kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony172 136
  • Obserwuję120
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań78 193

Nekroskop 9 - Stracone Lata (Necroscope - The Lost Years)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Nekroskop 9 - Stracone Lata (Necroscope - The Lost Years).pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Necroskop
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 501 stron)

NEKROSKOP 9 Brian Lumley Stracone Lata Tytuł oryginału: The Lost Years vol. I Tłumaczenie: Jarosław Rybski

Dla Bonnie Jane Johnson, która zabrała mnie na nowe wyżyny, i Zahanine za imię (jeśli nie za jej imię); lecz najbardziej dla Silky - tak ważnej na mojej drodze życia...

HARRY KEOGH - Streszczenie i chronologia Ochrzczony w Edynburgu w 1957 roku, mały Harry Snaith był synem wrażliwej emocjonalnie matki, Mary Keogh (córki obdarzonej darem rosyjskiej damy) i Geralda Snaitha - bankiera. Ojciec Harry'ego zmarł rok później na wylew, a w zimie 1960 roku jego matka ponownie wyszła za mąż, tym razem za rosyjskiego dysydenta, Wiktora Szukszina. W zimie 1963 roku Szukszin zamordował matkę Harry'ego, topiąc ją w skutej lodem rzece. Uniknął kary, twierdząc, że cienki lód się pod nią zapadł podczas jazdy na łyżwach, a potem ją wciągnęło pod spód. Szukszin odziedziczył po niej oddalony dom w Bonnyrig i niezłą sumkę, którą ona sama odziedziczyła po pierwszym mężu. W pół roku młody Harry Keogh pojechał mieszkać u swego wujostwa w Harden na południowo-wschodnim wybrzeżu Anglii. Stało się tak w wyniku umowy z Wiktorem Szukszinem, któremu była ona bardziej niż na rękę, bo nigdy nie mógł znieść bachora. Harry zaczął uczęszczać do szkoły razem z niesfornymi dziećmi z osady górniczej, ale będąc zamkniętym w sobie marzycielem, nie miał wielu kolegów - nawiązał ledwie kilka przyjaźni - jednak nie z rówieśnikami ze szkoły - i dlatego stał się łatwym łupem szkolnych łobuzów. Później, kiedy wszedł w wiek młodzieńczy, duch Harry'ego błądzący na jawie, wyposażony przez naturę w psychiczne zdolności i instynkty, doprowadził do konfliktu z nauczycielami. Problem polegał na tym, że odziedziczył po matce talenty medium, które to rozwijały się w nim w niesłychanym tempie. Nie potrzebował kolegów „prawdziwych" czy też z krwi i kości, ponieważ miał już wystarczającą liczbę przyjaciół chętnych zaspokajać jego wszystkie zachcianki. Kim byli jego przyjaciele - całe miriady martwych spoczywających w grobach! Stając na wprost szkolnego łobuza, Harry pokonał go przy pomocy telepatycznego porozumienia z byłym, byłym trenerem zaprawy wojskowej - ekspertem walki wręcz. Ukarany dodatkowymi zadaniami matematycznymi otrzymał korepetycje od byłego dyrektora szkoły. Ale potrzebował jedynie nieznacznej pomocy, ponieważ sam wykazywał talenty matematyczne. Kiedy Harry skłaniał się ku metafizyce, jego intuicyjne poczucie liczb osiągało niespotykany poziom. Potrafił liczyć - ta zdolność była tak odmienna od standardowej nauki, jak odległymi od zwykłej rozmowy były jego stosunki ze zmarłymi.

W 1969 Harry dostał się na politechnikę i aż do czasu ukończenia formalnej (i ortodoksyjnej) nauki robił, co mógł, by stonować nieco wykorzystywanie nadprzyrodzonych talentów i być „zwykłym, przeciętnym studentem". Świadomy, że wkrótce będzie na własnym garnuszku, zaczął pisać i kiedy okres szkolny dobiegał już końca, kilkanaście krótkich form jego autorstwa ujrzało światło dzienne. W trzy lata później ukończył pierwszą książkę - Pamiętnik siedemnastowiecznego hulaki. Pomimo że książka nie dostała się na listę bestsellerów, to i tak nieźle sobie radziła. Atutami tej książki nie były ani sama narracja, ani też historyczna wierność, co jest zupełnie oczywiste, zważywszy na kwalifikacje współautora i współpracownika Harry'ego - konkretnie siedemnastowiecznego hulaki, który został zastrzelony przez wściekłego męża w 1672 roku! Latem 1976 roku Harry posiadał już własne, niewyszukane mieszkanie na ostatnim piętrze trzypiętrowego budynku na nadbrzeżnej drodze wyjeżdżającej z Hartlepool w kierunku Sunderland. I jak to zwykle bywa, dom stał na wprost najstarszego miejskiego cmentarza, tak że Harry nie mógł narzekać na brak towarzyszy rozmów. W tym samym czasie jednak jego były dyrektor odkrył niezwykłą tajemnicę Harry'ego i ujawnił ją innym, w jeszcze większym sekrecie... Całkowicie nieświadomy faktu, że znajduje się pod czujną obserwacją, Harry rozwijał dalej swój talent. Stał się Nekroskopem, jedynym człowiekiem, który mógł rozmawiać ze zmarłymi i zaprzyjaźniać się z nimi. Kiedy tylko jego umiejętności rozwinęły się w pełni, mógł rozmawiać z nieżyjącą osobą nawet na duże odległości. Po zaprezentowaniu się członkowi Ogromnej Większości mógł już później stale się z nim kontaktować. Według Harry'ego jednak zwykła ludzka przyzwoitość nakazywała, o ile to było możliwe, stawienie się osobiście u ich grobów. On nie „pokrzykiwał" na przyjaciół. Umarli zaś (z wdzięczności za jego przyjaźń) uwielbiali go. Był wśród nich jak latarnik - dostarczyciel jedynego światła w wiecznej ciemności. Punktem widokowym na świat, o którym myśleli, że porzucili go na zawsze. Ponieważ, wbrew popularnym wierzeniom żyjących, śmierć nie jest Końcem Ostatecznym, lecz jedynie stanem przejściowym ku zbiorowemu bezruchowi. Wielcy malarze po śmierci dalej mają wizję wyśmienitych płócien, których nigdy nie namalują. Architekci planują ciągnące się po horyzont wizjonerskie miasta, których nikt nie zbuduje. Naukowcy kontynuują badania rozpoczęte za życia, lecz nigdy ich nie ukończą... W swoim mieszkaniu w Hartlepool, w chwilach wolnych od pracy, Harry zabawiał swoją szczenięcą miłość, Brendę. Wkrótce po tym, kiedy zaszła w ciążę, ożenił się z nią. Lecz cień z przeszłości Nekroskopa wkrótce stał się jego obsesją. Śnił o swej biednej, utopionej

