David Gemmell
Lew Macedonii
(Lion of Macedon)
Tłumaczyli Ewa i Dariusz Wojtczakowie
Dedykacja
Pomysł napisania Lwa Macedonii zrodził się na pewnej greckiej wyspie, w cieniu
zrujnowanego akropolu, pod murami fortecy zbudowanej przez krzyżowców. Książka zaczęła się
konkretyzować w mojej głowie nad zatoczką, która podobno udzieliła schronienia świętemu
Pawłowi podczas jego podróży do Rzymu. Lindos na Rodos to miejsce charakteryzujące się
spokojnym pięknem i wielkim urokiem; o mieszkańcach wyspy można powiedzieć dokładnie to
samo.
Powieść dedykuję wszystkim tym wspaniałym ludziom, dzięki którym moje podróże na
Rodos wspominam z tak wielkim sentymentem: Vasilisowi i Tsambice z baru „U Flory”,
„Crispy’emu”, „Jaxowi” oraz Kate i Alexowi.
A także Brianowi Gortonowi i jego uroczej żonie Kath, za dar „oczu”.
Podziękowania
Pragnę podziękować mojemu wydawcy – Lizie Reeves, redaktorce Jean Maund oraz
„testowym” czytelnikom tekstu: Valowi Gemmellowi, Edith Graham, Tomowi Taylorowi
i „młodemu Jimowi z Penguina”, którzy skłonili mnie do gruntownego poprawienia powieści.
Wyrażam szczególne podziękowania dla mojego researchera, Stelli Graham, która
w poszukiwaniu źródłowej inspiracji do kolejnych wątków powieści przejrzała dziesiątki
opasłych tomów, a także dla Paula Hendersona, który sprawdził rękopis pod kątem zgodności
z faktami i realiami historycznymi.
Przedmowa autora
Świat starożytnej Grecji huczał od zgiełku wojen, intryg i zdrad. Nie istniał wówczas jeden
grecki naród – kraj był podzielony na dziesiątki polis, miast–państw, które nieustannie walczyły
między sobą o dominację.
Przez stulecia dwa największe z nich, Ateny i Sparta, toczyły na lądzie i morzu wojny
o prawo do miana hegemona Grecji. Zmieniali się sprzymierzeńcy, wyrastały i upadały
krótkotrwałe potęgi... Teby, Korynt, Orchomenos, Plateje – całkowite zwycięstwo wciąż nie było
udziałem żadnej ze stron. Nike jest boginią kapryśną i raz w nadmiarze obdarza swymi
względami, innym razem wyraźnie ich skąpi.
Wewnątrzgreckie wojny z rozmysłem wspierała finansowo Persja, obawiając się, że
zjednoczona Hellada zapragnie podbić świat i rozpocznie militarną ekspansję. Dzięki
panującemu w Grecji chaosowi Persowie bogacili się, ich cesarstwo sukcesywnie się
powiększało o nowe terytoria w Azji i Egipcie, potęgę zaś wyczuwało się w każdym mieście
cywilizowanego świata. Niemniej jednak bacznie śledzili wydarzenia w Grecji, szczególnie że
wcześniej dwukrotnie ją najechali i dwukrotnie zostali sromotnie pobici.
Najpierw Ateńczycy wraz z wojskami sojuszniczymi zmiażdżyli armię Dariusza na polach
Maratonu.
Później syn Dariusza, Kserkses, zgromadził potężną jak na owe czasy, bo liczącą ponad
ćwierć miliona ludzi armię, by raz na zawsze podbić Grecję. W Wąwozie Termopilskim drogę na
wiele dni zablokował im nieliczny oddział Spartan. Gdy w końcu Persowie ich pokonali, złupili
Ateny i zajęli sporą połać środkowej Grecji, lecz ostatecznie zostali rozbici w dwóch
rozstrzygających bitwach. Na lądzie pięć tysięcy Spartan dowodzonych przez Pauzaniasza zadało
poniżającą klęskę perskiej armii, na morzu zaś ateński wódz Temistokles zdruzgotał perską flotę
pod Salaminą.
Od tego czasu Persja nie odważyła się już na otwartą napaść, walcząc z potęgą grecką za
pomocą intryg.
Wydarzenia szczegółowo opisane w Lwie Macedonii (czyli zajęcie twierdzy Kadmei oraz
bitwy: w Wąwozie Termopilskim, pod Leuktrami i Herakleą Linkestis) zostały zaczerpnięte
z przekazów historycznych, a główne postaci – Parmenion, Ksenofont, Epaminondas i Filip
Macedoński – przemierzały kiedyś te starożytne góry i doliny, podążając drogą honoru,
lojalności i obowiązku.
Jednakże fabułę Lwa Macedonii stworzyłem od podstaw. Historia niewiele mówi
o Parmenionie. Nie ma przekonujących dowodów na to, kim był: królem Pelagończyków,
macedońskim podróżnikiem czy też tesalskim najemnikiem.
Cóż, niezależnie od historycznej prawdy, mam nadzieję, że gdyby mój bohater przeczytał tę
opowieść o sobie, jego duszę zamieszkującą niebiański Panteon Bohaterów niechybnie
ogarnęłaby radość i duma.
David A. Gemmell Hastings, 1990
KSIĘGA PIERWSZA
Cudownymi ludźmi są Ateńczycy. Wybierają co roku dziesięciu nowych dowódców. W całym
moim życiu znałem tylko jednego prawdziwego wodza – był nim Parmenion.
Filip II Macedoński
Wiosna 389 roku p.n.e.
Wszystko zaczęło się od niezdrowej fascynacji – pewnego dnia Tamis zapragnęła poznać
moment własnej śmierci. Od tej pory intensywnie tropiła niezliczone ścieżki przyszłości
i odkryła, że istnieje wręcz nieograniczona liczba potencjalnych jutr. W niektórych umierała
z powodu choroby lub zarazy, w innych ginęła podczas napaści albo w wyniku morderstwa.
W jednej nawet zabiła się, spadając z konia, chociaż zawsze nienawidziła jazdy konnej i nie
wyobrażała sobie, by kiedykolwiek mogła dosiąść którejś z tych znienawidzonych, wstrętnych
kopytnych bestii.
Podczas studiów nad dniem swojej śmierci odkryła istnienie mrocznego towarzysza.
Niezależnie od sposobu, w jaki umierała, towarzyszył jej złowrogi cień. Natura owej istoty
zaczęła ją dręczyć. Jak to możliwe, że postać pojawiała się w każdej z tysięcy rozmaitych
przyszłości? Któregoś razu Tamis zaryzykowała i wybiegła myślą jeszcze dalej: okazało się, że
po jej śmierci mroczny cień rośnie w siłę. W każdej potencjalnej przyszłości był silniejszy,
emanujące zaś z niego zło wręcz dotykalne. Uświadomiła też sobie z przerażeniem, że istota stale
śledzi jej poczynania.
Tamis była wszakże kobietą o ogromnej odwadze. Zapanowała nad lękiem, uzbroiła się
w męstwo, wybrała jedną ze ścieżek przyszłości i ruszyła wprost do serca złowrogiego cienia.
Przez cały czas czuła, że moc Boga Mroku wżera się w jej duszę niczym kwas. Nie była w stanie
zbyt długo wytrzymać w tej przesyconej złem przyszłości i szybko wróciła z powrotem do
tymczasowego azylu namacalnej teraźniejszości.
Wiedza, którą zyskała w trakcie tej duchowej podróży, stała się dla niej straszliwym
balastem. Stara kapłanka nie mogła się nią z nikim podzielić, a dodatkowo przygnębiała ją
świadomość, że sama umrze w najbardziej krytycznym momencie – kiedy trzeba będzie rzucić
wyzwanie złu.
Modliła się wtedy mocniej niż kiedykolwiek, kierując swe myśli ku bezmiarowi kosmosu.
Początkowo jej umysł wypełniła ciemność, później zalśniło w niej pojedyncze światełko, aż
nagle Tamis zobaczyła przed sobą ludzkie oblicze: pomarszczone, lecz silne, o jastrzębich rysach
i przenikliwych błękitnych oczach pod żelaznym hełmem. Twarz szybko rozmyła się i zaczęła
zanikać, po czym przeobraziła się w chłopięcą buzię. A jednak oczy pozostały te same –
przenikliwie błękitne, usta zaś zacięte w grymasie wyrażającym determinację. Tamis znała imię
dziecka, nie wiedziała tylko, czy jest to imię zbawcy czy też niszczyciela. Nie miała pewności,
mogła jedynie mieć nadzieję. A jednak imię huczało w jej głowie niczym narastające echo
odległego grzmotu.
Parmenion!
Sparta, lato 385 roku p.n.e.
Bezszelestnie wyłonili się z cienia i ruszyli ku chłopcu. Mieli zakapturzone twarze, w rękach
dzierżyli drewniane kije.
Parmenion rzucił się w lewo, lecz dwóch kolejnych napastników zagrodziło mu drogę. Czyjś
kij świsnął mu tuż obok głowy i musnął ramię. Młodzieniec rąbnął pięścią w zamaskowaną
twarz, potem skręcił w prawo i pędem pognał ku ulicy Krańcowej. Gdy biegł w stronę posągu
Ateny, jej zimne, marmurowe oczy wpatrywały się w niego. Dopadł podstawy pomnika i zaczął
się nań gramolić, by ukryć za kamiennymi nogami.
– Złaź! No chodź do nas! – skandowali prześladowcy. – Mamy dla ciebie prezent,
mieszańcu!
– W takim razie wejdźcie za mną i dajcie mi go – odwarknął. Pięciu napastników ruszyło
naprzód. Parmenion kopnął pierwszego w twarz, odrzucając go w tył, niestety otrzymał uderzenie
kijem w nogę i stracił równowagę. Przeturlał się, silnym kopniakiem odepchnął przeciwnika, po
czym wyprostował się i przeskoczył nad grupą dręczycieli. Wylądował na ulicy, z trudem
utrzymując się na nogach. Ktoś rzucił w jego kierunku kijem, trafiając go w łopatki. Młodzieniec
zatoczył się i upadł. W sekundę później agresorzy dopadli go i przygwoździli do ziemi.
– Teraz cię mamy – odezwał się jeden z nich. Głos miał stłumiony przez zasłaniający usta
wełniany szal.
– Możesz zdjąć maskę, Gryllosie – syknął Parmenion. – Poznałem cię po zapachu.
– Nie wygrasz jutrzejszego finału – rzucił twardo któryś z pozostałych. – Rozumiesz? Nie
powinni cię w ogóle dopuścić do udziału w zawodach. Gry strategiczne są dla Spartan, a nie dla
mieszańców.
Parmenion rozluźnił napięte mięśnie i opuścił głowę, udając pokonanego.
Wyczekał na odpowiedni moment, a wtedy błyskawicznie wyswobodził ramiona, zerwał się
na nogi i z półobrotu grzmotnął Gryllosa pięścią w nos. Napastnicy rzucili się na niego, bezładnie
okładając go pięściami i kopiąc. Upadł na kolana. Gryllos odciągnął jego głowę za włosy do tyłu,
pozostali zaś ponownie unieruchomili mu ramiona.
– Sam się o to prosiłeś – oświadczył Gryllos, po czym zamachnął się i walnął go pięścią
w szczękę. Ból był straszny i Parmenion osunął się między napastników. Na jego ciało posypały
się razy – krótkie, potężne haki w brzuch i twarz.
Nie krzyczał.
„Nie czuję bólu – wmawiał sobie w myślach. – Ból nie... istnieje”.
– Co tam się dzieje?
– Nocne straże! – szepnął jeden z napastników. Puścili swoją ofiarę i czmychnęli w boczną
alejkę. Parmenion upadł na ulicę i skulił się z bólu. Nad nim wznosiła się milcząca statua Ateny
Przydrożnej. Kiedy jęcząc, usiłował się podnieść, podbiegło do niego dwóch żołnierzy.
– Co ci się stało? – spytał pierwszy, chwytając go za ramię.
– Upadłem. – Parmenion strząsnął pomocną dłoń i wypluł krew.
– A tamci, jak przypuszczam, pomagali ci wstać – mruknął z przekąsem mężczyzna. –
Dlaczego zatem uciekli?
– Nie potrzebuję eskorty – odburknął.
Żołnierz z ciekawością spojrzał w jasnobłękitne oczy chłopca.
– Nadal czekają w alei – rzucił ściszonym głosem.
– Nie wątpię – odrzekł Parmenion – ale po raz drugi mnie nie zaskoczą.
Kiedy żołnierze odeszli, głęboko zaczerpnął oddechu i wystartował do biegu. Pędził jak
wiatr. Skręcał w alejki – to w prawo, to w lewo – lecz wyraźnie kierował się ku agorze. Przez
jakiś czas słyszał za sobą tupot nóg wrogów, potem jednak otoczyła go jedynie cisza miejskiej
nocy.
Zapewne oczekiwali, że wróci do koszar lub do domu swej matki, więc postanowił udać się
w inne miejsce. Przemknął przez opustoszałą agorę i ruszył ku górującemu nad miastem
akropolowi.
Zza posągu Ateny Przydrożnej wyłoniła się stara kobieta. Oświetliła ją księżycowa poświata.
Kobieta szła, opierając się na długiej lasce. Nagle westchnęła i usadowiła się na marmurowym
siedzisku. Jej ciało było znużone, umysł zaś przeniknięty smutkiem.
– Przykro mi, Parmenionie – powiedziała. – Jesteś wprawdzie silny, lecz muszę cię jeszcze
bardziej zahartować. Będziesz twardy niczym żelazo. Masz przecież misję do spełnienia. Takie
jest twoje przeznaczenie.
Pomyślała o innych chłopcach z koszar. Jak łatwo w nich wzbudzić nienawiść do mieszańca!
Wystarczyło jedno proste zaklęcie. Wyleczenie czyraka wymaga więcej energii niż zachęta do
nienawiści. Myśl była niepokojąca i Tamis zadrżała.
Podniosła wzrok na statuę. Atena spoglądała na nią z góry ślepymi marmurowymi oczyma.
– Nie bądź taka harda – szepnęła Tamis. – Znam twoje prawdziwe imię, kamienna kobieto.
Znam twoje słabostki i twoje pragnienia. Mam też więcej władzy niż ty.
Wstała.
W pamięci mignęła jej twarz. Mimo zaklęcia, Parmenion wciąż miał jednego przyjaciela,
chłopca odpornego na rozkaz nienawiści. Chociaż jego istnienie nie sprzyjało planom Tamis,
myśl o tym młodzieńcu osobliwie ją pocieszyła.
– Słodki Hermiasie – szepnęła z nostalgią. – Gdyby wszyscy mężczyźni byli do ciebie
podobni, nie miałabym na tym świecie kompletnie nic do roboty.
Parmenion siedział na skale, czekając na świt. Z głodu burczało mu w brzuchu, ale szczękę
miał zbyt obolałą, by zjeść czerstwy chleb, który oszczędził z wczorajszego śniadania. Słońce
wstawało powoli ponad poczerwieniałymi od jego promieni wzgórzami Parnon, wody rzeki
Eurotas iskrzyły się i migotliwie falowały. Parmenion poczuł ciepłe słońce na umięśnionym ciele
i mimowolnie zadrżał. Spartański trening nauczył młodego człowieka ignorować ból, a także
zamykać umysł przed nieprzyjemnym chłodem czy gorącem. Opanował już tę trudną sztukę
i nagłe uczucie ciepła na skórze przypomniało mu po prostu, jak wielkie zimno odczuwał owej
długiej nocy, skrywając się na świątynnym wzgórzu nad miastem.
Posąg Zeusa, Ojca Niebios – wysoki na dwanaście stóp, majestatyczny i brodaty – spoglądał
z góry ku zachodowi, jak gdyby pan bogów i ludzi studiował zbocze góry Ilias. Parmenion
kolejny raz zadrżał i ostrożnie ugryzł kęs ciemnego chleba. Stłumił jęk, gdyż każdy ruch szczęk
powodował ostry ból. Cios Gryllosa był naprawdę potężny. Chłopiec delikatnie obmacał sobie
palcami zęby; jeden wyraźnie się ruszał. Oderwał mały kawałek chleba, wcisnął go pod prawy
policzek i zaczął powoli żuć. Po zakończeniu skromnego posiłku wstał. Bolała go cała lewa
strona ciała. Uniósł chiton i obejrzał poobijane miejsca. Dostrzegł fioletowe siniaki i krew nad
biodrem.
Przeciągnął się i zamarł, usłyszał bowiem kroki na górskiej ścieżce. Szybko obiegł
marmurową świątynię Muz, przykucnął przy ścianie i czekał na nieproszonych gości. Serce
szaleńczo łomotało mu w piersi. Podniósł odprysk popękanego marmuru o krawędzi wąskiej jak
ostrze topora. Jeśli ponownie go zaatakują, nie sprzeda tanio skóry! Ktoś zginie!
Nagle zauważył przybysza – szczupłego chłopca w błękitnej tunice.
Młodzieniec miał ciemne, kręcone włosy i gęste brwi. Parmenion rozpoznał swego
przyjaciela Hermiasa i poczuł ogromną ulgę. Upuścił kamień i ze znużeniem wstał. Hermias
zobaczywszy go, podbiegł i serdecznie uściskał.
