Colleen McCullough
Panie z Missalonghi
The Ladies of Missalonghi
Przekład Małgorzata Żuk
Matce, która w Górach Błękitnych zrealizowała
marzenie swojego życia
Autorka
– Czy możesz mi powiedzieć, Octavio, dlaczego nasz
los jakoś nie wydaje się zmieniać na lepsze? – spytała
siostrę Drusilla Wright, dodając z westchnieniem: –
Potrzebny nam nowy dach.
Panna Octavia Hurlingford wcisnęła ręce między
uda, pokiwała smutno głową i odwzajemniła westchnienie
siostry: – Kochanie, czy jesteś pewna?
– O, przyszedł Denys.
Odkąd ich siostrzeniec, Denys Hurlingford,
prowadził miejscowy handel towarami żelaznymi i
okazało się to niezwykle korzystnym przedsięwzięciem,
jego zdanie w tego typu sprawach stało się wyrocznią.
– Ile będzie kosztował nowy dach? Czy sądzisz, że
trzeba wymienić cały? Może wystarczy zmienić tylko
najgorsze części?
– Obawiam się, że nie ma ani jednego kawałka, który
warto byłoby zatrzymać – powiedział Denys.
– W takim razie potrzebujemy około pięćdziesięciu
funtów.
Zapadła ponura cisza. Każda z sióstr łamała sobie
głowę, skąd zdobyć pieniądze potrzebne na reperację
dachu. Siedziały jedna przy drugiej na pokrytej końskim
włosiem sofie – jedynej pozostałości z lepszych czasów,
których nikt już nie pamiętał.
Drusilla Wright z mikroskopijną precyzją
mereżkowała skraj płótna, a Octavia Hurlingford zajęta
była szydełkowaniem, robótką, która odpowiadała jej
bardziej niż wybornie wykonywana przez siostrę
mereżka.
– Mogłybyśmy wydać te pięćdziesiąt funtów, które
ojciec ulokował dla mnie w banku, kiedy się urodziłam –
zaoferowała Missy, trzecia z lokatorek domu, chcąc w ten
sposób złagodzić wyrzuty sumienia, że nie zaoszczędziła
grosza z pieniędzy za jajka i masło.
Ona także pracowała. Siedząc na niskim stołeczku
robiła specjalnym czółenkiem frywolitki. [Frywolitki – bardzo
delikatne koronki lub serwetki koronkowe, wykonywane specjalnym czółenkiem,
rzadziej szydełkiem.] Palce Missy splatały pętle płóciennej nici
z niezwykłą sprawnością. Znała swą pracę tak dobrze, że
wydawało się, iż wykonuje ją niemal na ślepo i obojętnie.
– Dziękuję ci, ale nie – odrzekła Drusilla Wright.
I tak oto zakończyła się jedyna rozmowa, która
odbyła się podczas dwugodzinnej pracy w piątkowe
popołudnie.
Niedługo potem ścienny zegar zaczął wybijać
czwartą. Podczas gdy ostatnie wibracje dźwięku zegara
unosiły się jeszcze w powietrzu, trzy panie przystąpiły z
automatyzmem wynikającym z długiego przyzwyczajenia
do odkładania swoich, rękodzieł. Drusilla mereżkowania,
Octavia szydełkowania, a Missy koronek. Każda z nich
ułożyła robótkę w identycznej, popielatej, flanelowej
torbie, a potem każda z kolei torba została umieszczona w
starym mahoniowym kredensie stojącym poniżej okna.
Codzienny tok zajęć nigdy niczym się nie różnił.
O czwartej dwugodzinna sesja robótek w saloniku
kończyła się, dając początek drugiej dwugodzinnej sesji,
ale już zupełnie innego rodzaju.
Drusilla zasiadała do organów, które były jej
jedynym skarbem i dawały wielką przyjemność, podczas
gdy Octavia i Missy przechodziły do kuchni, aby
przygotować wieczorny posiłek i dokończyć domowe
prace.
Gdy stanęły obok siebie w drzwiach, według
hierarchii domowej ważności, łatwo było zauważyć, że
Octavia i Drusilla to siostry. Obie były niezmiernie
wysokie i miały pociągłe, kościste i anemicznie blade
twarze. Jednak gdy Drusilla zbudowana była
zdecydowanie mocno i muskularnie, Octavia miała
sylwetkę wątłą i wyniszczoną zadawnioną chorobą
kostną. Missy miała ponad pięć i pół stopy wysokości,
dzieląc wzrost między ciocine pięć stóp i matczyne sześć
stóp wysokości. Nic więcej wspólnego z obydwiema
siostrami nie miała. Była ciemnowłosa, a one były jasne.
Piersi miała tak małe, jak ich biusty wydawały się
przesadne, a jej delikatna twarz kontrastowała z ostrymi
rysami ciotki i matki.
Kuchnia znajdowała się w wielkim, pustym
pomieszczeniu usytuowanym na tyłach głównego holu.
Jej wymalowane na brązowo drewniane ściany pogłębiały
i tak ponurą atmosferę wnętrza.
– Missy, zanim wyjdziesz przebrać ziarno, obierz
ziemniaki – powiedziała Octavia, zawiązując obszerny
brązowy fartuch, który chronił jej sukienkę, tego samego
koloru, przed niebezpieczeństwami zajęć kuchennych.
Podczas gdy Missy obierała precyzyjnie odliczone
trzy kartofle, Octavia przegarniała węgielki tlące się w
palenisku wewnątrz czarnego żelaznego kręgu, który
zajmował całą długość frontu kuchennego komina. Zaraz
potem dodała świeżego drzewa i ustawiła szyber tak, aby
uzyskać większy cug, a następnie wstawiła olbrzymi
żelazny czajnik. Następnie odwróciła się do spiżarki, żeby
wyciągnąć artykuły na przyszły poranny posiłek.
– A niechże to! – wykrzyknęła unosząc brązową
papierową torbę, z której dna sypnęła się owsianka,
pokrywając podłogę warstwą przypominającą napuszone
płatki śniegu. – Spójrz na to, myszy!
– Nie martw się. Zastawię dziś wieczorem kilka
pułapek – powiedziała Missy bez większego
zainteresowania. Włożyła kartofle do małego garnuszka z
wodą i dodała szczyptę soli.
– Pułapki nie załatwią sprawy naszego jutrzejszego
śniadania, więc spytaj mamę, czy możesz pobiec do
sklepu wuja Maxwella, aby dokupić owsianki.
– Czy nie mogłybyśmy się bez niej obejść? – Missy
nienawidziła owsianki.
– W zimie?! – Octavia zmierzyła siostrzenicę
wzrokiem pełnym obawy o stan jej umysłu. – Moja droga,
dobra duża miska owsianki jest tania i wystarcza na cały
dzień. Teraz pospiesz się, na litość boską!
Po drugiej stronie kuchennych drzwi rozbrzmiewała
ogłuszająca muzyka organowa. Drusilla była przerażająco
złym wykonawcą, ale nigdy jej tego nie powiedziano.
Wręcz przeciwnie, utrzymywano, że robi to świetnie. A
że ten niesłychany brak talentu wymagał bezlitosnej
zaprawy, Drusilla każdego popołudnia pomiędzy czwartą
a szóstą z uporem ćwiczyła. Następstwem tego było
narzucanie jej muzycznego beztalencia głównemu,
coniedzielnemu zgromadzeniu rodziny Hurlingfordów w
byrońskim kościele. Szczęśliwie żaden z Hurlingfordów
nie miał słuchu muzycznego, toteż cała rodzina sądziła, że
gra Drusilli wspomaga nabożeństwo.
Missy zakradła się do saloniku – nie do tego, gdzie
pracowały wcześniej, ale do drugiego – przeznaczonego
na ważne okazje. Tu stały organy. Drusilla zmagała się z
Bachem z zapałem rycerza atakującego, ze szczękiem i
grzmotem, rywala na polu walki. Siedziała
wyprostowana, z zamkniętymi oczami, pochyloną głową i
wykrzywionymi ustami.
– Mamo... – był to najcichszy szept – nieśmiały,
cichy szmer. Jednak to wystarczyło. Drusilla otworzyła
oczy i odwróciła głowę bardziej zrezygnowana niż zła. –
Przepraszam, że ci przerywam, ale potrzebujemy więcej
owsianki. Muszę pobiec do miasta, zanim wuj Maxwell
zamknie sklep. Myszy dostały się do torby.
Drusilla westchnęła:
– Przynieś mi zatem sakiewkę.
Sakwa została przyniesiona, a z zakamarków jej
sflaczałego wnętrza wyciągnięto sześciopensówkę.
– Owsianka na wagę. Pamiętaj. Przy paczkowanych
płatkach płacisz dużo więcej za fantazyjne pudełko.
– Nie, mamo, paczkowane płatki są znacznie
smaczniejsze i nie trzeba ich parzyć całą noc! – W sercu
Missy zrodziła się nadzieja.
– No cóż, jeśli ty i ciocia Octavia wolicie raczej jeść
płatki paczkowane, to ja nie będę podkreślała różnicy w
kosztach.
Drusilla zawsze powtarzała sobie i swojej siostrze, że
żyć będzie do tego dnia, kiedy jej nieśmiała córka okaże
jakiś znak oporu. Tymczasem ta skromna zapowiedź
niezależności odbiła się tylko od nieugiętej matki, która
nawet nie zdała sobie z tego sprawy.
– Nie będziesz podkreślała...? – spytała urażona
Missy.
– Zdecydowanie nie. Owsianka jest w zimie naszym
podstawowym pożywieniem i to o wiele tańszym niż
węgiel na opał.
