligencja, tak wyraźnie widoczna w jego szarych oczach, przykuła uwagę Kahlan, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. - Richardzie - wyszeptała - nie chcę, Ŝebyś błagał z mojego powodu. Kąciki jego ust wygięły się w leciutkim uśmiechu.
- JeŜeli zechcę błagać, to zrobię to. - Podciągnął koc, otulając ją dokładnie, chociaŜ się pociła. - Nie wiedziałem, Ŝe nie śpisz. - Jak długo spałam? - Jakiś czas. Uznała, Ŝe to musiał być dłuŜszy czas. Nie pamiętała, jak tu dotarli ani jak budował chatę, w której leŜała. Kahlan czuła się bardziej jak osiemdziesięciolatka niŜ dwudziestokilkuletnia dziewczyna. Nigdy przedtem nie była ranna, a przynajmniej cięŜko, nigdy wcześniej nie znalazła się na granicy Ŝycia i śmierci, nigdy tak długo nie była tak rozpaczliwie bezradna. Nienawidziła tego; nie cierpiała faktu, Ŝe nie moŜe zrobić najprostszych rzeczy. Przez większość czasu nienawidziła tego bardziej niŜ bólu. Oszołomiło ją nieoczekiwane i tak całkowite doświadczenie kruchości Ŝycia, własnej kruchości i śmiertelności. Dawniej ryzykowała Ŝycie i wiele razy znajdowała się w niebezpieczeństwie, lecz kiedy teraz patrzyła wstecz, wątpiła, czy kiedykolwiek naprawdę myślała, Ŝe moŜe się jej przydarzyć coś takiego. Zmierzenie się z tym było druzgocące. Tamtej nocy coś pękło w Kahlan - wyobraŜenie o sobie, pewność siebie. Tak łatwo mogła umrzeć. Ich dziecko mogło umrzeć, nim miałoby szansę Ŝyć. - Coraz bardziej zdrowiejesz - rzekł Richard, jakby odpowiadał na jej myśli. - Nie mówię tego ot tak sobie. Widzę, Ŝe zdrowiejesz. Patrzyła mu w oczy i zbierała się na odwagę. Wreszcie zapytała: - Skąd oni aŜ tutaj wiedzą o Ładzie? - Dotarli tu ludzie uciekający przed walkami. Tu, gdzie dorastałem, teŜ byli ludzie głoszący doktrynę Imperialnego Ładu. Ich słowa dobrze brzmiały, miały sens. Miały go dla tych, którzy nie myślą, dla tych, którzy tylko reagują. Prawda nie tak wiele znaczy - dodał po namyśle. Odpowiedział na widoczne w jej oczach, nie zadane pytanie: - Ludzie Ładu zniknęli. Ci głupcy tylko powtarzali zasłyszane słowa. - Ale chcą, Ŝebyśmy odeszli. Wyglądali na takich, którzy dotrzymują obietnic. Skinął głową, ale potem znów się lekko uśmiechnął. - A wiesz, jak stąd blisko do miejsca, w którym zobaczyłem cię po raz pierwszy? Pamiętasz? - Jak mogłabym zapomnieć o dniu, w którym cię spotkałam? - Wtedy nasze Ŝycie było zagroŜone i musieliśmy stąd odejść. Nigdy tego nie Ŝałowałem. To był początek mojego Ŝycia z tobą. Dopóki jesteśmy razem, nic innego się nie liczy.
Do izdebki weszła Cara i stanęła obok Richarda, dodając swój cień do jego cienia, padającego na niebieski wełniany koc, który okrywał Kahlan aŜ po pachy. Ciało Cary, odziane w obcisły czerwony skórzany strój, miało grację sokoła. Była, jak ów ptak, dumna, władcza, szybka i śmiertelnie groźna. Mord-Sith zawsze przywdziewały czerwony skórzany strój, kiedy spodziewały się kłopotów. Długie blond włosy Cary, splecione w gruby warkocz, były kolejnym znakiem profesji Mord- Sith, członkini elitarnej straŜy przybocznej samego lorda Rahla. Richard, moŜna by rzec, odziedziczył Mord-Sith wraz z panowaniem nad D’Harą, krainą, o której nigdy przedtem nie słyszał. Nie szukał władzy, lecz mimo wszystko mu przypadła. Teraz tak wielu ludzi było od niego zaleŜnych. Cały Nowy Świat - Westland, Midlandy, D’Hara - był od niego zaleŜny. - Jak się czujesz? - Cara zapytała z prawdziwą troską. - Lepiej - wyszeptała ochryple Kahlan, bo tylko na taki głos było ją stać. - Nooo, skoro się lepiej czujesz - warknęła Mord-Sith - to powiedz lordowi Rahlowi, Ŝe powinien mi pozwolić, bym wykonała swoją robotę i nauczyła odpowiedniego respektu takich ludzi jak ci tutaj. - Groźne niebieskie oczy powędrowały na moment ku miejscu, w którym stali ci rzucający groźby ludzie. - A przynajmniej tych, których bym zostawiła przy Ŝyciu. - PosłuŜ się rozumem, Caro - rzekł Richard. - Nie moŜemy przekształcić tego miejsca w twierdzę i bronić się przez cały czas. Ci ludzie się boją. Bez względu na to, jak bardzo się mylą, widzą w nas zagroŜenie swojego Ŝycia i Ŝycia swych rodzin. Nie jesteśmy tacy głupi, Ŝeby toczyć bezsensowną walkę, której moŜemy uniknąć. - Richardzie - powiedziała Kahlan, ostroŜnie wskazując prawą ręką ścianę przed sobą - przecieŜ zbudowałeś to... - Tylko tę izbę. Chciałem, Ŝebyś od razu miała schronienie. To nie zabrało zbyt wiele czasu. Zwyczajnie ściąłem i okorowałem parę drzew. Reszty jeszcze nie postawiliśmy. Nie ma za co przelewać krwi. O ile Richard zachowywał spokój, o tyle Cara sprawiała wraŜenie, Ŝe jest gotowa pogryźć Ŝelazo i wypluć gwoździe. - MoŜe byś tak powiedziała swojemu upartemu męŜowi, Ŝeby pozwolił mi kogoś zabić, nim oszaleję? Nie mogę stać bezczynnie i pozwalać, Ŝeby bezkarnie uchodziło groŜenie wam! Jestem Mord-Sith! Cara bardzo powaŜnie traktowała swoje zadanie: ochronę Richarda, lorda Rahla D’Hary, i Kahlan. Kiedy w grę wchodziło Ŝycie chłopaka, Cara była