– Och, Savro, mój przyjacielu, ileż jeszcze musisz wycierpieć? Parmenion zmusił się do
uśmiechu.
– Dzisiaj moje cierpienie się skończy. Być może.
– Tak, ale tylko wówczas, gdy przegrasz. Musisz przegrać, Savro! W przeciwnym razie oni
mogą się posunąć nawet do morderstwa. Naprawdę, boję się, że cię zabiją! – Hermias wpatrywał
się wyczekująco w jasnobłękitne oczy przyjaciela, ale nie zobaczył w nich ani śladu gotowości
do kompromisu.
– No cóż, zdaje mi się, że mimo to nie zamierzasz przegrać. Zgadza się? – spytał ze
smutkiem.
Parmenion wzruszył ramionami.
– Kto wie, być może przegram... Jeśli Leonidas jest zdolniejszy, niż sądzę... Sędziowie
pewnie będą stronniczy...
– Oczywiście, że będą go faworyzować. Gryllos twierdzi, że sam Agezylaos przyjdzie
popatrzeć... Sądzisz, że sędziowie poniżą królewskiego bratanka?
Parmenion położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
– O co się tedy martwisz? Przegram, to przegram. Widać los tak chce. Ale za nic się nie
podłożę.
Hermias usiadł na stopach posągu Zeusa i wyjął dwa jabłka z sakwy na biodrze. Jedno podał
Parmenionowi, który anemicznie wgryzł się w owoc.
– Dlaczego jesteś taki uparty? – spytał Hermias. – Czy powodem owego uporu jest
macedońska krew płynąca w twoich żyłach?
– A może właśnie spartańska krew, przyjacielu? Żadna z tych dwu nacji nie słynie
z ustępstw.
– Nie chciałem cię obrazić, Savro. Wiesz o tym.
– Tak, wierzę ci. Nie ty – mruknął Parmenion, biorąc Hermiasa za rękę. – Ale zastanów się...
Nazywacie mnie Savrą, czyli jaszczurką... Czy tak jak inni nie myślisz o mnie jako o mieszańcu?
Czy w myślach nie nazywasz mnie półbarbarzyńcą?
Hermias odsunął się, a na jego twarzy pojawiło się przygnębienie.
– Ależ jesteś moim przyjacielem – zaprotestował słabo.
– Nie o to mi chodzi, Hermiasie. Zresztą, nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Nie jesteś
w stanie walczyć ze swoją naturą. Jesteś, kim jesteś... Spartaninem czystej krwi, pochodzisz
z rodu bohaterów, twoi przodkowie walczyli pod Termopilami. Twój ojciec maszerował
z Lizanderem i nigdy nie poznał słowa „klęska”. Prawdopodobnie masz przyjaciół wśród helotów
i klas niższych. A przecież... uważasz ich jedynie za niewolników.
Twój ojciec także był odważnym spartańskim wojownikiem, który zginął w bitwie, bo nie
uchylił się przed walką – upierał się Hermias. – Również jesteś Spartaninem.
– Lecz mam macedońską matkę. – Parmenion zdjął tunikę, krzywiąc się przy podnoszeniu
obolałego ramienia ponad głową. Szczupłe ciało miał upstrzone sińcami i rozcięciami, a prawe
kolano spuchnięte. Jego kanciasta twarz także była posiniaczona, prawe oko tak napuchło, że
niewiele nim widział. – To właśnie są symboliczne atrybuty mojej macedońskiej krwi. Zabrano
mnie z rodzinnego domu, gdy miałem siedem lat. Od tamtej chwili ciało stale mam poranione.
– A myślisz, że ze mną jest inaczej, też mam sporo siniaków – przerwał mu Hermias. –
Każdy spartański chłopiec musi swoje przecierpieć, na tym polega spartańskie wychowanie,
dzięki któremu wyrastamy na wybitnych wojowników. Rozumiem cię wszakże, Sav...
Parmenionie. Wydaje ci się, że młody Leonidas cię nienawidzi, a Leonidas to potężny wróg.
Mógłbyś pójść do niego i porozmawiać, złożyć mu wyrazy szacunku. Wtedy twoja zła passa raz
na zawsze by się skończyła.
– Nigdy! Zresztą, wyśmiałby mnie i wyrzucił na ulicę.
– Tak, prawdopodobnie tak właśnie by postąpił. Ale na pewno nikt by cię już później nie
pobił.
– Zrobiłbyś to, gdybyś był na moim miejscu?
– Nie.
– Dlaczego zatem ja miałbym to uczynić?! – syknął Parmenion, wpijając się jasnymi oczyma
w twarz przyjaciela.
Hermias westchnął.
– Surowo mnie osądzasz, mój drogi. Chyba jednak masz rację. Kocham cię jak brata, lecz nie
uważam cię za pełnoprawnego Spartanina. Wmawiam sobie, że powinienem, lecz serce mówi
mi...
– Sam widzisz! Nie dziw się więc, że inni... ci, którzy nie są moimi przyjaciółmi... nie
potrafią mnie zaakceptować.
– Daj nam trochę czasu... nam wszystkim. Wiedz jedno – dodał łagodnie Hermias –
cokolwiek postanowisz, będę stać u twego boku.
– Nigdy w to nie wątpiłem. Nazywaj mnie dalej Savro... Od ciebie zniosę wszystko.
– Wierzę w twoje zwycięstwo. I dodatkowo pomodlę się o nie do Ateny Przydrożnej –
oświadczył z uśmiechem. – Chcesz, żebym z tobą został?
– Nie, nie, dziękuję ci. Posiedzę sobie jeszcze kilka minut z ojcem Zeusem. Porozmyślam,
pomodlę się. Spotkamy się w domu Ksenofonta o trzeciej po południu. Wtedy rozpoczynają się
zawody.
Hermias skinął głową i odszedł. Parmenion obserwował go przez chwilę, Potem skupił
uwagę na budzącym się mieście.
Sparta. Ojczyzna bohaterów, miejsce narodzin najlepszych wojowników, jacy kiedykolwiek
chodzili po zielonej ziemi. Stąd, mniej niż stulecie temu, legendarny król Leonidas, „władca
mieczy”, wyruszył z trzystoma spartiatami i siedmioma setkami helotów do Wąwozu
Termopilskiego, gdzie ta garstka wojowników nieustraszenie stawiła czoło perskiej armii liczącej
ponad ćwierć miliona ludzi.
Spartanie utrzymywali się przez kilka dni, krwawo odpierając ataki nieprzyjaciela, aż
w końcu perski król Kserkses wysłał przeciwko nim swoich Nieśmiertelnych – dziesięć tysięcy
najznakomitszych wojowników, jakich Persja zdołała zgromadzić ze swego wielkiego cesarstwa.
Spartanie wręcz upokorzyli Persów, dziesiątkując te doskonale wyszkolone elitarne korpusy.
Parmenion czuł, jak rośnie mu serce w piersi, gdy wyobrażał sobie szeregi chmurnookich rosłych
mężczyzn w pełnych, zakrywających całe twarze spiżowych hełmach, purpurowych płaszczach
i z lśniącymi od krwi mieczami w dłoniach. Miecze trzystu Spartan złamały potęgę Persji –
światową potęgę!
Zwrócił wzrok ku południowemu wschodowi, gdzie stał – z tego miejsca niewidoczny –
pomnik zabitego pod Termopilami króla. Spartanie, zdradzeni przez pewnego Greka, zostali
zaatakowani z dwóch stron naraz i wybici do nogi. Dowiedzieli się wprawdzie wcześniej
o zdradzie i dowódcy sojuszniczych wojsk greckich namawiali Leonidasa, by póki czas
wyprowadził swoich wojowników z wąwozu. Odpowiedź króla na zawsze pozostała w sercach
wszystkich mieszkańców Sparty: „Spartanin powraca z bitwy z tarczą... lub na tarczy. Nie
wycofamy się”. Parmenion uważał za ironię losu fakt, że jego osobisty najgorszy wróg jest
spokrewniony z największym spartańskim bohaterem i nosi to samo imię. Czasami zastanawiał
się, czy król Leonidas był równie okrutny jak jego młodziutki imiennik. Miał nadzieję, że nie.
Parmenion wspiął się na najwyższy punkt akropolu i spojrzał na miasto, które otaczało
wzgórze. Mieszkało tutaj niecałe trzydzieści tysięcy ludzi, a jednak szanowano ich wszędzie – od
Arkadii aż po Azję Mniejszą, od Aten po Ilirię. Spartańskiej armii nigdy nie pobił w otwartym
boju nieprzyjaciel o równych siłach. Spartański piechur – hoplita, był wart trzech Ateńczyków,
pięciu Tebańczyków, dziesięciu Koryntian i dwudziestu Persów. Tę skalę porównawczą od lat
nauczyciele wbijali do głów tutejszym dzieciom i przypominali z dumą i wyższością.
Macedończyków w ogóle nie brano pod uwagę przy tych porównaniach. Ledwo uważani za
Greków, byli nazywani niezdyscyplinowanymi barbarzyńcami. Mówiło się, że to zamieszkujące
górzystą krainę plemię posiada tylko tyle kultury, ile podpatrzyło u innych Hellenów.
– Jestem Spartaninem – oświadczył głośno Parmenion. – Nie jestem Macedończykiem.
Posąg Zeusa nadal przyglądał się odległej górze Ilias i własne słowa wydały się
młodzieńcowi pustą przechwałką. Westchnął, przypominając sobie rozmowę z Hermiasem
sprzed kilku minut.
„Surowo mnie osądzasz, Parmenionie. Chyba jednak masz rację. Kocham cię jak brata, lecz
nie uważam cię za pełnoprawnego Spartanina. Wmawiam sobie, że powinienem, lecz serce mówi
mi...”
„Sam widzisz! Nie dziw się więc, że inni... ci, którzy nie są moimi przyjaciółmi... nie potrafią
mnie zaakceptować”.
Już we wczesnym dzieciństwie Parmenion doświadczał czasem szykan ze strony
rówieśników. Jednak odkąd ukończył lat siedem (w tym wieku wszystkich spartańskich
chłopców odbierano rodzicom i przenoszono do koszar, gdzie szkolono ich na żołnierzy), cierpiał
prawdziwe katusze z powodu swej mieszanej krwi. Szczególnie prześladował go właśnie
Leonidas, który otrzymał imię na cześć sławnego króla. Zaczęło się od szyderczych żądań, by
Parmenion klękał przed nim, tak jak winien to czynić każdy niewolnik. Parmenion rzucił się
z pięściami na starszego i wyższego chłopca. Leonidas pobił go wtedy dotkliwie... i jeszcze wiele
razy od tamtej pory. Co gorsza, pochodził z doskonałej rodziny spartiackiej i wielu chłopców
z koszar Likurga zabiegało o jego przychylność. Parmenion stał się wyrzutkiem, którego szczuli
i nienawidzili wszyscy z wyjątkiem Hermiasa. Leonidas nie próbował zaszkodzić Hermiasowi,
ponieważ był on synem Parnasa, przyjaciela króla.
Przez osiem lat Parmenion cierpliwie znosił razy i zniewagi w przekonaniu, że pewnego dnia
wszyscy spojrzą na niego jak na brata Spartanina. Dziś miała nadejść jego godzina triumfu. Już
odniósł niewyobrażalny sukces, gdyż przeszedł kolejne etapy gry strategicznej i dotarł do samego
finału. A w finale na kogo trafił? Właśnie na Leonidasa.
Wiedział, że zwycięstwo – przed czym ostrzegał go Hermias – sprowokuje jego rówieśników
do jeszcze okrutniejszych prześladowań, a jednak nie zamierzał się poddać. Pragnął wygrać.
Każdego roku gra strategiczna stanowiła najważniejszą datę w kalendarzu młodych wojowników
szkolących się w koszarach Sparty. Zwycięzcy nakładano uroczyście laurowy wieniec i wręczano
buławę zwycięstwa. Nazywano go odtąd strategosem, czyli wodzem!
W grze brały udział dwie armie ustawione naprzeciwko siebie, zaś uczestnicy pojedynku
przyjmowali rolę dowódców – wydawali rozkazy, wybierając szyk bitewny i przemieszczając
poszczególne formacje. Armie składały się z rzeźbionych drewnianych żołnierzyków; bitwa była
bezkrwawa i nikt w niej nie ginął, ale stanowiła najważniejszy test strategicznych talentów przed
rzeczywistym bojem. O liczbie ofiar decydowało dwóch sędziów, którzy rzucali kostki z cyframi.
Parmenion podniósł patyk i wyrysował na piasku prostokąt przedstawiajmy spartańską
falangę – ponad tysiąc wojowników z ustawionymi pionowo tarczami i przygotowanymi do rzutu
włóczniami. Falanga stanowiła główną siłę w grze, znaczenie rozmieszczanej na skrzydłach
konnicy było drugorzędne. Po prawej stronie głównej formacji Parmenion wyrysował drugi
prostokąt: tu stanęli skiritajowie, spartańscy wasale, którzy zawsze walczyli obok swych panów.
Tych dzielnych mężczyzn, twardych i nieustępliwych, nigdy nie przeznaczano do głównego
natarcia i nie pozwalano im odgrywać ważniejszej roli w bitwie. Nie byli Spartanami, przeto
traktowano ich niemal jak podludzi.
Tak wyglądała armia Parmeniona: trzy tysiące ludzi – spartańska piechota, jazda
i skiritajowie w odwodzie. Leonidas będzie dowodził identyczną siłą.
Zamknął oczy i przypomniał sobie finał z poprzedniego roku, który rozgrywał się
w koszarach Menelaosa. Bitwa trwała dwie godziny. Parmenion znudził się na długo przed jej
zakończeniem i poszedł na agorę. To była wojna na wyczerpanie, przeciwne falangi gwałtownie
się ścierały. Sędziowie rzucali kostki i ustalali straty w żołnierzach, aż w końcu biała armia
zgniotła czerwoną.
Zdaniem Parmeniona, rozgrywka była prostacka. Na końcu zwycięzcy pozostało mniej niż
stu ludzi. Cóż jest dobrego w takiej wygranej? W realnym życiu trudno byłoby nazwać tę bitwę
zwycięstwem.
Prawdziwie zwycięską batalię należy przeprowadzić zupełnie inaczej.
I dzisiaj tak właśnie się stanie, Parmenion był co do tego absolutnie przekonany. Nawet jeśli
przegra, jego plan zostanie zapamiętany przez wszystkich. Powoli zaczął nakreślać ruchy
poszczególnych formacji. Rozmyślał i planował. Nie mógł się jednak w pełni skupić,
przypomniał sobie bowiem wielki wyścig sprzed trzech tygodni. Taktycznie go zaplanował, ostro
się do niego przygotowywał i marzył o zwycięskim wieńcu laurowym na czole.
Sto pięćdziesiąt stadionów [Stadion – w starożytnej Grecji miara długości, ok. 180 m.] pod wyczerpującym
letnim słońcem, po wzgórzach, pokrytych piargiem stokach gór Parnon... Obolałe nogi, obolałe
płuca. Wszyscy młodzi spartańscy mężczyźni w jednym wielkim wyścigu, ostatecznym
sprawdzianie młodzieńczej wytrzymałości i odwagi.
Parmenion zdystansował wszystkich – Leonidasa, Nestosa, Hermiasa, Learchosa
i najszybszych reprezentantów innych koszar. Wdychali kurz, który unosił się spod jego stóp
i z całych sił starali się go dogonić. Leonidas biegł lepiej od pozostałych, nieubłaganie depcząc
mu po piętach, lecz po stu stadionach nawet on osłabł.
Na finiszu Parmenion jeszcze przyspieszył, zachował bowiem resztki energii na sprint
w kierunku agory, na której czekał król z laurem zwycięstwa.
Na rogatkach miasta wszakże – gdy już kusił go widok białych domów – Parmenion
dostrzegł starego człowieka, który ciągnął wózek Aleją Żołnierską na skraju gaju oliwnego.
Nagle z przerażeniem zauważył, że odpadło prawe koło i wózek przewrócił się w piach.
Parmenion zwolnił. Starzec starał się uwolnić z paska wbijającego mu się w kikut prawego
ramienia. Wyraźnie uwiązł w rzemieniu łączącym go z leżącym wózkiem. Parmenion oderwał
wzrok od scenki i pobiegł dalej.
– Pomóż mi, chłopcze! – zawołał za nim mężczyzna. Młodzieniec zwolnił i obejrzał się.
Leonidas biegł daleko za nim, jeszcze niewidoczny. Parmenion usiłował obliczyć, jaką ma
przewagę. Z przekleństwem na ustach zbiegł ze stoku i ukląkł przy kole. Było pęknięte, mimo to
młodziutki Spartanin spróbował je podnieść i założyć z powrotem na ośkę. Utrzymało się
zaledwie przez chwilę, po czym rozprysło na mnóstwo kawałków. Starzec upadł na ziemię obok
zniszczonego wózka. Parmenion spojrzał mu w oczy: odkrył w nich ból, poczucie klęski
i przygnębienie. Dostrzegł też, że tunika mężczyzny jest poprzecierana, a kolory dawno
spłowiały od zimowych deszczów i letniego słońca. Podeszwy jego sandałów były cienkie
niczym pergamin.
