kanclerzyk33

  • Dokumenty701
  • Odsłony174 543
  • Obserwuję98
  • Rozmiar dokumentów935.4 MB
  • Ilość pobrań99 667

Druss Legenda - Pierwsze Kroniki - David Gemmell

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Druss Legenda - Pierwsze Kroniki - David Gemmell.pdf

kanclerzyk33 Prywatne EBooki fantazy i historia gemmell Dawid David Gemmell - Druss Legenda - Pierwsze Kroniki
Użytkownik kanclerzyk33 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 149 stron)

David A. Gemmel Druss Legenda Pierwsze kroniki Przełożył Zbigniew A. Królicki Powieść tę dedykuję z miłością i oddaniem pamięci Micka Jeffreya, spokojnego, bezgranicznie cierpliwego i uprzejmego chrześcijanina. Znajomość z Nim była prawdziwym błogosławieństwem. Dobranoc i niech Cię Bóg błogosławi, Mick!

PODZIĘKOWANIA Dziękuję mojemu wydawcy, Johnowi Jarroldowi, redaktorce Jean Maund oraz pierwszym czytelnikom, którymi byli Val Gemmell, Stella Graham, Edith Graham, Tom Taylor oraz Vikki Lee France. Dziękuję również Stanowi Nicholsowi oraz Chrisowi Bakerowi, którzy obdarzyli Drussa Legendę nowym życiem.

Księga pierwsza NARODZINY LEGENDY Prolog Zasłonięty przez poszycie, klęczał przy śladach, badawczo spoglądając ciemnymi oczami na głazy i rosnące za nimi drzewa. Ubrany w ozdobioną frędzlami bluzę z koźlej skóry, brązowe skórzane getry i buty, wysoki mężczyzna był prawie niewidoczny, gdy tak klęczał w zaroślach. Słońce stało wysoko na bezchmurnym letnim niebie, a ślady pozostawiono przeszło trzy godziny wcześniej. Odciski kopyt były poprzecinane ścieżkami owadów, lecz wciąż miały ostre krawędzie. Czterdziestu jeźdźców, objuczonych łupem... Shadak przemknął przez zarośla do swojego spętanego konia. Pogłaskał długą szyję zwierzęcia i wyjął z sakwy przy siodle pas z mieczami. Zapiął go na biodrach i wyciągnął dwa krótkie miecze, obosieczne, z najlepszej vagryjskiej stali. Zastanawiał się przez chwilę, a potem schował ostrza do pochew i sięgnął po łuk oraz przytroczony do łęku siodła kołczan. Łuk był z vagryjskiego rogu, myśliwska broń, z której można było wypuścić zabójczą dwustopową strzałę na odległość sześćdziesięciu kroków. W kołczanie ze skóry łani znajdowało się dwadzieścia strzał, które sam zrobił: lotki z gęsich piór, barwionych na czerwono i żółto, groty z zaostrzonego żelaza, bez haczyków, żeby łatwo można je było wyjąć z ciał zabitych. Szybko napiął łuk i nałożył strzałę na cięciwę. Potem zarzucił kołczan na ramię i ostrożnie wrócił do śladów. Czy zostawili tylną straż? Mało prawdopodobne, gdyż w promieniu stu mil nie było drenańskich żołnierzy. Shadak jednak był ostrożnym człowiekiem. I znał Collana. Z narastającym niepokojem wyobraził sobie jego uśmiechniętą twarz i okrutne, kpiące oczy. „Spokojnie” – powiedział sobie, ale przychodziło mu to z trudem, strasznym trudem. W gniewie ludzie popełniają błędy, napominał się w duchu. Myśliwy musi być zimny jak stal. Cicho ruszył naprzód. Po lewej, mniej więcej dwadzieścia kroków przed nim wystawał z ziemi gigantyczny głaz, a po prawej znajdowała się grupka mniejszych, nie wyższych niż metr. Shadak zaczerpnął tchu i wyszedł z zarośli. Zza wielkiego głazu wyskoczył jakiś człowiek i wypuścił strzałę. Shadak przyklęknął i pocisk ze świstem przeszył powietrze nad jego głową. Łucznik próbował uskoczyć za zasłonę głazu, lecz zanim zdążył się skryć, Shadak posłał strzałę, która przeszyła mu gardło i wyszła przez kark. Wybiegł drugi napastnik, tym razem z prawej strony Shadaka. Nie mając czasu, by wyciągnąć z kołczana następną strzałę, Shadak z całej siły chlasnął łukiem w twarz mężczyzny. Gdy przeciwnik się potknął, Shadak odrzucił łuk i wyrwał z pochew dwa krótkie miecze, po czym jednym zamaszystym ruchem przeciął szyję leżącego. Dwóch innych napastników wybiegło zza głazów, a on skoczył im na spotkanie. Obaj mężczyźni mieli żelazne napierśniki, a szyje i głowy osłonięte kolczugami. W rękach trzymali szable. – Będziesz długo zdychał, draniu! – zawył pierwszy, rosły i barczysty wojownik. Nagle zmrużył oczy, rozpoznając stojącego przed nim szermierza. Natychmiast stracił chęć do walki i ogarnął go strach, ale był już zbyt blisko Shadaka i nie mógł się wycofać. Spróbował niezdarnego pchnięcia, lecz Shadak z łatwością sparował cios, jednocześnie wbijając mu w usta drugi miecz, aż ostrze wyszło przez kark. Gdy szermierz padł, jego kompan zaczął się cofać. – Nie wiedzieliśmy, że to ty, przysięgam! – powiedział drżącym głosem. – Teraz już wiecie – rzekł spokojnie Shadak. Tamten bez słowa odwrócił się i wbiegł między drzewa, a Shadak wepchnął miecze do pochew i podniósł łuk. Nałożył strzałę, napiął drzewce i zwolnił cięciwę. Pocisk śmignął w powietrzu i wbił się w udo uciekającego. Trafiony wrzasnął i upadł. Kiedy Shadak dobiegł do leżącego, ten przetoczył się na plecy, wypuszczając z ręki miecz. – Litości, nie zabijaj mnie! – błagał. – Ty nie znałeś litości w Corialis – odparł Shadak. – Jeśli jednak powiesz mi, dokąd zmierza Collan, daruję ci życie. W oddali zawył wilk, przeciągle i ponuro. Odpowiedział mu następny, i jeszcze jeden. – Niedaleko jest wioska... dwadzieścia mil na południowy wschód – mówił mężczyzna, nie odrywając oczu od dłoni Shadaka, spoczywającej na rękojeści krótkiego miecza. – Zrobiliśmy rozpoznanie. Mnóstwo młodych kobiet. Collan i Harib Ka planują napaść na wioskę i wziąć niewolników, a potem zabrać ich do Mashrapuru. Shadak skinął głową. – Wierzę ci – powiedział w końcu. – Darujesz mi życie, tak? Obiecałeś! – zaskomlił ranny mężczyzna. – Zawsze dotrzymuję obietnic – powiedział Shadak zniesmaczony jego tchórzostwem. Wyciągnął rękę i wyrwał strzałę z nogi leżącego. Z rany trysnęła krew, a wojownik głośno jęknął. Shadak wytarł strzałę o jego płaszcz, a potem wyprostował się i podszedł do ciała pierwszego mężczyzny, którego zabił. Klęknął obok trupa, wydobył strzałę, a potem odnalazł uwiązane w pobliżu konie. Dosiadł pierwszego, a pozostałe powiódł do miejsca, gdzie czekał jego wierzchowiec. Trzymając w garści wodze, wyprowadził wszystkie cztery na szlak. – A co ze mną? – krzyknął ranny. Shadak obrócił się w siodle. – Staraj się unikać wilków – poradził. – Do zmroku wyczują zapach krwi. – Zostaw mi konia! Litości! – Ja nie jestem litościwym człowiekiem – odparł Shadak. I odjechał na południowy wschód, ku odległym górom.

