kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony172 091
  • Obserwuję120
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań78 186

Liu M. Marjorie - Maxine Kiss 04 - Zbroja z róż

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :767.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Liu M. Marjorie - Maxine Kiss 04 - Zbroja z róż.pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Maxine Kiss
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 146 stron)

Liu M. Marjorie - A hunter kiss novella - Armor of roses Tłumaczenie: Translations_Club Korekta całości: Isiorek, sylwikr

Przedmowa: Według Marka Twaina, w jednej z pozycji jego notatnika datowanej na 1897 roku, czas jest rozbity na pojedyncze atomy, rozbity na nieskończenie małe fragmenty, w których chwile, które już były i minęły są zapomniane i bez wartości, podczas gdy chwile, które jeszcze nie były doświadczone nie istnieją i są bez znaczenia. Tylko teraźniejsza chwila i najbliższa chwila mają znaczenie; każda chwila jest wyizolowana, wyraźnie zaznaczona. Nawet wspomnienia, połączone trwale z mózgiem by dać pojęcie wymiarowi czasu, szybko mijają. Ponieważ umieramy. Ponieważ każde życie jest pojedynczą świadomą chwilą, wypalającą się.

Rozdział 1 Tłumacz: SilverLuna Korekta: Isiorek Zagubiony w czasie. Nie było żadnych zombie na przyjęciu. Byłabym szczęśliwa mogąc znaleźć kilku. Jeśli nic innego, rozmowa o drobiazgach byłaby wtedy mniej obraźliwa. Ponadto nie byłabym kuszona aby wypchnąć śpiewaczkę operową za burtę jachtu do morza. - Ale moja droga, ty wyglądasz na tak wykształconą, - poskarżyła się Pani Borega na tyle głośno by głowy innych gości odwróciły się w naszym kierunku, a ich właściciele zaczęli się na nas gapić. - Co masz na myśli, mówiąc, że jesteś z Teksasu? Jej zniewaga była namacalna, jej strapienie słyszalne w słabym drżeniu głębokiego vibrato samogłosek. Teksas widocznie był apokaliptyczny. Mogłam również powiedzieć jej, że byłam zabójcą i że dwa małe demony, ukrywające się w moich włosach, byłyby więcej niż szczęśliwe mogąc przypalić jej twarz. Oba te fakty były prawdą. Ale nie musiała o tym wiedzieć. Delikatna dłoń dotknęła mojego łokcia. Popatrzyłam w górę by zobaczyć obok siebie Granta, opierającego się ciężko na swojej lasce. Jego spojrzenie było lekko rozbawione, ale równocześnie mroczne, po czym z krzywym uśmiechem skupił swoją uwagę na Pani Borega. - Cudowne przedstawienie było ubiegłej nocy - powiedział Grant swoim głębokim, huczącym głosem. - Twoja Aida sprawiła nam ogromną radość.

Pani Borega opuściła spojrzenie, uśmiechając się, ale zanim mogła poważnie podziękować za komplement albo powiedzieć Grantowi, że był gorącym byłym duchownym, a ona chciałaby odegrać „Ptaki ciernistych krzewów” na jego tyłku, Grant dodał: - Ale szczerze, Suzanne, byłem wstrząśnięty dowiedziawszy się, że używałaś mikrofonu. Kobieta zamarła, gapiąc się na niego. Głęboki szkarłatny rumieniec oblał jej dekolt i pokrył twarz. Cała ta czerwień była widoczna pod ciężkim, bladym podkładem jej makijażu. Pomyślałam, że Pani Borega była zakłopotana, ale wówczas jej wargi zacisnęły się, a wyraz jej oczu stwardniał, a było to jak obserwowanie skunksa podnoszącego swój ogon. - Mój głos- powiedziała - nie potrzebuje żadnego wzmocnienia! - Jestem pewny, że to nie miało miejsca - powiedział Grant w najbardziej pojednawczym tonie jaki można było sobie wyobrazić. - Tylko pomyślałem, że być może byłaś chora. Używanie mikrofonu nie jest niczym, czego trzeba by się wstydzić, to jest to, co powiedziałem Rogerowi Breckinowi podczas obiadu. Pani Borega tak gwałtownie łapała oddech, że tym razem ludzie zrobili więcej niż tylko odwrócili swoje głowy. Rozmowy ustały. Szklanki z drinkami zostały opuszczone. Zaparłam się mocno na trzycalowych obcasach, na których chwiałam się przez całą noc i mimochodem potarłam tył szyi. Mały gorący język skrobnął wnętrze mojej dłoni. - Powiedziałeś, że Roger…- zaczęła mówić śpiewaczka operowa, dotykając swojego gardła. - Och, mój Boże! I z tym okrzykiem Pani Borega uciekła, zatrzymując się co kilka kroków, żeby zlustrować wzrokiem zgromadzony tłum. Grant wydał krótki, brzęczący dźwięk, przesunął swoją wielką, ciepłą rękę dookoła mojej talii i pokierował mną w przeciwnym kierunku. Jego utykanie na