– Dokąd idziesz? – spytał starego.
– Mój syn mieszka w osadzie odległej o godzinę drogi stąd – odparł tamten, wskazując na
południe. Chłopiec zerknął na pomarszczoną skórę ramienia mężczyzny, zauważając mnóstwo
blizn po cięciach miecza. Starych blizn.
– Jesteś Spartaninem? – spytał.
– Skiritajem – odparł tamten.
Parmenion zamarł i tępo zapatrzył się na wózek. Był załadowany garnkami i dzbankami,
kilkoma starymi kocami oraz napierśnikiem i hełmem w stylu, który młodzieniec widywał
jedynie na wazonach i malowidłach ściennych.
– Pomogę ci wrócić do domu – oznajmił w końcu.
– Był czas, chłopcze, kiedy nie potrzebowałem niczyjej pomocy.
Wiem. Chodź. Dźwignę oś, a ty – jeśli możesz – kieruj i pchaj. Parmenion podniósł oczy na
odgłos tupoczących stóp. Leonidas pędził już wierzchołkiem wzgórza; nie patrzył w dół.
Przełknąwszy rozczarowanie, młodzian chwycił ośkę i podniósł wózek do pionu. Starzec zajął
miejsce przy uchwycie i dwóch piechurów ruszyło powoli na południe.
Gdy Parmenion wreszcie przebiegł przez bramę, zapadł już zmierzch. Powitało go wielu
młodych towarzyszy z koszar.
– Co się stało, mieszańcu? Zgubiłeś się? – syknął z pogardą któryś.
– Bardziej prawdopodobne, że położył się gdzieś i zdrzemnął – zadrwił inny. – Nie ma
wytrwałości w tych mieszańcach.
– Ostatni! Ostatni! Ostatni! – skandowali młodzieńcy, gdy Parmenion dobiegł do agory,
gdzie Lepidos, nauczyciel z jego koszar, czekał, by policzyć swoich podopiecznych.
– Co ci się przydarzyło, na Hadesa? – spytał stary żołnierz. – Koszary Likurga miały dziś
szansę wygrać. Skończyliśmy na szóstym. Dzięki tobie.
Parmenion milczał. Cóż miał odpowiedzieć?
Ale to była przeszłość, a przeszłość się już nie liczyła. Zgłodniały młodzieniec minął agorę
i ruszył ulicą Krańcową w stronę koszar. W kantynie stanął w kolejce wraz z innymi efebami
z Likurga, a później usiadł samotnie przed miską gęstej zupy i kromką czarnego chleba. Nikt się
do niego nie odzywał. Leonidas siedział po drugiej stronie sali wraz z Gryllosem i tuzinem
innych; udawali, że nie zauważają Parmeniona.
Zjadł posiłek, a później z przyjemnym uczuciem pełnego żołądka opuścił koszary i podążył
do małego domku swej matki. Znalazł ją na dziedzińcu, w świetle słońca. Spojrzała na niego
i uśmiechnęła się. Była boleśnie chuda, oczy miała zapadnięte. Dotknął jej ramienia i pocałował
ją lekko. Jego wargi wyczuły kości pod suchą, naprężoną skórą.
– Dobrze jadasz? – spytał ją.
– Nie mam apetytu – wyszeptała. – Lecz słońce mi służy. Dzięki niemu czuję, że żyję. –
Przyniósł jej puchar wody i usiadł obok na kamiennej ławie. – Startujesz dziś w finale?
– Tak.
Pokiwała głową i kosmyk ciemnych włosów opadł jej na czoło. Parmenion odgarnął jej
włosy i przygładził.
– Jesteś rozpalona. Powinnaś wejść do środka.
– Później. Masz posiniaczoną twarz?
– Upadłem podczas wyścigu. Niezdara ze mnie. Jak się czujesz?
– Zmęczona, mój synu. Bardzo zmęczona. Czy król przybędzie do domu Ksenofonta, by
obserwować twoje zwycięstwo?
– Podobno przyjdzie... ale może nie wygram.
– Może. I tak jestem z ciebie bardzo dumna. Wiem, że zrobisz, co w twojej mocy, by
zwyciężyć. To mi wystarczy. Nadal cieszysz się mirem wśród chłopców?
– Tak.
– Twój ojciec cieszyłby się. Też był bardzo lubiany. Nigdy wszakże nie dotarł do finału gry
strategicznej. Tak jak ja, byłby z ciebie bardzo dumny.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Może przyniosę ci trochę jedzenia? – Parmenion wziął
matkę za rękę i ścisnął ją mocno, pragnąc przelać w wątłą kończynę nieco swej siły.
– Niczego nie potrzebuję. Wiesz, ostatnimi czasy sporo myślę o Macedonii, o jej lasach
i dolinach. Ciągle śnię o pasącym się na stoku białym koniu. Siedzę w polu i koń podchodzi do
mnie. Mam ogromną ochotę pojeździć na nim. Poczuć wiatr na twarzy, jego szept w moich
włosach. To rosły rumak o zgrabnej szyi. Zawsze jednak budzę się, zanim do mnie dotrze.
Koń to dobry omen – zauważył Parmenion. – Pozwól, że pomogę ci wejść do środka.
Przyprowadzę Reę. Niech ci ugotuje posiłek. Musisz jeść, matko, w przeciwnym razie nigdy nie
odzyskasz sił.
– Nie, nie. Chcę tu chwilę posiedzieć. Może się zdrzemnę. Przyjdź do mnie po skończonej
grze. Opowiesz mi wszystko.
Przez jakiś czas siedział z nią, lecz matka złożyła głowę na wytartej poduszce i zasnęła.
Wrócił do domu, zmył kurz z ciała i uczesał ciemne włosy. Następnie włożył czysty chiton
i drugą parę sandałów. Chiton nie był haftowany i do tego już na niego za mały; ledwo sięgał mu
do połowy ud. Parmenion poczuł się jak helota, niewolnik, którym wszyscy pogardzają.
Poszedł do sąsiedniego domu i zastukał lekko w drzwi. Otworzyła mu niska rudowłosa
kobieta, uśmiechając się na jego widok.
– Zajdę do niej – obiecała, zanim zdążył się odezwać.
– Nie sądzę, żeby ostatnio coś jadła – zauważył zatroskany Parmenion. – Chudnie z każdym
dniem.
– Można się było tego spodziewać – szepnęła Rea smutnym głosem.
– Nie! – zawołał młodzieniec. – Jest lato, jej stan się poprawi. Wiem to. Nie czekając na
odpowiedź sąsiadki, pognał z powrotem w kierunku koszar, minął je i ruszył ulicą Krańcową do
domu Ksenofonta.
W dniu gry wódz obudził się wcześnie. Słońce dopiero co rozjaśniło wschodnie szczyty,
długie cienkie promienie światła przebijały się przez wypaczone okiennice jego sypialni.
Ksenofont przeturlał się na bok i jęknął. Zawsze lubił kolacje z królem, lecz – co życie nazbyt
często mu wypominało – za wszystkie przyjemności trzeba kiedyś zapłacić. W głowie mu
łomotało i nachodziły go mdłości. Zrobił potężny wdech i usiadł, odrzucając cienką pościel.
Popatrzył na swój tors. Mięśnie brzucha miał wydatne i mocne, szczególnie jak na swoje
czterdzieści siedem lat; całe ciało opalone na jasnobrązowo od częstych ćwiczeń nago we
wczesnoporannym słońcu.
Wstał i przeciągnął się przed spiżowym lustrem. Wzrok wodza nie miał już w sobie
młodzieńczej żywości i Ksenofont był zmuszony przyjrzeć się dokładniej swemu odbiciu, zanim
z niechęcią dostrzegł niewielką obwisłość skóry pod błękitnymi oczyma i pasemka srebra
w złotych włosach. Nienawidził starości i bał się dnia, w którym kochanki zaczną przychodzić do
niego z obowiązku albo dla pieniędzy zamiast z pożądania.
Młoda osóbka z ostatniej nocy była nim szczerze zauroczona, lecz przede wszystkim chciał,
by widziano w nim Ksenofonta – bohatera marszu nad morze, zbuntowanego Ateńczyka
okrzykniętego jednym z największych wodzów swojej epoki. Na tę pocieszającą myśl
zachichotał i odwrócił się od lustra. Otworzył okiennice, poczuł liźnięcie promieni na skórze
i ponownie usiadł na twardym łóżku.
Marsz nad morze – rok sławy. „Przeznaczenie, wola Ateny czy może ślepe szczęście?”,
zastanowił się. Próżne dociekania, wszak człowiek nigdy nie może być pewny, co tak naprawdę
kieruje jego losem.
Ksenofont wyjrzał przez okno. Słońce prażyło, niebo było bezchmurne, tak samo jak owego
dnia pod Kunaksą, kiedy Cyrus walczył ze starszym bratem o tron. Wówczas to wszystkie
marzenia i wyznawane przez ateńskiego wodza wartości zostały poddane ciężkiej próbie.
Zapatrzył się przed siebie, zapominając o zdarzeniach dzisiejszego dnia, i skupił umysł na
mrocznych korytarzach pamięci. Cyrus, przystojny niczym Apollin i dorównujący odwagą
Heraklesowi, poprowadził swoje wojska do Persji, by stoczyć batalię o koronę, która mu się
prawnie należała. Ksenofont wierzył, że nie mogą tej bitwy przegrać, ponieważ bogowie zawsze
faworyzują sprawiedliwych. A wróg, chociaż posiadał przewagę liczebną, nie miał po swojej
stronie ani strategicznych talentów, ani męstwa niezbędnego do pokonania greckich najemników,
którzy kochali Cyrusa. Zatem – wynik bitwy był sprawą przesądzoną jeszcze przed jej
rozpoczęciem.
Dwie armie spotkały się w pobliżu wioski Kunaksa. Ksenofont był wtedy młodszym
oficerem podległym proksenosowi [(gr.) – obywatel pełniący obowiązki bliskie zadaniom dzisiejszego konsula.]
i zapamiętał nagły przypływ strachu, który poczuł na widok nieprzebranych szeregów
nieprzyjacielskich ciągnących się aż po horyzont. Polecił swoim ludziom, by ustawili się
w zwartej formacji i oczekiwali na dalsze rozkazy. Persowie podnieśli wielką wrzawę, uderzając
trzonkami włóczni o tarcze, podczas gdy Grecy stali w milczeniu. Cyrus przejechał galopem na
swoim rumaku wzdłuż pierwszej linii, krzycząc: „Dla bogów i sławy!” Greckie falangi odważnie
zaatakowały znacznie przewyższającą je liczebnie perską armię, której szyk błyskawicznie się
rozpękł, a część żołnierzy w panice zaczęła pierzchać na wszystkie strony. Wtedy Cyrus (który
wyglądał na białym wierzchowcu jak bóg) poprowadził szalony szturm na środkową formację
wroga i przegonił swego zdradzieckiego brata – króla Artakserksesa – z pola walki. Chwała
zwycięzcom! Przeznaczenie się wypełniło!
Ksenofont zadrżał, podszedł do okna i niewidząco zagapił się na Spartę. Nie dostrzegał
wszakże miejskich dachów, lecz refleksy słońca połyskujące na koniuszkach lanc, w głowie zaś
huczały mu wrzaski umierających wojowników i kakofoniczny szczęk mieczy o tarcze. Nie mógł
oderwać myśli od Kunaksy, przed oczyma jak żywy stanął mu obraz szturmu, w którym
czterorzędowa grecka falanga rozgromiła wojska barbarzyńców.
Zwyciężyli. Zwyciężyła sprawiedliwość, spełniły się przewidywania wszystkich ludzi
o godnych duszach i czystych sercach. A co stało się później?
Ksenofont aż westchnął na to wspomnienie. Wtedy... szeregowy perski żołnierz – podobno
zwykły wieśniak, którego nie było stać na zbroję czy nawet miecz – rzucił kamieniem, który
trafił Cyrusa w skroń. Wódz spadł z konia. Jego upadek dostrzegli uciekający w rozsypce
nieprzyjacielscy wojownicy, przegrupowali się i zaszarżowali. Runęli masą na mężnego Cyrusa,
gdy ten usiłował się podnieść. Przygwoździło go do ziemi dwadzieścia włóczni, a następnie
barbarzyńcy odrąbali mu prawą rękę i głowę.
Zwycięstwo, niczym kapryśna żona, raptownie przechyliło się na stronę Persów.
Tamtego dnia dla Ksenofonta umarli bogowie. Od tej pory czuł w swym sercu pustkę, choć
jego rozum nadal kazał mu wierzyć. Bez bogów świat jest niczym, jedynie miejscem męczarni
i rozczarowań, istniejącym bez porządku i bez przyczyny. Od dnia bitwy pod Kunaksą Ksenofont
rzadko zaznawał spokoju umysłu.
Głęboko westchnął i starał się odepchnąć gorzkie wspomnienia. Nagle rozległo się dyskretne
stukanie do drzwi.
– Wejść – powiedział wódz i w progu pojawił się jego starszy służący, Tinos. Niósł puchar
mocno rozwodnionego wina. Ksenofont uśmiechnął się i podziękował mu.
Dwóch innych służących przyniosło źródlaną wodę na kąpiel, po której wytarli swego pana
do sucha. Jego spiżowa zbroja czekała – tak wypolerowana, że złociście połyskiwała, a żelazny
hełm lśnił niczym najczystsze srebro. Jeden służący pomógł Ksenofontowi włożyć białą
płócienną tunikę, drugi założył mu przez głowę napierśnik i po bokach zacisnął klamry.
Zamocowali i związali mu na biodrze nabijaną spiżem krótką skórzaną spódniczkę oraz spiżowe
nagolenniki. W końcu odprawił wszystkich machnięciem ręki i wziął pas z mieczem. Skóra pasa
była podziurawiona, na spiżowej pochwie widniało sporo wgnieceń, lecz klinga żelaznego
miecza prezentowała się doskonale. Ksenofont wyjął broń, ciesząc się znakomitym wyważeniem
krótkiego ostrza i obitej skórą rękojeści. Wzdychając, schował miecz do pochwy, otoczył się
pasem i zapiął go w talii. Podniósł hełm i przeczesał kitę z białego końskiego włosia.
Z hełmem pod pachą odwrócił się ku drzwiom. Tinos otworzył je i Ksenofont wyszedł na
dziedziniec. Trzy służące ukłoniły się, gdy je mijał. Odpowiedział im uśmiechem i podniósł
twarz do słońca. Był piękny dzień.
Trzej heloci przygotowywali nasyp z piasku. Zgodnie z instrukcjami sędziów kształtowali
wzgórza, doliny i strumienie. Wódz zatrzymał się i przez moment przyglądał ich pracy.
– To wzgórze powinno być nieco wyższe i bardziej strome – rzucił w stronę jednego
z mężczyzn. – Rozszerzcie też dno doliny. Tam zostanie stoczona bitwa, żołnierze muszą mieć
dużo miejsca.
Odszedł. Minął otwartą bramę dziedzińca i ruszył ku stokowi, na którym stała kapliczka
Ateny Patrzącej. Świątynia była niewielka: zaledwie trzy kolumny wspierały niski dach, lecz
wewnątrz znajdował się święty ołtarz. Ksenofont wszedł do budowli, wyjął miecz i postawił go
w progu. Potem klęknął przed ołtarzem, na którym stał srebrny posążek wysokiej i smukłej
kobiety w doryckim hełmie i z ostrym mieczem w dłoni.
– Chwała ci, Ateno, bogini mądrości i wojny – odezwał się wódz. – Żołnierz cię pozdrawia.
Zamknął oczy w modlitwie, powtarzając znajome słowa, które wypowiedział po raz pierwszy
pięć lat przed opuszczeniem ziem Persów.
– Jestem żołnierzem, Ateno. Nie pozwól, żeby już dobiegły kresu dni mojej chwały.
Dokonałem tak niewiele. Pragnę żyć dostatecznie długo, aby zanieść twoją statuetkę w samo
serce barbarzyńskiego świata.
Podniósł oczy na posążek, w głębi serca żywiąc nadzieję na reakcję bogini, choć doskonale
wiedział, że za całą odpowiedź musi mu starczyć jej milczenie. Po chwili wstał i wyszedł
z kapliczki. Dostrzegł jakiś ruch na akropolu i przyjrzał się dwóm obejmującym się chłopcom.
Zmrużył oczy, a wówczas rozpoznał jednego z nich. Hermias. Doszedł do wniosku, że w takim
razie drugim jest pewnie znany mu ze słyszenia młodzieniec krwi mieszanej, ten, którego
nazywano Savrą. Często widywał tego dziwnego chłopca, jak biegał po dachach i przeskakiwał
wysokie mury. Tylko dwa razy widział go z bliska. Z powodu swego zakrzywionego niczym
u jastrzębia nosa młodzik nie był ani tak męsko przystojny jak Leonidas, ani apollińsko piękny
jak Hermias, niemniej jednak miał coś w sobie. Najbardziej przyciągały wzrok jego
przeszywające błękitne oczy – patrzące równocześnie ostrożnie i w sposób wyzywający.
