kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony165 624
  • Obserwuję118
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań76 523

L.J.Smith - Pamiętniki Wampirów 12 - tekst Aubrey Clark - Bez szans (całość PL)

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :665.6 KB
Rozszerzenie:pdf

L.J.Smith - Pamiętniki Wampirów 12 - tekst Aubrey Clark - Bez szans (całość PL).pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Pamiętniki Wampirów
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 358 osób, 322 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 134 stron)

L.J.Smith tekst Aubrey Clark Pamiętniki Wampirów Bez szans

Rozdział 1 Drogi Damonie, wczoraj poczułam się szczęśliwa. Nie było to zwyczajne, codzienne uczucie zadowolenia, lecz dzikie, gwałtowne szczęście, które przepłynęło przez moje żyły jak ogień. Mimo że nie poczułam szarpnięcia więzi pomiędzy nami, od razu domyśliłam się, że to uczucie płynie od Ciebie. Czułam, że to od Ciebie. Co robiłeś? Gdzie wczoraj byłeś? Cieszę się, że jesteś szczęśliwy, Damonie. Tęsknię za Tobą. Dzięki więzi, którą zadzierzgnęli Strażnicy, nigdy tak naprawdę nie oddalamy się od siebie. Jestem bezustannie świadoma Ciebie, szmer Damonowatości wciąż krąży we mnie. Chciałabym jednak zobaczyć Cię osobiście. Nie mogę uwierzyć, że minęły już cztery lata. Myśłę o naszym pożegnaniu, o ostatnim wieczorze w Dalcrest, o tej nowej więzi pomiędzy naszymi aurami, o tym, jak płakałam, żałując, że nie potrafię przekonać Cię, abyś pozostał. Stefano również za Tobą tęskni. Powtarzamy sobie, że wkrótce weźmiemy parę tygodni wolnego i odnajdziemy Cię, gdziekolwiek będziesz. Stefano oprowadzi mnie po uliczkach, którymi nie chodził od wieków, potem zabierzesz nas do najmodniejszych nocnych klubów i znów będziemy razem. Będziemy rodziną. Czasami czuję się tak, jakbym traciła zbyt wiele z mojej przeszłości. Ciocia Judith powiedziała mi wczoraj, że chce sprzedać nasz dom w Fell’s Church i przeprowadzić się do Richmond. Ma to sens. Robert nie będzie musiał tak daleko dojeżdżać, a moja mała siostrzyczka pójdzie do świetnej szkoły w mieście. Poza tym i tak tam już przecież nie mieszkam. Wciąż jednak nawiedzają mnie wspomnienia o tym, jak razem z mamą urządzałyśmy moją sypialnię tuż przed jej śmiercią, ile nocy spędziłyśmy tam z Bonnie, Meredith i Caroline, dzieląc się w piżamach sekretami. Jak Ty i Stefano trzymaliście mnie tam w ramionach, w różnych okresach i z różnych przyczyn. Mogę pożegnać się z tym domem, choć odczuwam ból, lecz nie mogę pożegnać się z

Tobą. Proszę, Damonie, obiecaj mi, że jeszcze się zobaczymy. Elena Gilbert westchnęła i przeczesała palcami długie jasne włosy. Dlaczego tak trudno było jej przejść do rzeczy? Rozpraszały ją emocje, choć przecież miała konkretny powód, by napisać ten e- mail do Damona. Przecież już wiesz, że za Tobą tęsknię, dopisała Muszę Cię jeszcze przed czymś ostrzec. Podniosła głowę znad laptopa i rozejrzała się po salonie. Wszystko w mieszkaniu jej i Stefano było takie spokojne. Ciepłe, złote światło lamp oświetlało jasne ściany ozdobione oprawionymi reprodukcjami z wystaw, na które razem chodzili: fragment obrazu obejmującej się pary, której ciała wtapiają się w siebie; renesansowy anioł o surowym wyrazie twarzy; pole pełne słoneczników. Młodsza siostra Eleny, Margaret, uśmiechała się ze zdjęcia na stoliku przy kanapie, wykonanego w dniu zakończenia szkoły podstawowej; na innym zdjęciu Bonnie i Elena stały w srebrnych sukniach druhen po obu stronach Meredith, której twarz rozświetlał tak rzadki u niej uśmiech. Okna zasłaniały ciężkie brokatowe zasłony, odgradzając ciemność. Sammy, długowłosy biały kot, rozciągał się wygodnie na poduszkach kanapy, tylko błysk w jego złotym oku był dowodem, że nie śpi. Na blacie ciężkiej mahoniowej komody leżały drobiazgi, które Stefano nosił w kieszeniach przez te wszystkie lata błąkania się po świecie: kilka złotych monet, sztylet z rękojeścią z kości słoniowej, kamienny kubek oprawiony srebrem, złoty zegarek na łańcuszku, mała żelazna szkatułka. I w końcu najnowszy nabytek w jego kolekcji skarbów: jedwabna wstążka do włosów w kolorze brzoskwiń poplamiona błotem, którą Elena zgubiła kiedyś na cmentarzu. Przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy zobaczyła te przedmioty w pokoju Stefano w Fell’s Church, gdy jeszcze był dla niej tajemniczym, niemal przerażającym nieznajomym. Teraz znała historię każdego drobiazgu, rozumiała znaczenie tych talizmanów z przeszłości Stefano. Ciche mieszkanie było zapewne całkowitym przeciwieństwem miejsc, w których obecnie przebywał Damon — jego otaczały niechybnie jaskrawe światła i szybkie samochody. Elena nie zaznała spokoju przez tak wiele lat, lecz tu, w domu, który stworzyli dla siebie ze Stefano, czuła zadowolenie. Rzecz jasna, wciąż nie byli bezpieczni. Odkąd jednak pięć lat temu pokonali Klausa, nic bardziej niebezpiecznego niż gniewny młody wilkołak czy nowo stworzony wampir nie przekroczyło granic Dalcrest. Musieli udać się dalej, by walczyć z prawdziwym złem, tutaj byli chronieni. A ona była szczęśliwa. Przez większość czasu. Tyle że... ostatnio nie odstępowało jej ciągłe przeczucie niebezpieczeństwa, które nawiedzało jej sny pod postacią cienia i kryło się uparcie w zakamarkach umysłu. A pośrodku tego niebezpieczeństwa wciąż czuła mroczną, gwałtowną obecność Damona. Marszcząc brwi, znów zaczęła pisać. Gdziekolwiek teraz jesteś, Damonie, proszę, uważaj na siebie. Po prostu wiem, że coś jest nie tak, próbowałam wielokrotnie dowiedzieć się, co takiego — wysilałam moje Moce Strażniczki aż do granic, a nawet zadzwoniłam do Andrésa w Kostaryce, by sprawdzić, czy on może zdefiniować, co wyczuwam — nic to jednak nie dało. Wiem tylko, że wydarzy się coś strasznego. Ty będziesz w to w jakiś sposób

zaangażowany. Proszę, Damonie, uważaj na siebie. Muszę wiedzieć, że jesteś bezpieczny. W tej samej chwili gdy Elena nacisnęła „Wyślij”, w zamku zachrobotał klucz. Sammy zeskoczył z kanapy jednym zwinnym ruchem. Elena również się zerwała i pobiegła do drzwi. — Stefano! — zawołała, otwierając je na oścież. — Witaj w domu! Choć Stefano był już teraz dla niej równie znajomy i równie niezbędny jak tlen, jego widok nadal czasami zbijał ją z nóg. Był taki piękny ze swoim klasycznym rzymskim profilem i ciemnymi włosami, które kusiły, by wplatać w nie palce. Jego dolna warga wygięła się zmysłowo, gdy się do niej uśmiechnął, jego twarz rozjaśniła się w sposób, który widywała tylko ona; podbiegła do niego, by go pocałować. Przelała w ten pocałunek całą swoją miłość, w odpowiedzi poczuła miłość Stefano, ciepłą i pewną. Sammy plątał się wokół ich kostek, obwąchując Stefano, po chwili odsunął się, machając ogonem. W końcu Elena także się odsunęła i spojrzała na Stefano — pomimo głębokich cieni pod zielonymi oczami jego twarz była spokojna. Polowanie zakończyło się najwyraźniej sukcesem. Był bezpieczny, Meredith była bezpieczna. Elena odetchnęła z wdzięcznością i położyła głowę na jego ramieniu. Był w domu, wiedziała, że wszystko będzie dobrze. Otoczył ją ramionami. Czuła gładkość skórzanej kurtki na policzku. Nagle coś przykleiło się do jej twarzy. — Stefano? — zapytała, odsuwając się i dotykając mokrej plamki na jego czarnej skórzanej kurtce. Jej palce pokryły się czerwienią krwi. — Stefano? — powtórzyła podniesionym głosem; zaczęła nerwowo badać dłońmi jego tors i boki, szukając obrażeń. — Eleno, nic się nie stało. — Stefano wziął ją za ręce. — To nie moja krew. — Jego uśmiech stał się szerszy. — Zabiliśmy Celine. Elena ze zdumienia gwałtownie wciągnęła powietrze. Ścigali Celine od miesięcy. Była Pierwotną, jedną z pierwszych wampirów — starożytnym, bezwzględnym potworem, który krył się w mroku każdego kontynentu przez niezliczone stulecia. Była ostatnią z trojga Pierwotnych, których zdołali namierzyć, ostatnią, którą musieli zabić, by uczynić tę część świata bezpieczną. Z początku Elena ścigała ją razem ze Stefano i Meredith... — Uważaj na głowę — ostrzegł Elenę Stefano, podtrzymując gałązkę winorośli, by mogła pod nią przejść. Za winoroślą kryło się złowrogie, mroczne wejście do ukrytej jaskini. Meredith weszła do środka za nimi, włócznię niosła na wysokości ramienia, gotową do uderzenia. Stefano trzymał swój kołek nieco bardziej swobodnie, luźno zaciskając na nim palce. — Celine jest tutaj, jestem tego pewna — powiedziała Elena. Wyczuwała obecność Pierwotnej, dostrzegała śład aury Celine, pawi błękit ze smugami złota i czerni, splamiony mdlącym, rdzawym odcieniem starej krwi. — Jest naprawdę potężna — dodała szeptem. — I wie, że nadchodzimy. — Świetnie — mruknęła Meredith. Ostrożnie szukali drogi w tunelu, niemal ślepi w ciemnościach; Stefano szedł pierwszy. Grunt pod ich stopami był nierówny i kamienisty. Elena przyciskała dłonie do zimnych kamiennych ścian, by nie upaść. Tunel prowadził coraz głębiej