Po chwili jej głos zabrzmiał bardziej przyjaźnie, jak u
kobiety zrównoważonej.
– Jaka temperatura?
Missy spojrzała na termometr w holu:
– Czterdzieści dwa stopnie [Wysokość temperatury podawana
jest w książce w skali Fahrenheita.] – zawołała.
– W takim razie będziemy jadły w kuchni i spędzimy
w niej cały wieczór – krzyknęła Drusilla, rozpoczynając
od nowa pasowanie się z Bachem.
Owinięta w brązowy płaszcz, brązowy wełniany szal
i brązowy zrobiony na drutach beret, z sześciopensówką z
maminej sakiewki wsuniętą do wnętrza palca brązowej
rękawiczki, Missy opuściła dom i pospieszyła ścieżką
wyłożoną kształtną cegłą w dół, do frontowej bramy. W
małej torbie na zakupy miała książkę. Okazji, żeby dostać
się do biblioteki, miała niewiele, a odległość między
wypożyczalnią a domem była duża. I jeśli po drodze
wstąpi tam, to nikt nie musi się od razu dowiedzieć, że
zrobiła coś więcej poza zakupem owsianki w sklepie wuja
Maxwella.
Być może dziś wieczorem czytelników będzie
obsługiwała jej ciotka Livilla, więc dostanie książkę
jakiegoś innego rodzaju niż romans. Ale tak naprawdę dla
Missy każda książka była lepsza niż jej zupełny brak. W
poniedziałek zastałaby w bibliotece Unę i obowiązkowo
otrzymałaby romans.
Powietrze przepełnione było delikatną, szkocką
mgiełką, dygocącą między mgłą a deszczem i
powlekającą kulistymi kroplami żywopłot wyznaczający
granice domu zwanego Missalonghi. Gdy znalazła się na
Gordon Road, zaczęła biec. Zwolniła dopiero na rogu,
ponieważ złapała ją przeraźliwa kolka. Zwolniła, ale
nadal szła szybko. Odczuła niewielką ulgę. Zaczęło ją
ogarniać promieniste szczęście, które pojawiało się
zawsze, kiedy ofiarowywano jej tę najrzadszą z wielkich
przyjemności, jaką było oddalenie się od granic
Missalonghi. Kolka wreszcie ustąpiła, a ona zaczęła po
raz kolejny podziwiać znajome osobliwości miasta Byron,
wyłaniające się z mgły w późne popołudnie krótkiego
zimowego dnia.
Wszystkie nazwy w mieście Byron wiązały się
nierozłącznie z wielkim poetą. Także dom matki Missy
nazywano Missalonghi, aby uczcić miejsce, w którym
przedwcześnie zmarł Byron. [George Gordon Byron zmarł w roku
1824 w Missolungi (Grecja).] Ta dziwaczna miejska terminologia
była dziełem wielkiego dziadka Missy – sir Williama
Hurlingforda Pierwszego, który założył miasto po
przeczytaniu „Childe Harolda”, doznawszy olśnienia, że
odkrył wielkie dzieło literackie. Byron stało się jego pasją
i odtąd zanudzał wszystkich, których znał, niestrudzonym
opowiadaniem o rosnących kosztach rozwijającego się
miasta.
Missalonghi położona była przy Gordon Road,
Gordon Road przechodziła w Noel Street, a Noel Street w
Byron Street – główną ulicę po „ważniejszej” stronie
miasta. George Street wiła się przez kilka mil, zanurzając
się w dolinę Jamieson. Był tu nawet niewielki zaułek,
nazywany Caroline Lamb Place, położony po „gorszej”
stronie miasta, przy linii kolejowej (tak samo jak
Missalonghi). Mieszkało tam około tuzina hałaśliwych
kobiet, które zajmowały trzy domy. Tu właśnie
przybywało wielu gości płci męskiej z obozu położonego
zaraz obok linii kolejowej oraz z olbrzymich zakładów
przemysłowych, które szpeciły południowe krańce
miasta.
Powstanie tego miejsca odkrywało najbardziej
kłopotliwą, a zarazem interesującą stronę intrygującego
charakteru sir Williama Pierwszego, zważywszy
zwłaszcza na fakt, że na łożu śmierci nakazał, aby nie
mieszano się w naturalny bieg spraw i nie zmieniano
funkcji Caroline Lamb Place. I tak od tego czasu miejsce
to pozostawało wyraźnie nieczyste, co niekoniecznie
musiało być spowodowane rosnącymi tam kasztanami.
Rzeczywiście, sir William Pierwszy z pasją czynił to,
co określał „uporządkowanym systemem nazewnictwa”.
Wszystkie swoje córki obdarował imionami łacińskimi,
ponieważ były one bardzo popularne w wyższych sferach
społeczeństwa. Jego potomkowie podtrzymali ten
zwyczaj, więc w rodzinie spotykało się same Julie,
Aurelie, Antonie, Augusty... W jednej z gałęzi rodziny
spróbowano ulepszyć ten zwyczaj i wraz z przyjściem na
świat piątego syna, zaczęto nazywać chłopców imionami
wywodzącymi się z łacińskiej numeracji. W ten sposób
drzewo genealogiczne rodziny Hurlingfordów wsławili:
Quintus, Sextus, Septimus, Octavius i Nonus. Decimus
zmarł przy narodzinach i nikogo to nie zdziwiło.
– Och, jaka piękna – Missy zatrzymała się,
podziwiając olbrzymią pajęczynę ozdobioną delikatnymi
czułkami mgły, przez której pulsującą powłokę
prześwitywała, niezbyt widoczna z oddali, dolina na
skraju Gordon Road.
W środku pajęczyny siedziała ogromna, błyszcząca
pajęczyca, którą pokornie eskortował drobny towarzysz.
Missy nie czuła ani strachu, ani odrazy, tylko zazdrość.
To szczęśliwe stworzonko żyło we własnym świecie –
czuło się bezpieczne i było nieustraszone. Pajęczyca jak
niezwykła i wyrafinowana sufrażystka panowała i
dominowała nad mężem. Mogła go nawet zjeść, gdy już
zapłodni jej jaja. „Och, szczęśliwa, szczęśliwa
pajęczyca”. Zburzysz jej świat, a ona spokojnie, z
wrodzonym talentem odbuduje go tak cudownie, tak
nieziemsko, że jego nietrwałość staje się praktycznie
pozorna. A gdy nowa pajęczyna jest skończona, ona może
się zająć następną serią małżonków – nieustanna,
cykliczna biesiada. Tymczasem w rządzącym się innymi
prawami świecie ludzkim prym wiódł nowoczesny silny i
niezależny mężczyzna, który twardo odrzucał wszelkie
krępujące go więzy i zapominał nawet o tym, że u swego
zarania stanowił jedność z łonem matki.
– Czas! – Missy zaczęła znów biec, skręcając w
Byron Street i kierując się do sklepów schodzących
wzdłuż obu stron ulicy w dół, do centrum miasta.
Byron Street ze swoim parkiem, stacją kolejową,
murowaną fasadą hoteli i imponującymi egipskimi
łazienkami stawała się coraz wspanialszą ulicą. Tu
znajdował się sklep spożywczy Maxwella Hurlingforda,
tu prowadził handel towarami żelaznymi Denys
Hurlingford. Tu miała swój salon modystka – Aurelia
Marshall, z domu Hurlingford, tu była kuźnia i pompa
paliwowa Thomasa Hurlingforda, a także: piekarnia
Waltera Hurlingforda, centrum handlowe z ubraniami
Herberta Hurlingforda, herbaciarnia „Pod Płaczącą
Wierzbą” Julii Hurlingford, wypożyczalnia książek Livilli
Hurlingford, rzeźnia Roberta Hurlingforda Witherspoona,
sklep cukierniczo-tytoniowy Percivala Hurlingforda oraz
kawiarnia . „Olympus” i bar mleczny Nikosa
Theodoropoulosa.
Stosownie do rangi ulicy nawierzchnia Byron Street
została uszczelniona tarmakadamem, [Tarmakadam –
nawierzchnia drogowa składająca się z uwałowanych na podłożu z piasku dwóch
warstw tłucznia kamiennego o różnej ziarnistości, pokrytego smołą.] a jej
skrzyżowanie z Noel Street i Caroline Lamb Place
zaopatrzono w ozdobne, wytworne, granitowe końskie
koryta sprezentowane jeszcze przez sir Williama. Przy
korytach oraz wzdłuż sklepów ustawiono odpowiednio
umocowane słupki do wiązania koni. Ulica wysadzana
była starymi, pięknymi drzewami gumowymi, [Drzewo
gumowe – potężne drzewo, odmiana figowca, o deskowatych korzeniach i
skórzastych lśniących liściach. Do niedawna uprawiane jako cenna roślina
kauczukowa.] które usytuowano tak, aby ich zieleń i kwiaty
sprawiały przyjemność i dawały ukojenie.
W centralnej części Byron znajdowało się zaledwie
kilka prywatnych domów. Miasto zapewniało sobie
środki na utrzymanie dzięki letnikom, którzy znajdowali
tu schronienie przed skwarami i wilgocią przybrzeżnych
dolin oraz dzięki przybywającym tu corocznie
kuracjuszom, którzy leczyli reumatyzm, bóle stawów i
inne podobne dolegliwości w gorących źródłach
mineralnych umiejscowionych na pokładach
geologicznych znajdujących się pod Byron. Dlatego też
wzdłuż całej Byron Street stało mnóstwo pensjonatów i
domów gościnnych prowadzonych oczywiście przede
wszystkim przez Hurlingfordów. Byronowskie egipskie
łazienki zapewniały komfort tym, którzy niespecjalnie
liczyli się z pieniędzmi, a obszerny i prestiżowy hotel
Hurlingfordów wyposażony był we własne łazienki
przeznaczone tylko dla szczególnie ekskluzywnych gości.