nogę było bardziej wyraźne niż zwykle. Dostosowałam swoje kroki tak by były krótkie, udając, że to z powodu obcasów jestem tak uważna. - Nie jestem żadnym ekspertem od opery - powiedziałam, splatając moje palce z palcami Granta, - ale myślę, że właśnie zrujnowałeś noc tej kobiecie. Grant był wyższy ode mnie, nawet kiedy pochylał się nad swoją laską, rażąco przystojny, postawny mężczyzna z brązowymi włosami ocierającymi się o szerokie plecy jego smokingu, z ciemnymi oczami i z ostrym, ponurym humorem. - Roger Breckina pomaga sfinansować Seattle Opera. Jest jednym z najbogatszych ludzi na Zachodnim Wybrzeżu. Jest też dobroczyńcą Susan Borega, ale ma bardzo wysokie standardy. Jedna aluzja, że jej głos potrzebuje mikrofonu by wypełnić salę za którą zapłacił, a będzie zrujnowana. - Ach. Ale przy obiedzie usiedliśmy z Watanabe i Andersonem. Żadnego Breckina w zasięgu wzroku. - Zabawne jak to działa. - Zareplikował Grant i oplótł ramię w ochronny sposób wokół mojej talii. Powstrzymałam uśmiech i spojrzałam ponad relingiem jachtu. Zamierzałam tylko popatrzeć na wodę, jeszcze nieprzyzwyczajona do życia blisko morza, ale zamiast tego dostrzegłam trzy demony sunące przez zimny, ciemny ocean jak uprawiający surfing ludzie, ich szpony utkwiły w kadłubie statku. Zee, Raw i Aaz. Para unosiła się z ich małych kanciastych ciał wraz z bańkami i pieniącą się pianą. Ich czerwone oczy błyszczące jak rubiny, strzeliły ogniem, kiedy zobaczyły, że je obserwuję, posłały mi znak podnosząc do góry trzy kciuki. Moi chłopcy, zakołysali się. Miałam niewyraźne wspomnienia z dzieciństwa tej trójki oglądającej „Flippera” w starym hotelowym telewizorze, oraz „Muscle Beach Party” z Annette Funicello, o której wciąż gorąco myśleli. Wszystko, czego tych trzech teraz potrzebowało, to piasek, odosobnione

miejsce i kilka pokrytych czekoladą desek surfingowych by je zjeść przy ognisku, a ich fantazja byłaby kompletna. Strzepnęłam moje palce przy nich w subtelnej fali i dwa cienkie głosy zaczęły brzęczeć wewnątrz mojego ucha, długie ciała skręciły się pod moimi włosami w subtelnym wężowym nacisku, sprawiając, że po tych wszystkich latach chciałam klepnąć się w głowę, żeby się upewnić, że żadne ogony albo pyski nie sterczą z moich włosów. Zmuszałam moje ręce by nadal pozostały nieruchome, polegając na wierze i zaufaniu. Nikt inny nie mógłby zobaczyć Deka i Mal. Mogłam ich czuć, ale dwa demony ukryte w moich włosach były tylko częściowo w tym wymiarze, ciała pozostawały tutaj i w jeszcze innym miejscu, zagubionym w jakimś tajemniczym królestwie, przez które wszyscy moi chłopcy podróżowali jako opancerzone, opuszczone kamienie. Moi obrońcy. Moi przyjaciele. Moja rodzina, związana z moją krwią aż do mojej śmierci i przekazania ich dalej mojej córce, którą pewnego dnia będę miała. Właśnie tak zostali przekazani mnie. Grant spojrzał ponad barierką, krztusząc się od cichego, spokojnego śmiechu, a następnie obrócił się by spojrzeć na tłum. Obserwując atmosferę. Czytając najciemniejsze sekrety każdego z gości nie używając przy tym niczego innego oprócz spojrzenia. Przez długi czas Grant myślał, że cierpi na coś w rodzaju doznawania równoczesnego, polegającego na kojarzeniu ze sobą wrażeń odbieranych przez różne zmysły, właściwość pozwalająca między innymi na widzenie dźwięku jako koloru, ale teraz Grant znał różnicę. - Maxine - powiedział Grant, wymawiając moje imię cicho, więc nikt go nie usłyszał. Przez cały dzisiejszy wieczór posługiwałam się przybranym imieniem, ale słysząc moje prawdziwe imię odczułam brak bycia sobą.

- Dziękuję, że przyszłaś tu ze mną dzisiaj wieczorem. Posłałam mu krzywe spojrzenie. - Miałam pozwolić, żebyś samotnie stanął twarzą w twarz z tymi wszystkimi hienami? Grant uśmiechnął się, ale jego uśmiech był napięty i nie mogłam nie zauważyć jak ostrożnie przeniósł ciężar ciała z chorej nogi. Jego chwyt na lasce był bardzo mocny. To była długa noc spędzona na stojąco, albo zmuszająca go do siedzenia ze zgiętym kolanem. Kość nie goiła się dobrze, kiedy została zmiażdżona, ale Grant nigdy nie brał niczego silniejszego niż Ibuprofen i dla takiego starego urazu jak jego, to nie pomagało. Lepszy ból niż alternatywa. Dla naszej dwójki kontrola była najważniejsza. Mogłabym być niebezpieczna, ale tak samo było z Grantem. Bardziej lub mniej. Poszłam za jego bezcelowym spojrzeniem, kierując się w stronę przyjęcia. Znajdowaliśmy się na luksusowym jachcie, krążącym po morzu dookoła Zatoki Elliota. Słońce zaszło godziny temu i mogłam zobaczyć błyszczące światła w centrum miasta przez dalekie okna, rzucając przelotne spojrzenie dookoła mężczyzn i kobiet, którzy lśnili prawie tak samo jasno. To nie był mój rodzaj towarzystwa. Również nie Granta, chociaż on poruszał się pośród nich z łatwością, której mu zazdrościłam. Zawsze byłam outsiderem, ale dawniej moje poczucie izolacji nie miało nic wspólnego z byciem człowiekiem. Moje uczucie izolacji nie miało nic wspólnego z byciem człowiekiem. Po prostu nie byłam tak ludzka jak oni. Elita Seattle. Magnaci komputerowi, dyrektorzy Boeinga, sławni powieściopisarze i muzycy, gwiazdy sportu i gwiazdy filmowe; stare pieniądze, nowe pieniądze, więcej polityków niż mogłabym zliczyć lub wyczarować magiczną pałeczką, jak również jeden duchowny, który był sławnym filantropem. I ja. Jego randka.