pod ziemię, oddychała powoli, próbując nie myśleć o tonach ziemi i kamieni nad sobą. — Wszystko w porządku — szepnął Stefano, ściskając jej dłoń. — Ona nie może cię skrzywdzić. Żadna nadprzyrodzona istota nie mogła skrzywdzić Eleny, była to zaleta jej Mocy Strażniczki, które mieli utrzymywać w tajemnicy. Srebrne groty ich włóczni były pokryte charakterystycznymi plamami — kroplami krwi Eleny, która była trucizną dla Pierwotnych. Tylko jej krew mogła zabić Celine, tylko ona mogła wyśledzić aurę Celine. Czuła już, jak jej inne Moce szykują się do walki, gromadząc się niczym burzowe chmury. Była gotowa. Nie boję się, powiedziała sobie ostro. Stefano ma rację. Nic nadprzyrodzonego nie może jej zabić. Wyszli ostrożnie zza zakrętu tunelu i nagle zaczęli mrugać, oślepieni powodzią światła. Słońce wpadało do środka przez szczelinę gdzieś wysoko nad ich głowami i odbijało się od kryształów, którymi usiane były ściany pieczary, rozbłyskując setkami jaskrawych promieni. Dopiero po chwili Elena dostrzegła na środku pieczary postać, kolumnę mroku pośród światła. Celine stała sztywno i nieruchomo niczym posąg, jej gęste ciemne włosy opadały ciężkimi falami na ramiona. Aura wirowała wokół niej, znacząc złotem i czerwienią jej rysy, jakby kąpała się we krwi. Wyglądała młodo, jej twarz była gładka i spokojna — dopóki nie podniosła oczu i nie spojrzała na Elenę. Jej oczy były ciemne, puste... i bardzo, bardzo stare. Były to oczy, które widziały cywilizacje rozkwitające z maleńkich wiosek do wielkich miast i obracające się w ruiny, ciągle i ciągle od nowa. Delikatne brwi Celine były wygięte, pełne wyczekiwania i rozbawione, gdy mierzyła ich wzrokiem. Elena znieruchomiała w wejściu, a Stefano i Meredith rozproszyli się w przeciwległych kierunkach z nastawionymi włóczniami, obliczając swoje szanse. Celine była zbyt potężna na bezpośredni atak, gdyby jednak udało się ją rozproszyć, gdyby Elena użyła przeciwko niej Mocy Strażniczki... Meredith zerknęła na Elenę, a Elena sięgnęła po swoje Moce, zrozumiawszy ją bez słowa. Czy zdoła unieruchomić Pierwotną na tyle, by jedno z jej przyjaciół uderzyło? Celine nie poruszała się, utkwiwszy okrutne ciemne oczy w Elenie. Nie może mnie skrzywdzić, przypomniała sobie Elena. Wzięła głęboki oddech i sięgnęła po odpowiedni impuls do swojej Mocy, jakby ciągnęła za sznurek. Energia zbierająca się w jej umyśle zaczęła się koncentrować. Przybrała formę strzały wymierzonej w Celine. Pierwotna wygięła wargi w uśmiechu. — Nie tak szybko, mała Strażniczko — powiedziała, w jej głosie pobrzmiewał śmiech. — Znam twoją tajemnicę. Uniosła dłoń do sufitu. W powietrzu rozległ się głuchy trzask, sufit nad nimi zaczął się rozdzielać. — Uciekaj, Eleno! — zawołał Stefano. Kamienie zaczęły spadać, zanim zdołała się poruszyć. — Stefano... — wykrztusiła, gdy wszystko wokół spowił mrok. Skrzywiła się, przypomniawszy sobie, jak obudziła się z wstrząśnieniem mózgu. Celine dawno zniknęła. Po tym wydarzeniu Stefano i Meredith postanowili nie zabierać jej więcej na polowania. Celine dowiedziała się jakoś, że Elenę można zabić normalnymi środkami — na przykład lawiną skał — a nie nadprzyrodzonymi, uznali więc, że to zbyt niebezpieczne, by zbliżała się do Pierwotnych. Elena używała swoich Mocy Strażniczki na odległość, tak jak Bonnie i Alaric prowadzili poszukiwania i wykorzystywali magię, by namierzyć Celine.

Teraz jednak Celine była martwa. Nie zwracając uwagi na plamy krwi, Elena przyciągnęła Stefano i pocałowała go, najpierw czule, potem bardziej namiętnie. — Dokonałeś tego. Jesteś wspaniały — szepnęła w jego wargi. Jego usta wygięły się w uśmiechu, odsunął się, dotknął dłonią jej policzka i spojrzał prosto w oczy z taką miłością, że Elenie aż zakręciło się w głowie. — Nie dokonalibyśmy tego bez ciebie — odparł. — No, jasne — mruknęła żartobliwie, zerkając na wąską skórzaną walizkę u ich stóp, w której Stefano przechowywał swoją włócznię ze strzykawkami na obu końcach wypełnionymi jej zabójczą krwią. — Nie chodzi tylko o to. — Stefano pokręcił głową. — Niczego nie dokonałbym bez ciebie, Eleno. Wszystko robię dla ciebie. — Jego oczy zalśniły, musnął delikatnie palcami jej policzek. — Jesteś bezpieczna. To koniec. Celine nie żyje, nie ma więcej Pierwotnych. — O których wiemy — dodała Elena, wyginając smutno wargi. Jeśli czegoś się nauczyła w ostatnich latach, to właśnie tego, że to się nigdy tak naprawdę nie kończy. — Jesteśmy bezpieczni. Znów ją pocałował, przyciskając do swego twardego torsu. Zatraciła się w tym pocałunku. Ich umysły się splotły, przesyłając sobie miłość i pożądanie, dopiero po chwili odsunęła się z ociąganiem. — Za kilka minut wychodzimy na przyjęcie urodzinowe Bonnie — powiedziała stanowczo. Stefano uśmiechnął się i wycisnął miękki pocałunek na czubku jej głowy, po czym się cofnął. — W porządku — odrzekł. — Mamy mnóstwo czasu. Swobodnym, zrelaksowanym krokiem poszedł do łazienki, by się umyć. Spoglądała za nim z namysłem. Miał rację. Elena piła z Fontanny Wiecznej Młodości i Życia, dzięki czemu będzie przy boku Stefano już zawsze. Mieli przed sobą wieczność. Wiedziała, że powinna być zadowolona. Każde rytmiczne uderzenie jej serca przypominało jej jednak o obawie kryjącej się w jej umyśle. Pomimo wizji wspólnej nieśmiertelności, pomimo śmierci Celine, Elena czuła, że ich czas się kończy.

Rozdział 2 Tego dnia Bonnie była naprawdę szczęśliwa. Obudziła się, gdy Zander przygotowywał dla niej przepyszne śniadanie, słońce zaświeciło na jej cześć, przez co czuła się tak, jakby nastał pierwszy dzień lata. A potem jej przedszkolna grupa odśpiewała dla niej Sto lat i wręczyła jej ogromną kartkę z dwudziestoma jeden odciskami małych dłoni i dwudziestoma jeden imionami, od Astrid do Zachary’ego, wypisanymi dziecinnymi, krzywymi literami, których nauczyła ich ona sama w mijającym roku. — Było to urocze — powiedziała Bonnie, spoglądając z radością na zebranych wokół niej przyjaciół. — Jedna z mam upiekła nawet dla mnie babeczki. A teraz mogła siedzieć na aksamitnej kanapie w uroczym barze udekorowanym bożonarodzeniowymi lampkami z różowym koktajlem w dłoni i świetnie się bawić. Meredith, elegancka jak zawsze w klasycznej czarnej sukience, podała Bonnie kieliszek szampana, siadając obok niej. Alaric, mąż Meredith od sześciu miesięcy, poklepał Bonnie po ramieniu z uczuciem i także usiadł. — Twoja grupa musi być urocza — przyznała Meredith. — Moim zdaniem jednak o wiele bardziej urocze jest to, że namówiłaś Zandera do wizyty w klubie o nazwie Znak Piękności. — Zander lubi mnie uszczęśliwiać — odparła Bonnie z prostotą. Zerknęła na swojego chłopaka, który rozsiadł się na małym, bogato zdobionym, złotym krześle z siedziskiem w różowe cętki lamparta. Zander odchylił krzesło na dwie nóżki i rozrzucił szeroko ramiona, mówiąc coś do swego kumpla z watahy, Jareda. Krzesło zaskrzypiało i zachybotało się złowieszczo pod jego ciężarem. Bonnie się skrzywiła. — Choć może nie jest to jego naturalne środowisko — przyznała. Wilkołaki rodzaju męskiego zawsze wydawały się za duże i zbyt hałaśliwe, by przebywać we wnętrzach, jakby w każdej chwili mogły przez przypadek coś zepsuć. Wilkołaki rodzaju żeńskiego natomiast... zastępczyni Zandera, Shay, spojrzała Bonnie w oczy i uniosła kieliszek w niemym toaście. Shay nieczęsto miała okazję zachowywać się jak dziewczyna i najwyraźniej świetnie się bawiła. Bonnie zmrużyła lekko powieki, dostrzegając blask na bladej skórze dziewczyny. Czyżby nałożyła brokat na ciało? — Dobrze, że Shay zaczęła umawiać się z Jaredem, prawda? — zapytała Elena, siadając po drugiej stronie Bonnie i zerkając w tę samą stronę. Stefano stanął przed nimi i schylił głowę, formalnie kłaniając się solenizantce. — Wszystkiego najlepszego, Bonnie — oświadczył uroczyście, podając jej dwie paczuszki. Większa była owinięta papierem w kropki i przewiązana różową wstążką, mniejsza była o wiele cięższa, zapakowana w ciemny jedwab lśniący subtelnymi tęczami. — Ten duży jest od nas — wyjaśniła Elena. — Ten drugi od Damona. Przesłał go do nas i poprosił, byśmy ci wręczyli. — Och, dziękuję — odparła Bonnie, przyglądając się paczuszkom z ciekawością. Nigdy dotąd nie dostała prezentu od Damona, przeczuwała, że będzie to coś wyjątkowego. Damon był taki