zdecydowana najpierw zabić, a dopiero potem ocenić, czy to było konieczne. A to była jedna ze spraw, których Richard zupełnie nie tolerował. Kahlan tylko się uśmiechnęła. - Matko Spowiedniczko, nie moŜesz dopuścić, Ŝeby lord Rahl ulegał woli takich głupców jak ci tutaj. Powiedz mu. Kahlan prawdopodobnie mogłaby policzyć na palcach jednej ręki ludzi, którzy w całym jej dotychczasowym Ŝyciu zwracali się do niej po imieniu, nie dodając przynajmniej tytułu „Spowiedniczka”. Mnóstwo razy słyszała swój najwyŜszy tytuł - Matka Spowiedniczka - wymawiany głosem, w którym brzmiała cała gama uczuć, od pełnego czci respektu po przeraźliwy strach. Wielu klęczących przed nią ludzi nie mogło nawet wyszeptać drŜącymi wargami tych dwóch słów. Inni zaś, kiedy byli sami, szeptali je z morderczymi zamiarami. Kahlan została mianowana Matką Spowiedniczką tuŜ po dwudziestym roku Ŝycia - była najmłodszą Spowiedniczką kiedykolwiek wyniesioną na to najwyŜsze stanowisko. Ale to było kilka lat temu. Teraz była jedyną Ŝyjącą Spowiedniczką. Zawsze znosiła ów tytuł, pokłony, przyklękanie, cześć, strach i mordercze zamiary, bo nie miała wyjścia. A poza tym była Matką Spowiedniczką - przez sukcesję i wybór, z prawa, z obowiązku i dlatego, Ŝe przysięgła. Cara zawsze zwracała się do niej „Matko Spowiedniczko”. Jednak w ustach Mord-Sith te słowa brzmiały inaczej niŜ u reszty ludzi. To było niemal wyzwanie, prowokowanie sumiennym oddaniem, lecz z nutką kpiącej czułości i przywiązania. Kiedy Cara mówiła „Matko Spowiedniczko”, Kahlan słyszała „siostro”. Mord-Sith pochodziła z dalekiej D’Hary. A tam nikt - oprócz lorda Rahla - nie przewyŜszał Cary rangą. Mogła się co najwyŜej zgodzić, Ŝeby Kahlan była jej równa w powinnościach wobec Richarda. Ale zostać uznanym przez Carę za kogoś jej równego było naprawdę najwyŜszą pochwałą. Kiedy jednak Cara mówiła do Richarda „lordzie Rahlu”, wcale nie brzmiało to jak „bracie”. Znaczyło to dokładnie to, co mówiła. Dla tych męŜczyzn o gniewnych głosach lord Rahl był równie obcym pojęciem jak odległa D’Hara. Kahlan pochodziła z Midlandów, oddzielających Westland od D’Hary. Mieszkańcy Westlandu nic nie wiedzieli ani o Midlandach, ani o Matce Spowiedniczce. Trzy części Nowego Świata przez całe dziesięciolecia były rozdzielone niemoŜliwymi do pokonania granicami, więc to, co było poza nimi, otaczała nieprzenikniona tajemnica. Ostatniej jesieni owe granice zniknęły.
A potem, zimą, zniknęła wspólna dla trzech krain granica na południu, przez trzy tysiące lat chroniąca je przed zagroŜeniem ze Starego Świata - i wszyscy zostali wydani na pastwę Imperialnego Ładu. W minionym roku na świecie zapanowało zamieszanie, zmieniło się wszystko, do czego ludzie przyzwyczaili się od dzieciństwa. - Nie zamierzam pozwolić, Ŝebyś krzywdziła ludzi tylko dlatego, Ŝe nie chcą nam pomóc - oznajmił Richard Carze. - To by niczego nie rozwiązało, a tylko wpędziło nas w jeszcze większe tarapaty. Wybudowanie tej izdebki zajęło nam bardzo niewiele czasu. Sądziłem, Ŝe to będzie bezpieczne miejsce, ale tak nie jest. Przeniesiemy się gdzie indziej. - Znów spojrzał na Kahlan. Z jego głosu zniknął gniew. - Chciałem cię przywieźć w rodzinne strony, ciche i spokojne, ale wygląda na to, Ŝe i tu mnie nie chcą. Przykro mi. - Tylko ci ludzie, Richardzie. - W Andericie, tuŜ zanim zaatakowano i pobito Kahlan, mieszkańcy odrzucili propozycję Richarda, by przyłączyć się do powstającego imperium D’Hary i pod jego przewodem walczyć o pokój; mieszkańcy Anderithu woleli przyłączyć się do Imperialnego Ładu. Richard zabrał Kahlan i odszedł. - A co z twoimi prawdziwymi przyjaciółmi? - Nie miałem kiedy... Chciałem najpierw zbudować schronienie. A teraz nie ma juŜ na to czasu. MoŜe później. Kahlan sięgnęła po jego zwieszoną rękę. Ale palce ukochanego były za daleko. - Ale, Richardzie... - Słuchaj, juŜ nie moŜemy tu bezpiecznie zostać. I tyle. Przywiozłem cię tutaj, bo sądziłem, Ŝe będziesz tu mogła bezpiecznie wyzdrowieć i odzyskać siły. Myliłem się. Tak nie jest. Nie moŜemy tu zostać. Rozumiesz? - Tak, Richardzie. - Musimy stąd odejść. - Tak, Richardzie. Wiedziała, Ŝe kryje się w tym coś jeszcze, coś o wiele waŜniejszego niŜ cięŜka próba, jaką to dla niej oznaczało. Jego oczy miały osobliwy, pełen rezerwy wyraz. - A co z wojną? Wszyscy liczą na nas, na ciebie. Ja za wiele nie pomogę, dopóki nie wyzdrowieję, ale ciebie potrzebują natychmiast. Jesteś potrzebny imperium D’Hary. Jesteś lordem Rahlem. Przewodzisz im. Co my tutaj robimy? Richardzie... - Czekała, aŜ na nią spojrzał. - Dlaczego uciekamy, skoro wszyscy na
nas liczą? - Robię, co muszę. - Co musisz? Co to znaczy? Odwrócił wzrok, twarz mu spochmurniała. - Ja... miałem wizję.