matce, odwiedzając w koszmarach zamarzniętą rzekę, w której Mary Keogh odeszła przed czasem. W końcu Harry postanowił zemścić się na swym złym ojczymie. Podobnie jak wszystkie inne, to jego przedsięwzięcie otrzymało błogosławieństwo umarłych, ponieważ znając grozę śmierci, uważali morderstwo z zimną krwią za zbrodnię, której porządny nieboszczyk nie może tolerować. Zimą 1976/77 wywabił Wiktora Szukszina, by pojeździł z nim na łyżwach na zamarzniętej rzece, tak jak kiedyś morderca jeździł z jego matką. Lecz jego plan spalił na panewce, ponieważ obaj wlecieli przez pęknięty lód do lodowato zimnej wody. Rosjanin miał siłę szaleńca - mógł bez problemu utopić pasierba... ale nie, w ostatnim momencie Mary Keogh -albo też to co z niej pozostało - wstała z wodnistego grobu i wciągnęła mordercę w odmęty! Wraz z tym wydarzeniem Harry odkrył w sobie nowy talent, czy też raczej dowiedział się, do czego mogą posunąć się zmarli, by go chronić - wiedział odtąd, że dla niego mogą powstać z grobów... Nietypowe umiejętności Nekroskopa nie przeszły niezauważone. Ściśle tajna organizacja brytyjskiego wywiadu, znana jako Wydział E (E jak ESP lub ESPionaż), i jej sowiecka odpowiedniczka były w pełni świadome jego mocy. Ale kiedy tylko Wydział E skontaktował się z nim, jego szef i jednocześnie kontakt został zdjęty „ze szczególnym okrucieństwem" przez Borysa Dragosaniego, rumuńskiego szpiega i nekromantę. Potworny talent Dragosaniego polegał na rozpruwaniu ciał wrogich agentów i wykradaniu tajemnic wprost z poszatkowanego mózgu, krwi i wnętrzności! Harry ślubował wytropić Dragosaniego i wyrównać rachunki, a Wielka Większość zaoferowała mu pomoc w tym zadaniu. Oczywiście, że tak, ponieważ nawet zmarli nie byli bezpieczni przed kimś, kto profanował zwłoki! Harry i przyjaciele nie wiedzieli jednak, że Dragosani był zainfekowany wampiryzmem. Co więcej, zamordował swego kolegę, Mongoła Maksa Baru, by poznać sekret jego złego oka. Nekromanta mógł teraz zabijać jednym spojrzeniem! Czas się kurczył. Harry musiał podążyć za wampirem do ZSRR, do siedziby sowieckiego wydziału E, mieszczącej się w zamku Bronnicy na południu Moskwy, i tam go zabić... ale jak? Brytyjski wizjoner - który przy pomocy poznania pozazmysłowego potrafił zobaczyć fragmenty przyszłości - przewidział nie tylko udział wampirów w przyszłych posunięciach Nekroskopa, ale również zobaczył symbol leżącej ósemki lub nieskończoności we wstędze Möbiusa. By dopaść Dragosaniego, Harry musiał najpierw zyskać łączność z

Möbiusem. Ale przynajmniej tutaj znajdował się na swoim podwórku. Astronom i matematyk August Ferdynand Möbius zmarł w 1868 roku, a zmarły zrobiłby dla Harry'ego wszystko... W Lipsku Harry odwiedził grób Möbiusa i zastał go przy pracy nad równaniami czasoprzestrzennymi. Nie niepokojony przez nikogo kontynuował to, co robił za życia: przez stulecie zredukował fizyczny wszechświat do zbioru symboli matematycznych. Möbius wiedział, w jaki sposób można zagiąć czasoprzestrzeń! Teleportacja do zamku Bronnicy to pestka. Przez wiele dni Möbius uczył Harry'ego, aż w końcu Nekroskop był pewien, że odpowiedź na wszystkie pytania leży w zasięgu ręki - na wyciągnięcie ręki. Ale obserwowali go funkcjonariusze enerdowskiego GREPO (Grenz Polizei) i na rozkaz Dragosaniego chcieli go aresztować przy grobie Möbiusa... kiedy nagle równanie Möbiusa rzuciło ich w dziwaczny niematerialny świat kontinuum Möbiusa! Używając jednego z takich portali, Harry uciekł przed GREPO i w końcu mógł przenieść się na teren kwatery sowieckiego wydziału E. Po wezwaniu z grobu armii od dawna nieżywych Tatarów Krymskich Nekroskop przedarł się przez obronę zameczku, po czym odszukał i zabił Dragosaniego. Ale w walce on również został zabity... jego ciało umarło, lecz w ostatnim przebłysku świadomości przeniósł się do metafizycznego kontinuum Möbiusa. Podążając wstęgą Möbiusa, tożsamość Harry'ego została wchłonięta przez jeszcze nieuformowaną osobowość dziecka - jego własnego syna! Sierpień 1977 Tożsamość Harry'ego Keogha, przyciągana przez umysł Harry'ego Juniora jak żelazna plomba przez magnes, znalazła się w niebezpieczeństwie całkowitego wchłonięcia i wymazania. Jedynie prawdziwie wolny był w kontinuum Möbiusa. Wolności tej jednak mógł zażywać wyłącznie wtedy, kiedy jego synek spał. Ale kiedy badał nieskończony strumień czasu przyszłości, Harry zauważył wśród miriad błękitnych linii życia Ludzkości nić szkarłatną - linię życia kolejnego wampira! Co gorsze, w niedalekiej przyszłości, którą zobaczył, czerwona linia krzyżowała się z niewinną, błękitną linią małego Harry'ego! Nekroskop przeprowadził dochodzenie. Był unieruchomiony, to prawda - był bezcielesny, ale również inni zmarli nie mieli powłoki cielesnej. Wciąż mógł się z nimi porozumiewać, a oni wciąż mieli dług wobec niego. We wrześniu 1977 rozmawiał z duchem Tibora Ferenczy - niegdyś wampirem - u jego grobu w Karpatach, również z „ojcem" Tibora, Faethorem Ferenczy, który zginął w drugiej wojnie światowej po nalocie na Ploiesti.

Harry był ostrożny. Nawet po śmierci wampiry są najgorszymi łgarzami na świecie i są podstępne ponad miarę. Ale Nekroskop nie miał nic do stracenia (dosłownie), a wampiry miały wiele do zyskania. Harry był ich ostatnim łącznikiem ze światem, którym kiedyś zamierzały rządzić. Tym samym metodą prób i błędów, grając w niesłychanie niebezpieczną słowną grę z plemieniem Wampyrów, poskładał fragmenty układanki, by poznać straszną prawdę. W latach pięćdziesiątych Tibor „zaraził" ciężarną Angielkę, Georginę Bodescu, która później powiła syna. I to Julian Bodescu, pokłosie działań Tibora, stał za tą czerwoną linią! W Rumunii Alec Kyle i Feliks Krakovitch, obecni szefowie siatek ESPionażowych obu stron, połączyli siły i zniszczyli szczątki Tibora w jego mauzoleum w Karpatach. Spalili potworne szczątki wampira, lecz Tibor zdążył przedtem wysłać Julianowi wiadomość i ostrzeżenie przez sen. Tibor miał nadzieję wykorzystać swego angielskiego „syna" jako naczynie niezbędne do powstania z martwych i kontynuowania swego wampirzego żywota. Ale ponieważ jego doczesne szczątki uległy zniszczeniu, mógł wykorzystać go, by zemścić się na Nekroskopie, Harrym Keoghu. Jeśli chodzi o zabicie Keogha - zadanie to było niezmiernie proste. Nekroskop był bezcielesnym, pozbawionym powłoki ID, szóstym zmysłem swego syna. Wystarczyło tylko wyeliminować chłopca, a ojciec sczeźnie wraz z nim... Tymczasem w ZSRR Alec Kyle został fałszywie oskarżony o morderstwo. Rosyjscy agenci ESP starali się przy pomocy swych zdolności i wysublimowanej technologii odsączyć go z wiedzy... dosłownie całej wiedzy! Ten proces spowodowałby całkowite zniewolenie umysłu, martwicę mózgu, co wkrótce sprowadziłoby na niego śmierć fizyczną. W Anglii natomiast Julian Bodescu był na wolności. Z zamiarem zabicia Harry'ego Juniora wyruszył do Hartlepool. Jego ślad znaczyły krew i trupy, aż w końcu stanął w domu Brendy Keogh i zszedł po schodach do mieszkania. Matka starała się obronić dziecko... została brutalnie rzucona w kąt! ...Harry Junior obudził się. W jego umyśle przebywał Harry Keogh... potwór już miał się na nich rzucić, wyciągając szponiaste dłonie! Harry nie mógł nic na to poradzić. Uwięziony w wirze ID dziecka wiedział, że obydwaj zginą. Ale nagle: - Idź - usłyszał, jak przemawia do niego mały Harry. - Dzięki tobie dowiedziałem się tego, czego miałem się dowiedzieć. Już nie potrzebuję cię w tej postaci. Ale potrzebuję cię jako ojca. Odejdź więc, wyjdź ze mnie, ratuj się! - Harry był wolny. Przyciąganie umysłowe wiążące go z synem zostało przerwane. Mógł uciec do kontinuum Möbiusa.