Dla tych, którym środków pieniężnych wystarczało tylko
na łóżko i śniadanie, urządzono w jednym z tańszych
pensjonatów, na rogu Noel Street, spartański basen.
Sir William Drugi wymyślił, a następnie uruchomił
niezwykle intratny interes, wykorzystując krystalicznie
czystą i miłą w smaku byronowską wodę mineralną. Pół
kwarty tej niezwykłej, lekko musującej wody
sprzedawano w artystycznie wysmukłej, szklanej butelce,
zwanej Butelką Byrona. Pod tą nazwą stała się ona
wkrótce bardzo znana w całej Australii i na wyspach
południowego Pacyfiku, jako niezwykle delikatny napój
orzeźwiający.
„O wodo, bądź przeklęta!” – powiedzieliby ci, którzy
znalazłszy się we Francji, zechcieliby porównać tamtejszą
wodę z byronowską. Dobra, stara Butelka Byrona była nie
tylko lepsza, ale także dużo tańsza, a za pustą zwracano
jeszcze parę groszy. Dlatego też wszyscy rozsądni
kupowali akcje miejscowej huty szkła, której
prowadzenie nie wymagało dużych nakładów, dawało
natomiast spore zyski, rozwijając się w niezwykle dobrze
prosperujący biznes. Dochody uzyskiwane z produkcji
Butelki Byrona zapewniły wysoki status kolejnym
potomkom sir Williama Drugiego, a sir William Trzeci,
wnuk Pierwszego i syn Drugiego z Williamów,
przewodniczył już spółce Byron Bottle, czyniąc to z całą
bezwzględnością i chciwością właściwą swoim
poprzednikom.
Maxwell Hurlingford, pochodzący w prostej linii od
Williama Pierwszego – a zatem człowiek bardzo majętny
– nie musiał prowadzić sklepu rolno-spożywczego.
Jednakże bystrość umysłu i kupiecki instynkt rzadko
zanikały w rodzinie Hurlingfordów. Postawę tę pogłębiał
fakt, że życie musiało być zgodne z kalwińskimi
zasadami, którymi rządził się ród. A te nakazywały, aby
człowiek, chcąc doznać łaski Pana, nieustannie zajmował
się pracą. Sztywne trzymanie się tej reguły powinno było
zrobić z Maxwella Hurlingforda świętego już za życia.
Niestety, życie lubi płatać figle, toteż Maxwell
Hurlingford stał się kombinacją anioła ulicy i diabła
domu.
Kiedy Missy weszła do sklepu, usłyszała ochrypły
dźwięk dzwonka. Ten rodzaj brzmienia wymyślił wuj
Maxwell, dając upust zarówno swej ascetycznej postawie
życiowej, jak i ostrożności. Na dźwięk dzwonka Maxwell
Hurlingford ukazał się bezzwłocznie sam we własnej
osobie, wyłaniając się z dolnych partii zaplecza, gdzie
przechowywane były otręby, plewy, pszenica, jęczmień,
mąka z otrębami i owies. Wszystko to składowane było w
ułożonych w wysokie sterty konopnych workach.
Maxwell Hurlingford zaspokajał nie tylko
gastronomiczne potrzeby mieszkańców miasta, ale
również dostarczał żywność dla ich koni, krów, świń i
owiec. Jak zauważył jeden z miejscowych dowcipnisiów:
„Jeśli czyjeś pole nie spełnia swego zadania, to z
powodzeniem zastąpi je Maxwell Hurlingford”.
Kiedy wszedł, jego twarz miała normalny,
skwaśniały wyraz, a w ręce tkwiła ogromna sklepowa
szufla z resztkami zboża.
– Spójrz! – burknął, machając szuflą przed oczami
Missy. Jego zachowanie przypominało reakcję ciotki
Octavii na widok torebek z owsianką splądrowanych
przez myszy. – Wszędzie wiórki zbożowe.
– Ojej! Czy w workach z owsianką też?
– Tak, i to dużo.
– To w takim razie poproszę cię wujku o pudełko
płatków śniadaniowych.
– Dobrze, że chociaż konie nie są wybredne –
mruknął, rzucając szuflę na tył lady.
Dzwonek znowu wybuchnął chrapliwym dźwiękiem,
kiedy do sklepu wszedł jakiś mężczyzna, wpuszczając
podmuch zimnego, ostrego powietrza.
– Cholera jasna, zimno jak w psiarni – powiedział
przybysz, ciężko chwytając powietrze i rozcierając
zziębnięte ręce.
– Panie! Tutaj są damy!
– O prze... – nieznajomy wstrzymał się z
przeprosinami i odwracając się od lady, wyszczerzył zęby
do zdrętwiałej Missy. – Damy? Człowieku! Ja tu widzę
tylko połowę jednej.
Ani Missy, ani wuj Maxwell nie byli pewni, czy była
to złośliwa i obraźliwa aluzja do niskiego wzrostu Missy,
czy też przybysz dawał do zrozumienia, że nie uważa jej
za damę. Ale zanim wuj Maxwell ochłonął na tyle, aby
puścić wodze swemu znanemu z ostrości językowi,
mężczyzna zaczął wyłuszczać listę swoich żądań:
– Poproszę sześć toreb otrąb, trochę mąki, trochę
cukru, pudełko dwunastomilimetrowych naboi, płat
bekonu, sześć puszek proszku do pieczenia, dziesięć
funtów masła konserwowanego, dziesięć funtów
rodzynek, tuzin puszek syropu złotego, dziesięć słoików
dżemu śliwkowego i dziesięciofuntową puszkę
herbatników Arnott.
– Jest za pięć piąta. Zamykam punktualnie o piątej.
– W takim razie byłoby lepiej, gdyby się pan
pospieszył – nieustępliwie odpowiedział nieznajomy.
Paczkowane płatki leżały na ladzie. Missy
wyciągnęła sześciopensówkę z palca rękawiczki i podała
ją wujowi, na próżno oczekując, że wyda jej jakieś
drobne. Nie miała jednak dosyć odwagi, aby zapytać, czy
taka mała ilość płatków, nawet w tak fantazyjnym
pudełku, może kosztować aż tak drogo. W końcu wzięła
płatki i wyszła, ukradkiem zerkając na nieznajomego.
Przed sklepem stał wóz zaprzężony w dwa konie
przywiązane do słupka. Wóz był niewątpliwie bardzo
dobrej jakości, a konie lśniły i miały przyjemny wygląd.
Osprzęt wozu i koni wyglądał na nowy i prezentował się
bogato.
Była za cztery piąta. Gdyby choć trochę spóźniła się
do sklepu, byłaby teraz być może w lepszej sytuacji.
Mogłaby wystąpić w obronie nieznajomego, tłumacząc
wujowi, że tak duże zamówienie przybysza jest formą
przeprosin za zbyt późne przybycie po zakupy i w ten
sposób zaistniałaby nadzieja, iż w zamian zostałaby
podwieziona do biblioteki wozem.
Miasto Byron nie miało biblioteki publicznej. W tych
czasach publiczne biblioteki znajdowały się zaledwie w
kilku większych miastach Australii. Lukę tę wypełniała
prywatna wypożyczalnia książek Livilli Hurlingford.
Livilla była wdową i miała syna, którego kosztowne
potrzeby powodowały, iż wiecznie brakowało jej
pieniędzy. Sytuacja finansowa i nie zaspokojona potrzeba
zyskania jak największego szacunku otoczenia
spowodowały, że otworzyła dobrze zaopatrzoną
wypożyczalnię książek. Popularność biblioteki i
uzyskiwany z jej prowadzenia dochód sprawiły, że Livilla
zignorowała obowiązujące w Byron purytańskie
zarządzenie, nakazujące zamykanie sklepów o godzinie
piątej każdego dnia. Było to o tyle łatwiejsze, że
większość jej protektorów wolała wypożyczać książki
wieczorami.
Dla Missy książki były pociechą i jedynym luksusem.
Praktycznie całe swoje niewielkie fundusze, właściwie
psie pieniądze, które uzyskiwała ze sprzedaży jaj i masła,
przeznaczała na wypożyczanie książek z biblioteki cioci
Livilli. Obie siostry, matka i ciotka, potępiały ten obyczaj
usilnie do chwili, kiedy kilka lat wcześniej zwrócono im
uwagę, że Missy ma w życiu prawo do czegoś więcej niż
tylko owe pięćdziesiąt funtów, którymi obdarzył ją ojciec
w dniu urodzin. Drusilla i Octavia były zbyt uczciwe, aby
ignorować swoje obowiązki tylko dlatego, że Missy była
rozrzutna. Umożliwiły jej więc, nieledwie bez skąpstwa,
korzystanie z niewielkich funduszy uzyskiwanych z
własnej pracy. Nikt zatem nie protestował, gdy Missy
czytała książki. Sprzeciw, i to kategoryczny, pojawiał się
wówczas, gdy Missy wyrażała chęć pospacerowania
wśród gąszczy okolicznej doliny.
Zdaniem Drusilli i Octavii spacery wśród chaszczy
stwarzały dwuznaczną sytuację, której następstwem były
morderstwa, gwałty i grabieże dokonywane na kobietach.