Ostatni żywy Wartownik wielowymiarowego więzienia, w którym osadzono armię demonów czekających by się uwolnić i zniszczyć ziemię. Ale dzisiaj wieczorem byłam w sukience. Pierwsza założona przeze mnie sukienka od lat. I po raz pierwszy od lat, zdecydowałam się pokazać jak kobieta. Suknia, głęboki dekolt bez pleców, krótka jak cholera. Jasnoczerwona. Długie czarne włosy luźno rozpuszczone, lekko się kręciły. Dobrze, że to było nocne przyjęcie, inaczej musiałabym przerobić coś ze swojej garderoby, a tego było mało. Nikt, poza Grantem i garstką innych, nie widział mojej skóry podczas gdy słońce świeciło. Tak było bezpieczniej. Niewielu kiedykolwiek widziało moją prawą rękę, ale dzisiaj wieczorem był to drugi rzadki wyjątek. Spojrzałam w dół na gładki metal okrywający kilka z moich palców, żyły srebra przebiegały poprzez wnętrze mojej dłoni aż do świecącego mankietu modelującego perfekcyjnie mój nadgarstek. Nie całkiem rękawiczka, ale prawie. Wiązana tak blisko mojego ciała i krzywizny moich kości oraz stawów, że czasami wydawało się, iż metal zastąpił ciało Zbroja była magiczna, lub coś w tym rodzaju. Związana ze mną na całe życie. I chociaż posiadanie Tej… Rzeczy… okazało się użyteczne w przeszłości, metal miał brzydki zwyczaj rośnięcia. Zwykle nosiłam rękawiczkę by to ukryć, w każdym razie podczas dnia, ale to była dobra noc by przetestować starą teorię: że większość ludzi przyjęłaby nawet najdziwniejszą rzecz za normalną, ponieważ po prostu nie mogliby wyobrazić sobie niczego innego. Nie okazałam się być zła. Magiczna zbroja nie stała się niczym niebezpieczniejszym niż biżuteria. To było Seattle, mimo wszystko. Jeśli nie miałeś jakiegoś rodzaju piercingu albo czegoś w rodzaju body art, praktycznie mogłeś być nieobsłużony w miejscowych kawiarniach. - Czy znalazłeś jakichkolwiek sponsorów dla schroniska? - Zapytałam, kiedy długonoga blondynka przeszła obok uczepiona na ramieniu olbrzyma, którego twarz niewyraźnie rozpoznałam jako kogoś w rodzaju gwiazdy sportu.

Członek Seattle Seahawks, być może. Facet gapił się otwarcie na moje piersi a następnie moją twarz, ale nie wydawał się być zakłopotany aż do chwili, kiedy spojrzał w bok i zobaczył Granta marszczącego brwi. - Kilku, - powiedział Grant nadal obserwując piłkarza. - Niewiele gotówki ofiarowano, tylko towary i usługi. Prawdopodobnie będę musiał sprzedać jeden z apartamentów w Hongkongu, ale to jest ostateczność. Nawet na tym rynku nie powinienem mieć kłopotu, żeby znaleźć jakiegoś magnata skłonnego wyłożyć trzynaście milionów. - Racja - powiedziałam sucho. - Drobna zmiana. Cokolwiek, byle się udało. Grant posłał mi ponury uśmiech. - Wątpię, żeby mój ojciec oczekiwał aby jego pieniądze i cała własność były wykorzystywane w ten sposób, kiedy mi je zapisywał. - Zabrzmiało to tak, jakby twój ojciec uważał, że to coś „brudnego”. Nie ma niczego haniebnego w utrzymywaniu działalności schroniska dla bezdomnych albo w pomaganiu ludziom. -Wiem, - powiedział Grant cicho, ciągle lustrując tłum. - Ale nie lubię jakichkolwiek uwag innych niż twoich. Dość prawdziwe. Grant nie potrzebował darowizn by utrzymywać dalej schronisko, ale było mało sprawiedliwości, jeśli chodziło o otrzymywanie rzeczy za darmo albo z publicznej i prywatnej działalności dobroczynnej. Niestety, działalność charytatywna oznaczała takie wydarzenia jak to, gdzie jego wygląd, historia, bogactwo i to kim był, wydatkowano czyniąc Granta pomniejszą sławą. To był też powód, dla którego przez minione osiem miesięcy naszego związku, odrzucałam zaproszenia do uczestniczenia w podobnych wydarzeniach, na które Grant był zapraszany.