elegancki, taki wyrafinowany, taki intrygujący, ze swoimi lśniącymi ciemnymi włosami i ostrym uśmiechem, który czasami łagodniał dla Bonnie... taki facet nie mógłby podarować dziewczynie na przykład płyty DVD. Nie żeby było coś złego w dawaniu płyt DVD. Z uprzejmości najpierw otworzyła prezent od Eleny i Stefano: delikatny, zwiewny top, który spodobał się jej, gdy parę tygodni temu wybrała się z Eleną na zakupy. — Cudowny — powiedziała, mrugając; gdy przyłożyła top do siebie, rozległ się zgodny pomruk aprobaty. — Bardzo dziękuję. — Wyciągnęła nadgarstek do Eleny i Meredith, by pokazać im filigranową złotą bransoletkę wysadzaną półszlachetnymi kamieniami. — Patrzcie, co dostałam od Zandera! Dał mi też roczny zapas lebiodki kreteńskiej, zioła do rzucania uroków — dodała do Eleny. — Naprawdę trudno je znaleźć. Musiał je zamówić specjalnie dla mnie. — Bransoletka jest piękna — przyznała Elena, a Meredith przytaknęła. Jak na tak męskiego faceta, zauważyła Bonnie, Zander był zaskakująco dobry w kupowaniu prezentów dla dziewczyny. Zwłaszcza jeśli tą dziewczyną była Bonnie. Nie mogła jednak pogrążyć się w rozmyślaniach o licznych zaletach Zandera teraz, gdy na jej kolanach leżała tajemnicza przesyłka od Damona i tylko czekała na otwarcie. Ostrożnie rozpakowała jedwab. W środku znalazła małe, okrągłe pudełko, które idealnie mieściło się w jej dłoni. Wyglądało prawie jak kamień rzeczny, wypolerowana szarość z delikatnym niebieskim połyskiem. Po otwarciu pudełka jej oczom ukazał się misternie rzeźbiony ptaszek z tego samego błękitnoszarego kamienia na cienkim srebrnym łańcuszku. Do wisiorka dołączony był list spisany na grubym, kremowym papierze. — Ojej — powiedziała Elena, pochylając się, by przyjrzeć się ptaszkowi. — Co to? Wygląda na bardzo stary. Bonnie rozłożyła list. Mój mały rudziku — głosiło eleganckie pismo Damona. Gratulacje z okazji dwudziestych czwartych urodzin. To wciąż śmiesznie mało, lecz przynajmniej nie jesteś już dzieckiem. Załączony podarunek pochodzi z Egiptu i jest starszy nawet ode mnie. Ten ptak to sokół. Czarownica, którą spotkałem w Luksorze, twierdzi, że symbolizuje on moc, mądrość i ochronę — tego wszystkiego Ci życzę. Bądź silna, mądra i bezpieczna. Bonnie się uśmiechnęła. Damon bywał czasami zaskakująco słodki i sentymentalny. Poniżej, innym atramentem, jakby dopisywał te słowa w ostatniej chwili, Damon dodał: Podobno wciąż biegasz wokół tego przerośniętego wilczka. Przekaż mu, żeby się zachowywał, jeśli nie chce mieć ze mną do czynienia. To też całkiem słodkie, uznała Bonnie i wsunęła list do kieszeni. — Proszę, pomogę ci go zapiąć. — Zander podszedł, odsunął jej włosy na ramię, zapiął łańcuszek na jej szyi i musnął wargami kark. — Damon nazwał cię przerośniętym wilczkiem — powiedziała mu. — Masz się zachowywać.

— O, wspomniał o mnie? — mruknął Zander przyjaźnie. — Jestem wzruszony. Jared prychnął wzgardliwie, a Shay zmrużyła powieki. Większość watahy Zandera nigdy nie rozumiała Damona. A może, uznała Bonnie, rozumieli go nawet za dobrze. Gdy się po raz pierwszy spotkali, Damon przechodził... trudny okres. Szczerze mówiąc, był niebezpieczny i choć raz czy dwa walczyli ramię w ramię z niebezpieczeństwem, mała grupa Pierwotnych wilkołaków ochraniających okolice Dalcrest nigdy mu nie zaufała. Teraz jednak, gdy Strażnicy połączyli jego i Elenę, Damon przestał stanowić zagrożenie. Gdyby skrzywdził jakiegoś człowieka, to skrzywdziłoby Elenę. Gdyby kogoś zabił, Elena by umarła. A każdy, kto widział malującą się na twarzy Damona gwałtowną desperację, gdy Elena znajdowała się w niebezpieczeństwie, wiedział, że Damon nigdy by jej nie skrzywdził. Poza tym, pomyślała Bonnie pragmatycznie, czując chłodny ciężar sokoła na szyi, Damon wyjechał na dobre. Jakaś jej część tęskniła za nim — specjalna więź pomiędzy nią a Damonem nigdy nie zniknie — lecz może lepiej im było bez niego. Na pewno spokojniej. — Matt przyszedł — powiedział Stefano, podnosząc głowę i odrywając się od szeptania czegoś Elenie do ucha. Wampira nie zaskoczysz, pomyślała kpiąco Bonnie. W końcu wszyscy zobaczyli Matta, który torował sobie drogę do ich kąta w barze. Pocałował Bonnie w policzek i wręczył jej małą paczuszkę. — Cześć — powiedział. — Wszystkiego najlepszego. Przepraszam za spóźnienie. — Nic się nie stało — odparła Bonnie, ukradkiem ściskając prezent, by się przekonać, co jest w środku. Płyta DVD, pomyślała. — Gdzie jest Jasmine? Matt zrobił krzywą minę. — Naprawdę chciała przyjść, lecz ma dyżur telefoniczny w izbie przyjęć. Kazała przekazać ci najserdeczniejsze życzenia i powiedzieć, że w zamian zaprosi cię na lunch w przyszłym tygodniu. — To całkiem niezła wymówka — uznała Bonnie. — No wiesz, przyjść na przyjęcie urodzinowe Bonnie czy być w pogotowiu, gdy trzeba będzie ratować życie. — Jako że Jasmine nie mogła przyjść — dodał Matt, uśmiechając się do Meredith i Stefano — możecie mi opowiedzieć, co przydarzyło się Celine. Nie żyje? Z Jasmine był tylko jeden problem, pomyślała Bonnie, upijając łyk swojego drinka. Umawiała się z Mattem od paru lat i wszyscy naprawdę ją lubili, lecz nie znała prawdy o nim, o nich wszystkich. Wiedziała, że Bonnie lubi przepowiadanie przyszłości, zioła i cały ten New Age, lecz nie podejrzewała nawet, że to prawdziwa czarownica. Wiedziała, że Alaric ma doktorat ze studiów paranormalnych i folkloru, lecz nie sądziła, by było to prawdziwe, myślała, że jest po prostu naukowcem. I bez wątpienia nie znała prawdy o Stefano, Zanderze i jego przyjaciołach czy Elenie. Nie znała nawet faktów z życia Matta, nie wiedziała, jak wielokrotnie walczył ze złem, jaki był silny i dzielny. Myślała, że to miły, zwyczajny facet.

Bonnie uznała, że powinna powstrzymać się od zamawiania kolejnych koktajli z szampanem, gdy z jej ust padło głośne pytanie: — Matt. Jak możesz mówić, że kochasz Jasmine, jeśli ona nie wie, kim naprawdę jesteś? Twarz Matta pociemniała, jego usta zacisnęły się w wąską kreskę, a Bonnie zalała fala wstydu. Kiedy nauczy się trzymać buzię na kłódkę? Po chwili Matt odpowiedział sztywno: — Tak jest bezpieczniej dla niej. — Spojrzał jej prosto w oczy. — Chcę, by Jasmine wiodła normalne życie. Bonnie poczuła ucisk w gardle. Przypomniała sobie, kiedy ona i Zander w końcu powiedzieli sobie prawdę ponad pięć lat temu. Jak trzymała go za rękę, zdenerwowana. Normalność jest przeceniana, powiedziała mu, a potem się pocałowali, słodko i szczerze, nie mając już przed sobą tajemnic. Nie wyobrażała sobie, by można tak długo utrzymywać coś w tajemnicy przed kimś, kogo się kocha. Zdołała uśmiechnąć się do Matta, choć sama czuła, że jest to uśmiech wymuszony, i skinęła głową, mrugając, by pozbyć się pieczenia pod powiekami. — Jasne. Zapadła niezręczna cisza. — Cóż — odezwała się Meredith, śmiejąc się słabo. — Skoro już zapytałeś... — Zaczęła opisywać bitwę, którą wraz ze Stefano stoczyli z Celine. Była to dramatyczna historia. Roiło się w niej od tajemnych przejść, łutów szczęścia, hojnego wykorzystywania umiejętności Meredith i wampirzej siły i szybkości Stefano, zanim zdołali w ogóle zbliżyć się do Celine. W końcu jednak wyśledzili ją w Atlancie, wymknęli się jej wampirzym żołnierzom i zabili ją dzięki magicznej krwi Eleny. Gdy Meredith i Stefano opowiadali tę historię po raz pierwszy i drugi tego wieczoru, Bonnie wsłuchiwała się w każde ich słowo. Tym razem jednak uprzejmie stłumiła ziewnięcie i zaczęła się rozglądać. Wszyscy inni słuchali z uwagą. Nawet Alaric, który zazwyczaj podzielał raczej zainteresowanie Bonnie magicznym aspektem zwalczania potworów niż czysto fizyczną stroną, zadawał inteligentne pytania na temat uzbrojenia. Bonnie westchnęła i posłusznie utkwiła wzrok w Meredith. Możliwe, przyznała w duchu, że jest trochę zazdrosna. Nie poprosili jej o pomoc w namierzeniu Celine. Bonnie naprawdę nieźle sobie radziła ze zwalczaniem zła. Tyle że teraz, gdy jej przyjaciele jeszcze wzmocnili swoje umiejętności — stali się szybsi, silniejsi, nieśmiertelni w przypadku Eleny — chyba już jej nie potrzebowali. Odepchnęła od siebie to uczucie i podniosła do ust kieliszek. Nie bądź śmieszna, nakazała sobie stanowczo. Meredith dotarła do końca historii — Stefano miał właśnie odciąć głowę Celine, a Pierwotna miała zacząć wić się w śmiertelnych spazmach — gdy nagle Zander spojrzał Bonnie w oczy, po czym