Dlatego spacery były zabronione i nie usprawiedliwiały
ich żadne okoliczności. Drusilla zatem zarządziła, aby
kuzynka Livilla dostarczała Missy tylko dobre i należyte
książki: żadnych powieści, żadnych nieprzyzwoitych i
skandalizujących biografii, żadnej literatury mającej
związek z mężczyznami. Ciotka Livilla przestrzegała tego
dictum bez zastrzeżeń, podzielając poglądy Drusilli i
Octavii na temat tego, co niezamężne panie powinny
czytać. Ale oto od miesiąca Missy chroniła nieczystą
tajemnicę. Dostarczono jej w bród powieści-romansów.
Ciotka Livilla znalazła sobie asystentkę, która prowadziła
bibliotekę w poniedziałki, środy i soboty. Dawało to
ciotce czterodniowy odpoczynek od męczącego
naprzykrzania się miejscowych czytelników, którzy
przeczytawszy wszystkie niemal książki z biblioteki,
przychodzili tylko po to, aby pogrzebać na półkach.
Oczywiście nowa asystentka pochodziła też z
Hurlingfordów, ale z tych dalszych, wywodzących się z
Sydney.
Ludzie rzadko zauważali nieśmiałą i niesłychanie
powściągliwą Missy Wright, ale Una, bo tak miała na
imię nowa asystentka, szybko dostrzegła, że ta
dziewczyna to doskonały materiał na dobrą przyjaciółkę.
Tak że od razu, od samego początku swego urzędowania,
Una zajęła się Missy w zdumiewający sposób. Wdawała
się z nią w długie rozmowy i w ten sposób poznawała
warunki, w jakich Missy żyła, jej upodobania, nadzieje,
kłopoty i marzenia. Potem opracowała bezpieczny system
zaopatrywania jej w zakazany owoc – książki, których
dotychczas nie mogła czytać, i robiła to tak, by nie
zorientowała się ciotka Livilla. Zasypywała Missy
powieściami wszystkich rodzajów, od najbardziej
awanturniczych po najbardziej romantyczne.
Dzisiaj wieczorem powinna być na dyżurze ciotka,
więc pewnie otrzyma jakąś nieciekawą książkę. Gdy
wchodziła w oszklone drzwi biblioteki, nie miała co do
tego jeszcze całkowitej pewności. Ale jej obawy zniknęły,
ponieważ w ciepłym, przepełnionym wiśniowym
zapachem pomieszczeniu znajdowała się Una, a po ciotce
nie było śladu.
Niezwykłość Uny, jej umiejętność rozumienia
wszystkiego oraz dobroć spowodowały, że Missy
przywiązała się do niej. Una wyglądała jak zwykle
nadzwyczajnie. Miała znakomitą figurę i wzrost właściwy
prawdziwym Hurlingfordom. Jej elegancki sposób
ubierania się przypominał stroje kuzynki Alicji. Ubrana
była zawsze z dobrym smakiem, gustownie, według
ostatniej mody, co było fascynujące. Jak wszyscy w
rodzinie, miała niezwykle jasną cerę, jasne oczy i
wyblakłe włosy – przekleństwo żeńskiej linii
Hurlingfordów, co nie dotyczyło tylko Alicji, która była
zachwycająco piękna, a Bóg obdarował ją ciemnymi
brwiami i smagłą cerą, oraz Missy, która była zupełnie
smagła.
Natomiast w Unie najbardziej intrygujący był jej
niezwykły styl. Patrzyło się na nią, jak na wybornej
jakości kwiat emanujący delikatność i duchową
wytworność. Jej owalne długie paznokcie emitowały
jakąś niezwykłą treść, a sploty włosów, ułożone wokół
głowy i zwieńczone kokardą, były tak jasne, że prawie
białe. Powietrze wokoło niej pulsowało to zanikającą, to
znów pojawiającą się jasnością. Był to fascynujący
widok.
To, co widziała Missy, patrząc na Unę, zagrażało
całemu jej dotychczasowemu życiu i zmieniało je – nie
mogła liczyć na zrozumienie u Hurlingfordów. Sama
zresztą też nie była przygotowana na to, że kiedykolwiek
zetknie się ze zjawiskiem tak silnie emanującej
osobowości. Tymczasem w ciągu jednego miesiąca
spotkała się z tym dwukrotnie: z Uną i jej luminescencją
oraz z rozedrganą i niemal błękitną chmurą porywającej
energii, która wręcz biła od nieznajomego ze sklepu wuja
Maxwella.
– Kochanie, mam dla ciebie powieść, która na pewno
ci się spodoba – powiedziała Una na widok Missy. –
Opowiada ona o młodej damie, którą bieda zmusza do
pójścia na służbę do pałacu wielkiego księcia, gdzie
zostaje guwernantką. Poznaje swojego pana i zakochuje
się w nim, co powoduje kłopoty. Wtedy on postanawia
pozbyć się jej ze względu na żonę, do której należą
wszystkie pieniądze. Wywozi ją do Indii, gdzie ich
dziecko zaraz po porodzie umiera na cholerę. Po tych
smutnych wydarzeniach pewnego dnia spotyka
przystojnego maharadżę, który zakochuje się w niej od
pierwszego wejrzenia. Podziwia jej białą, bladą cerę,
kasztanowe włosy i zielone oczy, bo stanowi to całkowite
przeciwieństwo ciemnych żon i konkubin, których ma aż
dwanaście. Maharadża porywa ją, chcąc uczynić swą
zabawką, ale wtedy odkrywa, że żywi wobec niej wielkie
uczucie. Proponuje jej małżeństwo i pozbywa się
wszystkich innych kobiet, uważając, że jest klejnotem tak
wielkiej rzadkości, iż nie powinna mieć rywalek. I tak
dama staje się żoną maharadży, zyskując potężną władzę i
moc. Wówczas przybywa książę z pułkiem huzarów, aby
zdławić powstanie w rejonach podgórskich. Odnosi
zwycięstwo, ale zostaje ciężko ranny. Dama zabiera go do
swego alabastrowego pałacu, gdzie książę umiera w jej
ramionach, a ona wybacza mu, że ją tak okrutnie zranił i o
wszystkim zapomina. Wtedy maharadża uzmysławia
sobie, że jej miłość do niego jest większa od tej, którą
niegdyś darzyła księcia. Czyż nie wspaniała historia?
Po wysłuchaniu opowieści o „mrocznej miłości”,
Missy przyjęła książkę od razu i włożyła do torby na
zakupy, szukając przy okazji swej małej sakiewki. Ale jej
tam nie znalazła.
– Obawiam się, Uno, że zostawiłam portfel w domu –
powiedziała Missy z takim upokorzeniem w głosie, jakie
znamionuje ludzi co prawda biednych, ale niezwykle
dumnych. – Kochanie, byłam pewna, że wkładałam ją do
torby. Cóż, weź książkę z powrotem. Wrócę po nią w
poniedziałek.
– Boże, Missy, to że zapomniałaś pieniędzy, to
jeszcze nie koniec świata. Weź książkę teraz, bo ktoś inny
ją wypożyczy i będzie dobrze, jeśli zostanie zwrócona
przed upływem kilku miesięcy. Zapłacisz następnym
razem.
– Dziękuję – odpowiedziała Missy z bezradnym
wyrazem twarzy, czując przytłaczający ciężar
missalonghickiego zakazu dotyczącego tego rodzaju
literatury. Zwyciężyła jednak namiętność do książek. Z
niezdarnym uśmiechem zaczęła wycofywać się z
biblioteki tak szybko, jak mogła.
– Nie odchodź jeszcze, kochanie – poprosiła Una. –
Zostań i porozmawiaj ze mną choć trochę, proszę.
– Przykro mi bardzo, ale nie mogę.
– Tylko chwilę. Do siódmej będzie tu spokojnie,
ponieważ wszyscy w tym czasie popijają w domu
herbatkę.
– Szczerze, Una, nie mogę – żałośnie odpowiedziała
Missy.
– Ależ możesz – uparcie powtarzała Una.
Niezręcznie było odmawiać komuś, wobec kogo
miało się dług wdzięczności. Missy skapitulowała.
– W takim razie dobrze, ale tylko na chwilkę.
– Chciałam się tylko dowiedzieć, czy widziałaś już
Johna Smitha – powiedziała Una, dotykając błyszczącymi
czubkami paznokci połyskującą we włosach kokardę, a jej
bladoniebieskie oczy zaiskrzyły się.
– Johna Smitha? A kto to taki?
– Pewien jegomość, który w zeszłym tygodniu
zakupił twoją dolinę.
Dolina Missy nie była jej własnością. Po prostu
biegła wzdłuż drugiej strony Gordon Road, a ona zawsze
myślała o niej jako o swojej, opowiadając Unie o
wielkim, przepełniającym ją pragnieniu spacerów wśród
gąszczy doliny. Jej twarz posmutniała.
– Co za wstyd.
– Ależ to może okazać się całkiem przyjemne, jeśli
tylko mnie poprosisz... Czas już, żeby ktoś nowy postawił
nogę w Missalonghi...
– No cóż, nigdy nie słyszałam o Johnie Smisie i
jestem pewna, że nigdy go nie wisiałam – powiedziała
Missy, odwracając się do wyjścia.
– Skąd możesz wiedzieć, że nigdy go nie widziałaś?
Zostań i wysłuchaj, jak wygląda.
Przed oczami Missy pojawiła się nagle postać
nieznajomego ze sklepu wuja Maxwella. Zamknęła je i
odpowiedziała bardziej stanowczo niż zwykle:
– Jest bardzo wysoki i dobrze zbudowany. Ma
falujące, kasztanowe włosy i taki sam zarost, z dwoma
jasnymi smugami. Ubiera się prosto i klnie jak szewc. Ma
miłą twarz i jeszcze milsze oczy.