Tchórzostwo usprawiedliwione jako samoobrona. Bałam się ludzi zadających zbyt wiele pytań. Nie byłam przyzwyczajona do skupiania na sobie uwagi innych. Nie byłam przyzwyczajona do bycia zauważaną i z całą pewnością nie do bycia uwieszoną na ramieniu mężczyzny. Mężczyzny, jak mi powiedziano, który ani razu w ciągu pięciu lat nie zmienił daty tych wydarzeń. Co z powodu tego, co już wiedziałam na temat Granta, nie było wielkim zaskoczeniem. Ale to nie ja się miałam wyróżniać. I jak moja matka zawsze mówiła, był to dobry sposób żeby umrzeć. I to szybko. Statek zadokował godzinę później. Każda kość w moich stopach czuła się połamana, a podeszwy moich stóp paliły. Utykałam schodząc w dół trapu, walcząc by utrzymać resztki godności. Grant miał swoje własne trudności. - Długa gorąca kąpiel – wyszeptałam. - Długa gorąca noc po kąpieli? - Zapytał Grant, krzywiąc się kiedy trap podskakiwał pod stopami tylu ludzi. Jego laska poślizgnęła się na czerwonym dywanie, który był położony na grubych szynach metalu stanowiących trap. Schwyciłam jego rękę. - Wyprzedzasz sam siebie, cwaniaczku. Nawet jeszcze nie opuściliśmy tej… Przeklętej łodzi. Błysnął do mnie bolesnym uśmiechem. -Ścigam się z tobą. Jęknęłam i zarzuciłam jego ramię ponad moim, sprawiając, że wyglądało to, jakbym potrzebował go do przytrzymania mnie. Grant westchnął i złożył szorstki pocałunek na czubku mojej głowy. Kilku gości miało kierowców

czekających na nich, ale większa część prowadziła osobiście i wybrała miejsca na parkingu, które zabezpieczyli organizatorzy przyjęcia. Byłam wrażliwa na punkcie tego, kto siadał za kółkiem mojego mustanga, więc zostawiłam samochód przecznicę dalej od portu, w krótkim zaułku. A teraz plułam sobie w brodę za to, ale to w niczym nie mogło pomóc. Nie chciałam ryzykować pytania odnośnie tego, dlaczego było tyle poszatkowanych misiów na moim tylnym siedzeniu wraz z mnóstwem gwoździ, kartonów po Fast Food, noży i połowy zjedzonego nietoperza oraz aluminiowy kij baseballowy ze śladami zębów. Tak szliśmy w dół chodnika, powłócząc nogami i potykając się, i nie byliśmy sami. To był… Tłum ludzi w sobotnią noc. Ludzie wszędzie, młodzi i starzy. I demony. Moje demony. Moi chłopcy. Czerwone oczy błysły w cieniach, obserwując nas spomiędzy pęknięć poniżej zamkniętych drzwi i… szprych kołpaków. Powyżej mojej głowy usłyszałam szepty i tarcie szponów po kamieniu oraz inny rodzaj szumu w powietrzu. Częściowo pochodził on od demonów w moich włosach, ale w większości to był szum miasta: silniki huczące nisko i ciepłe brzęczenie gorącej elektryczności przebiegającej przez kable w budynkach, dookoła których przechodziliśmy. Usłyszałam śmiech, tłukące się szkło, pulsowanie muzyki od otwartych drzwi baru, jęk z alei i długi płynny pęd moczu uderzającego w beton; i mały pies szczekający wściekle w apartamencie powyżej naszych głów. Nie zobaczyłam żadnych zombie w tłumie. Zombie, które nie były żywymi trupami, ale ludźmi… Opętanymi przez pasożytnicze demony, którym udało się przez tysiąclecia przeniknąć mury więzienia. Demony-pasożyty mogłyby przejąć słaby umysł i zmienić ludzkiego gospodarza w coś więcej niż tylko marionetkę, w środek niosący ból i cierpienie: ciemną energię, która była czymś więcej niż tylko posiłkiem. Dotarliśmy na parking, betonowy plac wciśnięty między

dwoma biurowcami. Ograniczony przez murek pokryty grubym bluszczem i plamami graffiti. Zee był tak wysoki jak moje kolano, przeważnie humanoidalny, ale wolał stać ze zgarbionymi ramionami i końcami jego czarnych szponów wlokącymi się po kamieniach, pozostawiającymi po sobie wąskie rowki. Jego mała twarz była kanciasta jak czubek noża, każde grube pasmo włosów było ostre jak brzytwa. Szereg kolców przebiegał wzdłuż jego kręgosłupa. Jego skóra była koloru węgla zmieszanego z rtęcią i wiedziałem z doświadczenia, że była niezniszczalna. Nic nie mogłoby zabić Zee albo jego braci. Ale przyjęcie na oceanie było skończone. Jego czerwone oczy miały uroczysty wyraz. Wyprostowałam się z niepokojem, podobnie jak Grant. Dek i Mal zaczęli szturchać swoimi głowami o moje włosy, ciągle się cicho poruszały. - Maxine - zazgrzytał Zee. - Mamy towarzystwo. Grant spojrzał przed siebie po swojej lewej stronie, gdzie w labiryncie samochodów był zaparkowany mustang, a jego spojrzenie się zwęziło. - Jedna osoba. Jego aura jest słaba. Słaby. Słowo, które było synonimem śmierci. Posłałam mu szybkie spojrzenie, po czym wysunęłam się spod jego ramienia, kopnięciem zrzuciłam szpilki i pobiegłam poprzez beton na bosych, cichych stopach. Raw wysunął się spod samochodu, przeskakując przede mnie by zamiatać stłuczone szkło z mojej drogi. Raw był plamą ciemności poniżej potoku światła zimnej fluorescencyjnej latarni ulicznej i na szczęście nikt inny dookoła nie mógł go zobaczyć. Tego samego nie można było powiedzieć o człowieku ukrywającym się przed moim samochodem. Znajdował się na ziemi, oparty o zderzak z policzkiem opartym na chromie. Stary człowiek, być może po siedemdziesiątce, w większości łysy z