ROZDZIAŁ 2 - Wizję? - zapytała Kahlan, nie tając zdumienia. Richard nie chciał mieć nic wspólnego z prorokowaniem. Proroctwa nieustannie wpędzały go w tarapaty. Proroctwo - choćby nie wiadomo jak jasne wydawało się na pozór - zawsze było dwuznaczne i zazwyczaj zagadkowe. Niedoświadczonych bez trudu wprowadzała w błąd pozornie prosta struktura przepowiedni. Bezmyślne obstawanie przy dosłownym ich rozumieniu doprowadziło w przeszłości do ogromnego zamieszania; było przyczyną tak zabójstw, jak i wojen. W rezultacie ci, którzy mieli do czynienia z proroctwami, zaczęli to utrzymywać w tajemnicy. Proroctwo było predestynacją, przynajmniej na pierwszy rzut oka; Richard zaś uwaŜał, Ŝe człowiek jest kowalem własnego losu. Powiedział kiedyś Kahlan: „Przepowiedzieć moŜna jedynie to, Ŝe i jutro wzejdzie słońce. Ale nie to, na co spoŜytkujesz dzień. To, co zrobisz, nie będzie wypełnieniem proroctwa, ale zrealizowaniem twoich zamiarów”. Wiedźma Shota przepowiedziała, Ŝe Kahlan i Richard spłodzą bezecnego syna. Richard wiele razy dowiódł, Ŝe nawiedzające Shotę wizje przyszłości są albo całkowicie nieprawdziwe, albo o wiele bardziej złoŜone, niŜ wiedźma potrafiła dostrzec. Kahlan, tak jak on, nie akceptowała przepowiedni Shoty. Za kaŜdym razem okazywało się, Ŝe Richard ma rację. Zwyczajnie ignorował proroctwo i robił to, co - jak sądził - musiał. W końcu często proroctwo się ziszczało, ale w sposób, którego nie moŜna było wcześniej przewidzieć. Tak oto przepowiednia była zarazem dowiedziona i obalona, niczego nie rozwiązywała, a jedynie udowadniała, Ŝe jest wiekuistą zagadką. Zedd, dziadek Richarda, pomagający go wychowywać w miejscu nie tak odległym od tego, w którym teraz byli, utrzymywał w tajemnicy nie tylko to, Ŝe jest czarodziejem. śeby ochronić chłopca, zataił równieŜ fakt, Ŝe ojcem Richarda był Rahl Posępny, a nie George Cypher, który go kochał i wychowywał. Rahl Posępny, czarnoksięŜnik obdarzony wielką mocą, był groźnym i krwawym władcą odległej D’Hary. Richard odziedziczył magiczny dar obu rodów. Kiedy zabił Rahla Posępnego, otrzymał po nim władzę nad D’Harą, krainą równie dlań tajemniczą jak jego własna magiczna moc. Kahlan pochodziła z Midlandów i dorastała wśród czarodziejów, ale Ŝaden z
nich nie miał takiego daru jak Richard. Bo on władał wieloma odcieniami daru i oboma rodzajami magii: był czarodziejem wojny. Niektóre szaty Richarda pochodziły z WieŜy Czarodzieja i nikt nie nosił ich od trzech tysięcy lat - od czasów ostatniego czarodzieja wojny. Magiczny dar zanikał wśród ludzi i coraz mniej było czarodziejów; Kahlan nie znała nawet dwunastu. A czarodziejów z darem prorokowania było jeszcze mniej - dziewczyna wiedziała o istnieniu zaledwie dwóch. Jednym z nich był przodek Richarda, co sprawiało, Ŝe prorocze zdolności były jak najbardziej prawdopodobne. A przecieŜ Richard zawsze patrzył na proroctwa jak na przyczajonego jadowitego węŜa. Richard uniósł jej dłoń tak czule i delikatnie, jakby była najcenniejszym klejnotem na świecie. - Pamiętasz, jak opowiadałem o znanych tylko mi przepięknych okolicach w górach na zachód od miejsca, w którym dorastałem? Okolicach, które zawsze chciałem ci pokazać? Zamierzam cię tam zabrać, będziemy tam bezpieczni. - D’Harańczyków łączy z tobą więź, lordzie Rahlu - przypomniała mu Cara - i odnajdą cię dzięki niej. - Ale naszych wrogów nie łączy ze mną Ŝadna więź. I nie będą wiedzieć, gdzie jesteśmy. Wyglądało na to, Ŝe Mord-Sith trafiło to do przekonania. - Skoro ludzie tam nie bywają, to pewno nie prowadzą tam Ŝadne drogi. Jak się tam dostaniemy powozem? Matka Spowiedniczka nie moŜe chodzić. - Zrobię nosze. Będziemy ją nieść. Cara potaknęła, zadumana. - Owszem, zaniesiemy ją. JeŜeli tam nikt nie mieszka, to przynajmniej w końcu będziecie bezpieczni. - Bezpieczniejsi niŜ tutaj. Wydawało mi się, Ŝe tutejsi ludzie zostawią nas w spokoju. Nie sądziłem, Ŝe Ład zasieje niepokój aŜ tak daleko, a przynajmniej, Ŝe uczyni to tak szybko. Ci ludzie wcale nie są tacy źli, ale sami wprawiają się w bojowy nastrój. - Ci tchórze juŜ wrócili pod spódnice swoich kobiet. Nie zjawią się przed rankiem. MoŜemy dać Matce Spowiedniczce wypocząć i ruszymy przed świtem. Richard posłał Carze znaczące spojrzenie. - Jeden z tych męŜczyzn, Albert, ma syna Lestera. Lester i jego koleŜka Tommy Lancaster próbowali mnie niegdyś ustrzelić z łuku, bo popsułem im zabawę,