– Tak, to on! – krzyknęła Una. – A więc widziałaś
go, gdzie? Mów szybko.
– Kilka minut temu pojawił się w sklepie wuja
Maxwella i zakupił ogromną ilość artykułów.
– Naprawdę? To znaczy, że sprowadza się do doliny.
– Una uśmiechnęła się do Missy: – Myślę, że spodobało
ci się to, co dostrzegłaś. Nieprawdaż, malutka Missy, ty
figlarko?
– Rzeczywiście – Missy zawstydziła się.
– To tak, jak mnie, gdy go pierwszy raz ujrzałam –
powiedziała Una, zakładając rękę na rękę.
– Kiedy to było?
– Wiek temu. Tak naprawdę to upłynęło już kilka lat.
To było w Sydney.
– Znasz go?
– Tak, bardzo dobrze – westchnęła Una.
Colleen McCullough Panie z Missalonghi The Ladies of Missalonghi Przekład Małgorzata Żuk
Matce, która w Górach Błękitnych zrealizowała marzenie swojego życia Autorka
– Czy możesz mi powiedzieć, Octavio, dlaczego nasz los jakoś nie wydaje się zmieniać na lepsze? – spytała siostrę Drusilla Wright, dodając z westchnieniem: – Potrzebny nam nowy dach. Panna Octavia Hurlingford wcisnęła ręce między uda, pokiwała smutno głową i odwzajemniła westchnienie siostry: – Kochanie, czy jesteś pewna? – O, przyszedł Denys. Odkąd ich siostrzeniec, Denys Hurlingford, prowadził miejscowy handel towarami żelaznymi i okazało się to niezwykle korzystnym przedsięwzięciem, jego zdanie w tego typu sprawach stało się wyrocznią. – Ile będzie kosztował nowy dach? Czy sądzisz, że trzeba wymienić cały? Może wystarczy zmienić tylko najgorsze części? – Obawiam się, że nie ma ani jednego kawałka, który warto byłoby zatrzymać – powiedział Denys. – W takim razie potrzebujemy około pięćdziesięciu funtów. Zapadła ponura cisza. Każda z sióstr łamała sobie głowę, skąd zdobyć pieniądze potrzebne na reperację dachu. Siedziały jedna przy drugiej na pokrytej końskim włosiem sofie – jedynej pozostałości z lepszych czasów, których nikt już nie pamiętał.
Drusilla Wright z mikroskopijną precyzją mereżkowała skraj płótna, a Octavia Hurlingford zajęta była szydełkowaniem, robótką, która odpowiadała jej bardziej niż wybornie wykonywana przez siostrę mereżka. – Mogłybyśmy wydać te pięćdziesiąt funtów, które ojciec ulokował dla mnie w banku, kiedy się urodziłam – zaoferowała Missy, trzecia z lokatorek domu, chcąc w ten sposób złagodzić wyrzuty sumienia, że nie zaoszczędziła grosza z pieniędzy za jajka i masło. Ona także pracowała. Siedząc na niskim stołeczku robiła specjalnym czółenkiem frywolitki. [Frywolitki – bardzo delikatne koronki lub serwetki koronkowe, wykonywane specjalnym czółenkiem, rzadziej szydełkiem.] Palce Missy splatały pętle płóciennej nici z niezwykłą sprawnością. Znała swą pracę tak dobrze, że wydawało się, iż wykonuje ją niemal na ślepo i obojętnie. – Dziękuję ci, ale nie – odrzekła Drusilla Wright. I tak oto zakończyła się jedyna rozmowa, która odbyła się podczas dwugodzinnej pracy w piątkowe popołudnie. Niedługo potem ścienny zegar zaczął wybijać czwartą. Podczas gdy ostatnie wibracje dźwięku zegara unosiły się jeszcze w powietrzu, trzy panie przystąpiły z automatyzmem wynikającym z długiego przyzwyczajenia do odkładania swoich, rękodzieł. Drusilla mereżkowania, Octavia szydełkowania, a Missy koronek. Każda z nich ułożyła robótkę w identycznej, popielatej, flanelowej torbie, a potem każda z kolei torba została umieszczona w
starym mahoniowym kredensie stojącym poniżej okna. Codzienny tok zajęć nigdy niczym się nie różnił. O czwartej dwugodzinna sesja robótek w saloniku kończyła się, dając początek drugiej dwugodzinnej sesji, ale już zupełnie innego rodzaju. Drusilla zasiadała do organów, które były jej jedynym skarbem i dawały wielką przyjemność, podczas gdy Octavia i Missy przechodziły do kuchni, aby przygotować wieczorny posiłek i dokończyć domowe prace. Gdy stanęły obok siebie w drzwiach, według hierarchii domowej ważności, łatwo było zauważyć, że Octavia i Drusilla to siostry. Obie były niezmiernie wysokie i miały pociągłe, kościste i anemicznie blade twarze. Jednak gdy Drusilla zbudowana była zdecydowanie mocno i muskularnie, Octavia miała sylwetkę wątłą i wyniszczoną zadawnioną chorobą kostną. Missy miała ponad pięć i pół stopy wysokości, dzieląc wzrost między ciocine pięć stóp i matczyne sześć stóp wysokości. Nic więcej wspólnego z obydwiema siostrami nie miała. Była ciemnowłosa, a one były jasne. Piersi miała tak małe, jak ich biusty wydawały się przesadne, a jej delikatna twarz kontrastowała z ostrymi rysami ciotki i matki. Kuchnia znajdowała się w wielkim, pustym pomieszczeniu usytuowanym na tyłach głównego holu. Jej wymalowane na brązowo drewniane ściany pogłębiały i tak ponurą atmosferę wnętrza.
– Missy, zanim wyjdziesz przebrać ziarno, obierz ziemniaki – powiedziała Octavia, zawiązując obszerny brązowy fartuch, który chronił jej sukienkę, tego samego koloru, przed niebezpieczeństwami zajęć kuchennych. Podczas gdy Missy obierała precyzyjnie odliczone trzy kartofle, Octavia przegarniała węgielki tlące się w palenisku wewnątrz czarnego żelaznego kręgu, który zajmował całą długość frontu kuchennego komina. Zaraz potem dodała świeżego drzewa i ustawiła szyber tak, aby uzyskać większy cug, a następnie wstawiła olbrzymi żelazny czajnik. Następnie odwróciła się do spiżarki, żeby wyciągnąć artykuły na przyszły poranny posiłek. – A niechże to! – wykrzyknęła unosząc brązową papierową torbę, z której dna sypnęła się owsianka, pokrywając podłogę warstwą przypominającą napuszone płatki śniegu. – Spójrz na to, myszy! – Nie martw się. Zastawię dziś wieczorem kilka pułapek – powiedziała Missy bez większego zainteresowania. Włożyła kartofle do małego garnuszka z wodą i dodała szczyptę soli. – Pułapki nie załatwią sprawy naszego jutrzejszego śniadania, więc spytaj mamę, czy możesz pobiec do sklepu wuja Maxwella, aby dokupić owsianki. – Czy nie mogłybyśmy się bez niej obejść? – Missy nienawidziła owsianki. – W zimie?! – Octavia zmierzyła siostrzenicę wzrokiem pełnym obawy o stan jej umysłu. – Moja droga, dobra duża miska owsianki jest tania i wystarcza na cały
dzień. Teraz pospiesz się, na litość boską! Po drugiej stronie kuchennych drzwi rozbrzmiewała ogłuszająca muzyka organowa. Drusilla była przerażająco złym wykonawcą, ale nigdy jej tego nie powiedziano. Wręcz przeciwnie, utrzymywano, że robi to świetnie. A że ten niesłychany brak talentu wymagał bezlitosnej zaprawy, Drusilla każdego popołudnia pomiędzy czwartą a szóstą z uporem ćwiczyła. Następstwem tego było narzucanie jej muzycznego beztalencia głównemu, coniedzielnemu zgromadzeniu rodziny Hurlingfordów w byrońskim kościele. Szczęśliwie żaden z Hurlingfordów nie miał słuchu muzycznego, toteż cała rodzina sądziła, że gra Drusilli wspomaga nabożeństwo. Missy zakradła się do saloniku – nie do tego, gdzie pracowały wcześniej, ale do drugiego – przeznaczonego na ważne okazje. Tu stały organy. Drusilla zmagała się z Bachem z zapałem rycerza atakującego, ze szczękiem i grzmotem, rywala na polu walki. Siedziała wyprostowana, z zamkniętymi oczami, pochyloną głową i wykrzywionymi ustami. – Mamo... – był to najcichszy szept – nieśmiały, cichy szmer. Jednak to wystarczyło. Drusilla otworzyła oczy i odwróciła głowę bardziej zrezygnowana niż zła. – Przepraszam, że ci przerywam, ale potrzebujemy więcej owsianki. Muszę pobiec do miasta, zanim wuj Maxwell zamknie sklep. Myszy dostały się do torby. Drusilla westchnęła: – Przynieś mi zatem sakiewkę.