Rozdział 1 Topór miał cztery stopy długości i dziesięciofuntowe, rozszerzające się ku dołowi ostrze z twardej stali. Trzonek z wiązu, pięknie zakrzywiony, miał ponad czterdzieści lat. Dla większości ludzi było to ciężkie narzędzie, nieporęczne i nieprecyzyjne. W rękach ciemnowłosego młodzieńca, który stał przed potężnym bukiem, śmigało w powietrzu lekko jak szabla. Każde zamaszyste uderzenie wbijało ostrze dokładnie tam, gdzie chciał drwal, coraz głębiej w miękkie drewno pnia. Druss cofnął się i spojrzał w górę. Kilka grubych gałęzi sterczało od północnej strony. Obszedł drzewo, wybierając miejsce, gdzie powinno upaść, a potem wrócił do pracy. To już trzecie drzewo, z którym zmagał się tego dnia. Bolały go mięśnie, pot spływał po nagich plecach, krótko przystrzyżonych, czarnych włosach i czole, szczypiąc w lodowato niebieskie oczy. Zaschło mu w gardle, ale postanowił, że dopiero po zakończeniu pracy nagrodzi się orzeźwiającym drinkiem. Nieco dalej, po jego lewej stronie, bracia Pilan i Yorath siedzieli na zwalonym drzewie, śmiejąc się i rozmawiając. Ich toporki leżały obok. Zadaniem tych dwóch było oczyszczanie pni, odrąbywanie mniejszych gałęzi i konarów, które można wykorzystać jako opał na zimę. Często jednak przerywali pracę i Druss słyszał, jak omawiają zalety i rzekome wady wioskowych dziewcząt. Byli przystojnymi młodzieńcami, jasnowłosymi i rosłymi, ci synowie kowala Tetrina. Dowcipni i inteligentni, mieli powodzenie u kobiet. Druss nie lubił ich. Po jego prawej stronie kilku starszych chłopców odpiłowywało konary pierwszego drzewa, które zrąbał, podczas gdy w pobliżu młode dziewczyny zbierały chrust potrzebny na zimową rozpałkę i ładowały go na taczki, szykując do zwiezienia ze zbocza do wioski. Na skraju przesieki stały cztery spętane konie pociągowe, pasąc się i czekając, aż drzewa zostaną oczyszczone tak, aby pnie można było opasać łańcuchem i zaciągnąć do wsi. Jesień szybko mijała, a starszyzna osady zdecydowała, że przed zimą należy postawić nową palisadę. Biegnącej przez góry Skoda granicy strzegł tylko jeden oddział drenajskiej kawalerii, patrolujący obszar tysiąca mil kwadratowych. Rabusie, złodzieje bydła, łowcy niewolników i banici włóczyli się po górach, a władze w Drenanie wyraźnie dały do zrozumienia, że nie biorą żadnej odpowiedzialności za bezpieczeństwo nowych osadników na vagryjskiej granicy. Jednak lęk przed niebezpieczeństwami życia na pograniczu nie zniechęcał ludzi, którzy przybyli w góry Skoda. Szukali tutaj nowego miejsca do życia, daleko od bardziej cywilizowanego południa i wschodu. Budowali swe domy tu, w tej dzikiej i rozległej krainie, gdzie silni mężczyźni nie musieli chować się po kątach lub nisko kłaniać przejeżdżającej szlachcie. Wolność była dla nich najważniejsza i żadne pogłoski o rabusiach nie mogły ich przestraszyć. Druss zważył w ręku topór, a następnie grzmotnął ostrzem w poszerzające się nacięcie. Uderzył dziesięć razy, głęboko podcinając pień u nasady. Potem kolejne dziesięć płynnych, potężnych uderzeń. Jeszcze trzy ciosy topora i drzewo z jękiem podda się przeznaczeniu, padając z łoskotem na ziemię. Cofnął się i powiódł czujnym spojrzeniem wzdłuż przewidywanej linii upadku pnia. Jakiś ruch przyciągnął jego wzrok; zobaczył siedzące pod krzakiem złotowłose dziecko ze szmacianą lalką w dłoni. – Kiris! – zagrzmiał. – Jeżeli nie znikniesz stamtąd, zanim doliczę do trzech stłukę cię na kwaśne jabłko! Raz! Dwa! Dziecko rozdziawiło buzię i szeroko otworzyło oczy. Upuszczając szmacianą lalkę, wypadło z krzaków i z płaczem uciekło z lasu. Druss potrząsnął głową i poszedł podnieść zabawkę, po czym wepchnął ją za szeroki pas. Czuł na sobie spojrzenia innych i wiedział, co myśleli: Druss Brutal, Druss Okrutnik – tak go nazywali. I może mieli rację. Ignorując ich, wrócił do drzewa i uniósł topór. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej ścinał wysoki buk i prawie kończył pracę, gdy go zawołano. Kiedy wrócił, znalazł Kiris siedzącą prawie na samym czubku drzewa, jak zwykle razem z lalką. – Zejdź na dół – namawiał. – To drzewo zaraz upadnie. – Nie – odparła Kiris. – Podoba nam się tutaj. Stąd wszystko widać. Druss rozejrzał się dookoła, po raz pierwszy gorąco pragnąc, żeby w pobliżu znalazła się któraś z wioskowych dziewcząt. Niestety, nie było żadnej. Przyjrzał się uważnie wielkiej szczelinie w pniu. Nagły podmuch wiatru w każdej chwili mógł przewrócić drzewo. – Schodź, bądź dobrą dziewczynką. Jeżeli drzewo upadnie, zrobisz sobie krzywdę. – Dlaczego miałoby upaść? – Bo uderzałem je moim toporem. Teraz zejdź. – Dobrze – powiedziała i zaczęła zsuwać się w dół. Nagle drzewo przechyliło się, Kiris wrzasnęła i kurczowo chwyciła za gałąź. Drussowi zaschło w gardle. – Teraz, szybko – powiedział. Kiris nie odpowiedziała i nie poruszyła się. Druss zaklął, i oparłszy stopę na kikucie odrąbanej gałęzi, podciągnął się na pierwszy konar. Powoli i niezwykle ostrożnie wdrapywał się na pochylone drzewo, zbliżając się do dziecka. W końcu dotarł do niej. – Złap mnie za szyję – rozkazał. Tak zrobiła i zaczęli schodzić. W połowie drogi na ziemię Druss poczuł drżenie drzewa i usłyszał trzask. Zeskakując, przycisnął do siebie dziecko i niezdarnie wylądował na ziemi, z impetem uderzając lewym ramieniem o miękką glebę. Osłoniętej jego ciałem Kiris nic się nie stało, ale Druss podniósł się z jękiem. – Jesteś ranny? – zapytała Kiris. Druss obrzucił ją lodowatym spojrzeniem. – Jeśli znów cię zobaczę w pobliżu moich drzew, nakarmię tobą wilki! – ryknął. – A teraz zmykaj!