pierścieniem miękkich jak puch włosów dookoła tyłu jego głowy, które były białe jak śnieg. Ręce, wielkie i siwe jak skórzane grabie, trzymały kurczowo jego brzuch, krew sączyła mu się przez palce. Dużo krwi. Siedział w kałuży krwi i nawet w złym świetle mogłam zobaczyć, że jego ciemne spodnie były błyszczące i mokre jak biała koszula, w którą wsiąkał szkarłat wyciekający z jego ciała. Jego zamknięte oczy drgnęły i otwarły się kiedy byłam mniej niż trzy stopy od niego. Błyszczące, płonące spojrzenie, ostre z bólu, skrzyło jeszcze inteligencją. Stary człowiek popatrzył na mnie z taką intensywnością, że zatrzymałam się kołysząc. - W końcu - szepnął z silnym angielskim akcentem, chociaż nie mogłem ustalić bliżej jego pochodzenia. Usłyszałam za sobą naglące stukanie laski, ale to był przyćmiony dźwięk porównany z… Ryczeniem w moich uszach. - Sir. Mamy zamiar ci pomóc. - Strzeliłam palcami. Chwilę później tampon gazy został rzucony w moim kierunku z cienia poniżej samochodu. Stary człowiek nie wydawał się zauważać tego co się działo, taką miałam nadzieję, ponieważ nie mogłam wyjaśnić mu skąd nagle wziął się ten tampon. Spojrzał na mnie z chciwym rozpoznaniem, jakbym była kimś, kogo nie widział od lat. Podniosłam gazę i wyciągnęłam ręce. - Nie bój się Starzec skrzywił się. - Nigdy. Wyglądasz… tak samo. Zamarłam, po czym zmusiłam się by się znowu ruszyć, podchodząc blisko, brodząc bosymi stopami w jego krwi. Było to szokujące uczucie ciepła i chlupotania poniżej moich palców u nóg.

On nie został postrzelony. Został wielokrotnie pchnięty nożem w tym samym miejscu. Obronne rany pokrywały jego ramiona i było również głębokie cięcie wzdłuż jego gardła. Nie zauważyłam tego wcześniej. Sięgnęłam po niego. - Sir, podniosę pańską rękę. Mam coś do położenia na pana ranie. Stary człowiek przesunął się, ale tylko po to by sięgnąć do swojej kieszeni. Nie zwróciłam na to uwagi, ale kucnęłam blisko, przyciskając gazę do jego rany i dociskając dół. Starzec jęczał łaknąc powietrza. Drżał tak gwałtownie, że jego zęby szczekały. Różowa piana skropiła jego wargi. Spojrzałam ponad moim ramieniem. - Grant - Zadzwoniłem pod 911 - mruczał zbliżając się. - Pięć minut powiedzieli. Nie mieliśmy pięciu minut. Spojrzałam w dół na moją prawą rękę, na rękawice błyskającą wzdłuż moich palców i zacisnęłam zęby. Mogłabym to zrobić. Mogłabym przenieść nas w przestrzeni do szpitala. Mogłam nawet przenieść nas w czasie, ale to postawiłoby nas w obliczu innego ryzyka. Ale nigdy nie dostałam takiej szansy. Stary człowiek schwycił moją rękę i ścisnął z zadziwiającą siłą, wpatrując się w moje oczy z wytrącającą mnie z równowagi intensywnością - Musisz to skończyć. Myśleliśmy… że to jest skończone, ale nie mieliśmy racji. Nie mieliśmy racji… i ona spróbowała… ostrzec nas. Gapiłam się na niego, ale stary nie majaczył. Było za dużo ostrości w jego oczach, głębokiej wiedzy. To było twarde i zimne spojrzenie, a nawet przerażające. Jego desperacja była jedyną rzeczą utrzymującą go przy życiu, ale i ona również zanikała. - Maxine Kiss - szepnął, mrożąc mnie do kości.

- Mam …wiadomość… od Jean. Znałam tylko jedną Jeane. Moją babcią. Ciepło ryczało we mnie. Starzec pchnął coś do mojej zmoczonej przez jego krew ręki. Płaska plastikowa karta i kawałek skóry. - Skończ to, co ona zaczęła - odetchnął nierówno, ale byłam zbyt zdrętwiała by pytać go co miał na myśli. Oczy starego człowieka zadrgały i zamknęły się. - Maxine - Grant wymruczał, pochylił się wspierając na lasce, jego palce potarły moje ramię. - On jest prawie martwy. Mogę to zobaczyć. Nawet mógłbym zobaczyć to, co się tu stało. Moje oczy płynęły od tej wizji. Usłyszałam syreny w oddali i Zee podpełznął na czworakach bardzo blisko, spoglądając na umierającego starego człowieka ze szczególną zażyłością. Raw i Aaz byli tuż za nim, bliźniaki pod każdym względem z wyjątkiem domieszki srebra na podbródku Rawa. Dek i Mal odwinęły się od moich włosów, wydając słabe dźwięki strapienia. - Ernie - Zee zazgrzytał, ale stary nie otworzył już oczu. Cała jego moc, siła, jego desperacja krwawiła z niego. Jego oddech zwolnił. Jego mięśnie rozluźniły się. Obserwowałam jak umierał. Ręka Granta zacisnęła się na moim ramieniu. Ciągle jeszcze siedziałam ledwie zdolna by odetchnąć, zbyt przestraszona by oddychać, małą część mnie miażdżył niewytłumaczalnym smutek. Nie znałam tego człowieka, ale czułam, ze powinnam. Powinnam znać. Zee westchnął przesuwając swoim szponem przez rozlewającą się krew starego człowieka. Umieścił odrobinę krwi na swoim języku, smakując i spojrzał ponad swoim ramieniem na innych, potrząsając głową. Chciałabym go zapytać,