A co był w stanie zrobić ojciec, syn potrafił wykonać koncertowo. Był Nekroskopem posiadającym potężną moc! Z cmentarza po drugiej stronie drogi umarli odpowiedzieli na wezwanie młodego Harry'ego. Wyszli z grobów, przyczłapali z cmentarza do domu i weszli po schodach. Wampir Bodescu spróbował swej pierwszej i zarazem ostatniej przemiany. Przyjmując postać wielkiego nietoperza, wyleciał przez otwarte okno... i strzała z kuszy ugodziła go w kręgosłup. Kiedy spadł na teren cmentarza, bezcielesny Nekroskop poinstruował umarłych, jak dokonać dzieła zniszczenia: przy pomocy kołka, dekapitacji, oczyszczających płomieni... Harry Keogh był wolny, lecz cóż miał robić? Był umysłem bez ciała. Tylko że teraz poczuł inną moc, przyciąganie odmienne od tego, jakie było udziałem ID jego syna, próżnię, którą należało wypełnić. Badając ją, został wciągnięty i nie mógł się nawet bronić - wciągnęła go pustka w osuszonym umyśle Aleca Kyle'a! Przy pomocy niezwykle silnych środków wybuchowych i mocy Nekroskopa usuwania innych anomalii Harry w końcu za sprawą Möbiusa odnalazł drogę do domu. Jego zadanie, przynajmniej na razie, dobiegło końca. Była późna jesień 1977 roku, kiedy znalazł stałą siedzibę w ciele innego człowieka. I rzeczywiście, realizując te same cele i zadania, dla kogoś, kto nie znał go bliżej, był zupełnie innym człowiekiem. Lecz był także naturalnym ojcem niezwykłego dziecka, dziecka o potężnych nadprzyrodzonych mocach. Teraz Harry musiał stawić czoła bardziej przyziemnym obowiązkom: ojca i męża. W jaki jednak sposób miał tego dokonać, będąc innym mężczyzną, o innej twarzy i tożsamości? A co z jego biedną żoną, Brendą, która już wycierpiała sporą dawkę wyobcowania i grozy? Jak mógł prosić ją, by dzieliła życie z mężem, który był zupełnie obcym człowiekiem? I w końcu, co z dzieckiem... o ile oczywiście można było młodego Harry'ego uważać wciąż za dziecko. Ale być może najtrudniejsze pytanie, jakie musiał zadać sobie Nekroskop brzmiało: na ile umiejętności jego syna przewyższają jego własne? Czym się różnią? I, co było być może najważniejsze: w jaki sposób ma zamiar je wykorzystać? Świat Harry'ego Keogha był niesłychanie skomplikowany... I nic nie wskazywało na to, żeby miało być prościej... Niniejsza historia dotyczy pewnych epizodów z życia Nekroskopa z okresu poprzednio zapisanych wydarzeń w tomach Wampiry! i Źródło. Ale nie jest to tylko opowieść o Harrym Keoghu. Można powiedzieć, że bez Wampyrów, którzy żyli przed nim (pomijając paradoks, że po nim zaczęli się szybko mnożyć), sam Harry byłby zbyteczny: gdy nie ma choroby lekarstwo nie jest potrzebne. Mówiąc krótko, ta opowieść należy również do nich: jest częścią zaginionej historii Wampyrów...

PROLOG Olbrzymia, srebrnoszara limuzyna, niezwykła i choć niespotykana - na pewno nie unikalna - ostrożnie sunęła po rozklekotanych kocich łbach pod barokowym łukiem wiodącym na podwórze kawiarni i restauracji „U Julia", manewrując wśród powodzi starych fiatów i rozlatujących się lambrett we wschodniej dzielnicy Palermo. Jedyny pozostały przy życiu świadek bombardowania podczas drugiej wojny światowej, otoczone murem podwórko było kiedyś najmniejszym z czterech ogrodów z willą pośrodku. Z trzech innych zostały wyłącznie kratery wypełnione gruzem, naprawiono tylko ich ściany, by stworzyć widok dających się zaakceptować frontonów w dzielnicy Via Della Magione. Podwórko przypominało ustawioną w wachlarz szachownicę: na czarnych płytach pochodzenia wulkanicznego stały kwadratowe stoły przykryte białymi obrusami, a pośrodku układały się na podobieństwo sardynek w puszce „zawiasy" szachownicy, ułożone z samochodów, w miejscu gdzie niegdyś biegła szeroka droga dla powozów. Prowadziła przez wąską bramę na ulicę, przez którą samochody, niemal ocierając się o ścianę, wyjeżdżały w zapadający właśnie zmierzch. Przy stolikach siedziały trzy grupy kilkunastu klientów, którzy jedli, pili, rozmawiali, choć niezbyt głośno. Dwójka spoconych kelnerów w białych fartuchach uwijała się wokół stolików, biegając do baru i kuchni i obsługując swój rewir. Nawet jak na trzeci tydzień maja panował niezwykły o tej porze roku upał. O dwudziestej trzydzieści temperatura sięgała dwudziestu pięciu stopni. Przy wschodniej ścianie stały pozostałości dawnej willi: dwupiętrowe skrzydło domu o trzech pokojach od frontu i trzech z tyłu, z tarasem wspartym na doryckich kolumnach, który stanowił jedynie wspomnienie czasów świetności. Środkowy pokój na parterze otaczała marmurowa balustrada rozciągająca się między wspornikami. Pomieszczenia kuchenne po lewej stronie baru były otwarte na widok patronów. Zadziwiające, lecz zbombardowany relikt przeszłości zachował szerokie łuki w ścianie po prawej stronie ukazujące oryginalną, pysznego gatunku, marmurową klatkę schodową której kręte schody wiodły do pokoi na piętrze i na taras. Zaiste, piękne to były czasy! Z tarasu - gdzie rezerwowano stoliki wyłącznie dla „klientów z klasą" - Julio Sclafani wychylał się na tyle, na ile pozwalał mu brzuch, by powitać wzrokiem pojawienie się jego

ostatnich, najszacowniejszych gości: Antoniego i Francesca Francezcich, którzy przyjechali specjalnie aż z wysoko położonego Madonie, by spożyć posiłek u Julia. To wspaniale, że tak ważni goście przyjechali do niego, omijając tak zwane „restauracje z klasą", by spożyć prosty lecz wykwintny posiłek u Julia. I goszczą już tu od sześciu tygodni, od pierwszych oznak poprawy pogody. A może... jeden z nich albo nawet obaj zauważyli Juliettę Julia? Ponieważ najmłodsza, wciąż niezamężna córka rodziny Sclafani była istnym zjawiskiem. A że bracia Francezci byli niewątpliwie statecznymi mężczyznami... Szkoda tylko, że nie widzą jej w pełnej krasie! Nie wyglądała ostatnio zbyt dobrze. To chyba przez zanieczyszczenie powietrza nad Palermo. Spaliny samochodowe i wyziewy ze skuterów, zaduch panujący we wszystkich starych zaułkach, wdychanie zatęchłego powietrza i wpływ zimowych osadów przywiewanych znad Morza Tyreńskiego. Ale wiosna rozkwitła w pełni i nadchodziło lato - Julietta znów rozkwitnie tak jak cała wyspa. Tylko że... jej stan mógł być powodem zmartwienia - cokolwiek by go nie spowodowało jakieś cztery, pięć tygodni temu. Straciła wszystkie kolory, tak samo jak radość i witalność, wszystko, co sprawiało, że była światłem życia Julia. Teraz leżała wykończona na łóżku w towarzystw ie starej panny, pielęgniarki, która przebywała z nią „czuwając" - jakby to było łoże śmierci! Co? Julietta? Boże uchowaj! Co do starej - Julio mógł uważać się za szczęśliwca, ponieważ stać go było na jej usługi. A wszystko dzięki rodzinie Francezcich, ponieważ pielęgniarka była zatrudniana przez rodzinę. Ale już są. Uśmiechają się do niego - do niego? - idąc po marmurowych schodach. Tacy eleganccy... tacy stateczni kawalerowie! Julio pospieszył, by ich powitać i ulokować przy stole na tarasie... Prawie równo godzinę wcześniej Tony i Francesco Francezci wyruszyli z Le Manse Madonie w górach nad Cefalu do lokalu Julia, by zaznać domniemanych uciech podniebienia. Jakość potraw serwowanych u Julia była pozornie jedynym powodem cotygodniowych odwiedzin Francezcich, w walącym się, w żadnym razie nie dekadenckim, lecz zdecydowanie rozpadającym się mieście. Tak, pozornie. W rzeczywistości braci zupełnie nie interesowały potrawy serwowane u Sclafaniego, ani tym bardziej umiarkowane ceny. Mogliby równie dobrze spożywać posiłki w Le Manse Madonie i to o wiele wykwintniejsze, bez konieczności zajeżdżania tutaj. W Manse mieli własną służbę, kucharzy, własnych... ludzi. A więc kiedy Mario, ich szofer, wiózł braci cienkim jak nitka, często zablokowanym, wyboistym, pozbawionym asfaltowej nawierzchni szlakiem, który na południu łączy Petralię z kurortem Termini Imerese na wybrzeżu - gdzie zgodnie z legendą zakopani Cyklopi „sikają