Uciekała tak, jakby paliła się na niej sukienka. Chichocząc teraz na samo wspomnienie, uniósł topór i uderzył ostrzem w pień buku. Drzewo jęknęło przeciągle, a potem donośny trzask zagłuszył stukanie toporków i zgrzyt piłowanych konarów. Buk runął, okręcając się przy upadku. Druss ruszył do wiszącego w pobliżu na gałęzi bukłaka z wodą. Zwalenie drzewa było sygnałem przerwy na popołudniowy posiłek i wioskowa młodzież zbierała się w grupki w blasku słońca, śmiejąc się i żartując. Nikt nie podszedł do Drussa. Jego niedawna bójka z byłym żołnierzem Alarinem zaniepokoiła ich i spoglądali na niego z jeszcze większą rezerwą niż dotychczas. Siedział sam, jedząc chleb z serem i pociągając długie łyki zimnej wody. Pilan i Yorath siedzieli teraz z Berys i Tailią, córkami młynarza. Dziewczęta uśmiechały się ślicznie, przechylając głowy i ciesząc się z ich zainteresowania. Yorath nachylił się do Tailii i pocałował ją w ucho. Dziewczyna udała oburzoną. Przerwali tę zabawę, gdy na polanę wszedł czarnobrody mężczyzna. Był wysoki, o potężnych ramionach i oczach koloru zimowych chmur. Druss zobaczył nadchodzącego ojca i wstał. – Odziej się i chodź ze mną – powiedział Bress, ruszając w las. Druss przywdział swoją koszulę i poszedł za ojcem. Gdy odeszli dostatecznie daleko, by nikt ich nie słyszał, starszy mężczyzna usiadł przy rwącym strumyku, a Druss poszedł za jego przykładem. – Musisz nauczyć się panować nad gniewem, mój synu – powiedział Bress. – Prawie zabiłeś tego człowieka. – Uderzyłem go tylko... raz. – Ten raz złamał mu szczękę i wybił trzy zęby. – Czy starszyzna wyznaczyła już karę? – Tak. Mam utrzymywać Alarina i jego rodzinę przez zimę. Niezbyt mnie na to stać, chłopcze. – Lekceważąco wyrażał się o Rowenie, a ja nie będę tego tolerował. Nigdy. Bress zaczerpnął tchu, ale zanim przemówił, podniósł kamyk i cisnął go do strumyka. Potem westchnął. – Tutaj nic o nas nie wiedzą, Druss. Znają nas tylko jako dobrych robotników i mieszkańców wioski. Przebyliśmy długą drogę, by uwolnić się od piętna, jakim naznaczył naszą rodzinę mój ojciec. Wyciągnij wnioski z jego historii. On nie panował nad swoim gniewem. Dlatego stał się banitą i renegatem, żądnym krwi oprawcą. Powiadają, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Mam nadzieję, że w naszym przypadku to się nie sprawdzi. – Nie jestem mordercą – spierał się Druss. – Gdybym chciał jego śmierci, mógłbym jednym ciosem przetrącić mu kark. – Wiem. Jesteś silny – wrodziłeś się we mnie. I dumny, chyba masz to po matce, niech jej dusza spoczywa w pokoju. Jedynie bogowie wiedzą, jak często musiałem chować dumę do kieszeni. – Tarmosząc brodę, Bress spojrzał na syna. – Jesteśmy teraz małą osadą i nie możemy tolerować żadnych waśni, inaczej nie przetrwalibyśmy jako społeczność. Potrafisz to zrozumieć? – Co kazali ci powiedzieć? Bress westchnął. – Musisz pogodzić się z Alarinem. I wiedz, że jeśli zaatakujesz jeszcze kogoś z wioski, zostaniesz wygnany. Druss spochmurniał. – Pracuję ciężej niż ktokolwiek. Z nikim nie szukam zwady. Nie upijam się jak Pilan i Yorath, ani nie próbuję robić dziwek z wioskowych kobiet, tak jak ich ojciec. Nie kradnę. Nie kłamię. Dlaczego mieliby mnie wyrzucić? – Przerażasz ich, Druss. Mnie również. – Nie jestem taki jak dziadek. Nie jestem mordercą. Bress westchnął. – Miałem nadzieję, że Rowena z jej łagodnym charakterem pomoże ci poskromić twój temperament. Tymczasem zaraz po ślubie prawie zabiłeś mieszkańca wioski. I za co? Nie mów mi, że wyrażał się lekceważąco o twojej żonie. Powiedział tylko, że jesteś szczęściarzem i że sam chciałby mieć ją w łóżku. Na wszystkich bogów, synu! Jeżeli będziesz uważał, że za każdy komplement pod adresem twojej żony musisz złamać komuś szczękę, to w wiosce zabraknie ludzi zdolnych do pracy. – To nie było powiedziane jak komplement. I umiem opanować gniew, ale Alarin to zuchwały krzykacz i dostał to, na co zasłużył. – Mam nadzieję, że weźmiesz pod uwagę to, co powiedziałem, synu. – Bress wstał i wyprostował się. – Wiem, że nie żywisz dla mnie zbyt wiele szacunku. Mam jednak nadzieję, że pomyślisz o tym, co stałoby się z Roweną, gdyby wygnano was oboje z wioski. Druss spojrzał na niego, starając się ukryć rozczarowanie. Bress był olbrzymem, silniejszym niż jakikolwiek znany Drussowi człowiek, ale aura niepowodzenia spowijała go niczym płaszcz. Młodzieniec stanął obok ojca. – Wezmę to pod rozwagę – powiedział. Bress uśmiechnął się ze znużeniem. – Muszę wracać do palisady. Powinniśmy ją skończyć najdalej za trzy dni. Potem będziemy spać spokojniej. – Dostaniesz drewno – obiecał Druss. – Naprawdę dobrze posługujesz się toporem, muszę ci to przyznać. – Bress przeszedł parę kroków, potem odwrócił się. – Jeżeli cię wygnają, synu, nie będziesz sam. Odejdę z tobą. Druss skinął głową. – Nie dojdzie do tego. Obiecałem już Rowenie, że się poprawię. – Założę się, że była wściekła – powiedział Bress z szerokim uśmiechem. – Gorzej. Była mną rozczarowana. – Druss zachichotał. – Rozczarowanie młodej żony rani dotkliwiej niż ząb żmii. – Powinieneś częściej się uśmiechać, mój chłopcze. Do twarzy ci z tym.