gdy Tommy chciał kogoś skrzywdzić. Teraz i Lesterowi, i Tommy’emu brakuje wielu zębów. Albert powie synowi, Ŝe tu jesteśmy, a wkrótce potem dowie się o tym i Tommy Lancaster. A skoro Imperialny Ład nabił im głowy gadaniem o szlachetnej walce w słusznej sprawie, wyobraŜą sobie, Ŝe spełnią czyn godny wojennych bohaterów. Ci ludzie zazwyczaj nie są brutalni, ale jeszcze nigdy nie widziałem u nich takiego braku rozsądku jak dzisiaj. Zaczną pić, Ŝeby umocnić w sobie odwagę. Wtedy będą juŜ z nimi Lester i Tommy, a ich opowieści o tym, jak ich źle potraktowałem i jaki jestem groźny dla uczciwych ludzi, tylko doleją oliwy do ognia. Mają znaczną przewagę liczebną, więc zaczną dostrzegać zalety zabicia nas: uznają, Ŝe to czyn dokonany w obronie ich rodzin, dla dobra ich społeczności i ku chwale ich Stwórcy. Oszołomieni trunkiem i chwałą, na pewno nie będą czekać do rana. Powrócą jeszcze tej nocy. Musimy natychmiast wyruszać. Na Carze nie zrobiło to najmniejszego wraŜenia. - UwaŜam, Ŝe powinniśmy na nich zaczekać i raz na zawsze pozbyć się zagroŜenia. - Niektórzy z nich na pewno sprowadzą swoich przyjaciół. I wrócą w o wiele większej kompanii. Musimy myśleć o Kahlan. Nie mogę ryzykować, Ŝe któreś z nas zostanie ranne. Walka z nimi nic nam nie da. Richard zdjął przez głowę staroŜytny skórzany pendent, do którego przyczepiona była srebrno-złota pochwa z mieczem, i powiesił go na sterczącym z kłody kikucie konaru. Cara, niezadowolona z tej decyzji, splotła ramiona. Ona wolałaby uśmiercić zagraŜających im ludzi. Richard podniósł z podłogi czarną koszulę. Wsunął ramię w rękaw i włoŜył ją. - Wizję? - spytała ponownie Kahlan; w tej chwili nie zaprzątała sobie głowy tamtymi, choć mogli narobić kłopotów. - Miałeś wizję? - Nagłość i wyrazistość wskazywały na wizję, ale właściwie było to objawienie. - Objawienie. - Ogromnie Ŝałowała, Ŝe moŜe jedynie ochryple szeptać. - I jaką formę przybrała ta wizja, to objawienie? - Zrozumienia. Kahlan wpatrywała się w niego przez chwilę. - Zrozumienia czego? Richard zaczął zapinać koszulę. - Dzięki temu objawieniu pojąłem większą całość. Zrozumiałem, co muszę
uczynić. - Taaak - mruknęła Cara. - Poczekaj, aŜ usłyszysz resztę. No dalej, powiedz jej. Richard spojrzał gniewnie na Mord-Sith, a ona odpłaciła się mu tym samym. Ostatecznie znów popatrzył na Kahlan. - Przegramy, jeŜeli doprowadzę do wojny. Niepotrzebnie zginie mnóstwo ludzi. A świat popadnie w niewolę Imperialnego Ładu. JeŜeli nie poprowadzę naszych do walki, Ład omroczy świat, ale zginie o wiele mniej ludzi. Tylko w ten sposób będziemy mieć jakąkolwiek szansę. - Przegrywając? Chcesz najpierw ustąpić, a potem walczyć? Jak w ogóle moŜemy rozwaŜać odstąpienie od walki o wolność? - Anderith dał mi nauczkę - odparł chłopak; głos miał głuchy, jakby Ŝałował, Ŝe to mówi. - Nie mogę narzucać komukolwiek tej walki. Wolność wymaga wysiłku, jeśli chce się ją zdobyć, i czujności, jeśli chce się ją zachować. Ludzie nie cenią wolności, dopóki nie zostanie im odebrana. - Wielu ją ceni - sprzeciwiła się Kahlan. - Zawsze jest kilku takich, ale większość ani jej nie pojmuje, ani nie ceni, tak samo jak magii. Ludzie bezrozumnie wzbraniają się przed nią, nie dostrzegając prawdy. Ład proponuje im świat bez magii i gotowe odpowiedzi na wszystko. śycie niewolnika jest proste. Myślałem, Ŝe zdołam przekonać ludzi, jak cenne jest ich Ŝycie i wolność. Mieszkańcy Anderithu pokazali mi, jakim byłem głupcem. - Anderith to zaledwie jedna z krain... - Anderith nie był wyjątkiem. Przypomnij sobie, jakie kłopoty mieliśmy gdzie indziej. Jakie mamy nawet tutaj, gdzie dorastałem. - Richard wsuwał koszulę w spodnie. - Zmuszanie ludzi do walki o wolność to całkowicie chybiony pomysł. Przekonałem się, Ŝe Ŝadne moje słowa ich nie przekonają. Ci, którzy cenią wolność, będą musieli uciec, ukryć się, spróbować przeŜyć i przetrzymać to, co na pewno nadejdzie. Nie zdołam temu zapobiec. Nie mogę im pomóc. Teraz to wiem. - AleŜ Richardzie, jak moŜesz choćby pomyśleć o... - Muszę zrobić to, co jest dla nas najlepsze. Muszę być egoistą, bo Ŝycie jest zbyt cenne, Ŝeby je bezsensownie naraŜać. Nie ma nic gorszego. Ludzi tylko wtedy moŜna by ocalić przed nadciągającymi mrocznymi czasami uciemięŜenia i niewolnictwa, gdyby zaczęli pojmować i cenić wartość swojego Ŝycia oraz wolności i zechcieli działać w swoim interesie. Musimy się starać zachować Ŝycie w nadziei, Ŝe