ludziom do kąpieli, by ją rozgrzać" - myśli Francesca pobiegły ku prawdziwej przyczynie ich zainteresowania podupadającym lokalem Sclafaniego: córce grubasa, Julietcie. Przyczynie zainteresowania głównie Francesca... To stało się równo sześć tygodni temu. Bracia przebywali w Palermo, by uczestniczyć w zebraniu Donów, głów najpotężniejszych rodzin na świecie oraz kilku gałęzi europejskich rodzin królewskich i arystokracji oraz innych tak zwanych „przywódców" z dziedziny biznesu, polityki i przemysłu, głównie ze Stanów Zjednoczonych. Ale jest władza i władza. Władza Francezcich była ugruntowana i poparta bogactwem... oraz starożytna i zła. Jej podstawy leżały w ziemi (terytorium i nieruchomościach); w bogactwie, jakie odziedziczyli całe lata temu, oraz dodatkowych dobrach, jakie wytwarzał posiadany majątek, jak i tych, które zgromadzili dzięki swym talentom i umiejętnościom, również tym szczególnym. Bracia Francezci byli doradcami, doradcami mafii, wciąż głównej siły i ośrodka władzy we Włoszech i na Sycylii. I poprzez doradzanie mafii doradzali CIA, KGB i innym firmom tej samej proweniencji. A przez nich - rządom, które podobno kontrolowały te organizacje. Ponieważ ich doradztwo było niezmiennie doskonałe, odnoszono się do nich jak do Donów z Donów, tak jak do wszystkich Francezcich przed nimi. Ale żeby mówić o nich w takim kontekście... byłoby to niewybaczalne. Było to zrozumiałe, ich status społeczny... Jeśli chodzi o to ostatnie - mieli reputację najwytworniejszych z wytwornych! Łakniono ich obecności, nawet o nią walczono, ponieważ każde wydarzenie towarzyskie i społeczne, jakie miało miejsce na wyspie od piętnastu lat, kiedy to odziedziczyli posiadłość Le Manse Madonie, nie mogło się bez nich obejść. A jeśli chodzi o ich ród, to zawsze kiedyś byli jacyś bracia Francezci, odkąd pamiętają najstarsi mieszkańcy. Rodzina znana była z bliźniaków płci męskiej i z rodu sięgającego czasów zatartych w zamierzchłej oraz zdecydowanie mrocznej historii. Ale o tym wiedzieli wyłącznie sami bracia. Dlatego też nikt nie podejrzewał ich o powiązania, które utrzymywali od niepamiętnych czasów z pewnymi dużo mniej arystokratycznymi elementami na wyspie (i w praktyce na całym świecie); albo też nikt w szlachetnych kręgach o nich nie wspominał. Jednak pomimo tego ich działalność jako agentów - wolnych strzelców dla mafii i innych organizacji przestępczych - oraz doradców w dziedzinie międzynarodowej zbrodni, różnych form szpiegostwa i terroryzmu była pasmem sukcesów. To, w jaki sposób i kiedy Francezci zdobyli wiedzę z tak odmiennych, a jednocześnie pokrewnych dziedzin, wiedzieli wyłącznie oni, a pozostali mogli się jedynie domyślać. Ale dla Donów było oczywiste, że korumpowali niekorumpowalnych na skalę ogólnoświatową...

...Myśli Francesca odeszły od meritum. Kiedy tylko limuzyna wjechała, obijając się nieznacznie po autostradzie A-19, do Palermo, ponownie wrócił do wydarzeń tego wieczora, ledwo sześć tygodni temu: Po spotkaniu z Donami (którym doradzali, jak rozwiązać problem z Aldem Moro i jego porywaczami z Czerwonych Brygad we Włoszech i co zrobić z prezydentem Leone, który stał się niewygodny) zrobiło się już późno. Kiedy jechali przez Palermo, a pojechali objazdem, ponieważ na zwykłej trasie trwały roboty drogowe, Tony zauważył lokal Julia i zaproponował, żeby się zatrzymali na chwilę na jakieś napoje i przekąskę. Wewnątrz, w pomieszczeniu z marmurową klatką schodową bracia zamówili „specjały greckiej wyspy". Dobrali ostre sosy, gołąbki z liści winogron i rozmaite przekąski zanurzone w oliwie z oliwek - ale bez czosnku - a wszystko popili niewielką ilością Mavrodaphne oraz Vecchia Romagna z wielkich koniakówek. O dwudziestej pierwszej trzydzieści zamykano kuchnię, bracia samotnie spożywali posiłek. Julio musiał ich przeprosić - złapał go niesłychanie silny ból zęba! Wezwał dentystę, który pomimo późnej pory zgodził się go odwiedzić. Jego córka, Julietta, miała pożegnać braci, kiedy skończą posiłek. Być może Frank wypił zbyt wiele Mavrodaphne i zbyt wiele brandy. A może to przez mrok i dojmującą pustkę tego miejsca. Jedzenie już wystygło na półmiskach i niebo schodziło coraz niżej pod łukami, a dziewczyna wyglądała tak promiennie, tak jasno... tak niewinnie. Francesco popatrzył na nią znacząco, a ona oddała mu spojrzenie. Wtedy Anthony Francezci poszedł sobie do limuzyny, a jego brat... Wtedy właśnie podobny do stalowoszarego karawanu samochód skręcił gwałtownie, by uniknąć zdechłego zwierzęcia na drodze - kozioł, pomyślał Mario - i znów Francesco wciśnięty w róg tylnego siedzenia został wybity z rytmu. Może i dobrze. Przejeżdżali właśnie koło miejscowości Bagheria. Za chwilę będzie ostry zakręt w prawo. O, tak, Tony na pewno na chwilę zechce przystanąć w swoim ulubionym miejscu: Villa Palagonia. - Co, znów cię przyciągają te potwory? - uwaga Francesca była ostra, niemal gniewna. Był zirytowany faktem, że nastrój prysł razem ze wspomnieniami. - Nasze potwory! - błyskawicznie i ostro odpowiedział Tony. Była to prawda: obaj bracia znali inspirację, z której powstała szalona oprawa wszystkich tych potworności wokół ścian domu. Wykute w kamieniu karły i rzygacze, stworzenia z ludzkimi stopami i dłońmi, i inne stwory wymykające się wszelkim skojarzeniom. Około dwustu lat temu, właściciel willi, książę Ferdinando Gravina nalegał na odwiedziny w Le Manse Madonie, domu Ferenczinich, jak brzmiało ich ówczesne nazwisko. Sam bogaty jak Krezus podczas odwiedzin u nich nie był w stanie pojąć, dlaczego równie bogatym Ferenczinim wystarczy za mieszkanie