Lecz gdy Bress odszedł, uśmiech zniknął z twarzy młodzieńca, który spojrzał na swoje posiniaczone kostki i przypomniał sobie emocje, jakie w nim wezbrały, kiedy zaatakował Alarina. Gniew oraz dziką żądzę walki. A kiedy uderzył pięścią i Alarin upadł, czuł tylko jedno, wyraźne i nieopisanie potężne uczucie. Radość. Czysta, przyjemność, tak ogromna, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczył. Zamknął oczy, odpychając od siebie ten obraz. – Nie jestem jak mój dziad – mówił sobie. – Nie jestem szalony. Tej nocy powtórzył te słowa Rowenie, gdy leżeli w szerokim łożu, jakie zrobił im Bress w prezencie ślubnym. Przewracając się na brzuch, położyła mu głowę na piersi, a jej długie jedwabiste włosy opadły na jego potężne ramię. – Oczywiście, że nie jesteś szalony, kochany – zapewniła go. – Jesteś jednym z najłagodniejszych mężczyzn, jakich znam. – Oni tak nie uważają – odpowiedział, wyciągając rękę i gładząc jej włosy. – Wiem. Źle zrobiłeś łamiąc szczękę Alarinowi. To były tylko słowa – i nie miały znaczenia, nawet jeśli powiedział je ze złej woli. Puste dźwięki, rzucone w powietrze. Odsuwając ją delikatnie od siebie, Druss podniósł się. – To nie jest takie proste, Roweno. Ten człowiek od tygodni szukał zaczepki. Chciał tej bójki, ponieważ pragnął mnie upokorzyć. I nie zdołał. Nigdy nikomu się to nie uda. Zadrżała. – Zimno ci? – zapytał, zamykając ją w swoich objęciach. – Krocząca Śmierć – wyszeptała. – Co? Co powiedziałaś? Zatrzepotała powiekami. Uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek. – Nieważne. Zapomnijmy o Alarinie i cieszmy się swoim towarzystwem. – Zawsze cieszy mnie twoje towarzystwo – powiedział. – Kocham cię. Sny Roweny były mroczne i posępne, a nazajutrz, stojąc na brzegu strumienia, nie potrafiła wyrzucić tych obrazów z pamięci. Druss, ubrany w czerń i srebro, dzierżący potężny topór, stał na stoku. Ostrze topora otaczał zastęp dusz, unoszących się jak dym wokół ponurego zabójcy. Krocząca Śmierć! Wciąż widziała ten obraz. Wyżąwszy resztki wody z upranej koszuli, rozłożyła ją na płaskim głazie obok schnących koców i wełnianej sukienki. Wyprostowała się i odeszła od wody na skraj lasu, gdzie usiadła, trzymając w prawej dłoni broszkę, którą Druss zrobił dla niej w warsztacie swojego ojca. Miękkie żyłki miedzi oplatające kamień księżycowy, mglisty i półprzeźroczysty. Kiedy dotknęła palcami kamienia, zamknęła oczy i oczyściła swe myśli. Zobaczyła Drussa siedzącego samotnie przy głębokim strumieniu. – Jestem przy tobie – szepnęła. On jednak nie mógł jej usłyszeć, więc tylko westchnęła. Nikt w wiosce nie wiedział, jaki posiada dar, gdyż jej ojciec, Voren, uzmysłowił jej konieczność zachowania tego w tajemnicy. Tylko w ostatnim roku cztery kobiety w Drenanie zostały oskarżone o czary i spalone żywcem przez kapłanów Missaela. Voren był przezornym człowiekiem. Sprowadził Rowenę do tej niedostępnej wioski, daleko od Drenanu, ponieważ, jak jej powiedział: – Tajemnice nie mogą żyć spokojnie w tłumie. W miastach pełno jest wścibskich oczu i nadstawionych uszu, mściwych myśli i wrogich umysłów. Będziesz bezpieczniejsza w górach. Potem kazał jej obiecać, że nikomu nie powie o swoich zdolnościach. Nawet Drussowi. Patrząc oczami duszy na męża, Rowena pożałowała tej obietnicy. Nie dostrzegała surowości jego szerokiej twarzy o pospolitych rysach, chmur groźnie kłębiących się w tych szaroniebieskich oczach, ponurego skrzywienia kącików ust. To był Druss – a ona go kochała. Z niezachwianą pewnością, jaką dawał jej dar, wiedziała, że nie mogłaby pokochać innego mężczyzny tak jak kochała męża. I wiedziała dlaczego... On jej potrzebował. Zajrzała do jego duszy i znalazła tam ciepło i czystość, spokojną wyspę na wzburzonym morzu gwałtownych namiętności. Gdy była z nim, Druss był delikatny, a jego burzliwy duch uspokajał się. W jej towarzystwie potrafił się uśmiechać. Może, myślała, z jej pomocą zdoła zachować spokój. Może drzemiący w nim ponury wojownik nigdy się nie obudzi. – Znowu marzysz, Ro – powiedziała Mari, podchodząc i siadając przy Rowenie. Młoda kobieta otworzyła oczy i uśmiechnęła się do przyjaciółki. Mari była niska i pulchna, z włosami koloru miodu i jasnym, szczerym uśmiechem. – Myślałam o Drussie – powiedziała Rowena. Mari kiwnęła i umknęła spojrzeniem w bok. Rowena wyczuła jej zakłopotanie. Przyjaciółka całymi tygodniami próbowała ją odwieść od poślubienia Drussa, dokładając swoje argumenty do tych, jakie wytaczał Voren i inni. – Czy Will Pifan będzie twoim partnerem w tańcu na Święcie Przesilenia? – zapytała Rowena, zmieniając temat. Mari natychmiast poprawił się humor i zachichotała cicho. – Tak. Tylko jeszcze o tym nie wie. – A kiedy się dowie? – Dziś wieczorem. – Mari ściszyła głos, chociaż w pobliżu nie było nikogo. – Spotkamy się na dolnej łące. – Bądź ostrożna – przestrzegła ją Rowena. – Czy to rada doświadczonej mężatki? Czy ty i Druss nie kochaliście się przed ślubem? – Owszem – przyznała Rowena – ale Druss wcześniej oświadczył mi się pod Dębem. Pilan tego nie zrobił. – To tylko słowa, Ro. Nie są mi potrzebne. Och, wiem, że Pilan flirtuje z Tailią, ale ona nie jest dla niego. Żadnych uczuć, rozumiesz. Potrafi myśleć tylko o pieniądzach. Nie chce zostać na tym odludziu, tęskni za Drenanem. Nie chce grzać w nocy

górala, ani bawić się w zwierzę o dwóch grzbietach na mokrej łące, w trawie łaskoczącej jej... – Mari! Jesteś naprawdę zbyt szczera – upomniała ją Rowena. Mari zachichotała i nachyliła się do niej. – Czy Druss jest dobrym kochankiem? Rowena westchnęła, zapominając o napięciu i smutku. – Och, Mari! Jak ty to robisz? Potrafisz mówić o wstydliwych sprawach w taki sposób, że wydają się... tak cudownie zwyczajne. Jesteś jak słońce po burzy. – Tutaj one nie są wstydliwe, Ro. Na tym polega problem z dziewczętami urodzonymi w mieście, nawykłymi do kamiennych murów, marmurów i granitów. Nie czujecie już ziemi. Dlaczego tu przyjechałaś? – Przecież wiesz dlaczego – powiedziała Rowena niepewnie. – Ojciec pragnął zamieszkać w górach. – Wiem, że zawsze tak mówisz, lecz ja nigdy w to nie wierzyłam. Nie potrafisz kłamać – zawsze rumienisz się i patrzysz w bok. – Ja... Nie mogę ci powiedzieć. Obiecałam. – Cudownie! – wykrzyknęła Mari. – Uwielbiam tajemnice. Czy on jest przestępcą? Był księgowym, nieprawdaż? Ukradł jakiemuś bogaczowi pieniądze? – Nie! To nie ma z nim nic wspólnego. Chodzi o mnie! Nie pytaj więcej. Proszę! – Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami – powiedziała Mari. – Myślałam, że możemy sobie ufać. – Możemy. Naprawdę! – Nikomu nie powiem. – Wiem – powiedziała ze smutkiem Rowena. – Lecz to zniszczyłoby naszą przyjaźń. – Nic nie zdoła jej zniszczyć. Jak długo już tu jesteś – dwa sezony? Czy kiedykolwiek pokłóciłyśmy się? No już, Ro. Co ci szkodzi? Wyjaw mi swój sekret, a ja zdradzę ci mój. – Już go znam – wyszeptała Rowena. – Oddałaś się drenańskiemu kapitanowi, kiedy on i jego ludzie przejeżdżali tędy w lecie, patrolując teren. Zaprowadziłaś go na dolną łąkę. – Jak się o tym dowiedziałaś? – Nie dowiedziałam się. Myślałaś o tym, mówiąc, że chciałabyś wyjawić mi sekret. – Nie rozumiem. – Umiem czytać w ludzkich myślach. I czasami potrafię przewidzieć przyszłość. Oto moja tajemnica. – Masz dar? Nie wierzę! O czym teraz myślę? – O białym koniu z wiankiem czerwonych kwiatów. – O, Ro! To cudowne. Przepowiedz mi przyszłość – błagała, wyciągając rękę. – Nikomu nie powiesz? – Obiecałam, prawda? – Czasem mi się nie udaje. – Mimo to spróbuj – namawiała Mari, podsuwając jej swoją pulchną dłoń. Rowena wyciągnęła rękę i zacisnęła smukłe palce na dłoni Mari, lecz nagle zadrżała i pobladła. – Co się stało? Rowena zaczęła drżeć. – Ja... Muszę znaleźć Drussa. Nie mogę... rozmawiać. Wstała i odeszła, potykając się, zapominając o wypranych rzeczach. – Ro! Roweno, wróć! Z wysokiego zbocza góry jeździec spoglądał w dół, na kobiety przy rzece. Potem zawrócił i szybko odjechał na północ. Bress zamknął drzwi chaty i przeszedł do swojego warsztatu, gdzie wyjął z kuferka koronkową rękawiczkę. Była stara i pożółkła, a na przegubie brakowało kilku zdobiących ją niegdyś pereł. To była mała rękawiczka; Bress usiadł na ławie, przyglądając się jej, głaszcząc grubymi palcami miejsca po brakujących klejnotach. – Jestem zgubiony – powiedział miękko, zamykając oczy i przywołując obraz słodkiej twarzy Arithae. – On mną gardzi. Bogowie, sam sobą gardzę. Opierając się na krześle, z roztargnieniem spoglądał na ściany oraz liczne półki z miedzianymi i mosiężnymi drucikami, na narzędzia, słoje z farbami, skrzynki paciorków. Rzadko znajdował teraz czas na robienie biżuterii. Tutaj, w górach, nie było zapotrzebowania na takie luksusy. Bardziej ceniono jego umiejętności stolarza. Stał się znanym wytwórcą drzwi i ław, krzeseł i łóżek. Nadal trzymając rękawiczkę, wrócił do pomieszczenia z paleniskiem. – Myślę, że urodziliśmy się pod złą gwiazdą – powiedział do zmarłej Arithae. – A może zło Bardana skaziło nasze życie. Wiesz, Druss jest taki jak on. Widzę to w jego oczach, w nagłych wybuchach wściekłości. Nie wiem, co robić. Nigdy nie umiałem przekonać ojca. I nie potrafię dotrzeć do Drussa. Myślami powrócił w przeszłość; zatopił się w mrocznych, bolesnych wspomnieniach. Widział Bardana tego ostatniego dnia, skąpanego we krwi, otoczonego przez wrogów. Sześciu mężczyzn nie żyło, a ten straszliwy topór wciąż rąbał na prawo i lewo... Wtem jeden z przeciwników wbił lancę w gardło Bardana. Z rany trysnęła krew, lecz Bardan zabił przeciwnika, zanim osunął się na kolana. Inny napastnik doskoczył do niego od tyłu i zadał mu straszliwy cios w kark. Ze swej kryjówki wysoko na dębie czternastoletni Bress patrzył na śmierć ojca i słyszał, jak jeden z zabójców zapytał: – Stary wilk jest martwy, a gdzie jego szczenię?