nadejdzie taki dzień. - PrzecieŜ moŜemy zwycięŜyć w tej wojnie. Musimy. - UwaŜasz, Ŝe mogę poprowadzić ludzi do walki i Ŝe zwycięŜymy, bo tego chcę. Nie zwycięŜymy. Do tego trzeba nie tylko mojego pragnienia zwycięstwa. Potrzeba rzesz ludzi całkowicie oddanych tej sprawie. A tego nam brak. JeŜeli rzucimy nasze siły przeciwko Ładowi, Ład nas zniszczy i na zawsze zniknie szansa, by w przyszłości wywalczyć wolność. - Richard przeczesał włosy palcami. - Nie wolno nam prowadzić naszych sił do walki z armią Ładu. Chłopak zaczął wkładać przez głowę czarną, rozciętą na bokach tunikę. Kahlan dołoŜyła wszelkich starań, by zawrzeć w głosie ogrom swojego zatroskania i zaniepokojenia. - A co z tymi wszystkimi, którzy juŜ są gotowi do walki, z armiami, które juŜ wyruszyły w pole? To dobrzy, wyszkoleni Ŝołnierze, gotowi uderzyć na Jaganga, powstrzymać jego Imperialny Ład i odepchnąć go do Starego Świata. Kto poprowadzi naszych Ŝołnierzy? - Do czego? Na śmierć? Nie zdołają wygrać. Kahlan była przeraŜona. Wyciągnęła rękę i złapała Richarda za rękaw, nim zdąŜył się schylić po szeroki pas. - To przez to, co mi się przydarzyło, Richardzie, chcesz się wycofać z walki. - Nie. Zdecydowałem się na to tej samej nocy, ale zanim cię napadnięto. Kiedy po głosowaniu poszedłem samotnie na spacer, wiele rozmyślałem. Doznałem tego objawienia i podjąłem decyzję. To, co cię spotkało, nie miało na to Ŝadnego wpływu, choć potwierdziło, Ŝe miałem rację i Ŝe powinienem wcześniej dojść do tego wniosku. Gdybym to zrobił, nigdy by cię tak nie pokaleczono. - A gdyby Matce Spowiedniczce nic się nie stało, rano poczułbyś się lepiej i zmieniłbyś zdanie. Światło wpadające przez drzwi za plecami Richarda rozjarzyło starodawne złote symbole obramowujące czarną tunikę. - A co by się stało, Caro, gdyby mnie napadnięto razem z nią i gdyby nas oboje zabito? Co byście wtedy wszyscy zrobili? - Nie wiem. - I dlatego się wycofuję. Nie bierzecie udziału w walce o własną przyszłość, tylko idziecie za mną. Powinnaś odpowiedzieć, Ŝe dalej walczylibyście o wolność. Zrozumiałem, jaki błąd popełniam, i pojąłem, Ŝe tak nie zdołamy wygrać. Ład jest
zbyt potęŜnym przeciwnikiem. Król Wyborn, ojciec Kahlan, nauczył ją walczyć z takimi przewaŜającymi siłami i miała juŜ w tym niejaką praktykę. - Ich armia moŜe nas przewyŜszać liczebnie, ale to niczego nie przesądza. Po prostu musimy górować nad nimi taktyką. Pomogę ci, Richardzie. Mamy wyszkolonych, zahartowanych w bojach oficerów. Zdołamy tego dokonać. Musimy. - Spójrz, jak ładnie brzmiące słowa rozpowszechniają idee Ładu. - Chłopak zatoczył krąg ramieniem. - Docierają nawet do takich odległych okolic jak ta. My wiemy, jakie zło niesie Ład, a przecieŜ ludzie Ŝarliwie opowiadają się po ich stronie na przekór przeraŜającej prawdzie o tym, czym w rzeczywistości jest Imperialny Ład. - Richardzie - wyszeptała Kahlan, starając się nie stracić resztki głosu - poprowadziłam młodych galejskich rekrutów przeciw przewaŜającym liczebnie doświadczonym Ŝołnierzom i wygraliśmy. - OtóŜ to. Widzieli swoje rodzinne miasto po wizycie Ładu. Zamordowano wszystkich, których kochali, zniszczono wszystko, co znali. Walczyli, rozumiejąc, co czynią i dlaczego. Rzuciliby się na wroga i wtedy, gdybyś nie objęła dowództwa. Ale oni jedni znaleźli się w takiej sytuacji i chociaŜ zwycięŜyli, większość poległa w walce. Kahlan nie dowierzała. - I zamierzasz pozwolić, Ŝeby Ład zrobił to samo gdzie indziej, aby ludzie mieli powód do walki? Zamierzasz stać z boku i pozwalać, Ŝeby Ład mordował setki tysięcy bezbronnych ludzi? Chcesz się wycofać, bo mnie pobito? O drogie duchy, kocham cię, Richardzie, ale nie rób mi tego. Jestem Matką Spowiedniczką, odpowiadam za Ŝycie mieszkańców Midlandów. Nie wycofuj się tylko dlatego, Ŝe mnie pobito. Richard zatrzasnął na nadgarstkach podbite skórą srebrne obręcze. - Nie robię tego z twojego powodu. Staram się ratować Ŝycie wielu ludzi w jedyny dostępny sposób. Robię to, co zrobić muszę. - Idziesz na łatwiznę - odezwała się Cara. Richard przyjął to ze stoickim spokojem i odparł z powagą: - To najtrudniejsze z wszystkiego, co kiedykolwiek musiałem zrobić, Caro. Kahlan była juŜ całkiem pewna, Ŝe odrzucenie przez lud Anderithu dotknęło go bardziej, niŜ sądziła. Uchwyciła dwa palce Richarda i ścisnęła je współczująco. Całym sercem chciał ocalić Anderyjczyków przed zniewoleniem ich przez Ład. Starał