zerwał się z filigranowego krzesła, przewracając je z trzaskiem. — Ojej — powiedział, mrugając do Bonnie i podchodząc bliżej. Uśmiechnęła się do niego. Może wcale nie była taka dobra w ukrywaniu emocji, za jaką się uważała. — Czas na toast za zdrowie solenizantki — ogłosił, a wszyscy się podnieśli. — Okej — kontynuował Zander z namysłem. — Ja pierwszy. Co mogę powiedzieć o Bonnie McCullough, czego jeszcze nie wiecie? — Przyciągnął ją do siebie, otoczył ciepłym, silnym ramieniem, a ona z radością się do niego przytuliła. — Cóż, wydarzyło się to pierwszej nocy po przeprowadzce do naszego nowego mieszkania. Dziwnie się czułem w nowym miejscu i nie mogłem zasnąć. Wtedy Bonnie zaczęła opowiadać mi te wszystkie mity o kobietach-selkie, które przeczytała. Była taka mądra, tak ładnie wyglądała w świetle księżyca, że zakochałbym się w niej właśnie wtedy, gdybym już od dawna nie był w niej bez pamięci zakochany. Zasypiając, pomyślałem sobie, że zamieszkanie z Bonnie było najlepszą decyzją, jaką podjąłem w życiu. — Pocałował ją przelotnie, kąciki jego błękitnych oczu zmarszczyły się z uczuciem, gdy podniósł kieliszek. — Co, rzecz jasna, od dawna wiedziałem. Za Bonnie! Gdy wszyscy wypili, Meredith odchrząknęła. — Nie przetrwałabym dnia mojego ślubu bez Bonnie — oświadczyła. Jej oliwkowe policzki pokryły się rumieńcem, gdy dodała: — Wszyscy wiecie, jacy są moi rodzice. Gdy już nie mogłam znieść tego, jak przejmują planowanie całego ślubu, Bonnie i Elena porwały mnie i zabrały na „wycieczkę dla zdrowia psychicznego”. Oczywiście był to pomysł Bonnie. Elena zaczęła się śmiać. — Od początku do końca pomysł Bonnie. — Zabrały mnie na boisko bejsbolowe w parku — kontynuowała Meredith — zapięły mi kask na głowie i włączyły maszynę do podawania piłek, a ja odbijałam dopóty, dopóki nie odeszła mnie ochota, by uciec do Vegas. Bonnie przez cały czas siedziała obok i wykrzykiwała porady, a potem kupiła mi hot doga. — Otoczyła Bonnie ramieniem i przytuliła ją do siebie, przyciskając swój chłodny policzek do jej policzka. — Moja najlepsza przyjaciółka. — Teraz ja — odezwała się Elena, gdy Meredith wypuściła Bonnie z objęć. — Jak zapewne pamiętacie, przez cztery lata college’u mieszkałyśmy z Bonnie i Meredith w jednym pokoju. Gdy w zeszłym roku ukończyliśmy naukę, zrobiło się — wzruszyła ramionami — strasznie. Wiedziałyśmy, że nie będziemy już razem we dnie i w nocy. Ostatniego wieczoru Bonnie uznała, że powinnyśmy zorganizować piżamowe przyjęcie, całkiem jak w liceum. Zrobiłyśmy sobie nawzajem włosy i paznokcie, dzwoniłyśmy dla żartu do naszych chłopaków.... — Ja byłem szczerze zaskoczony — wtrącił Alaric uroczyście. — Była to noc pełna wygłupów — kontynuowała Elena. — Miałyśmy z Meredith pewien problem, by wczuć się w odpowiedni nastrój, lecz Bonnie pociągnęła nas za sobą i ostatecznie było idealnie. Siostrzana jedność. — Gdy uniosła kieliszek, Bonnie przypomniała sobie, jak Elena wyglądała tamtego wieczoru, jej zazwyczaj perfekcyjnie ułożone włosy były zaplecione w setkę niedbałych warkoczyków, śmiała się w różowej piżamie. Elena, pomyślała, powinna się więcej śmiać. — Siostrzana jedność welociraptorów — poprawiła ją, a Elena uśmiechnęła się, słysząc ich dawny, prywatny żart. Matt wyprostował się nieco.

— Moje ulubione wspomnienie o Bonnie z tego roku pochodzi z dnia ślubu Alarica i Meredith. Jasmine wciąż jeszcze czuła się przy nas niezręcznie, wiedziała, że od dawna się przyjaźnimy, a to chyba dziwne dla nowych ludzi... — Owszem — przytaknął Zander głośno. — Jasmine i ja jesteśmy po prostu super. Bonnie go uciszyła. — Teraz mówimy o mnie, kochanie. — W każdym razie — kontynuował Matt — na przyjęciu Bonnie wzięła Jasmine pod swoje skrzydła i zanim się zorientowałem, Jasmine tańczyła już z dziewczynami i świetnie się bawiła. — Jej umiejętności taneczne mnie zawstydzają — odparła Bonnie. Jasmine wyglądała cudownie tamtego wieczoru, krótka turkusowa sukienka podkreślała jej długie ciemne loki i karmelowy odcień skóry. Najpiękniejsze było jednak to, jak jej oczy błyszczały, ilekroć spojrzała na Matta. Matt zasługuje na kogoś, kto dostrzeże, jaki jest wspaniały, uznała wtedy Bonnie, i dlatego tak bardzo się starała, by Jasmine dobrze się poczuła. Gdy Matt się zakochiwał, zakochiwał się mocno i długoterminowo, a w przeszłości niewiele miał szczęścia w tej dziedzinie. Nawet gdyby miał nigdy nie powiedzieć Jasmine całej prawdy o sobie, Bonnie chciała, by się im ułożyło, dla jego dobra. Stefano uniósł swój kieliszek. — Bonnie, gdy cię poznałem, wydałaś mi się słodka, niewinna i młoda. Nie traktowałem cię tak poważnie, jak powinienem był. Szybko jednak zdałem sobie sprawę ze swojego błędu. Jesteś spontaniczna, masz intuicję i ciepłe, kochające serce. Oby dwudziesty piąty rok twojego życia był jeszcze lepszy niż poprzedni. Przyjaciele Bonnie uśmiechali się do niej, wznosili toasty za jej zdrowie, a ona uśmiechała się do nich, pławiąc się w cieple ich pełnych uczuć spojrzeń. Czuła się dobrze. Nawet jeśli nie odgrywała znaczącej roli w polowaniu na potwory, wiedziała, że wszyscy ją kochają. Tego dnia Bonnie była naprawdę szczęśliwa.

Rozdział 3 Jesteś nudziarzem, wiesz? — zawołała Katherine do Damona z placu. — Dołącz do nas. — Damon leniwie pomachał do niej z balkonu, nie odrywając wzroku od ekranu laptopa. Słońce właśnie zaszło, lecz było jeszcze jasno; mroczne cienie spowijały podłogę. Wydarzy się coś strasznego, przeczytał. Muszę wiedzieć, że jesteś bezpieczny. Zamknął laptop, nie odpowiadając na list Eleny i odchylił się na oparcie krzesła, marszcząc brwi. Po chwili poczuł więź z Eleną — z wahaniem, jakby zanurzał się powoli w głębokiej, wirującej rzece. Więź pomiędzy nimi towarzyszyła mu bezustannie, lecz Damon nauczył się zatrzymywać ją w tle niczym pocieszający szum przypominający mu, że Elena tam jest. Elena tam jest i nic jej nie jest. Teraz jednak postanowił opuścić gardę. Wrażenie ELENYELENYELENY uderzyło w niego niczym fala przypływu, ustąpił przed nim, jego zmysły wypełniły się emocjami Eleny, esencją Eleny. Niemal mógł ją poczuć: jej żel pod prysznic o zapachu granatów, słaby aromat kokosowego szamponu, a pod tym wszystkim ciepły, kuszący zapach jej bogatej krwi. Przez głowę przelatywały mu obrazy: czerwień włosów Bonnie, coś lśniącego w zasięgu jej wzroku. Jest teraz zadowolona, uświadomił sobie, dobrze się bawi — to mu wystarczyło. Czuła się dobrze, a jego brat Stefano był bezpieczny. Niezależnie od tego, jaka katastrofa czaiła się na obrzeżach życia Eleny i Damona, jeszcze nie nadeszła. Być może nigdy nie nadejdzie. Zawsze będzie istniało niebezpieczeństwo, Damon pogodził się z tym wieki temu. Zagrożenia rzadko nadchodzą, gdy się ich spodziewasz. Nawet Strażniczka pokroju Eleny może się mylić. Wstał i przeciągnął się z gracją, spychając więź z Eleną z powrotem do podświadomości. Czasami, bardzo wczesnym rankiem, gdy kładł się, aby odpocząć, otwierał się całkowicie na Elenę tylko po to, by poczuć ją przy sobie, by przepłynęła przez niego, gdy leżał na jedwabnych prześcieradłach. Zazwyczaj spała wtedy w mroku nocy Wirginii, a on mógł zatracić się w jej snach. Dotykanie umysłu Eleny w taki sposób zawsze pozostawiało jednak w jego piersi uczucie osobliwego bólu, opierał się więc pokusie tak długo, jak tylko był w stanie. Nie wiedział tak do końca, co to za doznanie. Nie mogła to być samotność, bo Damon nigdy nie bywał samotny. Podszedł do krawędzi balkonu i spojrzał na plac poniżej. Wokół masywnej fontanny pośrodku ustawiono parę stolików, lecz tylko jeden był zajęty. Katherine nie była w nastroju na kontakty z lokalnymi mieszkańcami, więc lokalni mieszkańcy nagle postanowili zostać tego wieczoru w domach. Katherine podniosła głowę i spojrzała na niego, jej długie złociste loki spłynęły na oparcie krzesła, gdy władczo na niego skinęła. Siedzący za nią jej obecny chłopak Roberto zerknął na Damona, po czym utkwił wzrok w blacie. — Chodź — powiedziała. — Czas na kolację.