Sakwa została przyniesiona, a z zakamarków jej sflaczałego wnętrza wyciągnięto sześciopensówkę. – Owsianka na wagę. Pamiętaj. Przy paczkowanych płatkach płacisz dużo więcej za fantazyjne pudełko. – Nie, mamo, paczkowane płatki są znacznie smaczniejsze i nie trzeba ich parzyć całą noc! – W sercu Missy zrodziła się nadzieja. – No cóż, jeśli ty i ciocia Octavia wolicie raczej jeść płatki paczkowane, to ja nie będę podkreślała różnicy w kosztach. Drusilla zawsze powtarzała sobie i swojej siostrze, że żyć będzie do tego dnia, kiedy jej nieśmiała córka okaże jakiś znak oporu. Tymczasem ta skromna zapowiedź niezależności odbiła się tylko od nieugiętej matki, która nawet nie zdała sobie z tego sprawy. – Nie będziesz podkreślała...? – spytała urażona Missy. – Zdecydowanie nie. Owsianka jest w zimie naszym podstawowym pożywieniem i to o wiele tańszym niż węgiel na opał. Po chwili jej głos zabrzmiał bardziej przyjaźnie, jak u kobiety zrównoważonej. – Jaka temperatura? Missy spojrzała na termometr w holu: – Czterdzieści dwa stopnie [Wysokość temperatury podawana jest w książce w skali Fahrenheita.] – zawołała. – W takim razie będziemy jadły w kuchni i spędzimy w niej cały wieczór – krzyknęła Drusilla, rozpoczynając
od nowa pasowanie się z Bachem. Owinięta w brązowy płaszcz, brązowy wełniany szal i brązowy zrobiony na drutach beret, z sześciopensówką z maminej sakiewki wsuniętą do wnętrza palca brązowej rękawiczki, Missy opuściła dom i pospieszyła ścieżką wyłożoną kształtną cegłą w dół, do frontowej bramy. W małej torbie na zakupy miała książkę. Okazji, żeby dostać się do biblioteki, miała niewiele, a odległość między wypożyczalnią a domem była duża. I jeśli po drodze wstąpi tam, to nikt nie musi się od razu dowiedzieć, że zrobiła coś więcej poza zakupem owsianki w sklepie wuja Maxwella. Być może dziś wieczorem czytelników będzie obsługiwała jej ciotka Livilla, więc dostanie książkę jakiegoś innego rodzaju niż romans. Ale tak naprawdę dla Missy każda książka była lepsza niż jej zupełny brak. W poniedziałek zastałaby w bibliotece Unę i obowiązkowo otrzymałaby romans. Powietrze przepełnione było delikatną, szkocką mgiełką, dygocącą między mgłą a deszczem i powlekającą kulistymi kroplami żywopłot wyznaczający granice domu zwanego Missalonghi. Gdy znalazła się na Gordon Road, zaczęła biec. Zwolniła dopiero na rogu, ponieważ złapała ją przeraźliwa kolka. Zwolniła, ale nadal szła szybko. Odczuła niewielką ulgę. Zaczęło ją ogarniać promieniste szczęście, które pojawiało się zawsze, kiedy ofiarowywano jej tę najrzadszą z wielkich
przyjemności, jaką było oddalenie się od granic Missalonghi. Kolka wreszcie ustąpiła, a ona zaczęła po raz kolejny podziwiać znajome osobliwości miasta Byron, wyłaniające się z mgły w późne popołudnie krótkiego zimowego dnia. Wszystkie nazwy w mieście Byron wiązały się nierozłącznie z wielkim poetą. Także dom matki Missy nazywano Missalonghi, aby uczcić miejsce, w którym przedwcześnie zmarł Byron. [George Gordon Byron zmarł w roku 1824 w Missolungi (Grecja).] Ta dziwaczna miejska terminologia była dziełem wielkiego dziadka Missy – sir Williama Hurlingforda Pierwszego, który założył miasto po przeczytaniu „Childe Harolda”, doznawszy olśnienia, że odkrył wielkie dzieło literackie. Byron stało się jego pasją i odtąd zanudzał wszystkich, których znał, niestrudzonym opowiadaniem o rosnących kosztach rozwijającego się miasta. Missalonghi położona była przy Gordon Road, Gordon Road przechodziła w Noel Street, a Noel Street w Byron Street – główną ulicę po „ważniejszej” stronie miasta. George Street wiła się przez kilka mil, zanurzając się w dolinę Jamieson. Był tu nawet niewielki zaułek, nazywany Caroline Lamb Place, położony po „gorszej” stronie miasta, przy linii kolejowej (tak samo jak Missalonghi). Mieszkało tam około tuzina hałaśliwych kobiet, które zajmowały trzy domy. Tu właśnie przybywało wielu gości płci męskiej z obozu położonego zaraz obok linii kolejowej oraz z olbrzymich zakładów
przemysłowych, które szpeciły południowe krańce miasta. Powstanie tego miejsca odkrywało najbardziej kłopotliwą, a zarazem interesującą stronę intrygującego charakteru sir Williama Pierwszego, zważywszy zwłaszcza na fakt, że na łożu śmierci nakazał, aby nie mieszano się w naturalny bieg spraw i nie zmieniano funkcji Caroline Lamb Place. I tak od tego czasu miejsce to pozostawało wyraźnie nieczyste, co niekoniecznie musiało być spowodowane rosnącymi tam kasztanami. Rzeczywiście, sir William Pierwszy z pasją czynił to, co określał „uporządkowanym systemem nazewnictwa”. Wszystkie swoje córki obdarował imionami łacińskimi, ponieważ były one bardzo popularne w wyższych sferach społeczeństwa. Jego potomkowie podtrzymali ten zwyczaj, więc w rodzinie spotykało się same Julie, Aurelie, Antonie, Augusty... W jednej z gałęzi rodziny spróbowano ulepszyć ten zwyczaj i wraz z przyjściem na świat piątego syna, zaczęto nazywać chłopców imionami wywodzącymi się z łacińskiej numeracji. W ten sposób drzewo genealogiczne rodziny Hurlingfordów wsławili: Quintus, Sextus, Septimus, Octavius i Nonus. Decimus zmarł przy narodzinach i nikogo to nie zdziwiło. – Och, jaka piękna – Missy zatrzymała się, podziwiając olbrzymią pajęczynę ozdobioną delikatnymi czułkami mgły, przez której pulsującą powłokę prześwitywała, niezbyt widoczna z oddali, dolina na skraju Gordon Road.
W środku pajęczyny siedziała ogromna, błyszcząca pajęczyca, którą pokornie eskortował drobny towarzysz. Missy nie czuła ani strachu, ani odrazy, tylko zazdrość. To szczęśliwe stworzonko żyło we własnym świecie – czuło się bezpieczne i było nieustraszone. Pajęczyca jak niezwykła i wyrafinowana sufrażystka panowała i dominowała nad mężem. Mogła go nawet zjeść, gdy już zapłodni jej jaja. „Och, szczęśliwa, szczęśliwa pajęczyca”. Zburzysz jej świat, a ona spokojnie, z wrodzonym talentem odbuduje go tak cudownie, tak nieziemsko, że jego nietrwałość staje się praktycznie pozorna. A gdy nowa pajęczyna jest skończona, ona może się zająć następną serią małżonków – nieustanna, cykliczna biesiada. Tymczasem w rządzącym się innymi prawami świecie ludzkim prym wiódł nowoczesny silny i niezależny mężczyzna, który twardo odrzucał wszelkie krępujące go więzy i zapominał nawet o tym, że u swego zarania stanowił jedność z łonem matki. – Czas! – Missy zaczęła znów biec, skręcając w Byron Street i kierując się do sklepów schodzących wzdłuż obu stron ulicy w dół, do centrum miasta. Byron Street ze swoim parkiem, stacją kolejową, murowaną fasadą hoteli i imponującymi egipskimi łazienkami stawała się coraz wspanialszą ulicą. Tu znajdował się sklep spożywczy Maxwella Hurlingforda, tu prowadził handel towarami żelaznymi Denys Hurlingford. Tu miała swój salon modystka – Aurelia Marshall, z domu Hurlingford, tu była kuźnia i pompa
paliwowa Thomasa Hurlingforda, a także: piekarnia Waltera Hurlingforda, centrum handlowe z ubraniami Herberta Hurlingforda, herbaciarnia „Pod Płaczącą Wierzbą” Julii Hurlingford, wypożyczalnia książek Livilli Hurlingford, rzeźnia Roberta Hurlingforda Witherspoona, sklep cukierniczo-tytoniowy Percivala Hurlingforda oraz kawiarnia . „Olympus” i bar mleczny Nikosa Theodoropoulosa. Stosownie do rangi ulicy nawierzchnia Byron Street została uszczelniona tarmakadamem, [Tarmakadam – nawierzchnia drogowa składająca się z uwałowanych na podłożu z piasku dwóch warstw tłucznia kamiennego o różnej ziarnistości, pokrytego smołą.] a jej skrzyżowanie z Noel Street i Caroline Lamb Place zaopatrzono w ozdobne, wytworne, granitowe końskie koryta sprezentowane jeszcze przez sir Williama. Przy korytach oraz wzdłuż sklepów ustawiono odpowiednio umocowane słupki do wiązania koni. Ulica wysadzana była starymi, pięknymi drzewami gumowymi, [Drzewo gumowe – potężne drzewo, odmiana figowca, o deskowatych korzeniach i skórzastych lśniących liściach. Do niedawna uprawiane jako cenna roślina kauczukowa.] które usytuowano tak, aby ich zieleń i kwiaty sprawiały przyjemność i dawały ukojenie. W centralnej części Byron znajdowało się zaledwie kilka prywatnych domów. Miasto zapewniało sobie środki na utrzymanie dzięki letnikom, którzy znajdowali tu schronienie przed skwarami i wilgocią przybrzeżnych dolin oraz dzięki przybywającym tu corocznie kuracjuszom, którzy leczyli reumatyzm, bóle stawów i inne podobne dolegliwości w gorących źródłach