Został na drzewie całą noc, wysoko nad bezgłowym ciałem Bardana. Potem, chłodnym świtem, zeskoczył i stanął przy zwłokach. Nie czuł smutku, lecz ogromną ulgę zmieszaną z poczuciem winy. Bardan nie żył: Bardan Rzeźnik. Bardan Zabójca. Bardan Demon. Przeszedł sześćdziesiąt mil do osady, w której znalazł pracę jako czeladnik stolarza. Kiedy jednak próbował osiedlić się, przeszłość powróciła, aby go dręczyć. Wędrowny druciarz rozpoznał w nim syna Diabła. Przed warsztatem stolarza zgromadził się tłum, rozzłoszczony motłoch uzbrojony w pałki i kamienie. Bress wymknął się tylnym oknem i uciekł z osady. W ciągu następnych pięciu lat trzykrotnie musiał salwować się ucieczką, a potem poznał Arithae. Wtedy los uśmiechnął się do niego. Bress przypomniał sobie ojca ukochanej, który w dniu ślubu rzekł do niego, podając mu kielich wina: – Wiem, że wiele wycierpiałeś, chłopcze. Jednak nie ja jeden nie wierzę, że zło ojców przechodzi w dusze ich dzieci. Znam cię, Bress. Jesteś dobrym człowiekiem. „Tak” – pomyślał Bress, siedząc przy palenisku. – „Dobrym człowiekiem”. Unosząc rękawiczkę, pocałował ją delikatnie. Arithae miała ją na sobie tego dnia kiedy trzech mężczyzn z południa przybyło do osady, w której Bress z żoną i małym synkiem mieli swój dom. Bress prowadził mały, ale kwitnący interes, robiąc brosze, pierścienie i naszyjniki dla bogaczy. Pewnego ranka wyszedł na spacer. Arithae szła obok niego, niosąc dziecko. – To syn Bardana! – usłyszał czyjś krzyk i obejrzał się. Trzej jeźdźcy zatrzymali swoje konie, a jeden wskazywał na niego ręką. W następnej chwili przybysze spięli ostrogami wierzchowce i wpadli na idących. Arithae, uderzona przez szarżującego konia, runęła na ziemię. Bress doskoczył do jeźdźca i ściągnął go z siodła. Pozostali mężczyźni zeskoczyli z koni. Bress walił pięściami na prawo i lewo, powalając przeciwników na ziemię. Kiedy opadł kurz, odwrócił się do żony... I zobaczył ją martwą, z płaczącym przy niej dzieckiem. Od tej pory żył jak człowiek bez nadziei. Rzadko uśmiechał się i nigdy się nie śmiał. Prześladował go duch Bardana. Bress zaczął podróżować z synem po drenańskich krainach. Imał się każdej pracy, jaką zdołał znaleźć: był robotnikiem w Drenanie, stolarzem w Delnoch, budowniczym mostów w Mashrapurze, sprzedawcą koni w Corteswainie. Przed pięcioma laty ożenił się z córką wieśniaka. Patica była prostą dziewczyną, niezbyt bystrą i niespecjalnie ładną. Bress lubił ją, ale w jego sercu nie było miejsca na miłość, która odeszła wraz z Arithae. Poślubił Paticę, żeby dać Drussowi matkę, ale chłopak nigdy się do niej nie przekonał. Dwa lata temu przybyli z piętnastoletnim wówczas Drussem w góry Skoda. Nawet tutaj upiory przeszłości dały o sobie znać; najwyraźniej odradzały się w chłopcu. – Co mam robić, Arithae? – zapytał. Patica weszła do pomieszczenia, niosąc trzy bochenki świeżego chleba. Była wysoką kobietą o okrągłej, miłej twarzy okolonej kasztanowymi włosami. Zobaczyła rękawiczkę i starała się ukryć ból, jaki odczuła. – Widziałeś się z Drussem? – zapytała. – Tak. Mówi, że spróbuje poskromić swój gniew. – Daj mu czas. Rowena go utemperuje. Słysząc łomot kopyt na zewnątrz, Bress położył rękawiczkę na ławie i podszedł do drzwi. Do wioski wjeżdżali zbrojni jeźdźcy, z mieczami w dłoniach. Bress zobaczył uciekającą do osady Rowenę, z suknią podciągniętą do połowy ud. Zobaczyła jeźdźców i próbowała zawrócić, lecz jeden z nich odciął jej drogę ucieczki. Bress wybiegł z chaty i skoczył na mężczyznę, wysadzając go z siodła. Jeździec runął na ziemię, wypuszczając z ręki miecz. Bress pochwycił go, lecz w tej samej chwili włócznia innego przebiła mu ramię. Z rykiem wściekłości obrócił się i włócznia pękła. Bress natarł mieczem. Jeździec spadł, koń stanął dęba. Jeźdźcy otoczyli go z pochylonymi włóczniami. Bress zrozumiał, że zaraz umrze. Czas na chwilę zatrzymał dla niego swój bieg. Zobaczył nisko przesuwające się po niebie chmury i poczuł zapach świeżo skoszonej trawy na łąkach. Inni jeźdźcy galopowali przez osadę i słyszał krzyki mordowanych mieszkańców. Wszystkie ich wysiłki okazały się daremne. Rósł w nim straszliwy gniew. Ściskając miecz, wydał wojenny okrzyk Bardana. – Krew i śmierć! – ryknął. I runął do ataku. W głębi lasu Druss oparł się na swoim toporze. Na zazwyczaj ponurej twarzy młodzieńca pojawił się uśmiech. Nad nim przez dziurę w chmurach przeświecało słońce i dostrzegł szybującego orła, którego skrzydła zdawały się płonąć złocistym blaskiem. Druss zdjął płócienną, mokrą od potu przepaskę i położył ją na kamieniu, żeby wyschła. Podniósł bukłak i pociągnął duży łyk. Pracujący w pobliżu Pilan i Yorath również odłożyli topory. Wkrótce Tailia i Berys przybędą z końmi pociągowymi, a wtedy znów zacznie się praca. Trzeba będzie przymocować łańcuchy i zwieźć drewno do wioski. Teraz nie mieli nic do roboty, mogli tylko siedzieć i czekać. Druss otworzył opakowane w płótno zawiniątko, które Rowena dała mu tego ranka. W środku był kawał mięsa zapiekanego w cieście i wielki plaster piernika. – Ach, uroki małżeńskiego życia! – powiedział Pilan. Druss roześmiał się. – Powinieneś był bardziej zabiegać o jej względy. Teraz za późno, żeby być zazdrosnym.