ale jeszcze nie teraz. Ledwie mogłam przełknąć gulę, która utkwiła w moim gardle. No i przybył ambulans, a wraz z nim policja. Oderwałam moje spojrzenie od starego człowieka i spojrzałam w dół na to co mi dał. Plastikowa karta była kluczem hotelowym, podałam ją ponad moim ramieniem Grantowi. Wziął klucz bez słowa i wsunął szybko do swojej kieszeni. Druga rzecz była znacznie mniej przyziemna. Była skórzana i pokryta zawiłymi wzorami z atramentu, wzorami, które przypominały róże. Ale to nie była normalna skóra. Przynajmniej nie pochodziła od czegoś, co ruszyło się na czterech nogach. Trzymałam klapę z ludzkiej skóry.

Rozdział 2 Tłumacz: gosia2341 Korekta: sylwikr Nie było wyjścia. Staruszek o imieniu Ernie umarł przed moim Mustangiem, ale nawet jeśliby jego ciało nie blokowało samochodu, to nie mieliśmy prawa po prostu go zostawić. Został zamordowany. Zamordowany chwilę przed znalezieniem mnie. Bałam się, że te dwie rzeczy są ze sobą powiązane. Policja przyjechała razem z karetką. Staliśmy na uboczu, gdy służby ratunkowe sprawdzały oznaki życiowe staruszka, dochodząc do oczywistego wniosku. Potem odsunęliśmy się jeszcze bardziej, gdy policja otoczyła obszar kordonem i zabrano nas do ich auta na przesłuchanie. Chwilę przed tym, przyjechał czarny sedan. Wysiadło dwóch znajomych mężczyzn. Spojrzeli na nas, po czym zaczęli do siebie szeptać, a następnie podeszli do martwego starca. Jeden z nich pochylił się, wyciągając z kieszeni lateksowe rękawiczki. Starałam się na nich nie patrzeć i nie myśleć o kluczu hotelowym wypalającym dziurę w kieszeni Granta. Czerwone oczy zamrugały leniwie z cienia, a dwa gorące języki potarły tył mojej szyi. Kiedy detektywi Suwani i McCowan skończyli swoje pobieżne oględziny, trzymali trzy plastikowe torby, które zabrał jeden z mundurowych czekający na uboczu. Następnie, po starannym przemyśleniu, podeszli do miejsca, w którym czekaliśmy. Suwani był smukłym, czarnym mężczyzną; nie tak wysokim jak ja lecz szczupłym, z napiętymi żyłami zaczynającymi się od dłoni i nadgarstków, odzwierciedlających resztę budowy ciała. Z drugiej strony McCowan stracił większość swojej szyi za ugięciem podbródka, a reszta jego budowy była niczym dziecko wywrotki i słonia. Duży, niezdarny aczkolwiek słodki, trochę miękki,

trochę głupkowaty, coś w tym rodzaju. Jednak podejrzewałam, że jest to wyłącznie maska, gdyż jego oczy nie były mętne ani niezdecydowane. Suwani posłał mi jedno bystre spojrzenie, lecz tylko McCowan patrzył na dekolt mojej sukni. Jego wzrok wędrował niżej, na moje nogi, by powrócić ponownie do mojej twarzy. Grant odchrząknął. - Panowie. Szkoda, że nie spotkaliśmy się w lepszych okolicznościach. Chciałabym już więcej ich nie spotkać, lecz to było jak odpoczynek. Suwani potaknął i spojrzał na mnie. - Znałaś ofiarę? - Nie. – Powiedziałam. – Wracaliśmy z przyjęcia i znaleźliśmy go przed autem. - Masz brzydki zwyczaj zbierania trupów. – Powiedział McCowan. – Ostatni raz spotkaliśmy się przy trupie, który miał twoje nazwisko w kieszeni. A teraz kolejne zwłoki zostają znalezione obok twojego samochodu. Jesteś pewna, że go nie znasz? Albo, że on nie znał ciebie? Grant zmarszczył brwi. Tym razem, gdy przemówił, jego głos nie brzmiał słabo. Miękkość została przesycona siłą starej, znajomej mocy. Potrafił robić takie rzeczy swoim głosem. Zmieniać ludzi. Mógł dotrzeć do wnętrza serca, duszy i tworzyć coś nowego. Nie potrafiłam wyobrazić sobie bardziej niebezpiecznej zdolności i władającego tym człowieka, któremu ufałam. Grant był ostatnim z Niosących Światło, tak jak ja byłam ostatnia ze Strażników. A my dwoje nigdy nie powinniśmy się spotkać. Ale stało się odwrotnie i teraz byłam jedyną osobą mogącą utrzymać go przy życiu, gdy używał swojego daru. Byliśmy ze sobą powiązani. Nasze serca dzieliły ten sam