się ukazać im znaczenie wolności, pozwalając, Ŝeby swobodnie zadecydowali o własnym losie. Obdarzył ich zaufaniem. I poniósł druzgocącą klęskę - przewaŜająca większość odrzuciła to wszystko, co im zaofiarował, i tym samym zniszczyła jego ufność. Dziewczyna pomyślała, Ŝe z czasem - podobnie jak ona - wydobrzeje, Ŝe i jego ból przeminie. - Nie moŜesz się obwiniać za upadek Anderithu, Richardzie. Zrobiłeś, co mogłeś. To nie była twoja wina. Podniósł szeroki skórzany pas ze złocistymi sakiewkami i zapiął go na wspaniałej tunice. - Kiedy jest się przywódcą, odpowiada się za wszystko. Kahlan dobrze wiedziała, Ŝe to prawda. Pomyślała, Ŝe moŜe odwiedzie go od tego w inny sposób. - Jaką formę przybrała twoja wizja? Przenikliwe szare oczy Richarda spojrzały w jej oczy niemal ostrzegawczo. - Wizja, objawienie, uświadomienie sobie, wnioskowanie, proroctwo... zrozumienie. Nazywaj to, jak chcesz, bo pod tym względem terminy są jednakowe i jednoznaczne. Nie potrafię tego opisać, mogę tylko stwierdzić, Ŝe było tak, jakbym to od zawsze wiedział. MoŜe zresztą wiedziałem. To były nie tyle słowa, ile całościowe pojęcie, wniosek, prawda, którą jasno ujrzałem. Wiedziała, Ŝe oczekiwał, iŜ na tym poprzestanie. - Skoro stało się to tak jasne i jednoznaczne, powinieneś potrafić ująć to w słowa - upierała się. Richard przełoŜył pendent przez głowę i umieścił go na prawym ramieniu. Poprawił miecz przy lewym biodrze i światło odbiło się od wypukłych złotych liter tworzących na srebrnej rękojeści słowo PRAWDA. Czoło miał gładkie, twarz spokojną. Kahlan wiedziała, Ŝe w końcu dotarła do sedna sprawy. Jego prawość nie pozwoliłaby mu tego przed nią taić, gdyby chciała to usłyszeć - a chciała. Słowa popłynęły ze spokojną mocą, jak proroctwo. - Zbyt szybko zostałem przywódcą. To nie ja muszę udowadniać ludziom swoją wartość, ale teraz oni muszą się wykazać przede mną. I dopóki tak się nie stanie, nie będę im przewodził, bo inaczej wszystko przepadnie. Kiedy tak stał - wyprostowany, męski, władczy - w czarnym stroju czarodzieja wojny, wyglądał, jakby pozował do rzeźby Poszukiwacza Prawdy, którym w istocie
był, prawomocnie obwołany nim przez Zeddicusa Zu’l Zorandera, Pierwszego Czarodzieja. Zeddowi pękało serce, Ŝe musiał to zrobić, bo Poszukiwacz często umierał młodo i gwałtowną śmiercią. Jednak dopóki Poszukiwacz Ŝył, był ucieleśnieniem prawa. Mógł niszczyć królestwa, bo stała za nim straszliwa moc jego miecza. Między innymi dlatego tak waŜne było, Ŝeby mianować Poszukiwaczem odpowiednią osobę, osobę mającą zasady moralne. Zedd głosił, Ŝe Poszukiwacz właściwie ujawnia się sam - postępkami i sposobem rozumowania - i Ŝe rola Pierwszego Czarodzieja sprowadza się do obserwowania, oficjalnego usankcjonowania faktu i do wręczenia Poszukiwaczowi miecza, który będzie jego towarzyszem przez resztę Ŝycia. W człowieku, którego Kahlan kochała, skupiło się tyle róŜnorodnych przymiotów i obowiązków, Ŝe czasem zastanawiała się, jak je wszystkie godzi. - Jesteś zupełnie pewny, Richardzie? Pełnił bardzo waŜną funkcję, więc Kahlan i Zedd przysięgli, Ŝe oddadzą Ŝycie w jego obronie, w obronie nowo obwołanego Poszukiwacza Prawdy. Stało się to krótko po ich pierwszym spotkaniu. JuŜ jako Poszukiwacz Richard zaakceptował brzemię, które nań spadło, i uznał, Ŝe nie moŜe zawieść ogromnego zaufania, którym go obdarzono. Płonące szare oczy chłopaka patrzyły stanowczo. Odpowiedział: - Mogę się podporządkować wyłącznie władzy rozumu. Pierwsze prawo rozumu brzmi: co istnieje, istnieje, co jest, jest. Na tej nieredukowalnej zasadzie opiera się cała wiedza. To podstawa pojmowania Ŝycia. Rozum to wybór. Pragnienia i kaprysy nie są faktami ani metodami odkrywania faktów. Rozum to jedyny sposób poznawania rzeczywistości, podstawowe narzędzie umoŜliwiające nam przeŜycie. MoŜemy odrzucić wysiłek myślenia, ale przez to nie unikniemy przepaści, której nie chcemy dostrzec. JeŜeli w tej walce nie posłuŜę się rozumem, jeŜeli zamknę oczy na rzeczywistość i wybiorę własne pragnienia, oboje zginiemy, i to na próŜno. W ponurym schyłku ludzkości staniemy się zaledwie dwoma z milionów bezimiennych poległych. W mrokach, które nadejdą, nasze kości będą nic nie znaczącym prochem. Koniec końców, moŜe za tysiąc lat, a moŜe później, wolność znów zaświeci ludziom; ale dopóki to się nie zdarzy, miliony będą się rodzić w pozbawionej nadziei niedoli i będą skazane na dźwiganie jarzma Ładu. To my, wyrzekając się rozumu, będziemy odpowiedzialni za te stosy zabitych, za udrękę istnienia, które nie jest prawdziwym Ŝyciem.