– Nie chciała mnie, Druss. Powiedziała, że czeka na mężczyznę o takiej twarzy, na widok której kwaśnieje mleko, a gdyby mnie poślubiła, to przez resztę życia musiałaby się zastanawiać, z którą z jej pięknych przyjaciółek ucieknę. Wydaje mi się, że jej marzeniem było znaleźć najbrzydszego mężczyznę na świecie. Uśmiech zgasł mu na ustach, gdy zobaczył minę rębacza i zimny błysk w jego jasnoniebieskich oczach. – Ja tylko żartowałem – powiedział szybko, blady jak ściana. Druss głęboko zaczerpnął tchu i – pamiętając o przestrogach ojca – opanował gniew. – Niezbyt znam się na... żartach – powiedział, z trudem znajdując słowa. – Nic się nie stało – odparł brat Pilana, przysuwając się i siadając obok olbrzyma. – Jeśli mogę coś powiedzieć, Druss, powinieneś trochę popracować nad swoim poczuciem humoru. Wszyscy trochę nabijamy się z naszych przyjaciół. To nic nie znaczy. Druss kiwnął głową i zajął się ciastem. Yorath miał rację. Rowena powiedziała mu to samo, ale krytykę z jej strony łatwiej było mu znieść. Przy niej uspokajał się, a świat stawał się kolorowy i radosny. Druss skończył jeść i wstał. – Dziewczęta powinny już tu być – rzekł. – Słyszę konie – powiedział Pilan wstając. – Szybko się zbliżają – dodał Yorath. Tailia i Berys wbiegły na polanę, z przestrachem oglądając się za siebie, ku jeszcze niewidocznym jeźdźcom. Druss wyrwał swój topór z pnia i pobiegł ku nim. Tailia potknęła się i upadła. Na przesiekę wjechało sześciu jeźdźców w błyszczących w słońcu zbrojach. Druss ujrzał zdobione kruczymi skrzydłami hełmy, lance i miecze. Wojownicy siedzieli na spienionych rumakach, a na widok trzech młodzieńców wydali bojowy okrzyk i spięli je ostrogami. Pilan i Yorath pognali na prawo. Trzej jeźdźcy zawrócili konie, by ich ścigać, a pozostali trzej ruszyli na Drussa. Młodzieniec stał spokojnie, lekko przyciskając topór do nagiej piersi. Naprzeciw niego leżało świeżo zrąbane drzewo. Pierwszy z jeźdźców, uzbrojony w lancę, pochylił się w siodle, gdy jego rumak przesadzał zwalony buk. W tym momencie Druss doskoczył do niego i zadał mu morderczy cios toporem. Kiedy końskie kopyta dotknęły ziemi, ostrze topora ze świstem przecięło powietrze i wbiło się w pierś jeźdźca, przecinając mostek i łamiąc żebra. Siła uderzenia wyrzuciła mężczyznę z siodła. Druss próbował wyrwać topór, ale ostrze zaklinowało się w pogiętej zbroi. Drugi napastnik wymierzył cios mieczem w głowę młodzieńca, ale ten odskoczył i przetoczył się po ziemi. Kiedy jeździec natarł, Druss zerwał się z ziemi, po czym podciął przednią nogę ogiera. Jednym potężnym szarpnięciem powalił konia wraz z napastnikiem. Przeskoczył przez zwalone drzewo i pobiegł do miejsca, gdzie jego młodzi towarzysze zostawili swoje topory. Chwycił jeden i odwrócił się do galopującego na niego jeźdźca. Zamachnął się i cisnął z całej siły. Topór przeciął powietrze i żelazny obuch strzaskał szczękę przeciwnika. Ten zachwiał się w siodle. Druss podbiegł, aby ściągnąć go z konia. Jeździec upuścił lancę i spróbował wyjąć sztylet. Druss wytrącił mu go z ręki, zadał miażdżący cios w podbródek, a potem złapał sztylet i wbił go w nie osłonięte gardło wojownika. – Uważaj, Druss! – wrzasnęła Tailia. Druss obrócił się w chwili, gdy kolejny napastnik próbował wbić mu miecz w brzuch. Odparował pchnięcie przedramieniem i grzmotnął prawym sierpowym, trafiając przeciwnika w szczękę i zwalając go z nóg. Skoczył na powalonego, jedną potężną dłonią chwytając za podbródek, a drugą za głowę. Gwałtownie szarpnął i kark wojownika trzasnął jak suchy patyk. Druss doskoczył do pierwszego zabitego i wyrwał zaklinowany w jego pancerzu topór. Tailia wybiegła ze swojej kryjówki w zaroślach. – Napadli na wioskę – powiedziała ze łzami w oczach. Pilan wybiegł na polanę, uciekając przed jadącym tuż za nim wojownikiem. – Uskocz! – krzyknął Druss. Lecz Pilan był zbyt przerażony, by racjonalnie, zareagować, i dalej biegł przed siebie, aż włócznia wbiła mu się w plecy, przeszywając na wylot. Młodzieniec wrzasnął i runął na ziemię. Druss wściekle zawył i ruszył do ataku. Włócznik rozpaczliwie usiłował wyrwać broń z ciała umierającego, gdy spadł na niego cios. Ostrze topora ześlizgnęło się po ramieniu mężczyzny i wbiło się w koński grzbiet. Rumak zakwiczał z bólu i stanął dęba, a potem upadł na ziemię, grzebiąc nogami. Brocząc krwią z rozciętego ramienia, jeździec wygramolił się spod wierzchowca i próbował uciec, ale następne uderzenie Drussa prawie odcięło mu głowę. Słysząc krzyk, Druss pobiegł w kierunku, skąd dochodził. Ujrzał Yoratha walczącego z jednym jeźdźcem. Drugi klęczał na ziemi, a krew płynęła mu strumieniem z rany na głowie. Przed nim leżało ciało Berys, trzymającej w ręku zbroczony krwią kamień. Nagle zmagający się z Yorathem wojownik uderzył młodzieńca głową, odrzucając chłopca w tył. Błysnął miecz. Druss krzyknął, usiłując odwrócić uwagę wojownika. Na próżno. Broń przeszyła bok Yoratha. Rycerz wyrwał ostrze i odwrócił się do Drussa. – Teraz umrzesz, wieśniaku!– powiedział. – Chyba w twoim śnie! – warknął rębacz. Wywijając toporem nad głową, Druss zaatakował. Rabuś uskoczył w bok, lecz Druss tylko na to czekał i z całej siły zawinął toporem, zmieniając kierunek uderzenia. Topór przeciął obojczyk mężczyzny, miażdżąc łopatkę i przebijając płuca. Wyrwawszy ostrze z ciała zabitego, Druss odwrócił się i zobaczył, że wojownik z rozbitą głową usiłuje wstać. Doskoczył i zabił go jednym morderczym ciosem w kark. – Na pomoc! – zawołał Yorath.