„oddalona od wszystkiego austeria, miejsce nieomal nieprzyjazne". I to zamiłowanie Ferdinanda do groteski - czy też, jak mawiali niektórzy, szaleństwa - zaowocowało na ścianach tego domu pokłosiem jednej wizyty. Francesco wzruszył ramionami i pojednawczo zauważył: - Według Swinburne'a symbolika tych rzeźb ma swoje źródło w opowieści Didorusa o dziwacznych stworzeniach, jakie wyszły ze spieczonego słońcem mułu Nilu. - I dodał, zanim brat zdążył mu przerwać: - Zbyt dawno, byśmy mogli to spamiętać! Na co Tony żachnął się i odparł: - Ferdinando spojrzał w studnię, bracie - studnię w Le Manse Madonie - i wiesz o tym tak dobrze jak ja! - A po chwili dokończył szyderczo: - Całkowicie rozumiem potrzebę dyskrecji, ale w zaciszu naszego samochodu, w takim miejscu, któżby mógł podglądać? Następnie, jak na dany sygnał, Mario skierował się w stronę Palermo... I tak oto pojawili się na miejscu, w Cafe Julio, gdzie ten mały, gruby pierdziel usadza ich na zabytkowym tarasie, zachwalając swe podłe „menu", z którego musieli wybrać kilka pozycji: trochę tego, nieco tamtego i karafkę wina. Wszystko na pozór, żeby pokazać, że coś im smakuje. Bracia nałożyli sobie potrawy, czekając, aż Sclafani wspomni o Julietcie. I w końcu wróci na górę do drobnych obowiązków w kuchni. - Panowie, jestem panów dłużnikiem! - Zbliżając się ponownie do stolika, Julio kłania się i miętosi koniuszek ręcznika na przedramieniu. - No, mam na myśli panów troskę i znalezienie... eee... no... towarzyszki dla mej córki. Nie jestem w stanie mówić o starszej pani jako o pielęgniarce - wciąż nie dopuszczam do siebie myśli, że moja córka jest naprawdę chora - lecz i tak ta pani jest darem z niebios. Pomaga i krząta się wokół niej i dogląda jej stale, tak że mogę zająć się swoimi sprawami. - Julietta? - Francesco udaje zatroskanego. - Pańska córka? Czy nastąpiła jakaś poprawa? Zastanawialiśmy się, czemu jej nie widać... - Spojrzał w dół na podwórze, omiatając je ciemnymi oczami, jakby czegoś szukał. Julio spojrzał na nocne niebo i załamał dłonie w geście rozpaczy czy też błagania. - Och, moja urocza córka! Słaba jak woda, blada jak chmurka! Julietta wyzdrowieje, jestem pewien. Ale na razie... rzuca się na łóżku, ma cienie pod oczami i cały czas narzeka na słońce wpadające do pokoju, tak że musimy cały czas trzymać zaciągnięte story! Wpadła w jakiś dziwny letarg, ma napady dziwnego lęku przed światłem. Bracia spojrzeli po sobie - miało to wyglądać na zdziwienie - i wreszcie Francesco energicznie pokiwał głową. Powiedział do Julia:

- Sclafani, mamy dziś jeszcze pewną sprawę do załatwienia. Nasz człowiek wraca z bardzo ważnej wyprawy z zagranicy. Teraz, po drodze chcieliśmy zabić nieco czasu. Tak w ogóle to bardzo przyjemny wieczór. Niestety mogą nas w każdej chwili wezwać i właśnie dlatego nie zamawiamy zbyt wiele z twojej karty. Ale jeśli chodzi o Juliettę: obydwaj... martwimy się razem z tobą. - W rzeczy samej. - Tony kiwnął potakująco. - My, Francezci, sami jesteśmy na to uczuleni - chodzi o mocne światło słoneczne. Dlatego właśnie nie przyjeżdżamy, kiedy słońce stoi za wysoko. - I - Francesco mówił dalej z namaszczeniem - któż to wie, być może będziemy w stanie udzielić dalszej pomocy? (Julio mało nie zemdlał! Co, bracia Francezci będą mu udzielać pomocy? Dalszej pomocy?) - Bo widzisz - mówi Tony - za trzy dni przyleci z Rzymu pewien człowiek. Jest to lekarz - specjalista. Masz rację: jest jakieś choróbsko, co wisi w powietrzu, albo i nawet anemia. Zmogła nasze sługi w Le Manse Madonie, sami czujemy się jak muchy w smole. Nasza krew wydaje się... słaba? Ale przynajmniej na dużych wysokościach możemy cieszyć się czystym powietrzem! A tutaj, w mieście... - wzruszył ramionami. Julio z otwartymi ustami spoglądał to na jednego, to na drugiego z braci. - Ale co panowie proponują? Znaczy nawet nie ośmieliłbym się zasugerować... - Żeby nasz przyjaciel lekarz zbadał Juliettę i być może poobserwował ją przez jakiś czas? - Francesco przerwał mu w pół zdania. - Ależ czemu nie? To nasz prywatny lekarz i ma najlepsze rekomendacje! Co więcej, już mu zapłacono. W takich okolicznościach to na pewno nie zaszkodzi! A więc jesteśmy umówieni. - Pokiwał głową, potwierdzając ten fakt ostatecznie. - Umówieni? - Wyślemy po Juliettę samochód za trzy dni - tak, to będzie sobota. I oczywiście starsza pani zostanie z nią przez cały czas. Ale to na wypadek, gdyby niestety nie wyzdrowiała do tego czasu, na co oczywiście mamy nadzieję... - Brak mi słów! - wykrztusił Julio. - Nie ma najmniejszego powodu - powiedział Tony, dyskretnie przysłaniając usta. - Proszę, oto nasza wizytówka. Jeśli u Julietty nastąpi poprawa, zadzwoń do nas. Jeśli nie, przyślemy samochód w sobotę. Poza tym możesz swobodnie dowiadywać się o jej stan zdrowia. Ale pamiętaj: cenimy sobie prywatność. Nasz numer telefonu jest zastrzeżony. Julietta będzie miała spokój i pełną opiekę.

- Załatwione. Nie dowierzając w ten podarunek od losu, grubas poszedł jak otumaniony do swoich wieczornych obowiązków, a bracia, na których nie zrobiło to zbytniego wrażenia, wrócili do przebierania na talerzu... aż zobaczyli, jak Julio zaczyna doglądać, czy wszystko jest w porządku przy stolikach na podwórzu. Wtedy Franco powiedział: - Obserwuj schody. Jak zacznie wchodzić, ostrzeż mnie albo zajmij go czymś. Wstał i odszedł na krok od balustrady tarasu. - I kto jest teraz nieostrożny? Tony uśmiechnął się, ukazując stanowczo za długi, ostry jak igła kieł w zdecydowanie za szeroko otwartych ustach. Francesco wyciągnął się w kierunku brata pod nienaturalnym kątem i odpowiedział mu przez zaciśnięte zęby głosem, który nagle stał się czarny i bulgoczący jak roztopiona smoła: - Co, a ty nie czujesz stąd tej suczki? - Już po chwili się wyprostował, odkaszlnął i mówił dalej normalnym głosem. - Tak czy inaczej musimy dopilnować, żeby ten gruby głupek przyjął naszą propozycję. Więc dopij wino... i obserwuj schody! Odwrócił się. W dwóch krokach wyszedł z tarasu i przeszedł zasłonięty kotarą łuk drzwi na korytarz. Minął toaletę dla panów na lewo i toaletę dla pań na prawo, a następnie wszedł w drzwi, oznaczone tabliczką „Private", do biura Julia. Mijając biurko, wszedł w drugie drzwi, do pokoju, gdzie przebywała chora Julietta. I leżała tam w towarzystwie czuwającej nad nią tej starej ropuchy, ponad osiemdziesięcioletniej Kateriny. Starucha kiwała się. Zaskoczona spojrzała na nowo przybyłego ślepnącymi oczami. - Kto? Co? - Następnie stara rozpoznała go, uśmiechnęła się, kiwnęła głową i chciała wstać. - Nie, zostań - powiedział. - Lepiej, żebyś tu była, jakby wpadł ten tłustawy kurdupel. - Katerina znów kiwnęła głową i usiadła bez ruchu. W mroku pomieszczenia jej oczy lśniły żółtym światłem jak oczy kota obserwującego swego pana. Usiadł w połowie łóżka Julietty i ten gwałtowny ruch obudził ją. A może już nie spała... i czekała. Miała oczy wielkie jak spodki, otworzyła szeroko usta. Zrozumienie i groza odmalowały się momentalnie na jej uroczej, owalnej i dziwnie bladej twarzy. Dla Francesca nie było w tym nic dziwnego. Przemówił do niej, zanim zdążyła krzyknąć, jeśli w ogóle zamierzała:

- Myślałaś, że cię porzuciłem? Ach, nie! - mówił do niej. Jego ręka wpełzła pod koc, pod nocną koszulę, sięgając do jej ud. Czuła jego nerwowe palce na swym ciele. - Nie, bo jak cię raz pokochałem, to będę cię kochał przez wszystkie dni twoje. - Nie powiedział moje. Ręka wędrowała coraz wyżej po udzie i Julietta zamknęła usta, a oddech jej uspokoił się. Zaczęła oddychać głębiej -jego oddechem. Czuła w nim jego jestestwo, którym teraz ogarniał ją całą. Patrzył na nią czarnymi jak smoła oczami, jakby w twarzy miał dwa wilgotne, nieruchome marmurowe kamyki lub jakby wpatrywały się w nią nieruchome oczy węża przed atakiem. Tylko że on już zaatakował. Sześć tygodni wcześniej. I wsączył jad do rany. Na przystojnej, podobnej diabłu twarzy zagościł uśmiech i groza od razu opuściła ją bo uniosła ramiona i chciała go objąć za szyję. Nie można było do tego dopuścić. - Wkrótce - powiedział jej - wkrótce, w Le Manse Madonie! Poczekasz? Dzień lub dwa, moja Julietto. Tylko dzień lub dwa, obiecuję. Westchnęła i jej oddech nagle przyspieszył i zamrugała powiekami, kiedy dłoń Francesca zsunęła się na wewnętrzną stronę ciepłego uda. Następnie kiwnęła głową i w odruchu nieznanej rozkoszy, kiedy głowa odwróciła się w przypływie wstydu, porażki, poddania, rozsunęła uda. Przytrzymując jej wargi kciukiem i małym palcem, wsunacł w nią trzy pozostałe. Ręka wciąż pozostawała w bezruchu, ale palce sunęły w górę z bezwzględnością gąsienicy przechodzącej metamorfozę w trzy ruchliwe penisy, rozchylające jej nabrzmiałe wargi. Wpełzły do jej wnętrza, a kciuk i mały palec delikatnie pieściły niewielkie wybrzuszenie powyżej. Stara wiedźma obserwowała to wszystko. Wiedziała, co się święci, i śmiała się bezgłośnie, odsłaniając szczątki zębów, z których jedna para była biała i ostra. Francesco odnalazł żyłę w miękkim wnętrzu Julietty i przeciął ją paznokciem, w miejscu gdzie nikt jej nie odnajdzie, a jeśli w dalszym ciągu będzie pojawiać się krew, to będzie to wytłumaczalne z innych powodów. Po kilku chwilach dziewczyna zajęczała: - Ach! Ach! Ach! - miotając się po poduszce, aż wywróciła oczy i znieruchomiała. Francesco uśmiechał się coraz szerzej i szerzej, aż kropla śliny pojawiła się w wykrzywionym kąciku ust. W tej samej chwili zapłonęły jego oczy, pojawiła się w nich żądza krwi. Krwi Julietty! Ale: Brat! To był Anthony! Nie było to wezwanie (ponieważ bracia nie posiadali daru prawdziwej sztuki porozumiewania się na odległość), ale zdecydowanie było to ostrzeżenie. Skurcz końcówek nerwowych, instynktowny spazm. Nadchodził Julio!

W sekundę wyciągnął rękę spod koca, pochylił się, żeby ucałować jej spocone czoło. Następnie wyszedł z pokoju, wypadł z biura Sclafaniego i drzwi z napisem „Panowie" zamknęły się za nim łagodnie. W zaciszu kabiny wyciągnął penisa ze spodni i zacisnął go raz, drugi, trzeci, po czym wystrzelił spermą do muszli. Nawet jego sperma była czerwona, po tym jak Francesco zacisnął na nim łańcuch spłuczki... Na korytarzu czekał na niego Sclafani: - Ach, proszę mi wybaczyć! Myślałem, że pan tu będzie. Pana brat prosił, żeby przekazać... że wasz wysłannik wrócił z Anglii... a pański szofer, Mario?... rozmawia przez radio. - Gestykulował, jakby wystarczyło to za wszelkie wyjaśnienia. W rzeczywistości tak było. Francesco był już spokojny. Uśmiechnął się z wdzięcznością i wyszedł na taras z depczącym mu po piętach Juliem. - To prawdziwy zaszczyt, że mogłem panów gościć. -Mamrotał grubas. - Nie mogę przyjąć od panów zapłaty. Co? Ale i tak już jestem zadłużony u panów po uszy! Mario stał przy stole w swoim uniformie i czapce z daszkiem, a Tony rozmawiał przez radiotelefon. Francesco odwrócił się i wpadł na Julia, nieomal go przewracając. - Mój przyjacielu - powiedział pospiesznie. - To rozmowa prywatna, rozumiesz? Co do rachunku: cała przyjemność po naszej stronie. Wcisnął plik banknotów w rękę właściciela restauracji, które wystarczająco pokryły koszty tego, czego nie zjedli. Kiedy Julio się oddalał, Tony wstał z miejsca. - Będziemy na miejscu za czterdzieści pięć minut - powiedział. - Nawet jeśli wyjedziemy od razu, helikopter wyląduje szybciej w Manse. - Wzruszył ramionami. Francesco pokiwał głową i powiedział: - Porozmawiam z Luigim po drodze. W limuzynie Francesco usiadł z przodu koło Maria. Za Palermo można już było rozmawiać przez system komunikacji bez zakłóceń. - Jak pacjent? - Spokojna jak baranek - odezwał się beznamiętny, niemal naturalny głos z drugiej strony. - Trochę rzygała... chyba nie najlepiej znosi podróże. To chyba przez środki uspokajające. Z tyłu limuzyny odezwał się Tony: - Nic jej nie będzie. Zajmą się nią w Le Manse. Francesco posłał mu spojrzenie przez ramię i powiedział:

- Tak, zostawiłem im szczegółowe instrukcje. - A do głośnika: - Jakieś problemy po drugiej stronie? - Najmniejszych. Gładko jak po maśle. Wszystko powinno być takie proste! - To dobrze. - Francesco był zadowolony. - A u nas? Kontrole? - Wiedzieli, że jadę do Le Manse Madonie. Bez problemu. (Oczywiście, że bez problemu. Człowiek Francezcich w kontroli lotów w Katanii dostał za to więcej, niż zarabia przez rok!) - Nasi ludzie w Le Manse zajmą się naszą pacjentką. - Zakończył Francesco. - Zobaczymy się później. Aha, i... dobra robota. - Dzięki, out - odpowiedział głos pilota. Wszystko tam w górze przebiegało zgodnie z planem... Kiedy bracia dojechali do Le Manse Madonie, ich ludzie już wyciągnęli dziewczynę z maszyny. Wciąż pod wpływem środków uspokajających została do ich przyjazdu rozebrana i wykąpana. Pozostałe czynności zajmą całą noc. Przez jakąś godzinę obserwowali, jak robią jej przy pomocy mechanicznych pomp oczyszczające lewatywy - ale potem przestało ich to interesować. Manicure, oczyszczanie zębów, nałożenie silnie działających środków grzybobójczych do naturalnych otworów ciała (środków, które zmyje ostatnia kąpiel) i tak w nieskończoność. Miało to znaczenie czysto higieniczne, nie o zdrowie pacjentki tu chodziło. Wyłącznie o czystość. - I wszystko na nic - Tony Francezci potrząsnął głową w geście obrzydzenia, kiedy udawali się do swych pokoi około północy. Nie będą spali, a jedynie odpoczywali. Czas na sen przyjdzie, kiedy będzie po wszystkim. - Na nic? - zapytał brat. - Wcale nie. Może sama dziewczyna tak, ale nie nasz cel. Poza tym on lubi, kiedy są czyste. I nie będzie mu w stanie skłamać, niczego przed nim nie ukryje. Będąc poza jej umysłem, możemy jedynie szukać wskazówek. Wewnątrz... będzie miał wszystko jak na dłoni na poziomie elektronów z jej mózgu, przeszłości i wspomnień wyciśniętych z szarej masy. - Jakie to poetyckie! - brat Francesca wydawał się zadowolony, ale jego głos nagle przybrał zgryźliwe tony: - Ach, ale czy zechce nam ujawnić to, co odkryje? A może też nie zechce i będzie tajemniczy i enigmatyczny jak zwykle? Za każdym razem jest coraz gorzej. - Przynajmniej coś nam powie - drugi z braci kiwnął głową. - Już trochę czasu minęło, a on na pewno zgłodniał. Będzie wdzięczny, a z niej też jest całkiem wyszukana przekąska. Sam bym się skusił! Tony parsknął tylko. - Co? Możesz się skusić na starą Katerinę, ot co!