Czasami Damon sam nie mógł uwierzyć, że wciąż podróżuje z Katherine. Nie spodziewał się, że jeszcze ją zobaczy. Dwa lata temu, gdy włóczył się po ulicach Tokio, mignęła mu w tłumie, poczuł znajome muśnięcie jej umysłu, odwróciła się i uśmiechnęła do niego. Nie uznał jej omylnie za Elenę — nigdy nie popełnił tego błędu, choć były do siebie tak podobne. Jakimś cudem, po tym wszystkim przez co przeszli, podejście do niej i wzięcie jej za rękę wydało mu się najnaturalniejszą rzeczą na świecie. Przecież w końcu kochał ją przez większość swego długiego życia. Od tamtego dnia podróżowali razem. Wiele mógł powiedzieć o Katherine: doprowadzała go do szału, była samolubna i zarozumiała, lecz nigdy się przy niej nie nudził. Szybciej niż mogłoby to zauważyć ludzkie oko, z gracją zeskoczył z balkonu na plac i wylądował z kocią zwinnością na bruku. Katherine uśmiechnęła się do niego i poklepała krzesło obok siebie. — Umieram z głodu — mruknął ponuro Roberto, gdy Damon usiadł. — Gdzie ta kelnerka? Roberto wiecznie narzekał, wiecznie był poirytowany. Damon pamiętał, jakie to uczucie być młodym wampirem, niecierpliwym i niespokojnym, nigdy jednak nie marudził aż tak jak najnowsza zabawka Katherine. Na szczęście, pocieszał się Damon, Roberto nie zabawi z nimi długo. Nie był pierwszym przystojnym młodzieńcem, którego wybrała Katherine podczas ich podróży. Był jeszcze Hiro w Tokio i Sven w Sztokholmie, Nigel w Londynie — Nigela Damon naprawdę polubił, ten przynajmniej miał poczucie humoru — i Jean-Paul w Paryżu. Roberto, z ciemnymi włosami i harmonijnymi rysami, był po prostu ostatnim nabytkiem. Po jakimś czasie Katherine zawsze ich zostawiała. Na razie jednak wciąż bawiła ją nowa zabawka, Damon więc musiał go tolerować. Katherine kojąco poklepała Roberto po ramieniu. — Spójrz — powiedziała. — Już idzie. — Śliczna dziewczyna z restauracji na jednej ze ścian placu spieszyła do ich stolika z tacą zastawioną jedzeniem i piciem. Damon uśmiechnął się do niej przelotnie, gdy postawiła przed nim salaterkę z figami i prosciutto. Podniósł dojrzały, jędrny owoc owinięty słonym mięsem, wgryzł się w niego i oblizał wargi. Nie musiał jeść ludzkiego jedzenia, rzecz jasna, czasami jednak rozkoszował się jego nowością. — Bianko, podejdź tutaj — poleciła Katherine kelnerce. Dziewczyna podeszła i stanęła obok krzesła Katherine, pragnienie na jej twarzy mieszało się z nieśmiałością. — Si, signora? — zapytała bez tchu. — Chce... chce pani czegoś ode mnie? — Tak. — Katherine wstała i wzięła delikatnie w dłonie twarz dziewczyny, a następnie spojrzała jej w oczy. Damon poczuł powiew jej Mocy. — Pamiętasz, czego chcę — dodała cicho, kojąco. — Nie masz nic przeciwko temu. W zasadzie lubisz to. Po wszystkim nie będziesz niczego pamiętać, chyba że ci nakażę. Będziesz tylko wiedziała, że chcesz zrobić wszystko, by nas uszczęśliwić. — Tak, oczywiście. — Dziewczyna entuzjastycznie pokiwała głową, długie orzechowe włosy opadły na jej twarz, muskając przy tym dłoń Katherine. — Czego tylko pani zapragnie. — Podała rękę Roberto, a ten ujął ją, przytulił i wgryzł się głęboko w nadgarstek dziewczyny, by móc pić z jej żył. Katherine odwróciła Biankę twarzą ku Damonowi, obie patrzyły na niego wielkimi, spokojnymi oczami.

— Chcesz trochę? — zapytała Katherine. — To ja na nią wpłynęłam, nie naruszy to więc twego bezcennego porozumienia ze Strażnikami. Damon wzdrygnął się mimowolnie, lecz zdołał zamaskować swą reakcję uśmiechem. Upił łyk pełnego bąbelków prosecco i pokręcił głową. — Nie chcę jej — oświadczył chłodno, przyglądając się z nijakim, znudzonym wyrazem twarzy, jak Katherine odchyla głowę dziewczyny i zatapia gładko kły w szyi, podczas gdy Roberto miarowo ssał jej nadgarstek. Mógł, technicznie rzecz biorąc, napić się z dziewczyny. Katherine miała rację: umowa ze Strażnikami była taka, że to Damon nie może nakłaniać ludzi, by pozwolili mu się sobą pożywić, jeśli nie chce skrzywdzić Eleny. Mógł spędzić całą wieczność, podróżując dookoła świata za Katherine lub jakimkolwiek innym wampirem i żywić się ludźmi, których oni by przekonali, niczym pasożyt. Sama myśl napawała go odrazą. Był przecież Damonem Salvatore, a nie jakimś pasożytem. Poza tym świetnie sobie radził na własną rękę. Podniósł głowę i zobaczył, że zmierza ku nim Vittoria, okrążając fontannę; światła placu odbijały się w tańczącej wodzie i rzucały miękkie cienie na jej skórę. Była młodą studentką uniwersytetu, wciąż jeszcze mieszkała z rodzicami; musiała kłamać, gdy mówiła im, dokąd się wybiera. Jej ciemne loki były upięte w luźny węzeł na karku, trzymała się bardzo prosto, poruszała z gracją tancerki. Podniósł się na jej widok. Vittoria zerknęła na Katherine i Roberto, pijących spokojnie z Bianki, po czym obeszła ich ostrożnie, odwracając wzrok. Zatrzymała się przed Damonem. — To nie boli — zapewnił ją. — Nic jej nie będzie, nawet tego nie zapamięta. — Wiem — odparła Vittoria poważnie; miała ogromne, niepokojąco ufne oczy. Damon wyciągnął dłoń, którą Vittoria ujęła. Trzymając się za ręce, przeszli przez plac i usiedli razem na brzegu fontanny. — Jesteś tego pewna? — zapytał Damon, głaszcząc palce Vittorii. — Nie kocham cię, wiesz to. — T-to mi nie przeszkadza — odparła Vittoria, czerwieniąc się. — To, co mi robisz. Lubię to — dodała niskim, zawstydzonym tonem. — Jeśli jesteś pewna — mruknął, a ona skinęła głową, przełykając ślinę. Założył za jej ucho pasmo zabłąkanych włosów i przyciągnął ją do siebie. Jego wrażliwe kły wydłużyły się i zaostrzyły; tak delikatnie, jak tylko potrafił, zanurzył je w żyle na szyi Vittorii. Zesztywniała z bólu, a potem zrelaksowała się, jej krew trysnęła w jego usta niczym sok dojrzałej śliwki. Nie miała tak bogatego smaku jak krew Eleny, lecz była słodka, wypełniła jego umysł obrazami młodych dziewcząt o miękkich rysach z odległej przeszłości, patrzących na niego z miłością i pożądaniem. Przypomniał sobie, jaki był zdenerwowany, gdy opuszczał Elenę, jak bardzo się bał, że jeśli nie będzie mógł nakłaniać ludzi, by pozwolili mu się sobą żywić, będzie chodził głodny albo upadnie tak nisko jak brat i zacznie ścigać wiewiórki i lisy. Wszystko okazało się jednak zaskakująco proste.

Nie mógł używać swoich Mocy, by wpływać na ludzkie dziewczęta, mógł jednak je oczarować. Mógł z nimi rozmawiać, flirtować, uśmiechać się do nich tak jak we Florencji pięćset lat temu, gdy jeszcze był człowiekiem i nie liczył na nic więcej niż pocałunek lub dwa. Zdumiało go to, z jaką łatwością do tego wrócił. Lubił dziewczęta, które oczarowywał, by pozwoliły mu się najeść, nawet kochał każdą z nich na swój sposób, choć zapominał o nich, gdy tylko przenieśli się z Katherine dalej. Było już bardzo późno, gdy skończył i uwolnił Vittorię. Wycisnęła nieśmiały pocałunek na jego wargach i pobiegła do domu, mrucząc słowa pożegnania i owijając jedwabnym szalem szyję, by ukryć ślad po ugryzieniu. Damon odchylił się, oparł na łokciach i spojrzał w gwiazdy. Wyczuł, że ktoś koło niego siada i odsunął się, by zrobić miejsce Katherine. — Ładna noc — powiedziała, a on tylko skinął głową. — Bezchmurna — zauważył po chwili. — Polaris, Gwiazda Polarna. Leda, Łabędź. Nie zmieniają się, tak jak my. Katherine roześmiała się, rozległ się wysoki srebrzysty dźwięk przypominający dzwoneczki. — Och, my się zmieniamy. Spójrz na nas. Fakt, pomyślał Damon, uśmiechając się mimowolnie na widok wyzwania w jej oczach. Znał kilka Katherine: nieśmiałą, niesamodzielną dziewczynę, którą poznał w domu, gdy jeszcze był człowiekiem, a ona niedawno przeszła przemianę; szaloną kobietę, która ścigała go aż do Fell’s Church; i tę silniejszą, bystrzejszą Katherine, z którą, o dziwo, się zaprzyjaźnił. On sam nie był już tym gniewnym młodym wampirem, który obudził się na zimnej kamiennej płycie u boku brata wieki temu, już nie. -Być może masz rację — przyznał. — Oczywiście, że mam. Myślę, że powinniśmy tu zostać przez jakiś czas. Roberto mówi, że właściciel wystawia palazzo na sprzedaż. Moglibyśmy się tu osiedlić. Damon westchnął. — Wszyscy w okolicy już wiedzą, kim jesteśmy. Żerujesz na każdym, kto ci się spodoba. Skończy się widłami i pochodniami jak w horrorze. Katherine znów się roześmiała i poklepała go po kolanie. — Bzdura — oświadczyła stanowczo. — Kochają nas tu. Nie zabiliśmy tu dotąd nikogo dzięki twojej nowo odnalezionej moralności. Dla nich jesteśmy tylko pięknymi bogatymi ludźmi, którzy mieszkają w palazzo i śpią całymi dniami. Damon znów spojrzał na gwiazdy. Katherine miała zapewne rację; nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Wyobraził sobie, że zostaje tu na kilka lat: je figi, wrzuca monety do fontanny, pije ze słodkiej Vittorii i jej następczyń. Wcześniej czy później wyjadą i podejmą swą wędrówkę po globie: może Pekin lub Sydney. Nigdy nie był w Australii. Oczaruje kolejną dziewczynę, która się w nim zakocha, popróbuje bogactwa jej krwi, zirytuje go najnowsza miłość Katherine, spojrzy w gwiazdy. Po jakimś czasie wszystkie wyglądają tak samo, pomyślał, w każdym miejscu na świecie. — Nieważne — mruknął w końcu, zamykając oczy, by poszukać w sobie słabego szumu Eleny. — Co tylko zechcesz.