Kahlan nie miała odwagi się odezwać, a tym bardziej sprzeczać się z nim; oznaczałoby to prośbę, Ŝeby zmienił swoje postanowienie, choć uwaŜa, Ŝe doprowadziłoby to do przelania morza krwi. Jednak urzeczywistnienie decyzji Richarda wydałoby jej bezbronny lud na łup śmierci. Dziewczyna odwróciła oczy pełne łez. - Caro - powiedział Richard - zaprzęgnij konie do powozu. Ja pójdę na zwiady i upewnię się, Ŝe nie spotka nas Ŝadna niespodzianka. - Ty zaprzęgnij konie, a ja pójdę na zwiady. Jestem twoją straŜą przyboczną. - I moją przyjaciółką. Znam te okolice lepiej niŜ ty. Zaprzęgaj konie i nie sprzeczaj się. Cara przewróciła oczami i prychnęła, rozeźlona, ale pomaszerowała wypełnić polecenie chłopaka. Cisza w izdebce aŜ dzwoniła. Cień Richarda zsunął się z koca. Kahlan szepnęła, Ŝe go kocha, a on zatrzymał się i obejrzał na nią. Pochylenie ramion zdradzało cięŜar, jaki nań spadł. - Szkoda, Ŝe nie mogę sprawić, by ludzie zrozumieli wolność, przykro mi. Kahlan zdołała się do niego uśmiechnąć. - MoŜe to wcale nie jest takie trudne. - Wskazała ptaka, którego wyrzeźbił na belce. - Po prostu im to pokaŜ, a pojmą, czym naprawdę jest wolność: lotem na własnych skrzydłach. Ku jej radości, Richard się uśmiechnął i zniknął za drzwiami.
ROZDZIAŁ 3 W głowie Kahlan kłębiły się niespokojne myśli i nie pozwalały jej zasnąć. Starała się nie zastanawiać nad wizją przyszłości, którą snuł Richard. Ból tak ją wyczerpał, Ŝe nie miała siły, by dokładnie rozwaŜyć słowa chłopaka, a poza tym teraz i tak nie mogła działać. Zdecydowała jednak, Ŝe pomoŜe mu pogodzić się z utratą Anderithu i skupić na powstrzymaniu Imperialnego Ładu. Trudniej było odpędzić myśli o ludziach, którzy tu byli, a wśród których Richard dorastał. WciąŜ słyszała ich gniewne groźby. Wiedziała, jak brutalni potrafią się stać w pewnych sytuacjach zwyczajni ludzie, którzy nigdy przedtem nie uciekali się do przemocy. Postrzegali rodzaj ludzki jako grzeszny, nędzny i zły, a stąd był juŜ tylko mały krok, aby sami zaczęli czynić zło. W końcu przekonali juŜ siebie, Ŝe do kaŜdego ewentualnego złego uczynku predestynuje ich ludzka natura, przed którą nie ma ucieczki. Kahlan mogła jedynie leŜeć i czekać, aŜ ją zabiją, więc wyprowadzała ją z równowagi myśl, Ŝe tamci mogą ich napaść. WyobraŜała sobie, jak uśmiechnięty szczerbaty Tommy Lancaster pochyla się nad nią, Ŝeby poderŜnąć jej gardło, a ona moŜe tylko wpatrywać się w niego. Często była wystraszona podczas walki, ale wtedy przynajmniej mogła się bić o Ŝycie. A to pomagało zneutralizować strach. Bezradność i brak moŜliwości obrony wywoływały jednak zupełnie inny strach. W razie potrzeby mogła zawsze wykorzystać moc Spowiedniczki - ale czy zdołałaby to uczynić w swoim obecnym stanie? Jeszcze nigdy nie musiała przywoływać swojej mocy w warunkach choćby zbliŜonych do tych. Upomniała się, Ŝe przecieŜ zdąŜą stąd zniknąć, zanim tamci powrócą, oraz Ŝe Richard i Cara nigdy ich do niej nie dopuszczą. Jednak Kahlan bała się jeszcze czegoś, co było aŜ za bardzo realne. Ale nie będzie musiała tego zbyt długo doświadczać; wiedziała, Ŝe zemdleje. Liczyła na to. Starała się o tym nie myśleć; ostroŜnie połoŜyła dłoń na brzuchu, nad ich dzieckiem, i nasłuchiwała plusku i szmeru pobliskiego strumyka. Odgłosy płynącej wody przypominały, jak bardzo tęskniła za kąpielą. BandaŜe na sączącej się ranie w boku cuchnęły i trzeba je było często zmieniać. Prześcieradła przesiąkły potem. Wypchany trawą siennik był twardy i uraŜał plecy - Richard pewnie zrobił go w pośpiechu i zamierzał później poprawić.