Na górze schodów rozdzielili się i szli każdy w stronę swego pokoju. - Aha, tak a propos: dobrałeś się do Julietty w mieszkaniu Julia? - Coś na kształt - rzucił za nim brat. - Jeśli pytasz, czy ją tu przywieziemy... to tak, poślemy po nią. A czemu pytasz? Chciałbyś też nieco uszczknąć? - Wcale nie - odpowiedział Tony. - Nie będę dosiadał się do zaczętego posiłku. - Nie było w tym stwierdzeniu najmniejszej złości, podobnie jak w odpowiedzi Francesca: - Wcześniej nie przeszkadzało ci jedzenie z jednej miski - powiedział pojednawczo... Na godzinę przed świtem bracia Francezci spotkali się ponownie w tajemnym sercu Le Manse Madonie. Spotkali się pod bogato zdobionym sufitem w otoczeniu fundamentów budynku osadzonych w litej skale - w miejscu zwanym „studnia" - zjawili się razem, by osobiście uczestniczyć w ostatniej fazie operacji: opuszczenia dziewczyny w głąb starej, wyschniętej studni. Brzeg studni miał około czterech metrów średnicy od ściany do ściany, cembrowina miała metr wysokości i była zrobiona z dużych, ciężkich cegieł. Na górze leżały podnoszone dwie połówki klapy pod napięciem, zawieszone na zawiasach po obu stronach cembrowiny jak pokrywa dużego grila. W studni panowała cisza, która nawet Francescowi wydawała się zbyt głucha i złowróżbna. Gdzieś tam w dole, na głębokości dwudziestu pięciu metrów studnia otwierała się jak duża gruszka, w miejscu w którym kiedyś stała woda. Teraz przebywał w niej ich ojciec. Po jednej stronie cembrowiny stał mechaniczny dźwig, którego żelazne ramię wisiało nad studnią. Metalowy stół zawieszony na łańcuchach obracał się z wolna. Na stole leżała naga dziewczyna z dłońmi złożonymi na brzuchu. Tylko raz w czasie swego krótkiego życia była czystsza i bardziej pozbawiona toksyn niż teraz - w łonie matki, tuż przed porodem, zanim spoczęły na niej pierwsze ludzkie dłonie. Ale najpierw wypytywanie, nie dziewczyny oczywiście, lecz Starego Ferenczyego, potwornie zniekształconego Francezciego w jego norze. W pomieszczeniu obecni byli tylko dwaj bracia. Nie było to zadanie dla umysłów niższych, łatwo dających się opanować lub też bardziej zdegenerowanych i słabych. No bo w jaki sposób można było zawładnąć umysłami Francezcich? Jaskinia zawierająca studnię była naturalnym wgłębieniem, jeśli nie brać pod uwagę jej zupełnie nienaturalnego mieszkańca. Kamienne ściany nikły w mroku, lecz sama studnia była dobrze oświetlona. Ze ściany pokrytej naciekami wapiennymi zwisała cała bateria reflektorów nakierowanych w dół. W miejscu w którym wypełzał cień, kamienne schody układały się spiralnie w sztolnię wiodącą do Manse - wiszącą wysoko nad głowami. Na dole

schodów strzegły wejścia pneumatyczne drzwi zrobione z grubych żelaznych sztab pod napięciem. Panel kontrolny drzwi znajdował się w znacznym oddaleniu w kręgu jasno oświetlonego szybu. Podobnie jak pokrywa starej studni, metalowe drzwi do sztolni wiodącej w górę nie zostały zaprojektowane, by więzić kogokolwiek lub cokolwiek. Miejsce to nie było więzieniem, lecz raczej samotnią, schronieniem... azylem. I tym razem jednomyślni bracia stali na brzegu studni, kiedy Francesco powiedział: - Tak jakby ktoś celowo nazwał to miejsce Madonie od „mad"... Tony od razu ostrzegł brata: - Pamiętaj, braciszku, on cię słyszy. Nawet kiedy śpisz -albo barłożysz się z jakąś wywloką - on jest z tobą. I nawet teraz jest tu z nami. Francesco wiedział, że to prawda. Tu w lochu wszędzie czuć było obecność ich ojca. Była dostrzegalna w echach ich słów i pomimo ostrego światła - lub właśnie dzięki niemu -w najczarniejszych cieniach widać było poruszenie, chociaż powinny trwać w bezruchu. Przesiąkała aurę tego miejsca, jakby nawiedzały ją zmory. Ale Stary Ferenczy nie był duchem. I dopóki był ich wyrocznią dopóty będzie żył. Francesco popatrzył na brata. - No, gotowy jesteś? Tony oblizał mięsiste wargi i kiwnął głową. Nigdy nie był na to „gotowy", ale trzeba to zrobić. Zawsze był ulubieńcem Starego, który miał dla niego czas i rozpieszczał go. Co do Francesca: od dziecka był zbyt dojrzały - ojciec nigdy nie miał dla niego czasu! Być może znając przyszłość - jakieś jej istotne fragmenty - mieszkaniec studni przewidział, że nadejdzie moment, w którym Francesco z radością... ulży mu w cierpieniach. Wyłączono prąd i można było już dotknąć klapy. - Ojcze - Tony zaglądnął do studni, błądząc wzrokiem po rozpadającej się zaprawie łączącej wielkie kamienne bloki. - Przynieśliśmy ci coś. Wyraz szacunku, prezent - dziewczynę! Dziewczynę... dziewczynę... dziewczynę - powtórzyło echo wewnątrz kamiennego tunelu spowitego w oparze. Opary, tutaj? Ze studni unosił się trujący opar. Pod wpływem ciepła reflektorów zniknął, pozostawiając jedynie odór. Może i to coś w dole nie żyło pełnią życia, ale było tam. Oddychało i... - Słyszy cię! - powiedział Francesco, który wyczuwał takie rzeczy. - Och, słyszy cię doskonale! - Ojcze - Tony przechylił się jeszcze bardziej w dół. - Przynieśliśmy ci podarek, ale też mamy swoje potrzeby. Musimy się czegoś dowiedzieć...

Przez chwilę nie było słychać niczego, a po chwili zdawało im się, że studnia westchnęła! Było to doznanie fizyczne -jakby powiew odoru uniósł się z dna czeluści - ale było to również doznanie mentalne: zdolności telepatyczne Starego Ferenczyego ominęły jedno pokolenie. I mimo że bracia nie posiadali zdolności pozazmysłowych, ojciec miał ich za dwóch - dysponował taką mocą, że wkrótce go „usłyszeli": Proś, o co chcesz, mój synu... po tym jak złożysz mi hołd. Ale o ile wiadomość była prosta, to sposób, w jaki została przekazana, był prawdziwym szokiem. W ich głowach zabrzmiało to jak krzyk i towarzyszył jej zgiełk oszalałych, obłąkańczych głosów w tle, z których każdy należał do ich ojca. Część jego umysłu skoncentrowała się na odpowiedzi, ale reszta zajmowała się innymi działaniami... jak u szaleńca, który jest na pozór spokojny, ale wrze w środku. I rozliczne osobowości tej istoty - jego odmienne osobowości - były jak nie dająca się kontrolować, rozwrzeszczana, tupiąca publika, oglądająca dokonania tej cząstki, która teraz starała się porozumieć ze światem zewnętrznym czyli z synem. Tony zachwiał się na krawędzi cembrowiny. Brat złapał go za ramię, by go podtrzymać. Umysłowy bełkot wyciszył się tak jak echo ich prawdziwego i zdrowego na umyśle ojca. Po chwili Tony wyszeptał: - Niebezpieczeństwo! Nie kontroluje się. - A może po prostu igra sobie z nami? - gorzko zauważył Francesco. - Te jego rozdwojone jaźnie, zapętlone osobowości - już nieraz wykorzystywał je, by nas zmylić... Tony przytaknął, skrzywił się i zawołał na dół: - Ojcze, najwyraźniej nie jesteś dzisiaj sobą. Zatrzymamy dziewczynę i przyjdziemy do ciebie później. - Zmusił się, żeby zabrzmiało to wiarygodnie, również w myślach - na wypadek gdyby ojciec się w nie wsłuchiwał. I kiedy następnie chwycili metalową platformę zwisającą nad studnią tak jakby chcieli ją odsunąć na bok, odezwał się głos: NIE! Z dołu dobiegło rozkazujące warknięcie przekazane za pomocą myśli. NIE, ZACZEKAJCIE! I chwilę później, kiedy się zatrzymali, usłyszeli dużo łagodniejszy głos, nieomal błagalny: - Czy przyszła tu z własnej, nieprzymuszonej woli? Czy jest niewinna? Czy jest... czysta? Bracia uśmiechnęli się do siebie triumfująco, energicznie potakując. Tym razem nie było słychać żadnego tła, żadnego bełkotu głosów z drugiego planu. Kiedy miała na to ochotę, istota ze studni potrafiła kontrolować się i je wyłączyć. Tony odczekał chwilę, po czym powiedział:

- Ona nie ma woli. Co do niewinności, to trudno w dzisiejszym świecie orzec to ze stuprocentową pewnością ojcze. Ale czystość? Jest tak czysta, jak to tylko być może, tylko... - Taaaak? - Ona wie o rzeczach, o których my też chcielibyśmy wiedzieć. Jest cała twoja, ale zanim jej użyjesz według woli twojej, może byś ją najpierw przebadał? Dla nas? Przez dłuższą chwilę zaległa cisza, aż głos odezwał się znowu: - Ale... czemu ty jej nie przebadasz, mój synu? Czemu tego nie zrobiłeś, zanim mi ją ofiarowałeś? - Głos starca był teraz przebiegły i emanował złowieszczą inteligencją. - On wie - warknął Francesco w zimnej furii. - Wie, że nie możemy jej zapytać, bo zabroniono jej mówić! Jej umysł został zaryglowany, zamknięty od środka i tylko on może się do niego dostać. I to też wie, bądź pewny! Stary diabeł chce, żebyśmy go błagali! Rozległo się: O, cha, cha, cha, cha! Można było nieomal dotknąć jego oddechu unoszącego się w postaci oparu nad studnią. - Ależ słyszą cię teraz, mój synu, mój... Francesco? -Śmiech ucichł i głos wewnątrz mózgu stał się zimny jak lód. - I wciąż nie masz szacunku dla starszych... - Ha! - Żachnął się Francesco. - On myśli, że jest Donem! - Był - przypomniał mu Tony. - Donem Donów, jednym z pierwszych. Więc go nie denerwuj, nic nie myśl, pozwól, że ja to załatwię! - I skierował swój głos oraz myśli do studni: - Ojcze, to ty nadałeś słowu wymiar groźby. Działaliśmy na twe słowo. Przez dwa stulecia wykonywaliśmy twoje polecenia i teraz wreszcie my przejęliśmy schedę po tobie. Ta dziewczyna strzeże tajemnicy zakopanej gdzieś głęboko w jej umyśle. Nie możemy w żaden sposób do niej dotrzeć. Ale ty...? I po chwili, w której nieomal słyszeli, jak mózg na dole gorączkowo rozmyśla i ciało drży z niecierpliwości, rozległ się głos: - Potrafią to zrobić, o taakl - Ale czy zrobisz? - Taaak! Opuśćcie ją. - Nie wolno jej uszkodzić, - ostrzegł Tony. - Jej wiedza nie może ulecieć. Ryzykowaliśmy wiele, przywożąc ją tutaj, zapłaciliśmy za nią i może już nigdy nie trafić się taka okazja. Poza tym pamiętaj, ojcze, że to, co zagraża nam, zagraża również tobie... - Rozumiem, taak. Opuśćcie ją na dół. - Ale jesteś głodny, jak wiemy, i dodatkowo... niecierpliwy? A jeśli... - OPUŚĆCIE JĄ NA DÓŁ - ALE JUŻ!

Co było robić. Francesco przy pomocy dźwigni otworzył jedną połowę kraty i wspólnie przesunęli platformę z leżącą na niej dziewczyną nad czeluść. W końcu Tony podetknął jej pod nos sole trzeźwiące, a dziewczyna jęknęła i potrząsnęła lekko głową. Lecz zanim zdążyła się w pełni obudzić, wysłali ją wprost do piekła. Panel kontrolny zaznaczał jej wagę. Zjeżdżała piętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia dwa metry w dół... i po chwili waga wskazywała „zero". - Podnoś! - zaskrzeczał Tony, a Francesco przesunął wajchę w drugą stronę. Platforma wróciła pusta. Zaś w dole: Nagle doszły do nich strumienie mentalnej energii - podmuchy pierwotnej, strasznej mocy - jakby w ich głowach rozpętał się huragan! Bracia zatoczyli się, szybko doszli do siebie i błyskawicznie zamknęli kratę oraz włączyli prąd. W ich umysłach rozległo się wołanie i mimo że nie byli szczególnie obdarzeni mocą, po raz pierwszy w duchu dziękowali za to. Ciało, krew i kości! Otwory w jej ciele, jej twarz! Wrota do nieba i piekła! Och, jestem potworem! Taaak, bo człowiek nigdy by tego nie zrobił! Ale ja nie jestem człowiekiem! Jestem Wampyyyrem! Wampyyyyyyrreeeeem! I ponad tym wszystkim rozległ się jeden krzyk - nieopisany wrzask, jaki rzadko się słyszy - dziewczyna obudziła się i poczuła... co? Płacz, rozpacz, niedowierzanie wydawało się bez końca trzeć po końcówkach nerwowych. Odgłosy cichły i pojawiały się ponownie, kiedy usta, uszy, nozdrza zatykało to coś, wypełniając jej głowę po brzegi, podobnie jak całe ciało. Docierały do nich jeszcze uderzenia jak obuchem myśli Starego i towarzyszące im obrazy: pełzania, pienienia, pływania czegoś, co nigdy nie było istotą ludzką, lecz miało tyle rąk i gąb i ślepi, i wszystkie obejmowały, wtapiały, wsiąkały i zagarniały dziewczynę. Następnie wybrzuszyło się, rozciągnęło i podzieliło! A mgiełka nad studnią stopniowo zabarwiała się na różowo, wydzielając nieznośny zapach, kiedy jej cząsteczki stykały się z klapą pod napięciem... W chwilę później zaskoczeni Francezci zobaczyli, że stoją blisko siebie dotykając się, drżąc jak osika. Z wolna dochodzili do siebie. Mijały minuty. Znów spokój zapanował w jaskini, czy też raczej niepokój, a studnia... ot, zwykła stara cembrowana studnia. Francesco spojrzał pytająco na brata, ale Tony tylko potrząsnął głową. - Nie będę. Nie mógłbym z nim teraz rozmawiać. Niech wypocznie. Może później... Ale kiedy ruszyli w stronę żelaznych prętów drzwi do szybu ewakuacyjnego, rozległo się wołanie:

- ON WSTANIE! ON WSTANIE! ON WSTANIE! -Brzmiało to niemal jak triumfalny aplauz, lecz szybko zmieniło się w przepełnione grozą zawodzenie. - O... oon wstanie, tak - w piąć lat, może trzy, a może dwa - i wtedy... wtedy mnie odnajdzie... nas odnajdzie... wszystkich nas! - Kto taki? - Tony starał się dowiedzieć. Ale otępiały po uderzeniu myśli wydał z siebie jedynie skrzek. Nie miało to znaczenia, ponieważ już wiedział, poza tym i tak ojciec go słyszał. - Kto? - w ich umysłach rozległ się niknący, przepełniony czcią i nabożeństwem głos. - A któżby inny, jak nie Radu? Kto, jak nie Radu Lykan, co?! I nagle rozległ się okrzyk jakby duszy potępionej lub zaginionej w zewnętrznych kręgach piekła: Raaaaduuuu! I ponownie, tym razem jako bezgłośny szept: Raaaaduuuu!... który drżąc zniknął w głuchej ciszy, jaka zapadła w jaskini.

CZĘŚĆ PIERWSZA: Nekroskop... Harry Keogh?