Rozdział 4 Bonnie spodobał się prezent, nie sądzisz? — zapytała Meredith, poprawiając poduszki na kanapie. Objęła spojrzeniem resztę salonu: jej podręczniki prawnicze były schludnie ułożone; stolik do kawy wytarty i posprzątany z papierów Alarica; dywan odkurzony Nie było jej trzy dni, gdyż polowała na Celine ze Stefano, musiała więc trochę posprzątać. Alaric nie był flejtuchem, nie układał jednak wszystkiego dokładnie tak jak Meredith. Gdy podeszła do okna, by wygładzić zasłony, zauważyła, że Alaric na nią patrzy. Opierał się o futrynę drzwi i śledził ją rozbawionym wzrokiem, z kubkiem w dłoni. — Wiedziałeś o mojej obsesji, gdy się ze mną żeniłeś — stwierdziła, a wtedy twarz Alarica rozciągnęła się w uśmiechu. — Wiedziałem. A i tak się z tobą ożeniłem. Ale tak, myślę, że Bonnie spodobały się kolczyki. — Przeszedł przez pokój, położył wolną dłoń na ramieniu Meredith i popchnął ją delikatnie ku kanapie. — Usiądź i wypij herbatę. A potem chodźmy do łóżka, już późno. — Pozwoliła mu pociągnąć się na kanapę i pochyliła ku niemu, tuląc się do jego ciepła. Pachniał cudownie: czystością, mydłem i nutą Alaricowych przypraw. — Cieszę się, że jestem w domu — powiedziała mu i przytuliła się mocniej. Stawała się senna. — Muszę się jednak pouczyć, zanim się położę — dodała sumiennie. — Symulacja procesu w poniedziałek. Wszyscy się bardzo denerwujemy. — Rywalizacja w symulacji procesu była poważną sprawą, a ona była oskarżycielem w swojej drużynie. Meredith uwielbiała szkołę prawniczą. Była to kulminacja jej miłości do logiki i nauki, zasad i przypadków z przeszłości, rozwiązywalnych problemów, które schludnie ustawiały się w kolejce, by mogła je opanować. Zdjęła buty, podwinęła stopy pod siebie i upiła łyk herbaty, krzywiąc się, gdy wyczuła gorzkawy, kwaśny smak werbeny. Mieszanka ziół, którą sporządzała Bonnie dla przyjaciół, zawierała mnóstwo werbeny — roślina chroniła pijącego przed urokami — a pierwsze wrażenie smakowe było zawsze nieprzyjemne. — Więcej miodu? — zapytał Alaric; Meredith pokręciła głową. — Chcę czuć jej smak — odparła i upiła kolejny łyk, koncentrując się. Za drugim razem nie było tak źle. Pod gorzkim smakiem werbeny wyczuła bladą słodycz lawendy i bogaty aromat cynamonu. — Nie rozumiem, dlaczego jej po prostu nie posłodzisz — oświadczył Alaric, przesuwając się tak, by móc kciukami uciskać jej kręgosłup, a palcami ugniatać ramiona. — Przecież to ohyda. — Chcę czuć jej smak — powtórzyła Meredith sennie. To był długi dzień, cała seria długich dni, myślała tylko o tym, by wtulić się w Alarica w ich szerokim, miękkim łóżku i zasnąć. Praca, przypomniała sobie. Musisz wygrać ten proces. Alaric rozmasowywał jej spięte ramiona, a ona jęczała z przyjemności. — Nie masz pojęcia, jak zesztywniały mi plecy, gdy nas nie było. — Och, Stefano tego nie robi? — zapytał żartobliwie Alaric. — Dzięki Bogu, zacząłem się już zastanawiać, czy mogę ci zaoferować coś, czego brakuje twemu partnerowi od polowań.

— Wierz mi, masz mnóstwo do zaoferowania — odparła Meredith z uśmiechem. Alaric odgarnął jej włosy na bok i skoncentrował się na masażu, podczas gdy ona rozglądała się z radością po pokoju. Jej podręczniki prawnicze stały na półce, jej płaski, srebrny komputer leżał na biurku obok stosu starych manuskryptów Alarica. Włócznię do polowań w futerale oparła w kącie. Na stoliku przy kanapie stały przeróżne zdjęcia ich przyjaciół, ich ślubu. I zdjęcie Meredith, dziesięć lat młodszej, otaczającej ramieniem swego brata bliźniaka, Cristiana; oboje się uśmiechali. Nie pamiętała go tak naprawdę — rzeczywistość, w której razem dorastali została stworzona przez Strażników — i nie lubiła myśleć o jego śmierci. Przemiana w wampira była najgorszym losem, jaki można sobie wyobrazić dla łowcy. Niemal nieświadomie oparła się o dłonie Alarica, który nie przestawał ugniatać jej mięśni coraz mocniej, przynosząc ukojenie. W ostatnim czasie zaczęła się godzić z ideą Cristiana. Dorastał jako część jej rodziny, w tym życiu, i liczył się, niezależnie od tego, czy ona pamiętała tego małego chłopca, czy nie. Wszystko, co składało się na jej życie — polowania, szkoła, studia prawnicze, przyjaciele, rodzina, Alaric — wszystko się liczyło. Tak bardzo przywykła do myślenia, że bycie łowcą ją definiuje, że wszystko inne jest powłoką kryjącą jej sekretne życie, częścią jej przebrania. Tak naprawdę była tylko łowcą. Teraz jednak miała zostać prawnikiem. Była czyjąś żoną. Przyjaciółką i córką, a kiedyś siostrą. To było dla niej prawdziwe i miało znaczenie. Tak jak werbenowa herbata Bonnie, w której gorzkość, słodycz i ostrość mieszały się, tworząc jedną całość. — Chcę czuć to wszystko — mruknęła sennie po raz trzeci, a Alaric prychnął śmiechem. — Praktycznie mówisz przez sen. Czas do łóżka. To wszystko rankiem nadal tu będzie. — Wziął ją na ręce, a ona ukryła twarz w zagłębieniu jego szyi, chichocząc sennie, gdy niósł ją do łóżka. Noc była piękna. Stefano otworzył swe zmysły na wszystko wokół niego, wyjątkowo spragniony doznań. Wyczuwał zapach słodkich kwiatów magnolii na podwórku domu kilka ulic dalej, przyprawy i tłuszcz z trzech różnych restauracji na ulicy, którą szli z Eleną, kwaśny odór piwa dochodzący z baru w połowie ulicy, kłócące się ze sobą perfumy trzech dziewcząt wysiadających z samochodu przy krawężniku. Słyszał setki rozmów, od pijackich kłótni czterech chłopaków z bractwa w barze po zakochane szepty świeżo zaręczonej pary w indyjskiej restauracji. W mieszkaniu nad sklepem nieco dalej w tanim radiu rozbrzmiewała smutna piosenka. Świat miał w sobie tak wiele. Czuł powolne bicie własnego serca, bicie wolniejsze niż ludzkie i ten jeden raz jego rytm nie wydał mu się wyrzutem. Ten jeden raz, mimo wszystko, pomimo tego, kim był, Stefano czuł, że żyje. Tak wiele mógł usłyszeć, powąchać, zobaczyć, poczuć. Przede wszystkim Elenę. Jej dłoń była delikatna i silna w jego dłoni, uśmiechała się do niego, promieniując miłością niczym tryskające energią, jaśniejące słońce. Jego umysł zetknął się z jej umysłem, poczuł, jak wita go w domu jej swojskość i ciepło. Zatrzymał się nagle na środku chodnika i pocałował ją. Wszystkie te uczucia i doznania, które przepływały przez niego, skoncentrowały się na jednym: miękkich wargach Eleny. Jej ciepłym oddechu. Przesłał jej myśli o miłości, o wieczności, a ona odpowiedziała tym samym. Gdy się rozdzielili, przywarli do siebie na moment bez tchu. Potem Elena uśmiechnęła się i odgarnęła włosy za uszy. — Cieszysz się, że jesteś w domu — powiedziała.

Stefano wziął ją za rękę. — Teraz gdy Celine nie żyje, niewielu chyba zostało Pierwotnych — odparł. — Gdy ich znajdziemy, zabijemy ich, a potem będziemy mogli zrobić, co tylko zapragniemy, pojechać, dokądkolwiek będziemy chcieli. Elena zmarszczyła brwi i spojrzała na niego pytająco. — Możemy zrobić wszystko, czego zapragniemy teraz, Stefano. Nie musimy czekać i upewniać się, że wszyscy Pierwotni nie żyją. Nie możemy na to czekać. Splótł jej palce ze swoimi i uśmiechnął się do niej. — Pamiętasz, gdy napiłaś się z Fontanny Wiecznej Młodości i Życia, powiedziałaś mi, że w końcu wiesz, jak będzie wyglądać nasza przyszłość? Ja zawsze to wiedziałem... od tak dawna wiedziałem, że to ty jesteś moją przyszłością, że to ty jesteś jedynym, czego potrzebuję. Oczy Eleny zalśniły. — Wiem — powiedziała. — Stefano, ja też tego pragnę. Pragnę wieczności. — Jej wargi rozciągnęły się w psotnym uśmiechu. — Lecz przecież mamy wieczność, prawda? — Przytuliła się do niego, jej miękkie włosy musnęły jego policzek, jej wargi zatrzymały się milimetry od jego warg, kusząc je. — Ja chcę się cieszyć teraźniejszością. Stefano pochylił głowę, by ją pocałować, gdy nagle ktoś na nich wpadł. Elena gwałtownie odetchnęła z zaskoczenia i zatoczyła się nieco do tyłu, oddalając się od niego. Natychmiast spięty, przyjął postawę bojową, zwinął dłonie w pięści. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że nie dzieje się nic strasznego, że nie musi przed nikim bronić Eleny. Po prostu grupka ludzi wyszła z baru i przez przypadek zderzyła się z nimi. Otrząsnął się z gniewu; zbyt dużo czasu spędzał ostatnio na polowaniach. — Przepraszam, przepraszam — powiedział jeden z mężczyzn, unosząc dłonie w pełnym skruchy geście. Uśmiechnął się do nich. — Moja wina. Nic się wam nie stało? Nieznajomy był wysoki, wyższy niż Stefano, miał wydatne kości policzkowe, długie włosy koloru piasku i oryginalne żółtawo-zielone oczy, które lśniły jak u kota lub kojota. Nie był jednak wampirem, co Stefano wyczuł dzięki swojej Mocy — był po prostu jeszcze jednym człowiekiem spędzającym wieczór z przyjaciółmi. Elena mruknęła, że wszystko jest w porządku, nic się nie stało. — To była nasza wina — dodał rycersko Stefano i odsunął się na bok. Nieznajomy nie oddalił się od razu. Patrzył na Elenę. Gdy przejrzyste, niebieskie oczy Eleny napotkały żółtawo-zielone tęczówki nieznajomego, na jej czole pojawiła się niewielka zmarszczka, lecz chwila szybko minęła. Stefano otrząsnął się z osobliwego wrażenia, jakie wywarło na nim to spotkanie. Elena była piękna, powinien już przywyknąć do tego, że ludzie na nią patrzą. Nieznajomy jeszcze raz wymamrotał przeprosiny, po czym oddalił się, otoczony grupą przyjaciół. Elena odwróciła się do Stefano, zarzuciła mu ramiona na szyję i przyciągnęła go do siebie do kolejnego pocałunku. — Na czym skończyliśmy? — zapytała, śmiejąc się do niego. — Tutaj? Teraz?