– Zaraz przyślę ci Tailię – odkrzyknął Druss i wbiegł między drzewa. Dotarł na szczyt wzgórza i spojrzał na wioskę. Zobaczył leżące między domami ciała, ale ani śladu jeźdźców. Przez chwilę myślał, że wieśniacy odparli atak... Jednak nie dostrzegł nikogo żywego. – Roweno! – krzyknął. – Roweno! Druss zbiegł ze wzgórza. Upadł i potoczył się po zboczu, wypuszczając z ręki topór, ale zaraz zerwał się z ziemi i pognał przez łąkę, przez równinę, przez na wpół ukończone wrota. Wszędzie leżały ciała. Ojciec Roweny, były księgowy Voren, został ugodzony w gardło i leżał w kałuży krwi. Ciężko dysząc, Druss przystanął na środku placu i rozejrzał się wokół. Stare kobiety, małe dzieci i wszyscy mężczyźni nie żyli. Kiedy chwiejnie poszedł dalej, zobaczył złotowłosą dziewczynkę, Kiris, kochaną przez wszystkich mieszkańców wioski. Leżała martwa, ze szmacianą lalką u boku. Pod ścianą jednego z budynków ujrzał niemowlę, a plamy krwi na murze świadczyły o tym, w jaki sposób je zamordowano. Znalazł ojca leżącego przed chatą, a wokół niego cztery trupy napastników. Patica leżała przy nim, z młotkiem w garści. Jej prosta suknia z brązowej wełny była przesiąknięta krwią. Druss osunął się na kolana przy ojcu. Bress miał straszliwe rany na piersi i brzuchu, a lewą rękę prawie odciętą w przegubie. Jęknął i otworzył oczy. – Druss... – Jestem tu, ojcze. – Zabrali młode kobiety... Rowena... była wśród nich. – Odnajdę ją. Umierający spojrzał w prawo, na spoczywającą przy nim martwą kobietę. – Była dzielną niewiastą, próbowała mi pomóc. Powinienem był... bardziej ją kochać. – Bress westchnął i zakrztusił się krwią, która podeszła mu do gardła. Wypluł ją. – W chacie... znajdziesz broń. Przy tylnej ścianie, pod deskami... Ma przerażającą historię, ale... Będziesz jej potrzebował. Druss spojrzał na umierającego i ich oczy spotkały się. Bress podniósł prawą rękę. Druss uścisnął ją. – Robiłem co mogłem, chłopcze – powiedział ojciec. – Wiem. Bress gasł w oczach, a Druss nie potrafił wyrazić swoich uczuć słowami. Zamiast tego wziął ojca w ramiona i ucałował w czoło, przyciskając do siebie, aż duch opuścił poranione ciało. Potem podniósł się z ziemi i wszedł do chaty. Dom ojca został splądrowany – drzwi kredensu były otwarte na oścież, szuflady wyciągnięte z komód, kilimy zerwane ze ścian. Jednak rabusie nie odkryli skrytki pod tylną ścianą. Druss podważył deski i wyciągnął kufer, który leżał w kurzu pod podłogą. Skrzynia była zamknięta. Poszedł do warsztatu ojca i wrócił z dużym młotkiem oraz dłutem, których użył do wyważenia zawiasów. Następnie chwycił wieko i oderwał je, ukręcając i urywając mosiężny zamek. Wewnątrz, owinięty w nieprzemakalną tkaninę, leżał topór. Ale jaki topór! Druss odpakował go z czcią. Czarne metalowe stylisko miało długość męskiego ramienia, a podwójna głownia była wykuta w kształcie motylich skrzydeł. Wypróbował ostrze kciukiem; broń była ostra jak brzytwa jego ojca. Na trzonku wygrawerowano srebrne runy i chociaż Druss nie potrafił ich odczytać, znał wyryte tam słowa. Gdyż to był straszliwy topór Bardana, broń, która w czasach terroru niosła śmierć mężczyznom, kobietom, a nawet dzieciom. A wyryte na niej słowa powtarzano w ponurych opowieściach we wszystkich drenańskich krainach. „Snaga, Posłaniec, ostrze bez powrotu”. Uniósł topór i zaskoczył go niewielki ciężar oraz doskonałe wyważenie broni. W skrzyni, pod toporem, leżał czarny, skórzany kaftan, na ramionach wzmocniony srebrnymi, stalowymi pasami, dwie czarne, skórzane rękawice z wyprofilowanymi metalowymi płytkami chroniącymi kostki palców oraz para czarnych, wysokich butów. Pod ubraniem znalazł małą sakiewkę, a w niej osiemnaście sztuk srebra. Zrzuciwszy z nóg miękkie ciżmy, Druss wzuł buty i wdział kaftan. W skrzyni znajdował się też hełm z czarnego metalu inkrustowanego srebrem, z emblematem w postaci srebrnego toporka między dwiema czaszkami. Założył hełm, a potem ponownie podniósł topór. Patrząc na swoje odbicie w lśniącym ostrzu, ujrzał dwoje zimnych, niebieskich oczu, pustych, wypranych z uczuć. Snaga, oręż wykuty w czasach Starszych, wykonany przez mistrza. To ostrze nigdy się nie wyszczerbiło ani nie stępiło pomimo wielu bitew i potyczek, jakie stoczył za życia Bardan. A było używane jeszcze wcześniej. Jego dziad zdobył tę broń podczas drugiej wojny vagryjskiej, zabierając ją ze starego grobowca, w którym spoczywały kości starożytnego wojowniczego, króla, potwora z legend, Carasa Rębacza. – To diabelska broń – powiedział kiedyś Bress synowi. – Wszyscy ci, którzy ją nosili, byli bezlitosnymi mordercami. – W takim razie dlaczego ją trzymasz? – zapytał jego czternastoletni syn. – Tam, gdzie ją schowałem, nie może zabijać – tylko tyle powiedział mu Bress. Druss patrzył na ostrze. – Teraz już możesz zabijać – szepnął. Nagle usłyszał stukot końskich kopyt. Powoli wstał z ławy.