Chłopiec nosił się też z dumą, mimo biedy, którą klepał wraz z matką. Pewnego razu Ksenofont
obserwował jego dziką galopadę po ulicy Krańcowej; młodzieńca ścigało czterech innych
efebów. Przy innej okazji Savro siedział z Hermiasem przed świątynią Afrodyty. Uśmiechnął się
w pewnej chwili na jakiś błahy komentarz przyjaciela, a wtedy jego oblicze osobliwie się
przeobraziło – ze spojrzenia zniknęła surowość i smutna zaduma. Owa przemiana zaszokowała
przechodzącego wodza, który zatrzymał się i przyjrzał Savrze. Tamten natychmiast podniósł
czujnie wzrok. Wiedział, że jest obserwowany. Znowu się zmienił na twarzy, niczym nałożona
maska jego rysy przybrały ponownie wyraz powagi, Ateńczyk zaś poczuł nagły chłód, gdy
skupiły się na nim jasne oczy młodzieńca.
Ksenofont wrócił myślą do genialnego Leonidasa. Chłopiec wyrastał na prawdziwego
Spartanina, był wysoki i proporcjonalnie zbudowany, prezentował się majestatycznie. Urody
dodawały mu piękne złote loki. Ksenofont wierzył, że młodzieniec ma zadatki na wielkiego
dowódcę. Szczerze mówiąc, uważał go niemal za dar niebios. Nieczęsto finał gry strategicznej
przyprawiał go o żywsze bicie serca, ale dzisiaj wprost nie mógł się doczekać pojedynku.
Dotarł do gimnazjonu [w starożytnej Grecji publiczny ośrodek ćwiczeń gimnastycznych, sytuowany zwykle w gaju za miastem.]
nazywanego też „równinami”. Tutaj, zwykle o zmroku, młodsi chłopcy doskonalili się
w posługiwaniu mieczem, walcząc treningowymi drewnianymi imitacjami. Jednak każdego dnia
tygodnia spartańska armia odbywała poranne manewry. Dzisiejszy dzień był szczególny –
Ksenofont uprzytomnił sobie ten fakt, przekraczając niski mostek na południe od „równin”. Dziś
zobaczy paradę młodych mężczyzn. Odczuwał ogromny podziw dla spartańskiego systemu
militarnego, choć był on bezpośrednim powodem jego wygnania: walcząc po stronie Spartan
przeciwko swoim rodakom, zamknął sobie drogę powrotną do Aten. Spartanie stworzyli idealną
armię przy pomocy zasad tak prostych, że Ksenofont stale się dziwił, dlaczego inne polis ich nie
skopiowały. Spartańskich potomków płci męskiej od małego szkolono w grupach wiekowych,
przy czym za granicę dojrzałości uważano dwudziesty rok życia. Mali chłopcy wspólnie
dorastali, razem się uczyli, a zawarte we wczesnym dzieciństwie przyjaźnie procentowały później
podczas bitew – w falandze. Przebywali razem, walczyli obok siebie, aż osiągali perfekcję.
W dwadzieścia lat od osiągnięcia wieku męskiego mogli się wycofać z wojska.
Właśnie struktura falangi czyniła armię spartańską niepokonaną. Formacja była
wielowarstwowa. Pierwsze szeregi składały się z mężczyzn trzydziestoletnich (dziesięć lat od
osiągnięcia wieku męskiego) – wytrzymałych i zaprawionych w boju, a jednak ciągle jeszcze
młodych i silnych, przywykłych do żelaznej dyscypliny; wojownicy ci walczyli i zwyciężali już
w wielu bitwach. Za nimi kroczyli czterdziestolatkowie (dwadzieścia lat od wieku męskiego) –
dumni, naznaczeni bitewnymi bliznami i zahartowani wieloletnim wojennym doświadczeniem.
Wreszcie formację zamykały szeregi młodych rekrutów, dwudziestolatków dopiero uczących się
praktycznych prawideł walki od starszych wojowników. W trakcie uroczystych defilad do falangi
dołączały również wiekowo posegregowane rzędy efebów: od dziewiętnastolatków do
dziewięciolatków. Czy to nie zdumiewające, że spartańskiej armii nigdy nie pokonał w otwartym
polu żaden wróg o równej liczebności?
„Czy kiedyś wreszcie zrozumiecie tę prostą prawdę?” – Ksenofont publicznie zadał to głośne
pytanie swemu rodzinnemu miastu, Atenom. „Chcecie dominować? Więc weźcie przykład ze
Sparty. Ale nie, wy oczywiście nie zamierzacie się uczyć od swoich wrogów! Nie wy!” Ateny
i Sparta starły się w długiej i kosztownej wojnie na Półwyspie Peloponeskim. Ksenofont często
wspominał ten najgorszy okres swego życia – dwadzieścia lat temu, gdy spartańska armia
oblegała Ateny i jego rodzinne miasto, błogosławione dotąd przez bogów, zmuszone zostało do
poddania się. Nigdy nie zapomni wstydu, który odczuwał tamtego dnia.
W dodatku... jako żołnierz i wódz, jako człowiek światły, studiujący sztukę wojenną... jak
mógł nienawidzić Spartan? Podnieśli sztukę walki do niewyobrażalnych wręcz szczytów.
– Jak zawsze, przyszedłeś w pełnym rynsztunku wojennym – odezwał się nagle Agezylaos.
Ksenofont zamrugał. Jego umysł podróżował daleko od Sparty, więc uśmiechnął się prawie
zmieszany. Spartański król siedział na wąskiej kamiennej ławie w cieniu cyprysowego drzewa.
– Przepraszam, panie – odparł wódz, kłaniając się – prawdziwie się zatraciłem w myślach.
Agezylaos pokiwał głową i wstał. Dopiero wtedy widoczna stała się jego ułomność – krzywa
stopa. Ten przystojny mężczyzna o ciemnej brodzie i przeszywających błękitnych oczach był
pierwszym spartańskim królem w historii, który cierpiał na cielesną deformację. Straciłby
koronę, gdyby wódz Lizander nie wstawił się za nim u bogów i ludzi.
– Za dużo myślisz, Ateńczyku – ocenił król, poufale biorąc Ksenofonta pod ramię. – O czym
medytowałeś dzisiejszego ranka? O Atenach? Persji? Braku nowej kampanii? A może pragniesz
wrócić do swojego majątku w Olimpii i odmówić nam przyjemności przebywania w twoim
towarzystwie?
– O Atenach – przyznał krótko Ksenofont. Agezylaos ponownie pokiwał głową, jego sprytne
oczy znieruchomiały na twarzy rozmówcy.
– To wielki ciężar zdradzić własny lud i zostać wygnanym z ojczyzny. Jednak punkt
widzenia zmienia się, mój przyjacielu. Gdybyś otrzymał dowódcze stanowisko w Atenach, być
może wojna nie byłaby taka krwawa i przewlekła... może nawet w ogóle by do niej nie doszło...
Pewnie zostałbyś bohaterem. Jeśli chodzi o mnie, cieszę się, że nie dowodziłeś ateńską armią.
Mielibyśmy wówczas znacznie większe straty w ludziach.
– Ale i tak odnieślibyście zwycięstwo? – spytał nieco retorycznie Ksenofont.
– Byłoby to doprawdy niesamowite starcie – przyznał Agezylaos z chichotem. – Ponieważ
w bitwie liczą się nie tylko strategiczne talenty wodzów, lecz również przymioty samych
wojowników.
Dwaj mężczyźni podeszli do wierzchołka niskiego wzgórza i usiedli w pierwszym rzędzie
kamiennych ław, z których rozciągał się widok na „równiny”.
Szereg dwudziestolatków, liczący dwustu czterdziestu mężczyzn, świeżo wcielono do ósmej
formacji i Ksenofont obserwował z zainteresowaniem ćwiczenia nowych rekrutów, którym
towarzyszyły trzy tysiące regularnych żołnierzy – trenowali klasyczne natarcia, nagłe zwroty,
manewr przełamania i defensywnego wsparcia lewej flanki.
Gdy spoceni mężczyźni dostrzegli króla na wzgórzu nad sobą, wstąpiły w nich nowe siły
i z bojowym okrzykiem bez reszty zatracili się w manewrach, jednak Agezylaos nie patrzył na
nich. Odwrócił się do Ksenofonta.
– Nasze poglądy są czasem zbyt ciasne – oznajmił król, po czym zdjął hełm z czerwonym
pióropuszem i położył go obok siebie na siedzisku.
– Ciasne poglądy? – powtórzył wódz. – Czy nie w konserwatyzmie i surowości tkwi
najwspanialsza siła Sparty?
– Siła i słabość, przyjacielu, często okazują się równie bliskie sobie, jak mąż i żona. Jesteśmy
silni, ponieważ posiadamy dumę. Jesteśmy słabi, gdyż owa duma krępuje nasz własny rozwój. –
Zatoczył krąg ręką, wskazując okolicę wokół miasta. – Gdzie się znajdujemy? Głęboko na
południu, z dala od szlaków handlowych. Sparta to małe państwo. Pycha nie pozwala nam na
małżeństwa w obrębie rodów, chociaż nie są one przeciwne żadnemu prawu i z tego powodu
cierpi wielu prawdziwych Spartan. Na tym polu stoi trzy tysiące mężczyzn, jedna trzecia całej
naszej armii i dlatego właśnie potrafimy zwyciężać w bitwach, lecz nigdy nie zbudujemy
imperium. Żal ci Aten? Więc posłuchaj, co ci powiem. Twoje rodzinne miasto przetrwa
wszystkie kataklizmy dziejowe i będzie się pomyślnie rozwijać długo po dniu, w którym my,
Spartanie, staniemy się już tylko historią. Ateny posiadają bezpośredni dostęp do morza. Leżą
w samym centrum, są sercem Grecji. Pokonamy je w tysiącu bitew, a jednak całą wojnę
przegramy.
Agezylaos potrząsnął głową i zadrżał.
– Poczułem głęboko w duszy lodowate tchnienie straszliwego lęku – oświadczył. – Wybacz
mi moje czarnowidztwo.
Ksenofont przesunął wzrok ponownie na mężczyzn walczących na „równinach”.
W smutnych słowach króla było sporo prawdy. Mimo swej ogromnej potęgi militarnej, Sparta
była jedynie małym polis, którego populację stale zmniejszały wyczerpujące wojny toczone na
Półwyspie Peloponeskim. Wódz spojrzał na przyjaciela i zmienił temat.
– Zdradzisz mi, jaką nagrodę przeznaczyłeś za zwycięstwo w grze strategicznej?
Agezylaos uśmiechnął się, zapominając o melancholii.
– Dla dzisiejszego triumfatora mam wyjątkowy prezent, a mianowicie jeden z siedmiu
mieczy króla Leonidasa.
Ksenofont otworzył szeroko oczy.
– Prawdziwie królewski to dar, panie – szepnął.
Jego rozmówca wzruszył ramionami.
– Mój bratanek jest powinowatym wielkiego bohatera i nosi jego imię. Wypada, by miał
wyjątkową klingę. Dałbym mu ten miecz tak czy owak na urodziny, które przypadają za trzy
tygodnie. Warto jednak połączyć obie okazje, dzięki czemu chłopiec zachowa piękne
wspomnienie dzisiejszego dnia. Zwycięży w grze i otrzyma miecz. Sam go wygrałem przed
trzydziestu laty.
– To rzeczywiście ładny gest, mój panie, tyle że... Co zrobisz, jeśli zwycięży ten drugi?
– Bądź poważny, Ksenofoncie. Leonidas mierzy się z pół–Macedończykiem, kimś niewiele
lepszym od heloty. Jak może nie wygrać? Jest Spartaninem, w jego żyłach płynie królewska
krew. Poza tym, wszak będziesz głównym sędzią, więc jestem pewny, że możemy liczyć na
sprawiedliwy werdykt.
– Sprawiedliwy? – odparował wódz, odwracając się, by nie okazać królowi gniewnego
oblicza. – Moim zdaniem najważniejsza jest uczciwość.
– Och, nie bądź taki oficjalny – rzucił Agezylaos, otaczając przyjaciela ramieniem. – To
tylko dziecięca gra. Jak możemy komukolwiek zaszkodzić?
– No właśnie, jak? – odparł dowódca.
Parmenion zwolnił, gdy dobiegał do domu Ksenofonta, budynku o białych ścianach. Goście
już się gromadzili. Na skraju tłumu dostrzegł Hermiasa, pogrążonego w rozmowie z Gryllosem.
W Parmenionie zapłonął gniew, gdy przypomniał sobie krótkie, potężne haki pięścią, które
otrzymał od swego wroga. Przez chwilę czuł nieodparte pragnienie, by przejść zatłoczoną ulicę,
złapać Gryllosa za włosy i walić jego głupią głową o ścianę tak długo, aż kamienie spłyną krwią.
„Uspokój się!”, polecił sobie. Doskonale wiedział, że spotka tu Gryllosa – jako syn
Ksenofonta był przecież w swoim domu. Miał też trzymać czarny płaszcz hańby, który wręczy
Leonidasowi w przypadku jego przegranej. Parmeniona irytował jednak fakt, że Gryllos cieszył
się tak dużym poważaniem w koszarach; był wręcz lubiany.
„Jak to jest – zastanowił się młodzieniec – że Ateńczyk potrafi zdobyć sympatię tych
chłopców, ja zaś nie? Gryllos nie ma przecież w swoich żyłach ani kropli spartańskiej krwi,
a mój ojciec był lacedemońskim bohaterem!”
Przegonił gorzkie myśli z umysłu, przedzierając się przez tłum i kierując ku dwóm
chłopcom. Szybko go zauważyli. Gryllos spostrzegł go pierwszy; uśmiech na jego twarzy zamarł.
Oczy zmrużył w grymasie pogardy.
– Witamy w dzień twego poniżenia – wysyczał.
– Trzymaj się ode mnie z daleka, Gryllosie – ostrzegł go Parmenion drżącym głosem. – Na
twój widok robi mi się niedobrze. I wiedz jedno: jeśli jeszcze raz na mnie napadniesz, zabiję cię.
Żadnych więcej ciosów! Żadnych sińców. Czekają cię tylko robaki i śmierć!
Syn Ksenofonta jak porażony zatoczył się w tył i upuścił na ziemię czarny płaszcz. Szybko
się jednak otrząsnął, podniósł materiał i zniknął z nim w progu domu. Parmenion odprowadził go
wzrokiem, po czym odwrócił się do Hermiasa.
Spróbował się uśmiechnąć, lecz mięśnie twarzy wciąż miał napięte i zesztywniałe. Podczas
próby uściskania przyjaciela Hermias się odsunął.
– Bądź ostrożny – szepnął ostrzegawczo. – To zły omen dotykać płaszcza!
Parmenion dopiero teraz zauważył czarną wełnianą chlajnę z kapturem przewieszoną przez
ramię Hermiasa.
– To tylko płaszcz – wyszeptał, gładząc tkaninę. Ten, kto przegra w grze, zejdzie z pola
bitwy odziany w płaszcz i zakapturzony, by ukryć swój wstyd. Każdy Spartanin czułby się
poniżony, lecz Parmenion nie dbał o hańbę. Jeśli zwycięży Leonidas, poczuje wstyd, że przegrał
z takim tępakiem. Płaszczem kompletnie się nie przejmował.
– Chodź – powiedział Hermias, biorąc przyjaciela pod ramię. – Pospacerujmy przez chwilę.
Nie powinniśmy znaleźć się za wcześnie na placu gry. Jak się czuje twoja matka?
– Wydaje się ostatnio silniejsza – odrzekł Parmenion. Bardzo chciał, by to kłamstwo okazało
się prawdą. Kiedy odchodzili, usłyszał wiwaty i odwrócił się. Pojawił się właśnie złotowłosy
Leonidas. Parmenion przypatrywał mu się przez moment z zazdrością. Młodzi mężczyźni tłoczyli
się wokół przybysza, na wyścigi życząc mu szczęścia.
Przyjaciele dotarli do kamiennej ścieżki prowadzącej do kapliczki Zeusa Ammoniosa,
małego, kolistego budynku z białego kamienia, przed którym stały marmurowe rzeźby
przedstawiające hoplitów. Stąd rozciągał się widok na święte jezioro i – już za miastem – skrytą
wśród drzew świątynię Afrodyty, bogini miłości.
– Jesteś podenerwowany? – spytał Hermias, gdy usiedli przy marmurowych posągach.
– Żołądek mam ściśnięty, ale umysł spokojny – odparł.
– Jaki szyk zastosujesz?
– Nowy. – Parmenion w kilku zdaniach naszkicował swój plan.
Hermias wysłuchał w milczeniu, po czym potrząsnął głową.
– Nie możesz tego zrobić, Savro! Proszę, posłuchaj mnie! Taki szyk jest nie do pomyślenia!
Parmenion zachichotał, zaskoczony gwałtowną reakcją przyjaciela.
– Ależ to tylko gra, a nie prawdziwa bitwa, Hermiasie. Drewniane żołnierzyki i kostki. Czyż
nie chodzi o to, by zwyciężyć?
– Tak, tak, lecz... Oni nigdy ci na to nie pozwolą. Bogowie, Savro, bogowie nigdy ci nie
pozwolą. Nie rozumiesz?