W tak upalny dzień chłodna woda strumyka byłaby mile widziana. Kahlan chciałaby się wykąpać i pachnieć świeŜością. Tak chciałaby lepiej się poczuć, sama o siebie zadbać, wyzdrowieć. Mogła tylko mieć nadzieję, Ŝe z czasem zaleczą się niewidzialne, choć nie mniej prawdziwe rany Richarda. W końcu wróciła Cara, mrucząc, Ŝe konie są dzisiaj uparte. Stwierdziła, Ŝe Kahlan jest sama. - Lepiej pójdę i sprawdzę, czy jest bezpieczny. - Na pewno. Wie, co robi. Lepiej zaczekaj, Caro, bo inaczej on będzie się musiał rozejrzeć za tobą. Mord-Sith westchnęła i niechętnie na to przystała. Wzięła chłodny wilgotny kawałek płótna i zaczęła ocierać czoło i skronie Kahlan. Dziewczyna nie lubiła się uskarŜać, kiedy ludzie troszczyli się o nią najlepiej, jak potrafili, więc zmilczała, jak przeraźliwie bolą zranione mięśnie szyi, kiedy ktoś w ten sposób porusza jej głową. Cara narzekała wyłącznie wtedy, kiedy uwaŜała, Ŝe jej podopieczni bez potrzeby naraŜają się na niebezpieczeństwo - i kiedy Richard nie pozwalał jej wyeliminować tych, których za owo niebezpieczeństwo uwaŜała. Na zewnątrz piskliwie pokrzykiwał ptak. Uporczywie powtarzany dźwięk zaczynał draŜnić. Z daleka doleciało trajkotanie wiewiórki: albo protestowała przeciw czemuś, albo ogłaszała, Ŝe to jej terytorium. Nie było go juŜ prawie godzinę. Strumyk pluskał niestrudzenie. Richard tak właśnie pojmował wypoczynek. - Nie cierpię tego - mruknęła. - Powinnaś być zadowolona: leŜysz sobie i nic nie musisz robić. - I pewnie byś się chętnie ze mną zamieniła? - Jestem Mord-Sith. A dla Mord-Sith nie ma nic gorszego, niŜ umrzeć w łoŜu. - Niebieskie oczy spojrzały na Kahlan. - Bez zębów i ze starości - dodała. - Nie miałam na myśli, Ŝe ty... - Wiem, co miałaś na myśli. Carze najwyraźniej ulŜyło. - I tak nie umrzesz, to by było za łatwe. A ty sobie niczego nie ułatwiasz. - Wyszłam za Richarda. - No i widzisz? Kahlan się uśmiechnęła. Cara zamoczyła płótno w stojącym na podłodze cebrzyku, wyprostowała się i
wykręciła mokrą tkaninę. - To chyba nie takie złe? LeŜeć sobie tutaj? - A jak byś się czuła, gdyby ktoś musiał podkładać ci pod siedzenie drewniany basen za kaŜdym razem, kiedy masz pełny pęcherz? Mord-Sith ostroŜnie przesunęła wilgotnym płótnem po szyi Kahlan. - Nie przeszkadza mi robienie tego dla siostry w Agielu. Agiel - broń, którą Mord-Sith zawsze miała przy sobie - wyglądał jak krótki, czerwony skórzany bicz. Wisiał na cienkim łańcuszku okalającym nadgarstek. Był nieustannie pod ręką. Jego działanie zaleŜało od magicznej więzi łączącej Mord-Sith z lordem Rahlem. Kahlan tylko raz doświadczyła muśnięcia Agielem. W jednej chwili zadał taki ból, jak cała szajka męŜczyzn, która ją skatowała. Dotknięcie Agielem mogło połamać Ŝebra, a nawet - jeŜeli Mord-Sith tego chciała - zabić. Richard dał Kahlan Agiel naleŜący niegdyś do Denny, Mord-Sith, która go pojmała na rozkaz Rahla Posępnego. Jedynie Richard zdołał zrozumieć i wczuć się w ból, jaki zadawał Agiel i Mord-Sith, która się nim posługiwała. Nim zabił Denne, a musiał to uczynić, bo inaczej nie mógłby uciec, dała mu swój Agiel, prosząc, Ŝeby zapamiętał ją jako Denne - kobietę ukrytą w Mord-Sith, kobietę, którą on jeden dostrzegł i zrozumiał. To, Ŝe dziewczyna to pojęła i nosiła Agiel na znak szacunku dla kobiet, którym odebrano młodość i które przyuczono do straszliwych zadań i obowiązków, miało olbrzymie znaczenie dla innych Mord-Sith. Prawdopodobnie głównie przez wzgląd na owo nie skaŜone litością współczucie Cara obwołała Kahlan siostrą w Agielu. Był to nieformalny, ale płynący z głębi serca czyn. - Do lorda Rahla przybyli posłańcy - poinformowała Cara. - Spałaś i lord Rahl nie widział powodu, Ŝeby cię budzić - dodała w odpowiedzi na pytające spojrzenie Kahlan. Posłańcy byli D’Harańczykami i odnajdywali Richarda dzięki więzi łączącej ich z ich lordem Rahlem; dziewczynę zawsze to niepokoiło, bo sama tego nie potrafiła. - I cóŜ mieli do powiedzenia? Cara wzruszyła ramionami. - Niezbyt duŜo. Wojska Imperialnego Ładu na razie stacjonują w Andericie, a armia Reibischa trzyma się bezpiecznie bardziej na północ, na wypadek gdyby Ład chciał zagrozić reszcie Midlandów. Niewiele wiemy o tym, co się dzieje w okupowanym Andericie. Rzeki płyną ku morzu od miejsca, w którym są nasi, więc