spokojny rytm. Nawet teraz czułam jego czytający mnie puls. Łagodny i ciepły niczym promienie światła. - Co wyczytałeś z jego ciała? – Zapytał Grant głosem, od którego przeszedł mnie dreszcz. Nie mogłam udawać przed jego mocą ani przed chłopcami, ale mimo to czułam tętniącą falę. Zee powiedział, że to łaskotało. Znałam małego demona na tyle, że zaniepokoiło mnie to. Suwani mrugnął. McCowan nieznacznie się zachwiał, potem ich spojrzenia stały się wyraźne, a czarny detektyw zakaszlał w dłoń. - Posiadał broń. Niedawno z niej strzelano. Strzały były zgłaszane w tej okolicy godzinę temu. Zgłoszono to do zbadania, dlatego przyjechaliśmy tak szybko. - Zabił kogoś? - Tego nie wiemy. – Powiedział Suwani, po czym zmarszczył brwi, jakby nie był pewny, dlaczego tak dużo mówi. – Ale było ciało. Młody mężczyzna. Narkoman. Jego ramie było tak zjedzone przez igły, że zaczął nakłuwać sobie nogę. - Coś jeszcze? – Grant wpatrywał się w nich. Tym razem poruszył się McCowan. - Staruszek nazywał się Ernie Bernstein. – Powiedział tęgi mężczyzna pocierając czoło, jakby miał ból głowy. – Miał w kurtce izraelski paszport z tysiącem dolarów gotówki. Nic więcej, z wyjątkiem broni. Nic, z wyjątkiem klucza hotelowego i kawałka ludzkiej skóry. I wiadomości od mojej babci, martwej od ponad trzydziestu lat. *****

Różnica pomiędzy ludzką skórą, a zwierzęcą była subtelna, zwłaszcza w wieku zdolnym do leczenia. Ludzka skóra była bardziej miękka od zwierzęcej, włochata i giętka. Nawet bardziej niż baranka; cienka z delikatnością zaprzeczającą swojej wewnętrznej sile. Większość ludzi nie byłaby w stanie ich odróżnić. To nie było coś, z czego mogłabym być dumna, ale widziałam już wcześniej ludzką skórę. Zasuszoną i przechowywaną z przerażających powodów. To nie było coś, o czym mogłabym zapomnieć. A teraz było to w mojej głowie, tak jak wspinanie się po schodach z Grantem do jego mieszkania; całe najwyższe piętro dawnej fabryki mebli mieszczące się w jego schronisku dla bezdomnych. Detektywi zawieźli nas do domu radiowozem. Mój samochód był częścią dowodów. Na szczęście były w moim życiu trzy małe demony potrafiące odgrywać sprzątaczki, gdy tylko chciały. I kiedy powoli otworzyłam drzwi, nie było żadnych noży na starych skórzanych siedzeniach; żadnych przeżutych kiji baseballowych, zardzewiałych gwoździ, pluszowych głów czy Playboya. Sześćdziesiąt sekund porządnej ciężkiej pracy. Wszyscy zostawili za sobą dekoracyjne kwadratowe poduszki, których nie było tam wcześniej i moje ulubione z napisem „POLICJA”, wyhaftowane dużymi, czerwonymi literami. Moi chłopcy. Żartownisie. Niosłam swoje szpilki w jednej ręce, a drugą podtrzymywałam Granta podczas jego powolnej wspinaczki po schodach. Miał zaciśniętą szczękę, ale nie do końca przez ból. To była ciężka noc. Zee szedł przed nami skrywszy się w cieniach. Dek i Mal byli w bezpiecznym miejscu na mojej szyi, a niżej, na ramieniu, pojawił się w cieniu Raw i Azz. - Jak długo cię nie będzie? – Spytał Grant, gdy byliśmy bezpieczni wewnątrz przestrzennego mieszkania. Było ono eleganckie i komfortowe; dębowe podłogi, ceglane ściany, ciemne okna wypełniające długość południowej

ściany, regały wbudowane w pozostałe z nich. Fortepian stał w rogu, obok niego wiśniowo - czerwony motocykl, na którym Grant już więcej nie pojedzie; i kufer mojej matki przyciśnięty do ściany obok biurka, gdzie rzeźbi wszystkie swoje flety. Jego złoty Muramatsu był jedynym wyjątkiem, który lśnił na stole. Zee i reszty nigdzie nie było widać. Udałam się bezpośrednio do sypialni zrzucając po drodze suknię. Grant ostro zaczerpnął powietrza, więc rzuciłam mu w twarz czerwonym jedwabiem. Miałam na sobie wyłącznie koronkowe stringi; były one dalekie od bawełnianych majtek, które z reguły zakrywały mój tyłek. - Nie długo. – Spojrzałam przez ramię i patrzyłam, jak mnąc przy klatce piersiowej moją sukienkę obserwuje dolne partie mojego ciała. – A jeśli znajdę jakieś odpowiedzi przyjdę najpierw tutaj, zanim zrobię z tej misji chaos. - Hmm… – Grant pokuśtykał w moją stroną. Jego kroki stały się bardziej zapalczywe. Upuścił sukienkę i zaczął rozpinać koszulę, ukazując mi swoje silne gardło. Muszka wisiała luźno pod jego kołnierzykiem. Odwróciłam się twarzą do niego, cofając się do sypialni na tyle wolno by złapał mnie przed przekroczeniem drzwi. Jego spojrzenie było mroczne z domieszką czegoś głębszego, bardziej surowego niż głód. Położyłam mu rękę na piersi, na sercu. Drżałam, albo to był on. Oboje, jak dzieci. Przykrył moją rękę i staliśmy nieruchomo. Po prosu będąc ze sobą. Jak zawsze, gdy byłam nago z Grantem, on czuł się ogromny, stały niczym góra. Promieniując ciepłem, jakby miał pod skórą lawę. Nieugięty, zdecydowany. Kochałam to uczucie. Kochałam go. Dotknął mojego policzka wierzchem dłoni, jego dotyk był niewiarygodnie łagodny. Potem zrobił to samo z moją piersią. Stałam spokojnie delektując się każdym jego dotknięciem; czerpiąc przyjemność z bycia razem, kiedy wszystko w naszym życiu mówiło, że nie powinno tak być.