– Nie – odpowiedział Parmenion. – Zresztą, jakie to ma znaczenie? Dzięki temu fortelowi
widzowie nie będą się musieli nudzić podczas dwugodzinnej batalii. Wygram czy przegram,
rozgrywka nie potrwa dłużej niż kilkanaście minut.
– Nie sądzę – szepnął Hermias. – Wracajmy już.
Dziedziniec Ksenofonta był zatłoczony, goście usadawiali się na zacienionych ławach
w rzędach na zachodniej ścianie. Parmenion był nieprzyjemnie świadom swojego nędznego
wyglądu w przykusym chitonie, jednak jego matka posiadała jedynie maleńkie gospodarstwo i ze
swych skromnych dochodów musiała wysupłać pieniądze na jedzenie, ubranie i wojskowe
szkolenie syna. Każdy młody Spartanin płacił za posiłki i zakwaterowanie w koszarach,
a niemożność wniesienia wymaganych opłat oznaczała utratę pozycji w społeczności. Gdy
David Gemmell Lew Macedonii (Lion of Macedon) Tłumaczyli Ewa i Dariusz Wojtczakowie
Dedykacja Pomysł napisania Lwa Macedonii zrodził się na pewnej greckiej wyspie, w cieniu zrujnowanego akropolu, pod murami fortecy zbudowanej przez krzyżowców. Książka zaczęła się konkretyzować w mojej głowie nad zatoczką, która podobno udzieliła schronienia świętemu Pawłowi podczas jego podróży do Rzymu. Lindos na Rodos to miejsce charakteryzujące się spokojnym pięknem i wielkim urokiem; o mieszkańcach wyspy można powiedzieć dokładnie to samo. Powieść dedykuję wszystkim tym wspaniałym ludziom, dzięki którym moje podróże na Rodos wspominam z tak wielkim sentymentem: Vasilisowi i Tsambice z baru „U Flory”, „Crispy’emu”, „Jaxowi” oraz Kate i Alexowi. A także Brianowi Gortonowi i jego uroczej żonie Kath, za dar „oczu”.
Podziękowania Pragnę podziękować mojemu wydawcy – Lizie Reeves, redaktorce Jean Maund oraz „testowym” czytelnikom tekstu: Valowi Gemmellowi, Edith Graham, Tomowi Taylorowi i „młodemu Jimowi z Penguina”, którzy skłonili mnie do gruntownego poprawienia powieści. Wyrażam szczególne podziękowania dla mojego researchera, Stelli Graham, która w poszukiwaniu źródłowej inspiracji do kolejnych wątków powieści przejrzała dziesiątki opasłych tomów, a także dla Paula Hendersona, który sprawdził rękopis pod kątem zgodności z faktami i realiami historycznymi.
Przedmowa autora Świat starożytnej Grecji huczał od zgiełku wojen, intryg i zdrad. Nie istniał wówczas jeden grecki naród – kraj był podzielony na dziesiątki polis, miast–państw, które nieustannie walczyły między sobą o dominację. Przez stulecia dwa największe z nich, Ateny i Sparta, toczyły na lądzie i morzu wojny o prawo do miana hegemona Grecji. Zmieniali się sprzymierzeńcy, wyrastały i upadały krótkotrwałe potęgi... Teby, Korynt, Orchomenos, Plateje – całkowite zwycięstwo wciąż nie było udziałem żadnej ze stron. Nike jest boginią kapryśną i raz w nadmiarze obdarza swymi względami, innym razem wyraźnie ich skąpi. Wewnątrzgreckie wojny z rozmysłem wspierała finansowo Persja, obawiając się, że zjednoczona Hellada zapragnie podbić świat i rozpocznie militarną ekspansję. Dzięki panującemu w Grecji chaosowi Persowie bogacili się, ich cesarstwo sukcesywnie się powiększało o nowe terytoria w Azji i Egipcie, potęgę zaś wyczuwało się w każdym mieście cywilizowanego świata. Niemniej jednak bacznie śledzili wydarzenia w Grecji, szczególnie że wcześniej dwukrotnie ją najechali i dwukrotnie zostali sromotnie pobici. Najpierw Ateńczycy wraz z wojskami sojuszniczymi zmiażdżyli armię Dariusza na polach Maratonu. Później syn Dariusza, Kserkses, zgromadził potężną jak na owe czasy, bo liczącą ponad ćwierć miliona ludzi armię, by raz na zawsze podbić Grecję. W Wąwozie Termopilskim drogę na wiele dni zablokował im nieliczny oddział Spartan. Gdy w końcu Persowie ich pokonali, złupili Ateny i zajęli sporą połać środkowej Grecji, lecz ostatecznie zostali rozbici w dwóch rozstrzygających bitwach. Na lądzie pięć tysięcy Spartan dowodzonych przez Pauzaniasza zadało poniżającą klęskę perskiej armii, na morzu zaś ateński wódz Temistokles zdruzgotał perską flotę pod Salaminą. Od tego czasu Persja nie odważyła się już na otwartą napaść, walcząc z potęgą grecką za pomocą intryg. Wydarzenia szczegółowo opisane w Lwie Macedonii (czyli zajęcie twierdzy Kadmei oraz bitwy: w Wąwozie Termopilskim, pod Leuktrami i Herakleą Linkestis) zostały zaczerpnięte z przekazów historycznych, a główne postaci – Parmenion, Ksenofont, Epaminondas i Filip Macedoński – przemierzały kiedyś te starożytne góry i doliny, podążając drogą honoru, lojalności i obowiązku. Jednakże fabułę Lwa Macedonii stworzyłem od podstaw. Historia niewiele mówi o Parmenionie. Nie ma przekonujących dowodów na to, kim był: królem Pelagończyków, macedońskim podróżnikiem czy też tesalskim najemnikiem. Cóż, niezależnie od historycznej prawdy, mam nadzieję, że gdyby mój bohater przeczytał tę opowieść o sobie, jego duszę zamieszkującą niebiański Panteon Bohaterów niechybnie
ogarnęłaby radość i duma. David A. Gemmell Hastings, 1990
KSIĘGA PIERWSZA Cudownymi ludźmi są Ateńczycy. Wybierają co roku dziesięciu nowych dowódców. W całym moim życiu znałem tylko jednego prawdziwego wodza – był nim Parmenion. Filip II Macedoński
Wiosna 389 roku p.n.e. Wszystko zaczęło się od niezdrowej fascynacji – pewnego dnia Tamis zapragnęła poznać moment własnej śmierci. Od tej pory intensywnie tropiła niezliczone ścieżki przyszłości i odkryła, że istnieje wręcz nieograniczona liczba potencjalnych jutr. W niektórych umierała z powodu choroby lub zarazy, w innych ginęła podczas napaści albo w wyniku morderstwa. W jednej nawet zabiła się, spadając z konia, chociaż zawsze nienawidziła jazdy konnej i nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek mogła dosiąść którejś z tych znienawidzonych, wstrętnych kopytnych bestii. Podczas studiów nad dniem swojej śmierci odkryła istnienie mrocznego towarzysza. Niezależnie od sposobu, w jaki umierała, towarzyszył jej złowrogi cień. Natura owej istoty zaczęła ją dręczyć. Jak to możliwe, że postać pojawiała się w każdej z tysięcy rozmaitych przyszłości? Któregoś razu Tamis zaryzykowała i wybiegła myślą jeszcze dalej: okazało się, że po jej śmierci mroczny cień rośnie w siłę. W każdej potencjalnej przyszłości był silniejszy, emanujące zaś z niego zło wręcz dotykalne. Uświadomiła też sobie z przerażeniem, że istota stale śledzi jej poczynania. Tamis była wszakże kobietą o ogromnej odwadze. Zapanowała nad lękiem, uzbroiła się w męstwo, wybrała jedną ze ścieżek przyszłości i ruszyła wprost do serca złowrogiego cienia. Przez cały czas czuła, że moc Boga Mroku wżera się w jej duszę niczym kwas. Nie była w stanie zbyt długo wytrzymać w tej przesyconej złem przyszłości i szybko wróciła z powrotem do tymczasowego azylu namacalnej teraźniejszości. Wiedza, którą zyskała w trakcie tej duchowej podróży, stała się dla niej straszliwym balastem. Stara kapłanka nie mogła się nią z nikim podzielić, a dodatkowo przygnębiała ją świadomość, że sama umrze w najbardziej krytycznym momencie – kiedy trzeba będzie rzucić wyzwanie złu. Modliła się wtedy mocniej niż kiedykolwiek, kierując swe myśli ku bezmiarowi kosmosu. Początkowo jej umysł wypełniła ciemność, później zalśniło w niej pojedyncze światełko, aż nagle Tamis zobaczyła przed sobą ludzkie oblicze: pomarszczone, lecz silne, o jastrzębich rysach i przenikliwych błękitnych oczach pod żelaznym hełmem. Twarz szybko rozmyła się i zaczęła zanikać, po czym przeobraziła się w chłopięcą buzię. A jednak oczy pozostały te same – przenikliwie błękitne, usta zaś zacięte w grymasie wyrażającym determinację. Tamis znała imię dziecka, nie wiedziała tylko, czy jest to imię zbawcy czy też niszczyciela. Nie miała pewności, mogła jedynie mieć nadzieję. A jednak imię huczało w jej głowie niczym narastające echo odległego grzmotu. Parmenion!
Sparta, lato 385 roku p.n.e. Bezszelestnie wyłonili się z cienia i ruszyli ku chłopcu. Mieli zakapturzone twarze, w rękach dzierżyli drewniane kije. Parmenion rzucił się w lewo, lecz dwóch kolejnych napastników zagrodziło mu drogę. Czyjś kij świsnął mu tuż obok głowy i musnął ramię. Młodzieniec rąbnął pięścią w zamaskowaną twarz, potem skręcił w prawo i pędem pognał ku ulicy Krańcowej. Gdy biegł w stronę posągu Ateny, jej zimne, marmurowe oczy wpatrywały się w niego. Dopadł podstawy pomnika i zaczął się nań gramolić, by ukryć za kamiennymi nogami. – Złaź! No chodź do nas! – skandowali prześladowcy. – Mamy dla ciebie prezent, mieszańcu! – W takim razie wejdźcie za mną i dajcie mi go – odwarknął. Pięciu napastników ruszyło naprzód. Parmenion kopnął pierwszego w twarz, odrzucając go w tył, niestety otrzymał uderzenie kijem w nogę i stracił równowagę. Przeturlał się, silnym kopniakiem odepchnął przeciwnika, po czym wyprostował się i przeskoczył nad grupą dręczycieli. Wylądował na ulicy, z trudem utrzymując się na nogach. Ktoś rzucił w jego kierunku kijem, trafiając go w łopatki. Młodzieniec zatoczył się i upadł. W sekundę później agresorzy dopadli go i przygwoździli do ziemi. – Teraz cię mamy – odezwał się jeden z nich. Głos miał stłumiony przez zasłaniający usta wełniany szal. – Możesz zdjąć maskę, Gryllosie – syknął Parmenion. – Poznałem cię po zapachu. – Nie wygrasz jutrzejszego finału – rzucił twardo któryś z pozostałych. – Rozumiesz? Nie powinni cię w ogóle dopuścić do udziału w zawodach. Gry strategiczne są dla Spartan, a nie dla mieszańców. Parmenion rozluźnił napięte mięśnie i opuścił głowę, udając pokonanego. Wyczekał na odpowiedni moment, a wtedy błyskawicznie wyswobodził ramiona, zerwał się na nogi i z półobrotu grzmotnął Gryllosa pięścią w nos. Napastnicy rzucili się na niego, bezładnie okładając go pięściami i kopiąc. Upadł na kolana. Gryllos odciągnął jego głowę za włosy do tyłu, pozostali zaś ponownie unieruchomili mu ramiona. – Sam się o to prosiłeś – oświadczył Gryllos, po czym zamachnął się i walnął go pięścią w szczękę. Ból był straszny i Parmenion osunął się między napastników. Na jego ciało posypały się razy – krótkie, potężne haki w brzuch i twarz. Nie krzyczał. „Nie czuję bólu – wmawiał sobie w myślach. – Ból nie... istnieje”. – Co tam się dzieje? – Nocne straże! – szepnął jeden z napastników. Puścili swoją ofiarę i czmychnęli w boczną alejkę. Parmenion upadł na ulicę i skulił się z bólu. Nad nim wznosiła się milcząca statua Ateny
Przydrożnej. Kiedy jęcząc, usiłował się podnieść, podbiegło do niego dwóch żołnierzy. – Co ci się stało? – spytał pierwszy, chwytając go za ramię. – Upadłem. – Parmenion strząsnął pomocną dłoń i wypluł krew. – A tamci, jak przypuszczam, pomagali ci wstać – mruknął z przekąsem mężczyzna. – Dlaczego zatem uciekli? – Nie potrzebuję eskorty – odburknął. Żołnierz z ciekawością spojrzał w jasnobłękitne oczy chłopca. – Nadal czekają w alei – rzucił ściszonym głosem. – Nie wątpię – odrzekł Parmenion – ale po raz drugi mnie nie zaskoczą. Kiedy żołnierze odeszli, głęboko zaczerpnął oddechu i wystartował do biegu. Pędził jak wiatr. Skręcał w alejki – to w prawo, to w lewo – lecz wyraźnie kierował się ku agorze. Przez jakiś czas słyszał za sobą tupot nóg wrogów, potem jednak otoczyła go jedynie cisza miejskiej nocy. Zapewne oczekiwali, że wróci do koszar lub do domu swej matki, więc postanowił udać się w inne miejsce. Przemknął przez opustoszałą agorę i ruszył ku górującemu nad miastem akropolowi. Zza posągu Ateny Przydrożnej wyłoniła się stara kobieta. Oświetliła ją księżycowa poświata. Kobieta szła, opierając się na długiej lasce. Nagle westchnęła i usadowiła się na marmurowym siedzisku. Jej ciało było znużone, umysł zaś przeniknięty smutkiem. – Przykro mi, Parmenionie – powiedziała. – Jesteś wprawdzie silny, lecz muszę cię jeszcze bardziej zahartować. Będziesz twardy niczym żelazo. Masz przecież misję do spełnienia. Takie jest twoje przeznaczenie. Pomyślała o innych chłopcach z koszar. Jak łatwo w nich wzbudzić nienawiść do mieszańca! Wystarczyło jedno proste zaklęcie. Wyleczenie czyraka wymaga więcej energii niż zachęta do nienawiści. Myśl była niepokojąca i Tamis zadrżała. Podniosła wzrok na statuę. Atena spoglądała na nią z góry ślepymi marmurowymi oczyma. – Nie bądź taka harda – szepnęła Tamis. – Znam twoje prawdziwe imię, kamienna kobieto. Znam twoje słabostki i twoje pragnienia. Mam też więcej władzy niż ty. Wstała. W pamięci mignęła jej twarz. Mimo zaklęcia, Parmenion wciąż miał jednego przyjaciela, chłopca odpornego na rozkaz nienawiści. Chociaż jego istnienie nie sprzyjało planom Tamis, myśl o tym młodzieńcu osobliwie ją pocieszyła. – Słodki Hermiasie – szepnęła z nostalgią. – Gdyby wszyscy mężczyźni byli do ciebie podobni, nie miałabym na tym świecie kompletnie nic do roboty. Parmenion siedział na skale, czekając na świt. Z głodu burczało mu w brzuchu, ale szczękę miał zbyt obolałą, by zjeść czerstwy chleb, który oszczędził z wczorajszego śniadania. Słońce
wstawało powoli ponad poczerwieniałymi od jego promieni wzgórzami Parnon, wody rzeki Eurotas iskrzyły się i migotliwie falowały. Parmenion poczuł ciepłe słońce na umięśnionym ciele i mimowolnie zadrżał. Spartański trening nauczył młodego człowieka ignorować ból, a także zamykać umysł przed nieprzyjemnym chłodem czy gorącem. Opanował już tę trudną sztukę i nagłe uczucie ciepła na skórze przypomniało mu po prostu, jak wielkie zimno odczuwał owej długiej nocy, skrywając się na świątynnym wzgórzu nad miastem. Posąg Zeusa, Ojca Niebios – wysoki na dwanaście stóp, majestatyczny i brodaty – spoglądał z góry ku zachodowi, jak gdyby pan bogów i ludzi studiował zbocze góry Ilias. Parmenion kolejny raz zadrżał i ostrożnie ugryzł kęs ciemnego chleba. Stłumił jęk, gdyż każdy ruch szczęk powodował ostry ból. Cios Gryllosa był naprawdę potężny. Chłopiec delikatnie obmacał sobie palcami zęby; jeden wyraźnie się ruszał. Oderwał mały kawałek chleba, wcisnął go pod prawy policzek i zaczął powoli żuć. Po zakończeniu skromnego posiłku wstał. Bolała go cała lewa strona ciała. Uniósł chiton i obejrzał poobijane miejsca. Dostrzegł fioletowe siniaki i krew nad biodrem. Przeciągnął się i zamarł, usłyszał bowiem kroki na górskiej ścieżce. Szybko obiegł marmurową świątynię Muz, przykucnął przy ścianie i czekał na nieproszonych gości. Serce szaleńczo łomotało mu w piersi. Podniósł odprysk popękanego marmuru o krawędzi wąskiej jak ostrze topora. Jeśli ponownie go zaatakują, nie sprzeda tanio skóry! Ktoś zginie! Nagle zauważył przybysza – szczupłego chłopca w błękitnej tunice. Młodzieniec miał ciemne, kręcone włosy i gęste brwi. Parmenion rozpoznał swego przyjaciela Hermiasa i poczuł ogromną ulgę. Upuścił kamień i ze znużeniem wstał. Hermias zobaczywszy go, podbiegł i serdecznie uściskał. – Och, Savro, mój przyjacielu, ileż jeszcze musisz wycierpieć? Parmenion zmusił się do uśmiechu. – Dzisiaj moje cierpienie się skończy. Być może. – Tak, ale tylko wówczas, gdy przegrasz. Musisz przegrać, Savro! W przeciwnym razie oni mogą się posunąć nawet do morderstwa. Naprawdę, boję się, że cię zabiją! – Hermias wpatrywał się wyczekująco w jasnobłękitne oczy przyjaciela, ale nie zobaczył w nich ani śladu gotowości do kompromisu. – No cóż, zdaje mi się, że mimo to nie zamierzasz przegrać. Zgadza się? – spytał ze smutkiem. Parmenion wzruszył ramionami. – Kto wie, być może przegram... Jeśli Leonidas jest zdolniejszy, niż sądzę... Sędziowie pewnie będą stronniczy... – Oczywiście, że będą go faworyzować. Gryllos twierdzi, że sam Agezylaos przyjdzie popatrzeć... Sądzisz, że sędziowie poniżą królewskiego bratanka?