mineralnych umiejscowionych na pokładach geologicznych znajdujących się pod Byron. Dlatego też wzdłuż całej Byron Street stało mnóstwo pensjonatów i domów gościnnych prowadzonych oczywiście przede wszystkim przez Hurlingfordów. Byronowskie egipskie łazienki zapewniały komfort tym, którzy niespecjalnie liczyli się z pieniędzmi, a obszerny i prestiżowy hotel Hurlingfordów wyposażony był we własne łazienki przeznaczone tylko dla szczególnie ekskluzywnych gości. Dla tych, którym środków pieniężnych wystarczało tylko na łóżko i śniadanie, urządzono w jednym z tańszych pensjonatów, na rogu Noel Street, spartański basen. Sir William Drugi wymyślił, a następnie uruchomił niezwykle intratny interes, wykorzystując krystalicznie czystą i miłą w smaku byronowską wodę mineralną. Pół kwarty tej niezwykłej, lekko musującej wody sprzedawano w artystycznie wysmukłej, szklanej butelce, zwanej Butelką Byrona. Pod tą nazwą stała się ona wkrótce bardzo znana w całej Australii i na wyspach południowego Pacyfiku, jako niezwykle delikatny napój orzeźwiający. „O wodo, bądź przeklęta!” – powiedzieliby ci, którzy znalazłszy się we Francji, zechcieliby porównać tamtejszą wodę z byronowską. Dobra, stara Butelka Byrona była nie tylko lepsza, ale także dużo tańsza, a za pustą zwracano jeszcze parę groszy. Dlatego też wszyscy rozsądni kupowali akcje miejscowej huty szkła, której prowadzenie nie wymagało dużych nakładów, dawało
natomiast spore zyski, rozwijając się w niezwykle dobrze prosperujący biznes. Dochody uzyskiwane z produkcji Butelki Byrona zapewniły wysoki status kolejnym potomkom sir Williama Drugiego, a sir William Trzeci, wnuk Pierwszego i syn Drugiego z Williamów, przewodniczył już spółce Byron Bottle, czyniąc to z całą bezwzględnością i chciwością właściwą swoim poprzednikom. Maxwell Hurlingford, pochodzący w prostej linii od Williama Pierwszego – a zatem człowiek bardzo majętny – nie musiał prowadzić sklepu rolno-spożywczego. Jednakże bystrość umysłu i kupiecki instynkt rzadko zanikały w rodzinie Hurlingfordów. Postawę tę pogłębiał fakt, że życie musiało być zgodne z kalwińskimi zasadami, którymi rządził się ród. A te nakazywały, aby człowiek, chcąc doznać łaski Pana, nieustannie zajmował się pracą. Sztywne trzymanie się tej reguły powinno było zrobić z Maxwella Hurlingforda świętego już za życia. Niestety, życie lubi płatać figle, toteż Maxwell Hurlingford stał się kombinacją anioła ulicy i diabła domu. Kiedy Missy weszła do sklepu, usłyszała ochrypły dźwięk dzwonka. Ten rodzaj brzmienia wymyślił wuj Maxwell, dając upust zarówno swej ascetycznej postawie życiowej, jak i ostrożności. Na dźwięk dzwonka Maxwell Hurlingford ukazał się bezzwłocznie sam we własnej osobie, wyłaniając się z dolnych partii zaplecza, gdzie przechowywane były otręby, plewy, pszenica, jęczmień,
mąka z otrębami i owies. Wszystko to składowane było w ułożonych w wysokie sterty konopnych workach. Maxwell Hurlingford zaspokajał nie tylko gastronomiczne potrzeby mieszkańców miasta, ale również dostarczał żywność dla ich koni, krów, świń i owiec. Jak zauważył jeden z miejscowych dowcipnisiów: „Jeśli czyjeś pole nie spełnia swego zadania, to z powodzeniem zastąpi je Maxwell Hurlingford”. Kiedy wszedł, jego twarz miała normalny, skwaśniały wyraz, a w ręce tkwiła ogromna sklepowa szufla z resztkami zboża. – Spójrz! – burknął, machając szuflą przed oczami Missy. Jego zachowanie przypominało reakcję ciotki Octavii na widok torebek z owsianką splądrowanych przez myszy. – Wszędzie wiórki zbożowe. – Ojej! Czy w workach z owsianką też? – Tak, i to dużo. – To w takim razie poproszę cię wujku o pudełko płatków śniadaniowych. – Dobrze, że chociaż konie nie są wybredne – mruknął, rzucając szuflę na tył lady. Dzwonek znowu wybuchnął chrapliwym dźwiękiem, kiedy do sklepu wszedł jakiś mężczyzna, wpuszczając podmuch zimnego, ostrego powietrza. – Cholera jasna, zimno jak w psiarni – powiedział przybysz, ciężko chwytając powietrze i rozcierając zziębnięte ręce. – Panie! Tutaj są damy!
– O prze... – nieznajomy wstrzymał się z przeprosinami i odwracając się od lady, wyszczerzył zęby do zdrętwiałej Missy. – Damy? Człowieku! Ja tu widzę tylko połowę jednej. Ani Missy, ani wuj Maxwell nie byli pewni, czy była to złośliwa i obraźliwa aluzja do niskiego wzrostu Missy, czy też przybysz dawał do zrozumienia, że nie uważa jej za damę. Ale zanim wuj Maxwell ochłonął na tyle, aby puścić wodze swemu znanemu z ostrości językowi, mężczyzna zaczął wyłuszczać listę swoich żądań: – Poproszę sześć toreb otrąb, trochę mąki, trochę cukru, pudełko dwunastomilimetrowych naboi, płat bekonu, sześć puszek proszku do pieczenia, dziesięć funtów masła konserwowanego, dziesięć funtów rodzynek, tuzin puszek syropu złotego, dziesięć słoików dżemu śliwkowego i dziesięciofuntową puszkę herbatników Arnott. – Jest za pięć piąta. Zamykam punktualnie o piątej. – W takim razie byłoby lepiej, gdyby się pan pospieszył – nieustępliwie odpowiedział nieznajomy. Paczkowane płatki leżały na ladzie. Missy wyciągnęła sześciopensówkę z palca rękawiczki i podała ją wujowi, na próżno oczekując, że wyda jej jakieś drobne. Nie miała jednak dosyć odwagi, aby zapytać, czy taka mała ilość płatków, nawet w tak fantazyjnym pudełku, może kosztować aż tak drogo. W końcu wzięła płatki i wyszła, ukradkiem zerkając na nieznajomego. Przed sklepem stał wóz zaprzężony w dwa konie
przywiązane do słupka. Wóz był niewątpliwie bardzo dobrej jakości, a konie lśniły i miały przyjemny wygląd. Osprzęt wozu i koni wyglądał na nowy i prezentował się bogato. Była za cztery piąta. Gdyby choć trochę spóźniła się do sklepu, byłaby teraz być może w lepszej sytuacji. Mogłaby wystąpić w obronie nieznajomego, tłumacząc wujowi, że tak duże zamówienie przybysza jest formą przeprosin za zbyt późne przybycie po zakupy i w ten sposób zaistniałaby nadzieja, iż w zamian zostałaby podwieziona do biblioteki wozem. Miasto Byron nie miało biblioteki publicznej. W tych czasach publiczne biblioteki znajdowały się zaledwie w kilku większych miastach Australii. Lukę tę wypełniała prywatna wypożyczalnia książek Livilli Hurlingford. Livilla była wdową i miała syna, którego kosztowne potrzeby powodowały, iż wiecznie brakowało jej pieniędzy. Sytuacja finansowa i nie zaspokojona potrzeba zyskania jak największego szacunku otoczenia spowodowały, że otworzyła dobrze zaopatrzoną wypożyczalnię książek. Popularność biblioteki i uzyskiwany z jej prowadzenia dochód sprawiły, że Livilla zignorowała obowiązujące w Byron purytańskie zarządzenie, nakazujące zamykanie sklepów o godzinie piątej każdego dnia. Było to o tyle łatwiejsze, że większość jej protektorów wolała wypożyczać książki wieczorami. Dla Missy książki były pociechą i jedynym luksusem.
Praktycznie całe swoje niewielkie fundusze, właściwie psie pieniądze, które uzyskiwała ze sprzedaży jaj i masła, przeznaczała na wypożyczanie książek z biblioteki cioci Livilli. Obie siostry, matka i ciotka, potępiały ten obyczaj usilnie do chwili, kiedy kilka lat wcześniej zwrócono im uwagę, że Missy ma w życiu prawo do czegoś więcej niż tylko owe pięćdziesiąt funtów, którymi obdarzył ją ojciec w dniu urodzin. Drusilla i Octavia były zbyt uczciwe, aby ignorować swoje obowiązki tylko dlatego, że Missy była rozrzutna. Umożliwiły jej więc, nieledwie bez skąpstwa, korzystanie z niewielkich funduszy uzyskiwanych z własnej pracy. Nikt zatem nie protestował, gdy Missy czytała książki. Sprzeciw, i to kategoryczny, pojawiał się wówczas, gdy Missy wyrażała chęć pospacerowania wśród gąszczy okolicznej doliny. Zdaniem Drusilli i Octavii spacery wśród chaszczy stwarzały dwuznaczną sytuację, której następstwem były morderstwa, gwałty i grabieże dokonywane na kobietach. Dlatego spacery były zabronione i nie usprawiedliwiały ich żadne okoliczności. Drusilla zatem zarządziła, aby kuzynka Livilla dostarczała Missy tylko dobre i należyte książki: żadnych powieści, żadnych nieprzyzwoitych i skandalizujących biografii, żadnej literatury mającej związek z mężczyznami. Ciotka Livilla przestrzegała tego dictum bez zastrzeżeń, podzielając poglądy Drusilli i Octavii na temat tego, co niezamężne panie powinny czytać. Ale oto od miesiąca Missy chroniła nieczystą tajemnicę. Dostarczono jej w bród powieści-romansów.