Rozdział 5 Jeśli twój pupilek zamierza nas przeciągnąć po wszystkich okolicznych wsiach, zabierzesz mnie potem na drinka — powiedział Damon do Katherine półgłosem, przyklejając do twarzy fałszywy, radosny uśmiech, gdy wspinał się po krętych schodach na wieżę. — Och, nie bądź zrzędą, Damonie — odparła Katherine słodko. — Musisz przyznać, że to urocze miejsce. — Niczego nie muszę przyznawać — mruknął Damon, lecz kąciki jego ust uniosły się w nieco bardziej szczerym uśmiechu. Roberto całymi dniami błagał, by poszli zwiedzić średniowieczną białą wieżę, którą widzieli z okien palazzo, wznoszącą się pomiędzy zielonymi wzgórzami poza miastem. Tego wieczoru Katherine w końcu zgodziła się go tam zabrać, niczym pobłażliwy rodzic ustępujący marudnemu dziecku. Z braku lepszych pomysłów Damon zgodził się im towarzyszyć. Roberto z zapałem pobiegł do przodu; Damon słyszał tupot jego stóp na schodach nad ich głowami. Na szczycie pierwszej klatki schodowej znaleźli dużą kwadratową salę ze zniszczonymi drewnianymi podłogami, pustą, z ogromnym kominkiem na jednej ze ścian. Zanim Damon i Katherine weszli do środka, Roberto już wspinał się na kolejne schody. — Avanti! — zawołał do nich po włosku, ponaglając ich. — Współczesny włoski mi się nie podoba — westchnął Damon z nostalgią. — Wróciłem do ojczyzny, a dzieci mówią tu poprzekręcanym slangiem. — Wszystko się zmienia. — Katherine wzruszyła ramionami. — Nawet my, jak wczoraj uzgodniliśmy. Przyszłam na świat w cesarstwie Habsburgów, które już nawet nie istnieje. Oboje się adaptujemy i ruszamy dalej. — Zerknęła na niego z ukosa, gdy weszli na kolejne schody, jej głos ociekał fałszywym współczuciem. — Przeżywasz kryzys wieku średniego, Damonie? Chcesz, żebym potrzymała cię za rączkę? Prychnął na nią bez przekonania. — Przecież tak naprawdę nie dbam o upadek włoskiego. Chodzi o to... to był kiedyś mój dom, a teraz to tylko jeszcze jedno miejsce. — Co ciekawe i nieco niepokojące, jak przyznał sam sobie w duchu, słowo „dom” przywodziło mu teraz na myśl małe miasteczko w Wirginii i twarze bandy amerykańskich dzieciaków. W zasadzie jedną twarz, bardzo podobną do tej, która roześmiała się do niego, gdy Katherine wyprzedziła go na schodach. Ze szczytu wieży rozciągał się widok na oblany światłem gwiazd krajobraz. W okolicy mnóstwo było winnic, w powietrzu unosił się aromat dojrzewających winogron i rozgrzanej ziemi. Słońce zaszło ponad godzinę temu, powietrze było przejrzyste, więc Damon mógł zobaczyć światła miasteczka w dolinie poniżej. Księżyc w pełni wisiał nisko na niebie — księżyc żniw. — Tu jest tak pięknie. Uwielbiam takie miejsca. — Roberto wziął Katherine za rękę. — Czy tak właśnie było, w takim miejscu mieszkałaś, gdy jeszcze byłaś żywa? — Jego głos był pełen tęsknoty, jakby przygotowywał się do wygłoszenia ody do Katherine na temat tego, jak bardzo pragnąłby znać ją od zawsze. Damon niemal prychnął, gdy oczy Katherine złagodniały w odpowiedzi. Najwyraźniej Katherine nadal uważała małego Roberto za czarującego, co oznaczało, że chłopak jeszcze trochę z nimi pobędzie. Katherine już miała odpowiedzieć, gdy nagle Damon zesztywniał i uniósł dłoń, by ją uciszyć. Coś usłyszał... znowu. Cichy dźwięk, odgłos szybkich, lekkich kroków.

— Ktoś wchodzi po schodach — powiedział. Katherine przechyliła pytająco głowę, a Roberto zmarszczył brwi, nasłuchując. Wtedy na schodach zadudniły kroki, jakby kroczący porzucili myśli o zachowaniu dyskrecji. Niepokojąco szybko, zanim nawet Damon zdołał się poruszyć, przez drzwi przedarła się grupa osób i napadła na nich. Jedna z nich chwyciła Damona za ramię i popchnęła go tak mocno, że wylądował na krawędzi podestu. Szybko poderwał się na nogi. To nie ludzie, uznał. Byli zbyt szybcy, zbyt silni. To coś innego. Przywódczyni, wysoka kobieta, obnażyła zęby i wtedy Damon zrozumiał. Wampiry. Jak to możliwe, że ich nie wyczuł? Wysoka wampirzyca, która dowodziła, chwyciła Katherine za ręce, unieruchomiła je za jej plecami i pochyliła się, by wgryźć się w jej gardło. Damon skoczył na nie, odepchnął napastniczkę, a Katherine odwróciła się szybko, by rozerwać jej gardło. Na białe kamienie wieży trysnęła krew. Damon szybko doszedł do siebie, przeszedł do ofensywy, lecz było ich zbyt wiele, były coraz bliżej, w ogóle nieporuszone śmiercią jednego ze swoich. Damon i Katherine instynktownie poruszali się, odwróceni do siebie plecami, jednocząc się w obliczu zagrożenia. Katherine wciągnęła Roberto pomiędzy nich, by ochraniać młodego wampira. Damon czuł, jak jej oddech przyspiesza, warknęła, jej palce zamieniły się w szpony. Dobrze było mieć po swojej stronie takiego sojusznika. Wampirów było jednak zbyt wiele, co najmniej piętnaście. Skąd się wzięły i czego chciały? Nagle kilka zaatakowało Damona jednocześnie, z trzech stron, obnażając kły. Lider, ciemnowłosy mężczyzna, uderzył Damona w twarz i odsunął się, zanim Damon zdołał zareagować, uderzył znów i uchylił się, podczas gdy pozostali atakowali Damona zębami i pazurami z dwóch kierunków. Próbują odciągnąć go od Katherine i Roberto, uświadomił sobie Damon, rozdzielić ich, by wykorzystać swą przewagę liczebną. Szybko niczym atakujący wąż złamał kark jednemu z wampirów atakujących go z boku. Obnażył zęby w dzikim, radosnym uśmiechu i zaszarżował w kierunku ciemnowłosego wampira przed sobą, spychając go z krawędzi wieży w wirze bezwładnych kończyn. Wiedział, że upadek go nie zabije, lecz przynajmniej usunie go na chwilę ze sceny. Gdy jednak Damon odwrócił się od krawędzi wieży, poczuł niepokój. Wciąż było ich zbyt wiele. I nie były to słabe, niedawno przemienione wampiry — były silne i szybkie. Katherine dzielnie się broniła, jej twarz była ściągnięta w grymasie, siłowała się z jednym z napastników, ignorując innego, który próbował bez skutku zanurzyć szpony w jej plecach. Roberto natomiast miał kłopoty, został przyparty do muru po drugiej stronie wieży. Kolejny wampir rzucił się na Damona, zanim ten zdołał pomóc chłopcu, siłowali się przez chwilę. Przeciwnik zamachnął się i Damon z trudem uniknął ciosu kołkiem zadanego przez drugiego wampira, który celował w jego pierś. Wściekły, wyrwał wampirowi kołek z ręki i wbił mu go w gardło. Rozepchnął atakujących i pobiegł ku Roberto, który bronił się zażarcie, z pobladłą twarzą. Chłopak zapewne nie walczył nigdy wcześniej, nawet gdy był jeszcze człowiekiem, uznał Damon z rozdrażnieniem. Nagle Katherine krzyknęła, a Damon odwrócił się, by złamać kark jej napastnikowi.

— Katherine! Pomocy! — rozległ się rozpaczliwy krzyk. Katherine i Damon obejrzeli się, by spojrzeć na przeciwną stronę dachu i w tej samej chwili ujrzeli przerażoną twarz Roberto. Agresywna dziewczyna, jeszcze młodsza niż Roberto, chwyciła go za głowę, a gdy upadł, pociągnęła. Z przerażającym dźwiękiem oderwała głowę Roberto od ciała. Katherine wydała zduszony jęk. Kilka centymetrów od nich jedna z rannych wampirzyc zdołała podnieść się na nogi, jej rozerwane gardło niemal się zaleczyło. — Wystarczy, uciekamy — warknął ostro Damon. Chwycił Katherine stanowczo za ramię i zaczął ją ciągnąć po stopniach na skraj wieży. Zanim napastnicy zdołali znów zaatakować, skoczył w mrok, zabierając Katherine ze sobą. Wylądowali z szelestem w winoroślach, poczuli zapach przesuszonej ziemi. Damon niczym kot natychmiast stanął na nogach. Wampira, którego wcześniej zrzucił z dachu, nie było w pobliżu, co zauważył z ulgą. Zapewne zdążył już wrócić na wieżę. — Co się dzieje? — zapytała Katherine ochrypłym głosem, jej niebieskie oczy zamieniły się w szparki z gniewu. — Kto... kto nas tak nienawidzi? Kto chciałby nas teraz zabić? Klaus nie żyje. Nie ma nikogo... — Nie mamy teraz na to czasu — mruknął Damon zwięźle, przerywając jej. Słyszał już kroki na schodach wieży. Ich skok w ciemność kupił im najwyżej parę minut, napastnicy nie zamierzali się poddać. — Chodź — dodał, biorąc Katherine za rękę i ciągnąc ją obcesowo za sobą. Biegli razem przez winnice, miażdżąc rośliny stopami. Nie jedli jeszcze tej nocy i zużyli zbyt wiele Mocy, by zmienić kształt i odfrunąć, co wolałby zrobić Damon. Ich priorytetem była ucieczka. W końcu, głęboko w lasach za małym miasteczkiem, w którym się zatrzymali, przystanęli i zaczęli nasłuchiwać. — Chyba ich zgubiliśmy — oświadczyła Katherine. — Na razie. — Damon zmarszczył brwi. — To nie był przypadkowy atak. Musieli nas śledzić. Katherine skinęła głową. — Zostawiłeś w palazzo coś, po co musisz wrócić? — zapytała. Damon pomyślał przelotnie o swojej ulubionej kurtce, o bransoletce, którą kupił z myślą, by przesłać ją Elenie, o słodkiej Vittorii i jej ciepłej, świeżej krwi. — Nic, czego nie dałoby się zastąpić. — Z wahaniem ujął dłoń Katherine. — Przykro mi z powodu Roberto — dodał. Katherine zacisnęła wargi, Damon przez chwilę myślał, że zobaczy łzy w jej oczach, lecz jej głos był opanowany, gdy odparła: — Zdarza się. Był taki młody. Chciałam zabrać go gdzieś, gdzie jeszcze nigdy nie był. Damon zerknął na księżyc, który wisiał wysoko na niebie nad ich głowami. Jeszcze nie było późno, pociągi wciąż kursowały. Jeśli dotrą na stację, przed świtem pokonają granicę. — Chyba nadszedł czas, byśmy opuścili Włochy — szepnął miękko.