Parmenion położył dłoń na ramieniu przyjaciela. – O co się tedy martwisz? Przegram, to przegram. Widać los tak chce. Ale za nic się nie podłożę. Hermias usiadł na stopach posągu Zeusa i wyjął dwa jabłka z sakwy na biodrze. Jedno podał Parmenionowi, który anemicznie wgryzł się w owoc. – Dlaczego jesteś taki uparty? – spytał Hermias. – Czy powodem owego uporu jest macedońska krew płynąca w twoich żyłach? – A może właśnie spartańska krew, przyjacielu? Żadna z tych dwu nacji nie słynie z ustępstw. – Nie chciałem cię obrazić, Savro. Wiesz o tym. – Tak, wierzę ci. Nie ty – mruknął Parmenion, biorąc Hermiasa za rękę. – Ale zastanów się... Nazywacie mnie Savrą, czyli jaszczurką... Czy tak jak inni nie myślisz o mnie jako o mieszańcu? Czy w myślach nie nazywasz mnie półbarbarzyńcą? Hermias odsunął się, a na jego twarzy pojawiło się przygnębienie. – Ależ jesteś moim przyjacielem – zaprotestował słabo. – Nie o to mi chodzi, Hermiasie. Zresztą, nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Nie jesteś w stanie walczyć ze swoją naturą. Jesteś, kim jesteś... Spartaninem czystej krwi, pochodzisz z rodu bohaterów, twoi przodkowie walczyli pod Termopilami. Twój ojciec maszerował z Lizanderem i nigdy nie poznał słowa „klęska”. Prawdopodobnie masz przyjaciół wśród helotów i klas niższych. A przecież... uważasz ich jedynie za niewolników. Twój ojciec także był odważnym spartańskim wojownikiem, który zginął w bitwie, bo nie uchylił się przed walką – upierał się Hermias. – Również jesteś Spartaninem. – Lecz mam macedońską matkę. – Parmenion zdjął tunikę, krzywiąc się przy podnoszeniu obolałego ramienia ponad głową. Szczupłe ciało miał upstrzone sińcami i rozcięciami, a prawe kolano spuchnięte. Jego kanciasta twarz także była posiniaczona, prawe oko tak napuchło, że niewiele nim widział. – To właśnie są symboliczne atrybuty mojej macedońskiej krwi. Zabrano mnie z rodzinnego domu, gdy miałem siedem lat. Od tamtej chwili ciało stale mam poranione. – A myślisz, że ze mną jest inaczej, też mam sporo siniaków – przerwał mu Hermias. – Każdy spartański chłopiec musi swoje przecierpieć, na tym polega spartańskie wychowanie, dzięki któremu wyrastamy na wybitnych wojowników. Rozumiem cię wszakże, Sav... Parmenionie. Wydaje ci się, że młody Leonidas cię nienawidzi, a Leonidas to potężny wróg. Mógłbyś pójść do niego i porozmawiać, złożyć mu wyrazy szacunku. Wtedy twoja zła passa raz na zawsze by się skończyła. – Nigdy! Zresztą, wyśmiałby mnie i wyrzucił na ulicę. – Tak, prawdopodobnie tak właśnie by postąpił. Ale na pewno nikt by cię już później nie pobił.
– Zrobiłbyś to, gdybyś był na moim miejscu? – Nie. – Dlaczego zatem ja miałbym to uczynić?! – syknął Parmenion, wpijając się jasnymi oczyma w twarz przyjaciela. Hermias westchnął. – Surowo mnie osądzasz, mój drogi. Chyba jednak masz rację. Kocham cię jak brata, lecz nie uważam cię za pełnoprawnego Spartanina. Wmawiam sobie, że powinienem, lecz serce mówi mi... – Sam widzisz! Nie dziw się więc, że inni... ci, którzy nie są moimi przyjaciółmi... nie potrafią mnie zaakceptować. – Daj nam trochę czasu... nam wszystkim. Wiedz jedno – dodał łagodnie Hermias – cokolwiek postanowisz, będę stać u twego boku. – Nigdy w to nie wątpiłem. Nazywaj mnie dalej Savro... Od ciebie zniosę wszystko. – Wierzę w twoje zwycięstwo. I dodatkowo pomodlę się o nie do Ateny Przydrożnej – oświadczył z uśmiechem. – Chcesz, żebym z tobą został? – Nie, nie, dziękuję ci. Posiedzę sobie jeszcze kilka minut z ojcem Zeusem. Porozmyślam, pomodlę się. Spotkamy się w domu Ksenofonta o trzeciej po południu. Wtedy rozpoczynają się zawody. Hermias skinął głową i odszedł. Parmenion obserwował go przez chwilę, Potem skupił uwagę na budzącym się mieście. Sparta. Ojczyzna bohaterów, miejsce narodzin najlepszych wojowników, jacy kiedykolwiek chodzili po zielonej ziemi. Stąd, mniej niż stulecie temu, legendarny król Leonidas, „władca mieczy”, wyruszył z trzystoma spartiatami i siedmioma setkami helotów do Wąwozu Termopilskiego, gdzie ta garstka wojowników nieustraszenie stawiła czoło perskiej armii liczącej ponad ćwierć miliona ludzi. Spartanie utrzymywali się przez kilka dni, krwawo odpierając ataki nieprzyjaciela, aż w końcu perski król Kserkses wysłał przeciwko nim swoich Nieśmiertelnych – dziesięć tysięcy najznakomitszych wojowników, jakich Persja zdołała zgromadzić ze swego wielkiego cesarstwa. Spartanie wręcz upokorzyli Persów, dziesiątkując te doskonale wyszkolone elitarne korpusy. Parmenion czuł, jak rośnie mu serce w piersi, gdy wyobrażał sobie szeregi chmurnookich rosłych mężczyzn w pełnych, zakrywających całe twarze spiżowych hełmach, purpurowych płaszczach i z lśniącymi od krwi mieczami w dłoniach. Miecze trzystu Spartan złamały potęgę Persji – światową potęgę! Zwrócił wzrok ku południowemu wschodowi, gdzie stał – z tego miejsca niewidoczny – pomnik zabitego pod Termopilami króla. Spartanie, zdradzeni przez pewnego Greka, zostali zaatakowani z dwóch stron naraz i wybici do nogi. Dowiedzieli się wprawdzie wcześniej
o zdradzie i dowódcy sojuszniczych wojsk greckich namawiali Leonidasa, by póki czas wyprowadził swoich wojowników z wąwozu. Odpowiedź króla na zawsze pozostała w sercach wszystkich mieszkańców Sparty: „Spartanin powraca z bitwy z tarczą... lub na tarczy. Nie wycofamy się”. Parmenion uważał za ironię losu fakt, że jego osobisty najgorszy wróg jest spokrewniony z największym spartańskim bohaterem i nosi to samo imię. Czasami zastanawiał się, czy król Leonidas był równie okrutny jak jego młodziutki imiennik. Miał nadzieję, że nie. Parmenion wspiął się na najwyższy punkt akropolu i spojrzał na miasto, które otaczało wzgórze. Mieszkało tutaj niecałe trzydzieści tysięcy ludzi, a jednak szanowano ich wszędzie – od Arkadii aż po Azję Mniejszą, od Aten po Ilirię. Spartańskiej armii nigdy nie pobił w otwartym boju nieprzyjaciel o równych siłach. Spartański piechur – hoplita, był wart trzech Ateńczyków, pięciu Tebańczyków, dziesięciu Koryntian i dwudziestu Persów. Tę skalę porównawczą od lat nauczyciele wbijali do głów tutejszym dzieciom i przypominali z dumą i wyższością. Macedończyków w ogóle nie brano pod uwagę przy tych porównaniach. Ledwo uważani za Greków, byli nazywani niezdyscyplinowanymi barbarzyńcami. Mówiło się, że to zamieszkujące górzystą krainę plemię posiada tylko tyle kultury, ile podpatrzyło u innych Hellenów. – Jestem Spartaninem – oświadczył głośno Parmenion. – Nie jestem Macedończykiem. Posąg Zeusa nadal przyglądał się odległej górze Ilias i własne słowa wydały się młodzieńcowi pustą przechwałką. Westchnął, przypominając sobie rozmowę z Hermiasem sprzed kilku minut. „Surowo mnie osądzasz, Parmenionie. Chyba jednak masz rację. Kocham cię jak brata, lecz nie uważam cię za pełnoprawnego Spartanina. Wmawiam sobie, że powinienem, lecz serce mówi mi...” „Sam widzisz! Nie dziw się więc, że inni... ci, którzy nie są moimi przyjaciółmi... nie potrafią mnie zaakceptować”. Już we wczesnym dzieciństwie Parmenion doświadczał czasem szykan ze strony rówieśników. Jednak odkąd ukończył lat siedem (w tym wieku wszystkich spartańskich chłopców odbierano rodzicom i przenoszono do koszar, gdzie szkolono ich na żołnierzy), cierpiał prawdziwe katusze z powodu swej mieszanej krwi. Szczególnie prześladował go właśnie Leonidas, który otrzymał imię na cześć sławnego króla. Zaczęło się od szyderczych żądań, by Parmenion klękał przed nim, tak jak winien to czynić każdy niewolnik. Parmenion rzucił się z pięściami na starszego i wyższego chłopca. Leonidas pobił go wtedy dotkliwie... i jeszcze wiele razy od tamtej pory. Co gorsza, pochodził z doskonałej rodziny spartiackiej i wielu chłopców z koszar Likurga zabiegało o jego przychylność. Parmenion stał się wyrzutkiem, którego szczuli i nienawidzili wszyscy z wyjątkiem Hermiasa. Leonidas nie próbował zaszkodzić Hermiasowi, ponieważ był on synem Parnasa, przyjaciela króla. Przez osiem lat Parmenion cierpliwie znosił razy i zniewagi w przekonaniu, że pewnego dnia
wszyscy spojrzą na niego jak na brata Spartanina. Dziś miała nadejść jego godzina triumfu. Już odniósł niewyobrażalny sukces, gdyż przeszedł kolejne etapy gry strategicznej i dotarł do samego finału. A w finale na kogo trafił? Właśnie na Leonidasa. Wiedział, że zwycięstwo – przed czym ostrzegał go Hermias – sprowokuje jego rówieśników do jeszcze okrutniejszych prześladowań, a jednak nie zamierzał się poddać. Pragnął wygrać. Każdego roku gra strategiczna stanowiła najważniejszą datę w kalendarzu młodych wojowników szkolących się w koszarach Sparty. Zwycięzcy nakładano uroczyście laurowy wieniec i wręczano buławę zwycięstwa. Nazywano go odtąd strategosem, czyli wodzem! W grze brały udział dwie armie ustawione naprzeciwko siebie, zaś uczestnicy pojedynku przyjmowali rolę dowódców – wydawali rozkazy, wybierając szyk bitewny i przemieszczając poszczególne formacje. Armie składały się z rzeźbionych drewnianych żołnierzyków; bitwa była bezkrwawa i nikt w niej nie ginął, ale stanowiła najważniejszy test strategicznych talentów przed rzeczywistym bojem. O liczbie ofiar decydowało dwóch sędziów, którzy rzucali kostki z cyframi. Parmenion podniósł patyk i wyrysował na piasku prostokąt przedstawiajmy spartańską falangę – ponad tysiąc wojowników z ustawionymi pionowo tarczami i przygotowanymi do rzutu włóczniami. Falanga stanowiła główną siłę w grze, znaczenie rozmieszczanej na skrzydłach konnicy było drugorzędne. Po prawej stronie głównej formacji Parmenion wyrysował drugi prostokąt: tu stanęli skiritajowie, spartańscy wasale, którzy zawsze walczyli obok swych panów. Tych dzielnych mężczyzn, twardych i nieustępliwych, nigdy nie przeznaczano do głównego natarcia i nie pozwalano im odgrywać ważniejszej roli w bitwie. Nie byli Spartanami, przeto traktowano ich niemal jak podludzi. Tak wyglądała armia Parmeniona: trzy tysiące ludzi – spartańska piechota, jazda i skiritajowie w odwodzie. Leonidas będzie dowodził identyczną siłą. Zamknął oczy i przypomniał sobie finał z poprzedniego roku, który rozgrywał się w koszarach Menelaosa. Bitwa trwała dwie godziny. Parmenion znudził się na długo przed jej zakończeniem i poszedł na agorę. To była wojna na wyczerpanie, przeciwne falangi gwałtownie się ścierały. Sędziowie rzucali kostki i ustalali straty w żołnierzach, aż w końcu biała armia zgniotła czerwoną. Zdaniem Parmeniona, rozgrywka była prostacka. Na końcu zwycięzcy pozostało mniej niż stu ludzi. Cóż jest dobrego w takiej wygranej? W realnym życiu trudno byłoby nazwać tę bitwę zwycięstwem. Prawdziwie zwycięską batalię należy przeprowadzić zupełnie inaczej. I dzisiaj tak właśnie się stanie, Parmenion był co do tego absolutnie przekonany. Nawet jeśli przegra, jego plan zostanie zapamiętany przez wszystkich. Powoli zaczął nakreślać ruchy poszczególnych formacji. Rozmyślał i planował. Nie mógł się jednak w pełni skupić, przypomniał sobie bowiem wielki wyścig sprzed trzech tygodni. Taktycznie go zaplanował, ostro
się do niego przygotowywał i marzył o zwycięskim wieńcu laurowym na czole. Sto pięćdziesiąt stadionów [Stadion – w starożytnej Grecji miara długości, ok. 180 m.] pod wyczerpującym letnim słońcem, po wzgórzach, pokrytych piargiem stokach gór Parnon... Obolałe nogi, obolałe płuca. Wszyscy młodzi spartańscy mężczyźni w jednym wielkim wyścigu, ostatecznym sprawdzianie młodzieńczej wytrzymałości i odwagi. Parmenion zdystansował wszystkich – Leonidasa, Nestosa, Hermiasa, Learchosa i najszybszych reprezentantów innych koszar. Wdychali kurz, który unosił się spod jego stóp i z całych sił starali się go dogonić. Leonidas biegł lepiej od pozostałych, nieubłaganie depcząc mu po piętach, lecz po stu stadionach nawet on osłabł. Na finiszu Parmenion jeszcze przyspieszył, zachował bowiem resztki energii na sprint w kierunku agory, na której czekał król z laurem zwycięstwa. Na rogatkach miasta wszakże – gdy już kusił go widok białych domów – Parmenion dostrzegł starego człowieka, który ciągnął wózek Aleją Żołnierską na skraju gaju oliwnego. Nagle z przerażeniem zauważył, że odpadło prawe koło i wózek przewrócił się w piach. Parmenion zwolnił. Starzec starał się uwolnić z paska wbijającego mu się w kikut prawego ramienia. Wyraźnie uwiązł w rzemieniu łączącym go z leżącym wózkiem. Parmenion oderwał wzrok od scenki i pobiegł dalej. – Pomóż mi, chłopcze! – zawołał za nim mężczyzna. Młodzieniec zwolnił i obejrzał się. Leonidas biegł daleko za nim, jeszcze niewidoczny. Parmenion usiłował obliczyć, jaką ma przewagę. Z przekleństwem na ustach zbiegł ze stoku i ukląkł przy kole. Było pęknięte, mimo to młodziutki Spartanin spróbował je podnieść i założyć z powrotem na ośkę. Utrzymało się zaledwie przez chwilę, po czym rozprysło na mnóstwo kawałków. Starzec upadł na ziemię obok zniszczonego wózka. Parmenion spojrzał mu w oczy: odkrył w nich ból, poczucie klęski i przygnębienie. Dostrzegł też, że tunika mężczyzny jest poprzecierana, a kolory dawno spłowiały od zimowych deszczów i letniego słońca. Podeszwy jego sandałów były cienkie niczym pergamin. – Dokąd idziesz? – spytał starego. – Mój syn mieszka w osadzie odległej o godzinę drogi stąd – odparł tamten, wskazując na południe. Chłopiec zerknął na pomarszczoną skórę ramienia mężczyzny, zauważając mnóstwo blizn po cięciach miecza. Starych blizn. – Jesteś Spartaninem? – spytał. – Skiritajem – odparł tamten. Parmenion zamarł i tępo zapatrzył się na wózek. Był załadowany garnkami i dzbankami, kilkoma starymi kocami oraz napierśnikiem i hełmem w stylu, który młodzieniec widywał jedynie na wazonach i malowidłach ściennych. – Pomogę ci wrócić do domu – oznajmił w końcu.