Ciotka Livilla znalazła sobie asystentkę, która prowadziła bibliotekę w poniedziałki, środy i soboty. Dawało to ciotce czterodniowy odpoczynek od męczącego naprzykrzania się miejscowych czytelników, którzy przeczytawszy wszystkie niemal książki z biblioteki, przychodzili tylko po to, aby pogrzebać na półkach. Oczywiście nowa asystentka pochodziła też z Hurlingfordów, ale z tych dalszych, wywodzących się z Sydney. Ludzie rzadko zauważali nieśmiałą i niesłychanie powściągliwą Missy Wright, ale Una, bo tak miała na imię nowa asystentka, szybko dostrzegła, że ta dziewczyna to doskonały materiał na dobrą przyjaciółkę. Tak że od razu, od samego początku swego urzędowania, Una zajęła się Missy w zdumiewający sposób. Wdawała się z nią w długie rozmowy i w ten sposób poznawała warunki, w jakich Missy żyła, jej upodobania, nadzieje, kłopoty i marzenia. Potem opracowała bezpieczny system zaopatrywania jej w zakazany owoc – książki, których dotychczas nie mogła czytać, i robiła to tak, by nie zorientowała się ciotka Livilla. Zasypywała Missy powieściami wszystkich rodzajów, od najbardziej awanturniczych po najbardziej romantyczne. Dzisiaj wieczorem powinna być na dyżurze ciotka, więc pewnie otrzyma jakąś nieciekawą książkę. Gdy wchodziła w oszklone drzwi biblioteki, nie miała co do tego jeszcze całkowitej pewności. Ale jej obawy zniknęły, ponieważ w ciepłym, przepełnionym wiśniowym
zapachem pomieszczeniu znajdowała się Una, a po ciotce nie było śladu. Niezwykłość Uny, jej umiejętność rozumienia wszystkiego oraz dobroć spowodowały, że Missy przywiązała się do niej. Una wyglądała jak zwykle nadzwyczajnie. Miała znakomitą figurę i wzrost właściwy prawdziwym Hurlingfordom. Jej elegancki sposób ubierania się przypominał stroje kuzynki Alicji. Ubrana była zawsze z dobrym smakiem, gustownie, według ostatniej mody, co było fascynujące. Jak wszyscy w rodzinie, miała niezwykle jasną cerę, jasne oczy i wyblakłe włosy – przekleństwo żeńskiej linii Hurlingfordów, co nie dotyczyło tylko Alicji, która była zachwycająco piękna, a Bóg obdarował ją ciemnymi brwiami i smagłą cerą, oraz Missy, która była zupełnie smagła. Natomiast w Unie najbardziej intrygujący był jej niezwykły styl. Patrzyło się na nią, jak na wybornej jakości kwiat emanujący delikatność i duchową wytworność. Jej owalne długie paznokcie emitowały jakąś niezwykłą treść, a sploty włosów, ułożone wokół głowy i zwieńczone kokardą, były tak jasne, że prawie białe. Powietrze wokoło niej pulsowało to zanikającą, to znów pojawiającą się jasnością. Był to fascynujący widok. To, co widziała Missy, patrząc na Unę, zagrażało całemu jej dotychczasowemu życiu i zmieniało je – nie mogła liczyć na zrozumienie u Hurlingfordów. Sama
zresztą też nie była przygotowana na to, że kiedykolwiek zetknie się ze zjawiskiem tak silnie emanującej osobowości. Tymczasem w ciągu jednego miesiąca spotkała się z tym dwukrotnie: z Uną i jej luminescencją oraz z rozedrganą i niemal błękitną chmurą porywającej energii, która wręcz biła od nieznajomego ze sklepu wuja Maxwella. – Kochanie, mam dla ciebie powieść, która na pewno ci się spodoba – powiedziała Una na widok Missy. – Opowiada ona o młodej damie, którą bieda zmusza do pójścia na służbę do pałacu wielkiego księcia, gdzie zostaje guwernantką. Poznaje swojego pana i zakochuje się w nim, co powoduje kłopoty. Wtedy on postanawia pozbyć się jej ze względu na żonę, do której należą wszystkie pieniądze. Wywozi ją do Indii, gdzie ich dziecko zaraz po porodzie umiera na cholerę. Po tych smutnych wydarzeniach pewnego dnia spotyka przystojnego maharadżę, który zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Podziwia jej białą, bladą cerę, kasztanowe włosy i zielone oczy, bo stanowi to całkowite przeciwieństwo ciemnych żon i konkubin, których ma aż dwanaście. Maharadża porywa ją, chcąc uczynić swą zabawką, ale wtedy odkrywa, że żywi wobec niej wielkie uczucie. Proponuje jej małżeństwo i pozbywa się wszystkich innych kobiet, uważając, że jest klejnotem tak wielkiej rzadkości, iż nie powinna mieć rywalek. I tak dama staje się żoną maharadży, zyskując potężną władzę i moc. Wówczas przybywa książę z pułkiem huzarów, aby
zdławić powstanie w rejonach podgórskich. Odnosi zwycięstwo, ale zostaje ciężko ranny. Dama zabiera go do swego alabastrowego pałacu, gdzie książę umiera w jej ramionach, a ona wybacza mu, że ją tak okrutnie zranił i o wszystkim zapomina. Wtedy maharadża uzmysławia sobie, że jej miłość do niego jest większa od tej, którą niegdyś darzyła księcia. Czyż nie wspaniała historia? Po wysłuchaniu opowieści o „mrocznej miłości”, Missy przyjęła książkę od razu i włożyła do torby na zakupy, szukając przy okazji swej małej sakiewki. Ale jej tam nie znalazła. – Obawiam się, Uno, że zostawiłam portfel w domu – powiedziała Missy z takim upokorzeniem w głosie, jakie znamionuje ludzi co prawda biednych, ale niezwykle dumnych. – Kochanie, byłam pewna, że wkładałam ją do torby. Cóż, weź książkę z powrotem. Wrócę po nią w poniedziałek. – Boże, Missy, to że zapomniałaś pieniędzy, to jeszcze nie koniec świata. Weź książkę teraz, bo ktoś inny ją wypożyczy i będzie dobrze, jeśli zostanie zwrócona przed upływem kilku miesięcy. Zapłacisz następnym razem. – Dziękuję – odpowiedziała Missy z bezradnym wyrazem twarzy, czując przytłaczający ciężar missalonghickiego zakazu dotyczącego tego rodzaju literatury. Zwyciężyła jednak namiętność do książek. Z niezdarnym uśmiechem zaczęła wycofywać się z biblioteki tak szybko, jak mogła.
– Nie odchodź jeszcze, kochanie – poprosiła Una. – Zostań i porozmawiaj ze mną choć trochę, proszę. – Przykro mi bardzo, ale nie mogę. – Tylko chwilę. Do siódmej będzie tu spokojnie, ponieważ wszyscy w tym czasie popijają w domu herbatkę. – Szczerze, Una, nie mogę – żałośnie odpowiedziała Missy. – Ależ możesz – uparcie powtarzała Una. Niezręcznie było odmawiać komuś, wobec kogo miało się dług wdzięczności. Missy skapitulowała. – W takim razie dobrze, ale tylko na chwilkę. – Chciałam się tylko dowiedzieć, czy widziałaś już Johna Smitha – powiedziała Una, dotykając błyszczącymi czubkami paznokci połyskującą we włosach kokardę, a jej bladoniebieskie oczy zaiskrzyły się. – Johna Smitha? A kto to taki? – Pewien jegomość, który w zeszłym tygodniu zakupił twoją dolinę. Dolina Missy nie była jej własnością. Po prostu biegła wzdłuż drugiej strony Gordon Road, a ona zawsze myślała o niej jako o swojej, opowiadając Unie o wielkim, przepełniającym ją pragnieniu spacerów wśród gąszczy doliny. Jej twarz posmutniała. – Co za wstyd. – Ależ to może okazać się całkiem przyjemne, jeśli tylko mnie poprosisz... Czas już, żeby ktoś nowy postawił nogę w Missalonghi...
– No cóż, nigdy nie słyszałam o Johnie Smisie i jestem pewna, że nigdy go nie wisiałam – powiedziała Missy, odwracając się do wyjścia. – Skąd możesz wiedzieć, że nigdy go nie widziałaś? Zostań i wysłuchaj, jak wygląda. Przed oczami Missy pojawiła się nagle postać nieznajomego ze sklepu wuja Maxwella. Zamknęła je i odpowiedziała bardziej stanowczo niż zwykle: – Jest bardzo wysoki i dobrze zbudowany. Ma falujące, kasztanowe włosy i taki sam zarost, z dwoma jasnymi smugami. Ubiera się prosto i klnie jak szewc. Ma miłą twarz i jeszcze milsze oczy. – Tak, to on! – krzyknęła Una. – A więc widziałaś go, gdzie? Mów szybko. – Kilka minut temu pojawił się w sklepie wuja Maxwella i zakupił ogromną ilość artykułów. – Naprawdę? To znaczy, że sprowadza się do doliny. – Una uśmiechnęła się do Missy: – Myślę, że spodobało ci się to, co dostrzegłaś. Nieprawdaż, malutka Missy, ty figlarko? – Rzeczywiście – Missy zawstydziła się. – To tak, jak mnie, gdy go pierwszy raz ujrzałam – powiedziała Una, zakładając rękę na rękę. – Kiedy to było? – Wiek temu. Tak naprawdę to upłynęło już kilka lat. To było w Sydney. – Znasz go? – Tak, bardzo dobrze – westchnęła Una.