Rozdział 6 Elena jechała powoli jedną z bocznych ulic kampusu Dalcrest, szukając miejsca do parkowania. Za rogiem mieścił się antykwariat mający obszerną kolekcję średniowiecznej poezji, którą Stefano tak lubił. Miło będzie dać mu mały powitalny prezent, pomyślała, uśmiechając się niecierpliwie. Nagle i bez ostrzeżenia poczuła ucisk w gardle, przeszyła ją panika. Damon. Gdzieś tam Damon miał kłopoty. Bezwiednie skręciła kierownicą i z trudem uniknęła stłuczki z zaparkowanym samochodem. Czuła jego emocje o wiele silniej niż zazwyczaj, obezwładniały jej zmysły. Gniew, ostre ukłucie strachu, wściekłość, rodzaj napędzanego adrenaliną podniecenia. Czyżby walczył? Co się działo? Jej oczy wypełniły się łzami paniki — jej własnymi, uznała, nie Damona — zamrugała więc, by je odpędzić. Musi wrócić do domu. Musi dotrzeć do Stefano, dać mu znać, że coś się stało. Wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić, skręciła ostro w prawo i zawróciła na główną drogę. Wokół nie widziała nikogo. Odsunęła od siebie emocje Damona i zaryzykowała przetrząsanie torebki w poszukiwaniu telefonu. We Włoszech zapadł już wieczór, to tam właśnie przebywał Damon, gdy odzywał się do niej ostatnio. Teraz jednak mógł być wszędzie. Podróżował z kraju do kraju z taką swobodą, z jaką inni przekraczają ulicę. Gdy w końcu jej palce zacisnęły się na telefonie, przeszyła ją kolejna fala emocji od Damona — furia, a po niej chłodna kalkulacja. Cokolwiek przydarzyło się Damonowi, opracowywał już drogę odwrotu. Lepiej się poczuła. Damon był mistrzem przetrwania. Szybko wybrała jego numer, lecz została odesłana prosto do poczty głosowej. — To ja — powiedziała do elektronicznej ciszy, dystans pomiędzy nią a Damonem rozciągał się w nieskończoność. — Poczułam coś od ciebie nagle, coś złego. Wszystko w porządku? Zadzwoń do mnie, proszę. Przerwała połączenie i wcisnęła mocno pedał gazu; opony zapiszczały, gdy samochód wyrwał się do przodu. Stefano będzie wiedział co zrobić. Nagle rozpaczliwie zapragnęła znaleźć się w domu, w zaciszu jego ramion i jego zawsze tak praktycznego umysłu. Znów docisnęła gaz i tym razem pedał bez oporu uderzył o podłogę. Samochód poderwał się i przyspieszył o wiele bardziej, niż się spodziewała. Instynktownie wcisnęła hamulec, lecz nic się nie wydarzyło. Drzewa i słupy telefoniczne rozmazały się w mgłę zieleni i brązu. Zacisnęła do bólu dłonie na kierownicy i znów wcisnęła mocno hamulec. Samochód nie zwolnił, a kierownica zaczęła wibrować w jej dłoniach, najpierw niemal niewyczuwalnie, potem coraz mocniej i mocniej. Jej puls przyspieszył, z gardła wyrwał się cichy, spanikowany jęk. Samochód zaczął zjeżdżać w bok, inny pojazd ominął ją z trudem, trąbiąc głośno. Skręciła, chcąc wrócić na swój pas, lecz kierownica tylko bezużytecznie okręciła się w jej dłoniach.

— No, dalej, dalej — zaszlochała, błagając samochód i wszechświat. — Proszę, nie. To koniec, pomyślała ze zdumieniem. Po wszystkim, co się wydarzyło, po wszystkim, co przeżyła, zginie tutaj, w zepsutym samochodzie w jasne, słoneczne popołudnie. Nagle coś masywnego i ciemnego wyrosło tuż przed nią. Przepraszam, Stefano, pomyślała, zanim spowił ją mrok. — Eleno? Eleno? — Cichy, obcy głos wzywał ją w ciemnościach. Wzdrygnęła się poirytowana. Nie chciała z nikim rozmawiać, chciała spać. Głowa i klatka piersiowa okropnie ją bolały. Czyżby była chora? — Eleno! — Tuż obok jej głowy rozległo się łomotanie. Z ogromnym wysiłkiem otworzyła oczy. Wszystko było zamazane i białe, zbyt blisko; nacisnęła na biel, próbując ją odepchnąć. Poruszyła się pod jej dłońmi z szelestem materiału, świat powoli nabrał ostrości. Biel była poduszką powietrzną, która wypełniła przestrzeń przed nią. Musiałam w coś uderzyć, pomyślała oszołomiona i uniosła dłoń do głowy. Jej palce natychmiast pokryły się jaskrawą czerwienią krwi. Czuła ból w piersi, zaczęła odpinać pas, brudząc krwią bluzkę. Nagle ogarnęła ją panika. Mogła zginąć. — Eleno! — znów ktoś zawołał; podskoczyła. Chłopak, kilka lat starszy od niej, z krótkimi ciemnymi włosami i grubymi brwiami, stał tuż przed jej oknem i szarpał za klamkę. — Eleno! — zawołał ostro. — Pospiesz się! Musisz wysiąść z samochodu. Intensywność jego tonu sprawiła, że Elena bezwiednie sięgnęła do klamki, lecz po chwili odsunęła dłoń. — Kim jesteś? — zapytała ostrożnie przez szybę. — Skąd znasz moje imię? — Nie ma czasu na wyjaśnienia. Proszę, zaufaj mi. Jestem po twojej stronie. — Jego orzechowe oczy były spokojne, wpatrywały się w nią błagalnie. — Musisz wysiąść z samochodu. Coś w jego głosie sprawiło, że z pośpiechem odpięła pas i otworzyła drzwi. Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, chwycił ją w ramiona i zaczął odciągać od samochodu. — Co ty robisz? — zawołała, próbując się opierać. — Puszczaj! — Był środek dnia. — Pomocy! — Jej głos zabrzmiał przenikliwie nawet w jej uszach, lecz pomoc nie nadeszła. Zaczęła się dziko rozglądać wokół, lecz nie zauważyła innych samochodów. Dłoń chłopaka była niczym żelazna obręcz na jej nadgarstku, szarpał ją. Nabrała powietrza, by znów wezwać pomoc — ktoś przecież musiał ją w końcu usłyszeć — gdy nagle jej porywacz zatrzymał się i ją uwolnił. — W porządku — mruknął, opierając dłonie na kolanach i gwałtownie wciągając powietrze. — To powinno wystarczyć. — Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz... — zaczęła gorączkować się Elena.

Właśnie wtedy jej samochód eksplodował. Zamienił się w wielką pomarańczową kulę ognia, czemu towarzyszył ogłuszający huk jak na filmach. W niebo wzbiła się ciężka chmura oleiście czarnego dymu. Elena zdrętwiała. Przeszyła ją fala mdłości, gdy zamrugała w szoku na widok ciemnego dymu i wygłodniałych płomieni. Czuła się tak bezpiecznie jako Strażniczka. Nie musiała martwić się tym, że się zestarzeje, zachoruje czy umrze z rąk wampirów, demonów, wilkołaków czy jakichkolwiek innych nadprzyrodzonych stworzeń. Musiała tylko wystrzegać się bardzo ludzkich przyczyn zgonów — noża, broni, uduszenia. Samochodu eksplodującego na ulicy. Jej matka zginęła w wypadku samochodowym, choć przecież była Strażniczką, miała co najmniej setki lat. Nagle Elena zaczęła się zastanawiać, dlaczego nigdy nie brała pod uwagę, że jej może przydarzyć się to samo. Otoczyła się ramionami, nie mogąc oderwać wzroku od płonącego samochodu. Ciemnowłosy chłopak stał obok niej, przyglądając się płomieniom z umiarkowanym zainteresowaniem, jakby był to program w telewizji lub eksperyment naukowy. Był mniej więcej jej wzrostu, miał ramiona i ręce umięśnione niczym atleta. — Jestem Jack — przedstawił się, gdy wyczuł na sobie jej wzrok. Niemal bezwiednie wezwała swą Moc i użyła jej, by zobaczyć jego aurę, która wydawała się ciepła i brązowa, szczera. — To nie miało prawa się zdarzyć — zauważyła, po czym zaczerwieniła się, bo słowa zabrzmiały głupio w jej własnych uszach. — To znaczy, czytałam artykuł o chwytach filmowych, który przekonywał, że samochody niemal nigdy nie eksplodują. A już na pewno nie w wyniku zderzenia z drzewem. — Gdy to powiedziała, poczuła, że jej puls się uspokaja. Jeśli zdołają porozmawiać logicznie o „dlaczego” i „jak”, być może nie będzie musiała zastanawiać się nad „co”. Nad faktem, że powinna zniknąć na zawsze i już nigdy nie zobaczyć Stefano ani Damona. — To był słup telefoniczny — odparł kpiąco Jack, kąciki jego ust uniosły się w nagłym, niespodziewanym uśmiechu, odmieniając całą twarz. Nagle wydał się jej przyjacielski i otwarty, od razu poczuła, że instynkt jej nie zawiódł, gdy nakazał jej mu zaufać. Postanowiła podejść o krok bliżej i zatoczyła się, gdy nagle ogarnęły ja mdłości. Jack pospieszył jej z pomocą, na jego twarzy malowała się troska. — Musimy odwieźć cię do domu — powiedział, biorąc ją pod rękę, by ją podtrzymać. — Masz rację. To nie miało prawa się wydarzyć. — Oboje odwrócili głowy, by spojrzeć na palący się wciąż samochód. — Nie rozumiem — wymamrotała. Miała ochotę śmiać się i wrzeszczeć. Zapewne doznała wstrząśnienia mózgu, ponieważ nic wokół niej nie miało sensu. Jack przesunął dłonią po twarzy szybkim, nerwowym gestem. — Eleno, to nie był wypadek.