– Był czas, chłopcze, kiedy nie potrzebowałem niczyjej pomocy. Wiem. Chodź. Dźwignę oś, a ty – jeśli możesz – kieruj i pchaj. Parmenion podniósł oczy na odgłos tupoczących stóp. Leonidas pędził już wierzchołkiem wzgórza; nie patrzył w dół. Przełknąwszy rozczarowanie, młodzian chwycił ośkę i podniósł wózek do pionu. Starzec zajął miejsce przy uchwycie i dwóch piechurów ruszyło powoli na południe. Gdy Parmenion wreszcie przebiegł przez bramę, zapadł już zmierzch. Powitało go wielu młodych towarzyszy z koszar. – Co się stało, mieszańcu? Zgubiłeś się? – syknął z pogardą któryś. – Bardziej prawdopodobne, że położył się gdzieś i zdrzemnął – zadrwił inny. – Nie ma wytrwałości w tych mieszańcach. – Ostatni! Ostatni! Ostatni! – skandowali młodzieńcy, gdy Parmenion dobiegł do agory, gdzie Lepidos, nauczyciel z jego koszar, czekał, by policzyć swoich podopiecznych. – Co ci się przydarzyło, na Hadesa? – spytał stary żołnierz. – Koszary Likurga miały dziś szansę wygrać. Skończyliśmy na szóstym. Dzięki tobie. Parmenion milczał. Cóż miał odpowiedzieć? Ale to była przeszłość, a przeszłość się już nie liczyła. Zgłodniały młodzieniec minął agorę i ruszył ulicą Krańcową w stronę koszar. W kantynie stanął w kolejce wraz z innymi efebami z Likurga, a później usiadł samotnie przed miską gęstej zupy i kromką czarnego chleba. Nikt się do niego nie odzywał. Leonidas siedział po drugiej stronie sali wraz z Gryllosem i tuzinem innych; udawali, że nie zauważają Parmeniona. Zjadł posiłek, a później z przyjemnym uczuciem pełnego żołądka opuścił koszary i podążył do małego domku swej matki. Znalazł ją na dziedzińcu, w świetle słońca. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Była boleśnie chuda, oczy miała zapadnięte. Dotknął jej ramienia i pocałował ją lekko. Jego wargi wyczuły kości pod suchą, naprężoną skórą. – Dobrze jadasz? – spytał ją. – Nie mam apetytu – wyszeptała. – Lecz słońce mi służy. Dzięki niemu czuję, że żyję. – Przyniósł jej puchar wody i usiadł obok na kamiennej ławie. – Startujesz dziś w finale? – Tak. Pokiwała głową i kosmyk ciemnych włosów opadł jej na czoło. Parmenion odgarnął jej włosy i przygładził. – Jesteś rozpalona. Powinnaś wejść do środka. – Później. Masz posiniaczoną twarz? – Upadłem podczas wyścigu. Niezdara ze mnie. Jak się czujesz? – Zmęczona, mój synu. Bardzo zmęczona. Czy król przybędzie do domu Ksenofonta, by obserwować twoje zwycięstwo? – Podobno przyjdzie... ale może nie wygram.
– Może. I tak jestem z ciebie bardzo dumna. Wiem, że zrobisz, co w twojej mocy, by zwyciężyć. To mi wystarczy. Nadal cieszysz się mirem wśród chłopców? – Tak. – Twój ojciec cieszyłby się. Też był bardzo lubiany. Nigdy wszakże nie dotarł do finału gry strategicznej. Tak jak ja, byłby z ciebie bardzo dumny. – Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Może przyniosę ci trochę jedzenia? – Parmenion wziął matkę za rękę i ścisnął ją mocno, pragnąc przelać w wątłą kończynę nieco swej siły. – Niczego nie potrzebuję. Wiesz, ostatnimi czasy sporo myślę o Macedonii, o jej lasach i dolinach. Ciągle śnię o pasącym się na stoku białym koniu. Siedzę w polu i koń podchodzi do mnie. Mam ogromną ochotę pojeździć na nim. Poczuć wiatr na twarzy, jego szept w moich włosach. To rosły rumak o zgrabnej szyi. Zawsze jednak budzę się, zanim do mnie dotrze. Koń to dobry omen – zauważył Parmenion. – Pozwól, że pomogę ci wejść do środka. Przyprowadzę Reę. Niech ci ugotuje posiłek. Musisz jeść, matko, w przeciwnym razie nigdy nie odzyskasz sił. – Nie, nie. Chcę tu chwilę posiedzieć. Może się zdrzemnę. Przyjdź do mnie po skończonej grze. Opowiesz mi wszystko. Przez jakiś czas siedział z nią, lecz matka złożyła głowę na wytartej poduszce i zasnęła. Wrócił do domu, zmył kurz z ciała i uczesał ciemne włosy. Następnie włożył czysty chiton i drugą parę sandałów. Chiton nie był haftowany i do tego już na niego za mały; ledwo sięgał mu do połowy ud. Parmenion poczuł się jak helota, niewolnik, którym wszyscy pogardzają. Poszedł do sąsiedniego domu i zastukał lekko w drzwi. Otworzyła mu niska rudowłosa kobieta, uśmiechając się na jego widok. – Zajdę do niej – obiecała, zanim zdążył się odezwać. – Nie sądzę, żeby ostatnio coś jadła – zauważył zatroskany Parmenion. – Chudnie z każdym dniem. – Można się było tego spodziewać – szepnęła Rea smutnym głosem. – Nie! – zawołał młodzieniec. – Jest lato, jej stan się poprawi. Wiem to. Nie czekając na odpowiedź sąsiadki, pognał z powrotem w kierunku koszar, minął je i ruszył ulicą Krańcową do domu Ksenofonta. W dniu gry wódz obudził się wcześnie. Słońce dopiero co rozjaśniło wschodnie szczyty, długie cienkie promienie światła przebijały się przez wypaczone okiennice jego sypialni. Ksenofont przeturlał się na bok i jęknął. Zawsze lubił kolacje z królem, lecz – co życie nazbyt często mu wypominało – za wszystkie przyjemności trzeba kiedyś zapłacić. W głowie mu łomotało i nachodziły go mdłości. Zrobił potężny wdech i usiadł, odrzucając cienką pościel. Popatrzył na swój tors. Mięśnie brzucha miał wydatne i mocne, szczególnie jak na swoje czterdzieści siedem lat; całe ciało opalone na jasnobrązowo od częstych ćwiczeń nago we
wczesnoporannym słońcu. Wstał i przeciągnął się przed spiżowym lustrem. Wzrok wodza nie miał już w sobie młodzieńczej żywości i Ksenofont był zmuszony przyjrzeć się dokładniej swemu odbiciu, zanim z niechęcią dostrzegł niewielką obwisłość skóry pod błękitnymi oczyma i pasemka srebra w złotych włosach. Nienawidził starości i bał się dnia, w którym kochanki zaczną przychodzić do niego z obowiązku albo dla pieniędzy zamiast z pożądania. Młoda osóbka z ostatniej nocy była nim szczerze zauroczona, lecz przede wszystkim chciał, by widziano w nim Ksenofonta – bohatera marszu nad morze, zbuntowanego Ateńczyka okrzykniętego jednym z największych wodzów swojej epoki. Na tę pocieszającą myśl zachichotał i odwrócił się od lustra. Otworzył okiennice, poczuł liźnięcie promieni na skórze i ponownie usiadł na twardym łóżku. Marsz nad morze – rok sławy. „Przeznaczenie, wola Ateny czy może ślepe szczęście?”, zastanowił się. Próżne dociekania, wszak człowiek nigdy nie może być pewny, co tak naprawdę kieruje jego losem. Ksenofont wyjrzał przez okno. Słońce prażyło, niebo było bezchmurne, tak samo jak owego dnia pod Kunaksą, kiedy Cyrus walczył ze starszym bratem o tron. Wówczas to wszystkie marzenia i wyznawane przez ateńskiego wodza wartości zostały poddane ciężkiej próbie. Zapatrzył się przed siebie, zapominając o zdarzeniach dzisiejszego dnia, i skupił umysł na mrocznych korytarzach pamięci. Cyrus, przystojny niczym Apollin i dorównujący odwagą Heraklesowi, poprowadził swoje wojska do Persji, by stoczyć batalię o koronę, która mu się prawnie należała. Ksenofont wierzył, że nie mogą tej bitwy przegrać, ponieważ bogowie zawsze faworyzują sprawiedliwych. A wróg, chociaż posiadał przewagę liczebną, nie miał po swojej stronie ani strategicznych talentów, ani męstwa niezbędnego do pokonania greckich najemników, którzy kochali Cyrusa. Zatem – wynik bitwy był sprawą przesądzoną jeszcze przed jej rozpoczęciem. Dwie armie spotkały się w pobliżu wioski Kunaksa. Ksenofont był wtedy młodszym oficerem podległym proksenosowi [(gr.) – obywatel pełniący obowiązki bliskie zadaniom dzisiejszego konsula.] i zapamiętał nagły przypływ strachu, który poczuł na widok nieprzebranych szeregów nieprzyjacielskich ciągnących się aż po horyzont. Polecił swoim ludziom, by ustawili się w zwartej formacji i oczekiwali na dalsze rozkazy. Persowie podnieśli wielką wrzawę, uderzając trzonkami włóczni o tarcze, podczas gdy Grecy stali w milczeniu. Cyrus przejechał galopem na swoim rumaku wzdłuż pierwszej linii, krzycząc: „Dla bogów i sławy!” Greckie falangi odważnie zaatakowały znacznie przewyższającą je liczebnie perską armię, której szyk błyskawicznie się rozpękł, a część żołnierzy w panice zaczęła pierzchać na wszystkie strony. Wtedy Cyrus (który wyglądał na białym wierzchowcu jak bóg) poprowadził szalony szturm na środkową formację wroga i przegonił swego zdradzieckiego brata – króla Artakserksesa – z pola walki. Chwała
zwycięzcom! Przeznaczenie się wypełniło! Ksenofont zadrżał, podszedł do okna i niewidząco zagapił się na Spartę. Nie dostrzegał wszakże miejskich dachów, lecz refleksy słońca połyskujące na koniuszkach lanc, w głowie zaś huczały mu wrzaski umierających wojowników i kakofoniczny szczęk mieczy o tarcze. Nie mógł oderwać myśli od Kunaksy, przed oczyma jak żywy stanął mu obraz szturmu, w którym czterorzędowa grecka falanga rozgromiła wojska barbarzyńców. Zwyciężyli. Zwyciężyła sprawiedliwość, spełniły się przewidywania wszystkich ludzi o godnych duszach i czystych sercach. A co stało się później? Ksenofont aż westchnął na to wspomnienie. Wtedy... szeregowy perski żołnierz – podobno zwykły wieśniak, którego nie było stać na zbroję czy nawet miecz – rzucił kamieniem, który trafił Cyrusa w skroń. Wódz spadł z konia. Jego upadek dostrzegli uciekający w rozsypce nieprzyjacielscy wojownicy, przegrupowali się i zaszarżowali. Runęli masą na mężnego Cyrusa, gdy ten usiłował się podnieść. Przygwoździło go do ziemi dwadzieścia włóczni, a następnie barbarzyńcy odrąbali mu prawą rękę i głowę. Zwycięstwo, niczym kapryśna żona, raptownie przechyliło się na stronę Persów. Tamtego dnia dla Ksenofonta umarli bogowie. Od tej pory czuł w swym sercu pustkę, choć jego rozum nadal kazał mu wierzyć. Bez bogów świat jest niczym, jedynie miejscem męczarni i rozczarowań, istniejącym bez porządku i bez przyczyny. Od dnia bitwy pod Kunaksą Ksenofont rzadko zaznawał spokoju umysłu. Głęboko westchnął i starał się odepchnąć gorzkie wspomnienia. Nagle rozległo się dyskretne stukanie do drzwi. – Wejść – powiedział wódz i w progu pojawił się jego starszy służący, Tinos. Niósł puchar mocno rozwodnionego wina. Ksenofont uśmiechnął się i podziękował mu. Dwóch innych służących przyniosło źródlaną wodę na kąpiel, po której wytarli swego pana do sucha. Jego spiżowa zbroja czekała – tak wypolerowana, że złociście połyskiwała, a żelazny hełm lśnił niczym najczystsze srebro. Jeden służący pomógł Ksenofontowi włożyć białą płócienną tunikę, drugi założył mu przez głowę napierśnik i po bokach zacisnął klamry. Zamocowali i związali mu na biodrze nabijaną spiżem krótką skórzaną spódniczkę oraz spiżowe nagolenniki. W końcu odprawił wszystkich machnięciem ręki i wziął pas z mieczem. Skóra pasa była podziurawiona, na spiżowej pochwie widniało sporo wgnieceń, lecz klinga żelaznego miecza prezentowała się doskonale. Ksenofont wyjął broń, ciesząc się znakomitym wyważeniem krótkiego ostrza i obitej skórą rękojeści. Wzdychając, schował miecz do pochwy, otoczył się pasem i zapiął go w talii. Podniósł hełm i przeczesał kitę z białego końskiego włosia. Z hełmem pod pachą odwrócił się ku drzwiom. Tinos otworzył je i Ksenofont wyszedł na dziedziniec. Trzy służące ukłoniły się, gdy je mijał. Odpowiedział im uśmiechem i podniósł
twarz do słońca. Był piękny dzień. Trzej heloci przygotowywali nasyp z piasku. Zgodnie z instrukcjami sędziów kształtowali wzgórza, doliny i strumienie. Wódz zatrzymał się i przez moment przyglądał ich pracy. – To wzgórze powinno być nieco wyższe i bardziej strome – rzucił w stronę jednego z mężczyzn. – Rozszerzcie też dno doliny. Tam zostanie stoczona bitwa, żołnierze muszą mieć dużo miejsca. Odszedł. Minął otwartą bramę dziedzińca i ruszył ku stokowi, na którym stała kapliczka Ateny Patrzącej. Świątynia była niewielka: zaledwie trzy kolumny wspierały niski dach, lecz wewnątrz znajdował się święty ołtarz. Ksenofont wszedł do budowli, wyjął miecz i postawił go w progu. Potem klęknął przed ołtarzem, na którym stał srebrny posążek wysokiej i smukłej kobiety w doryckim hełmie i z ostrym mieczem w dłoni. – Chwała ci, Ateno, bogini mądrości i wojny – odezwał się wódz. – Żołnierz cię pozdrawia. Zamknął oczy w modlitwie, powtarzając znajome słowa, które wypowiedział po raz pierwszy pięć lat przed opuszczeniem ziem Persów. – Jestem żołnierzem, Ateno. Nie pozwól, żeby już dobiegły kresu dni mojej chwały. Dokonałem tak niewiele. Pragnę żyć dostatecznie długo, aby zanieść twoją statuetkę w samo serce barbarzyńskiego świata. Podniósł oczy na posążek, w głębi serca żywiąc nadzieję na reakcję bogini, choć doskonale wiedział, że za całą odpowiedź musi mu starczyć jej milczenie. Po chwili wstał i wyszedł z kapliczki. Dostrzegł jakiś ruch na akropolu i przyjrzał się dwóm obejmującym się chłopcom. Zmrużył oczy, a wówczas rozpoznał jednego z nich. Hermias. Doszedł do wniosku, że w takim razie drugim jest pewnie znany mu ze słyszenia młodzieniec krwi mieszanej, ten, którego nazywano Savrą. Często widywał tego dziwnego chłopca, jak biegał po dachach i przeskakiwał wysokie mury. Tylko dwa razy widział go z bliska. Z powodu swego zakrzywionego niczym u jastrzębia nosa młodzik nie był ani tak męsko przystojny jak Leonidas, ani apollińsko piękny jak Hermias, niemniej jednak miał coś w sobie. Najbardziej przyciągały wzrok jego przeszywające błękitne oczy – patrzące równocześnie ostrożnie i w sposób wyzywający. Chłopiec nosił się też z dumą, mimo biedy, którą klepał wraz z matką. Pewnego razu Ksenofont obserwował jego dziką galopadę po ulicy Krańcowej; młodzieńca ścigało czterech innych efebów. Przy innej okazji Savro siedział z Hermiasem przed świątynią Afrodyty. Uśmiechnął się w pewnej chwili na jakiś błahy komentarz przyjaciela, a wtedy jego oblicze osobliwie się przeobraziło – ze spojrzenia zniknęła surowość i smutna zaduma. Owa przemiana zaszokowała przechodzącego wodza, który zatrzymał się i przyjrzał Savrze. Tamten natychmiast podniósł czujnie wzrok. Wiedział, że jest obserwowany. Znowu się zmienił na twarzy, niczym nałożona maska jego rysy przybrały ponownie wyraz powagi, Ateńczyk zaś poczuł nagły chłód, gdy skupiły się na nim jasne oczy młodzieńca.