- Bądź ostrożna, – szepnął. Pocałowałam go w gardło. - Masz dziesięć minut by mi pokazać jak ostrożna mam być. ***** Nazwa hotelu napisana była na plastikowym kluczu. A był to Hotel Vintage Park. Szybkie poszukiwania w Internecie ujawniły, że był to zakład butikowy usytuowany w centrum miasta. Wzięłam jeepa Granta i pojechałam tam, słuchając po drodze Strictly Ballroom w wersji Cyndi Lauper „Time After Time”. Raw i Aaz siedzieli na miejscu pasażera, machając nogami i trzymając przy piersi głowę pluszowego misia. Biały plusz wypadł im na kolana. Zee siedział na moim udzie, spoglądając na koła na drodze przed nami. Dek i Mal zwinięci wokół moich ramion byli zajęci śpiewaniem piosenki z odtwarzacza CD. - No to… – zaczęłam. – Kim był Ernie? - Dzieciaczkiem. – Wychrypiał Zee kładąc ręce na moich by pomóc mi kierować. – Małym chłopcem. Teraz nie takim małym. Nie takim żywym. - Moja babcia znała go, gdy był dzieckiem? - Dziecko wojny. – Odpowiedział demon, opierając się plecami o moje piersi by spojrzeć na mnie swoimi wielkimi czerwonymi oczami. – Wielkiej, okropnej wojny.

Druga wojna światowa. Moja babcia była w Hiroszimie, gdy Amerykanie zrzucili bombę. Na szczęście dla niej wybuch miał miejsce za dnia, gdy chłopcy spali pod jej skórą. Ochraniali ją, dopóki nie opuściła skażonej strefy. Tak samo jak chronili mnie w podobnych okolicznościach. Jeśli ja umrę, to oni również. Tak mówiła rodzinna legenda. Przez dziesięć tysięcy lat kobiety jednej krwi pomagają przetrwać Zee i jego braciom. - Wątpię by moja babcia poznała go w Japonii, – powiedziałam – Niemcy? Izrael? Wziął w swoje ostre zęby długi czarny pazur. - Chiny. Zmarszczyłam brwi. - Jak i dlaczego? - Wojna. – Powtórzył, jakbym miała zrozumieć wszystko z tego jednego słowa. Ale tak nie było. Ernie Bernstein był prawdopodobnie żydowskiego pochodzenia – domyślałam się. Żydowskie dziecko w Chinach podczas drugiej wojny światowej, jakoś mi nie pasowało. Jeszcze nie. Gdy dojechałam w środku nocy, było spokojnie. Niemalże puste ulice odkąd minęłam Spring Street, na rogu której znajdowała się Biblioteka Publiczna Seattle. Na skrzyżowaniu Fifth Street widziałam zarysy hotelu po lewej, a dalej restaurację Tulio. Nie było skrętu w lewo. Musiałam okrążyć dwa bloki, nim znalazłam się przed hotelem i zaparkowałam po drugiej stronie ulicy. Siedziałam wpatrując się w główne drzwi, rozmyślając klepałam każdego demona po głowie. Ich skóra przypominała litą skałę, lecz tylko wtedy, gdy tego chcieli. Miałam chwilę by dotknąć każdego z nich. Splotłam włosy i wsunęłam pod kołnierz bluzy pożyczonej od Granta. Chwyciłam blond perukę z lnianej torby i włożyłam na głowę. To była dobra,

droga robota z prawdziwych grubych włosów zamiast syntetyków, ale nie obchodziłam się z nią szczególnie ostrożnie, dlatego wyglądałam, jakbym dopiero stoczyła się z łóżka. Chwyciłam baseballową czapkę z daszkiem, owiązałam gardło różowym szalikiem by częściowo przysłonić brodę, a następnie wzięłam parę ciężkich okularów, na tyle grubych by przysłonić moje niebieskie oczy. Włożyłam do ust gumę do żucia by moje policzki wydawały się pełniejsze. Następnie nasunęłam parę różowych rękawiczek na dłonie aby ukryć zbroję na ręce. W przebraniu wyglądałam okropnie, ale jeśli Ernie użył karty kredytowej zatrzymując się tu, wówczas policja, prędzej czy później, wyśledzi jego pokój. Lepiej, żeby moja tożsamość nie była zbyt oczywista. Chłopcy mogli zablokować kamery na ulicy i wewnątrz hotelu, ale nie świadków. Główne drzwi były zamknięte, ale użyłam klucza by dostać się do holu. Lekko zgarbiłam ramiona, zwiesiłam głowę by nie pokazywać twarzy. Wyglądałam dość pokornie. Młoda kobieta z załogi recepcji ubrana w źle dopasowany brązowy strój, obrzuciła mnie pytającym spojrzeniem. Trzymałam klucz od pokoju. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale mój dziadek jest tutaj gościem i zapomniał leków ze swojego pokoju. Dał mi swój klucz, ale nie pamiętam jaki to pokój. 304 czy 403. Kobieta uśmiechnęła się blado, co złagodziło cienie pod oczami. - Jak się nazywa? - Ernie Bernstein. - Och! – Zawołała, radośnie pogłębiając uśmiech, gdy jej krótkie paznokcie uderzały w klawiaturę. – Lubię go. Ale to nie jest żaden z tych numerów. Jest w 610.