Ksenofont wrócił myślą do genialnego Leonidasa. Chłopiec wyrastał na prawdziwego Spartanina, był wysoki i proporcjonalnie zbudowany, prezentował się majestatycznie. Urody dodawały mu piękne złote loki. Ksenofont wierzył, że młodzieniec ma zadatki na wielkiego dowódcę. Szczerze mówiąc, uważał go niemal za dar niebios. Nieczęsto finał gry strategicznej przyprawiał go o żywsze bicie serca, ale dzisiaj wprost nie mógł się doczekać pojedynku. Dotarł do gimnazjonu [w starożytnej Grecji publiczny ośrodek ćwiczeń gimnastycznych, sytuowany zwykle w gaju za miastem.] nazywanego też „równinami”. Tutaj, zwykle o zmroku, młodsi chłopcy doskonalili się w posługiwaniu mieczem, walcząc treningowymi drewnianymi imitacjami. Jednak każdego dnia tygodnia spartańska armia odbywała poranne manewry. Dzisiejszy dzień był szczególny – Ksenofont uprzytomnił sobie ten fakt, przekraczając niski mostek na południe od „równin”. Dziś zobaczy paradę młodych mężczyzn. Odczuwał ogromny podziw dla spartańskiego systemu militarnego, choć był on bezpośrednim powodem jego wygnania: walcząc po stronie Spartan przeciwko swoim rodakom, zamknął sobie drogę powrotną do Aten. Spartanie stworzyli idealną armię przy pomocy zasad tak prostych, że Ksenofont stale się dziwił, dlaczego inne polis ich nie skopiowały. Spartańskich potomków płci męskiej od małego szkolono w grupach wiekowych, przy czym za granicę dojrzałości uważano dwudziesty rok życia. Mali chłopcy wspólnie dorastali, razem się uczyli, a zawarte we wczesnym dzieciństwie przyjaźnie procentowały później podczas bitew – w falandze. Przebywali razem, walczyli obok siebie, aż osiągali perfekcję. W dwadzieścia lat od osiągnięcia wieku męskiego mogli się wycofać z wojska. Właśnie struktura falangi czyniła armię spartańską niepokonaną. Formacja była wielowarstwowa. Pierwsze szeregi składały się z mężczyzn trzydziestoletnich (dziesięć lat od osiągnięcia wieku męskiego) – wytrzymałych i zaprawionych w boju, a jednak ciągle jeszcze młodych i silnych, przywykłych do żelaznej dyscypliny; wojownicy ci walczyli i zwyciężali już w wielu bitwach. Za nimi kroczyli czterdziestolatkowie (dwadzieścia lat od wieku męskiego) – dumni, naznaczeni bitewnymi bliznami i zahartowani wieloletnim wojennym doświadczeniem. Wreszcie formację zamykały szeregi młodych rekrutów, dwudziestolatków dopiero uczących się praktycznych prawideł walki od starszych wojowników. W trakcie uroczystych defilad do falangi dołączały również wiekowo posegregowane rzędy efebów: od dziewiętnastolatków do dziewięciolatków. Czy to nie zdumiewające, że spartańskiej armii nigdy nie pokonał w otwartym polu żaden wróg o równej liczebności? „Czy kiedyś wreszcie zrozumiecie tę prostą prawdę?” – Ksenofont publicznie zadał to głośne pytanie swemu rodzinnemu miastu, Atenom. „Chcecie dominować? Więc weźcie przykład ze Sparty. Ale nie, wy oczywiście nie zamierzacie się uczyć od swoich wrogów! Nie wy!” Ateny i Sparta starły się w długiej i kosztownej wojnie na Półwyspie Peloponeskim. Ksenofont często wspominał ten najgorszy okres swego życia – dwadzieścia lat temu, gdy spartańska armia
oblegała Ateny i jego rodzinne miasto, błogosławione dotąd przez bogów, zmuszone zostało do poddania się. Nigdy nie zapomni wstydu, który odczuwał tamtego dnia. W dodatku... jako żołnierz i wódz, jako człowiek światły, studiujący sztukę wojenną... jak mógł nienawidzić Spartan? Podnieśli sztukę walki do niewyobrażalnych wręcz szczytów. – Jak zawsze, przyszedłeś w pełnym rynsztunku wojennym – odezwał się nagle Agezylaos. Ksenofont zamrugał. Jego umysł podróżował daleko od Sparty, więc uśmiechnął się prawie zmieszany. Spartański król siedział na wąskiej kamiennej ławie w cieniu cyprysowego drzewa. – Przepraszam, panie – odparł wódz, kłaniając się – prawdziwie się zatraciłem w myślach. Agezylaos pokiwał głową i wstał. Dopiero wtedy widoczna stała się jego ułomność – krzywa stopa. Ten przystojny mężczyzna o ciemnej brodzie i przeszywających błękitnych oczach był pierwszym spartańskim królem w historii, który cierpiał na cielesną deformację. Straciłby koronę, gdyby wódz Lizander nie wstawił się za nim u bogów i ludzi. – Za dużo myślisz, Ateńczyku – ocenił król, poufale biorąc Ksenofonta pod ramię. – O czym medytowałeś dzisiejszego ranka? O Atenach? Persji? Braku nowej kampanii? A może pragniesz wrócić do swojego majątku w Olimpii i odmówić nam przyjemności przebywania w twoim towarzystwie? – O Atenach – przyznał krótko Ksenofont. Agezylaos ponownie pokiwał głową, jego sprytne oczy znieruchomiały na twarzy rozmówcy. – To wielki ciężar zdradzić własny lud i zostać wygnanym z ojczyzny. Jednak punkt widzenia zmienia się, mój przyjacielu. Gdybyś otrzymał dowódcze stanowisko w Atenach, być może wojna nie byłaby taka krwawa i przewlekła... może nawet w ogóle by do niej nie doszło... Pewnie zostałbyś bohaterem. Jeśli chodzi o mnie, cieszę się, że nie dowodziłeś ateńską armią. Mielibyśmy wówczas znacznie większe straty w ludziach. – Ale i tak odnieślibyście zwycięstwo? – spytał nieco retorycznie Ksenofont. – Byłoby to doprawdy niesamowite starcie – przyznał Agezylaos z chichotem. – Ponieważ w bitwie liczą się nie tylko strategiczne talenty wodzów, lecz również przymioty samych wojowników. Dwaj mężczyźni podeszli do wierzchołka niskiego wzgórza i usiedli w pierwszym rzędzie kamiennych ław, z których rozciągał się widok na „równiny”. Szereg dwudziestolatków, liczący dwustu czterdziestu mężczyzn, świeżo wcielono do ósmej formacji i Ksenofont obserwował z zainteresowaniem ćwiczenia nowych rekrutów, którym towarzyszyły trzy tysiące regularnych żołnierzy – trenowali klasyczne natarcia, nagłe zwroty, manewr przełamania i defensywnego wsparcia lewej flanki. Gdy spoceni mężczyźni dostrzegli króla na wzgórzu nad sobą, wstąpiły w nich nowe siły i z bojowym okrzykiem bez reszty zatracili się w manewrach, jednak Agezylaos nie patrzył na nich. Odwrócił się do Ksenofonta.
– Nasze poglądy są czasem zbyt ciasne – oznajmił król, po czym zdjął hełm z czerwonym pióropuszem i położył go obok siebie na siedzisku. – Ciasne poglądy? – powtórzył wódz. – Czy nie w konserwatyzmie i surowości tkwi najwspanialsza siła Sparty? – Siła i słabość, przyjacielu, często okazują się równie bliskie sobie, jak mąż i żona. Jesteśmy silni, ponieważ posiadamy dumę. Jesteśmy słabi, gdyż owa duma krępuje nasz własny rozwój. – Zatoczył krąg ręką, wskazując okolicę wokół miasta. – Gdzie się znajdujemy? Głęboko na południu, z dala od szlaków handlowych. Sparta to małe państwo. Pycha nie pozwala nam na małżeństwa w obrębie rodów, chociaż nie są one przeciwne żadnemu prawu i z tego powodu cierpi wielu prawdziwych Spartan. Na tym polu stoi trzy tysiące mężczyzn, jedna trzecia całej naszej armii i dlatego właśnie potrafimy zwyciężać w bitwach, lecz nigdy nie zbudujemy imperium. Żal ci Aten? Więc posłuchaj, co ci powiem. Twoje rodzinne miasto przetrwa wszystkie kataklizmy dziejowe i będzie się pomyślnie rozwijać długo po dniu, w którym my, Spartanie, staniemy się już tylko historią. Ateny posiadają bezpośredni dostęp do morza. Leżą w samym centrum, są sercem Grecji. Pokonamy je w tysiącu bitew, a jednak całą wojnę przegramy. Agezylaos potrząsnął głową i zadrżał. – Poczułem głęboko w duszy lodowate tchnienie straszliwego lęku – oświadczył. – Wybacz mi moje czarnowidztwo. Ksenofont przesunął wzrok ponownie na mężczyzn walczących na „równinach”. W smutnych słowach króla było sporo prawdy. Mimo swej ogromnej potęgi militarnej, Sparta była jedynie małym polis, którego populację stale zmniejszały wyczerpujące wojny toczone na Półwyspie Peloponeskim. Wódz spojrzał na przyjaciela i zmienił temat. – Zdradzisz mi, jaką nagrodę przeznaczyłeś za zwycięstwo w grze strategicznej? Agezylaos uśmiechnął się, zapominając o melancholii. – Dla dzisiejszego triumfatora mam wyjątkowy prezent, a mianowicie jeden z siedmiu mieczy króla Leonidasa. Ksenofont otworzył szeroko oczy. – Prawdziwie królewski to dar, panie – szepnął. Jego rozmówca wzruszył ramionami. – Mój bratanek jest powinowatym wielkiego bohatera i nosi jego imię. Wypada, by miał wyjątkową klingę. Dałbym mu ten miecz tak czy owak na urodziny, które przypadają za trzy tygodnie. Warto jednak połączyć obie okazje, dzięki czemu chłopiec zachowa piękne wspomnienie dzisiejszego dnia. Zwycięży w grze i otrzyma miecz. Sam go wygrałem przed trzydziestu laty. – To rzeczywiście ładny gest, mój panie, tyle że... Co zrobisz, jeśli zwycięży ten drugi?
– Bądź poważny, Ksenofoncie. Leonidas mierzy się z pół–Macedończykiem, kimś niewiele lepszym od heloty. Jak może nie wygrać? Jest Spartaninem, w jego żyłach płynie królewska krew. Poza tym, wszak będziesz głównym sędzią, więc jestem pewny, że możemy liczyć na sprawiedliwy werdykt. – Sprawiedliwy? – odparował wódz, odwracając się, by nie okazać królowi gniewnego oblicza. – Moim zdaniem najważniejsza jest uczciwość. – Och, nie bądź taki oficjalny – rzucił Agezylaos, otaczając przyjaciela ramieniem. – To tylko dziecięca gra. Jak możemy komukolwiek zaszkodzić? – No właśnie, jak? – odparł dowódca. Parmenion zwolnił, gdy dobiegał do domu Ksenofonta, budynku o białych ścianach. Goście już się gromadzili. Na skraju tłumu dostrzegł Hermiasa, pogrążonego w rozmowie z Gryllosem. W Parmenionie zapłonął gniew, gdy przypomniał sobie krótkie, potężne haki pięścią, które otrzymał od swego wroga. Przez chwilę czuł nieodparte pragnienie, by przejść zatłoczoną ulicę, złapać Gryllosa za włosy i walić jego głupią głową o ścianę tak długo, aż kamienie spłyną krwią. „Uspokój się!”, polecił sobie. Doskonale wiedział, że spotka tu Gryllosa – jako syn Ksenofonta był przecież w swoim domu. Miał też trzymać czarny płaszcz hańby, który wręczy Leonidasowi w przypadku jego przegranej. Parmeniona irytował jednak fakt, że Gryllos cieszył się tak dużym poważaniem w koszarach; był wręcz lubiany. „Jak to jest – zastanowił się młodzieniec – że Ateńczyk potrafi zdobyć sympatię tych chłopców, ja zaś nie? Gryllos nie ma przecież w swoich żyłach ani kropli spartańskiej krwi, a mój ojciec był lacedemońskim bohaterem!” Przegonił gorzkie myśli z umysłu, przedzierając się przez tłum i kierując ku dwóm chłopcom. Szybko go zauważyli. Gryllos spostrzegł go pierwszy; uśmiech na jego twarzy zamarł. Oczy zmrużył w grymasie pogardy. – Witamy w dzień twego poniżenia – wysyczał. – Trzymaj się ode mnie z daleka, Gryllosie – ostrzegł go Parmenion drżącym głosem. – Na twój widok robi mi się niedobrze. I wiedz jedno: jeśli jeszcze raz na mnie napadniesz, zabiję cię. Żadnych więcej ciosów! Żadnych sińców. Czekają cię tylko robaki i śmierć! Syn Ksenofonta jak porażony zatoczył się w tył i upuścił na ziemię czarny płaszcz. Szybko się jednak otrząsnął, podniósł materiał i zniknął z nim w progu domu. Parmenion odprowadził go wzrokiem, po czym odwrócił się do Hermiasa. Spróbował się uśmiechnąć, lecz mięśnie twarzy wciąż miał napięte i zesztywniałe. Podczas próby uściskania przyjaciela Hermias się odsunął. – Bądź ostrożny – szepnął ostrzegawczo. – To zły omen dotykać płaszcza! Parmenion dopiero teraz zauważył czarną wełnianą chlajnę z kapturem przewieszoną przez
ramię Hermiasa. – To tylko płaszcz – wyszeptał, gładząc tkaninę. Ten, kto przegra w grze, zejdzie z pola bitwy odziany w płaszcz i zakapturzony, by ukryć swój wstyd. Każdy Spartanin czułby się poniżony, lecz Parmenion nie dbał o hańbę. Jeśli zwycięży Leonidas, poczuje wstyd, że przegrał z takim tępakiem. Płaszczem kompletnie się nie przejmował. – Chodź – powiedział Hermias, biorąc przyjaciela pod ramię. – Pospacerujmy przez chwilę. Nie powinniśmy znaleźć się za wcześnie na placu gry. Jak się czuje twoja matka? – Wydaje się ostatnio silniejsza – odrzekł Parmenion. Bardzo chciał, by to kłamstwo okazało się prawdą. Kiedy odchodzili, usłyszał wiwaty i odwrócił się. Pojawił się właśnie złotowłosy Leonidas. Parmenion przypatrywał mu się przez moment z zazdrością. Młodzi mężczyźni tłoczyli się wokół przybysza, na wyścigi życząc mu szczęścia. Przyjaciele dotarli do kamiennej ścieżki prowadzącej do kapliczki Zeusa Ammoniosa, małego, kolistego budynku z białego kamienia, przed którym stały marmurowe rzeźby przedstawiające hoplitów. Stąd rozciągał się widok na święte jezioro i – już za miastem – skrytą wśród drzew świątynię Afrodyty, bogini miłości. – Jesteś podenerwowany? – spytał Hermias, gdy usiedli przy marmurowych posągach. – Żołądek mam ściśnięty, ale umysł spokojny – odparł. – Jaki szyk zastosujesz? – Nowy. – Parmenion w kilku zdaniach naszkicował swój plan. Hermias wysłuchał w milczeniu, po czym potrząsnął głową. – Nie możesz tego zrobić, Savro! Proszę, posłuchaj mnie! Taki szyk jest nie do pomyślenia! Parmenion zachichotał, zaskoczony gwałtowną reakcją przyjaciela. – Ależ to tylko gra, a nie prawdziwa bitwa, Hermiasie. Drewniane żołnierzyki i kostki. Czyż nie chodzi o to, by zwyciężyć? – Tak, tak, lecz... Oni nigdy ci na to nie pozwolą. Bogowie, Savro, bogowie nigdy ci nie pozwolą. Nie rozumiesz? – Nie – odpowiedział Parmenion. – Zresztą, jakie to ma znaczenie? Dzięki temu fortelowi widzowie nie będą się musieli nudzić podczas dwugodzinnej batalii. Wygram czy przegram, rozgrywka nie potrwa dłużej niż kilkanaście minut. – Nie sądzę – szepnął Hermias. – Wracajmy już. Dziedziniec Ksenofonta był zatłoczony, goście usadawiali się na zacienionych ławach w rzędach na zachodniej ścianie. Parmenion był nieprzyjemnie świadom swojego nędznego wyglądu w przykusym chitonie, jednak jego matka posiadała jedynie maleńkie gospodarstwo i ze swych skromnych dochodów musiała wysupłać pieniądze na jedzenie, ubranie i wojskowe szkolenie syna. Każdy młody Spartanin płacił za posiłki i zakwaterowanie w koszarach, a niemożność wniesienia wymaganych opłat oznaczała utratę pozycji w społeczności. Gdy