Rozdział 2 Konie Shadaka były niespokojne, wytrącone z równowagi odorem śmierci. Swojego trzylatka kupił od wieśniaka na południe od Corialis; rumak nie był tresowany do udziału w bitwie. Cztery wierzchowce, które zabrał jeźdźcom, były mniej płochliwe, lecz wciąż strzygły uszami i rozdymały chrapy. Przemówił do nich uspokajająco i wjechał do wioski. Shadak przez większość swojego dorosłego życia był żołnierzem. Nieraz widywał zabitych i dziękował bogom, że ten widok nadal go poruszał. Z sercem pełnym żalu i gniewu spoglądał na nieruchome ciała dzieci i staruszek. Żadnego z domów nie puszczono z dymem, który byłby widoczny na wiele mil i mógłby zdradzić napastników. Delikatnie ściągnął wodze. Pod ścianą budynku leżała złotowłosa dziewczynka, a przy niej szmaciana lalka. Łowcy niewolników nie byli zainteresowani dziećmi, na które nie było popytu w Mashrapurze. Młode drenańskie kobiety między czternastym a dwudziestym piątym rokiem życia natomiast stanowiły ciągle pożądany towar we wschodnich królestwach Ventrii, w Sheraku, Drospilis i Naashanie. Shadak uderzył piętami rumaka. Nie ma sensu zatrzymywać się tutaj. Trop prowadził na południe. W drzwiach jednego z budynków pojawił się młody wojownik, płosząc konia, który stanął dęba i parsknął. Shadak uspokoił wierzchowca i spojrzał na mężczyznę. Chociaż przeciętnego wzrostu, chłopak był potężnie zbudowany, a szerokie bary i silne ramiona sprawiały, że wyglądał na olbrzyma. Miał na sobie czarny skórzany kaftan i hełm, a w ręku trzymał wielki topór. Shadak szybko rozejrzał się wokół, ale nigdzie nie dostrzegł konia. Shadak przerzucił nogę przez grzbiet rumaka i ześliznął się z siodła. – Twoi kompani zostawili cię tutaj, chłopcze? – zapytał rębacza. Młodzik nie odpowiedział, tylko wyszedł na otwartą przestrzeń. Shadak spojrzał w wyblakłe oczy mężczyzny i chyba po raz pierwszy w życiu poczuł dziwny lęk. Twarz pod okapem hełmu była spokojna i obojętna, lecz z młodego wojownika emanowała siła. Shadak ostrożnie ruszył ku niemu, trzymając dłonie na rękojeściach dwóch krótkich mieczy. – Jesteś dumny ze swojego dzieła, co? – zapytał, usiłując odwrócić uwagę przeciwnika. – Zabiłeś dziś wiele dzieci, prawda? Młodzieniec zmarszczył brwi. – To był mój... dom – powiedział chrapliwie. – Nie jesteś jednym z rabusiów? – Ścigam ich – odrzekł Shadak, zaskoczony ulgą, jaką przy tym poczuł. – Zaatakowali Corialis, szukając niewolników, ale młode kobiety uciekły im. Wieśniacy stawili zaciekły opór. Siedemnastu z nich zginęło, ale odparli atak. Nazywam się Shadak. Kim ty jesteś? – Jestem Druss. Porwali moją żonę. Dopadnę ich. Shadak zerknął na niebo. – Ściemnia się. Najlepiej będzie wyruszyć jutro rano, w nocy moglibyśmy zgubić ich trop. – Nie będę czekać – powiedział młodzieniec. – Potrzebuję jednego z twoich koni. Shadak uśmiechnął się ponuro. – Trudno mi odmówić, kiedy tak grzecznie prosisz. Myślę jednak, że powinniśmy porozmawiać, zanim odjedziesz. – Dlaczego? – Ponieważ jest ich wielu, chłopcze, i mają zwyczaj zostawiać za sobą tylną straż, obserwującą drogę. – Wskazał na konie. – Czterech z nich czekało na mnie. – Zabiję każdego, którego spotkam. – Rozumiem, że porwali wszystkie młode kobiety, gdyż nie widzę tutaj ich ciał? – Tak. Shadak przywiązał konie do poręczy ganku i wszedł za młodzieńcem do domu Bressa. – Nic nie stracisz, jeśli posłuchasz mnie przez kilka minut – powiedział. Znalazłszy się wewnątrz, ustawił krzesła i znieruchomiał. Na stole leżała stara rękawiczka, zrobiona z naszywanej perłami koronki. – Czyje to? – zapytał młodzieńca o zimnych oczach. – Należała do mojej matki. Ojciec zwykł wyjmować ją co jakiś czas ze skrzyni i siadać przy ogniu, trzymając ją. Co chcesz mi powiedzieć? Shadak usiadł przy stole. – Jeźdźcami dowodzą dwaj mężczyźni: Collan, drenański oficer-renegat, oraz Harib Ka, Ventryjczyk. Pojadą do Mashrapuru, na tamtejszy targ niewolników. Prowadząc jeńców, nie będą mogli poruszać się zbyt szybko, więc dogonimy ich bez trudu. Jeśli jednak wyruszymy teraz, napotkamy ich na otwartej przestrzeni. Dwóch przeciw czterdziestu – to nie są proporcje dające pewność wygranej. Będą jechali przez większość dzisiejszej nocy, przekroczą równinę i jutro późnym wieczorem dotrą do długiej doliny wiodącej do Mashrapuru. Wtedy zechcą odpocząć. – Mają moją żonę – powiedział młodzieniec. – Nie pozwolę, aby trzymali ją choć przez chwilę dłużej niż to konieczne. Shadak potrząsnął głową i westchnął. – Ja też bym nie pozwolił, chłopcze. Znasz jednak tereny na południu. Czy na równinie zdołalibyśmy ją odbić? Zauważyliby nas z daleka. Po raz pierwszy w oczach Drussa pojawiła się niepewność. Potem wzruszył ramionami i usiadł, kładąc wielki topór na blacie stołu, przykrywając nim małą rękawiczkę.

– Jesteś żołnierzem? – zapytał. – Byłem. Teraz jestem łowcą. Poluję na ludzi. Zaufaj mi. A więc, ile kobiet porwali? Młody człowiek zastanawiał się przez chwilę. – Chyba około trzydziestu. Zabili Berys w lesie. Tailia uciekła. Jednak nie widziałem wszystkich ciał. Może zabili również inne. – Zatem załóżmy, że jest ich trzydzieści. Nie będzie łatwo je uwolnić. Słysząc jakiś szmer na zewnątrz, obaj odwrócili się i spojrzeli na wchodzącą do chaty młodą kobietę. Shadak wstał. Dziewczyna była jasnowłosa i ładna, na jej niebieskiej, wełnianej spódnicy i białej, lnianej koszuli zakrzepła krew. – Yorath umarł – powiedziała do młodzieńca. – Wszyscy nie żyją, Druss. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy tak stała w drzwiach wyglądając na zagubioną i zrozpaczoną. Druss nie poruszył się, ale Shadak szybko podszedł do niej, objął ją i przytulił. Potem wprowadził ją do środka i posadził przy stole. – Znajdzie się tu coś do zjedzenia? – zapytał Drussa. Młodzieniec przytaknął i przeszedł na tył domu, po czym wrócił z dzbankiem wody i chlebem. Shadak nalał wody do glinianego kubka i kazał dziewczynie pić. – Jesteś ranna? – zapytał. Pokręciła głową. – To krew Yoratha – wyszeptała. Shadak usiadł przy niej i Tailia przytuliła się do niego. Była zupełnie wyczerpana. – Powinnaś odpocząć – powiedział do niej łagodnie, pomagając jej wstać i prowadząc do niewielkiej sypialni. Położyła się posłusznie, a on przykrył ją grubym kocem. – Śpij, dziecko. Będę tutaj. – Nie zostawiajcie mnie – błagała. Wziął ją za rękę. – Jesteś bezpieczna... Tailio. Śpij. Zamknęła oczy, ale nadal kurczowo ściskała jego dłoń i Shadak siedział przy niej, aż puściła jego rękę i zaczęła miarowo oddychać. Wtedy wstał i wrócił do komnaty. – Chcesz ją tu zostawić? – zapytał młodego mężczyznę. – Ona nic dla mnie nie znaczy – odparł tamten zimno. – Rowena jest dla mnie wszystkim. – Rozumiem. W takim razie pomyśl, przyjacielu: gdybyś to ty zginął, a Rowena ocalała i kryła się po lasach, co czułby twój duch, że odjeżdżam i zostawiam ją samą na tym pustkowiu? – Ja nie zginąłem – powiedział Druss. – Nie – rzekł Shadak – nie zginąłeś. Zabieramy dziewczynę ze sobą. – Nie! – Tak, albo odejdziesz sam, chłopcze. A wtedy naprawdę odejdziesz. Młodzieniec obrzucił łowcę gniewnym spojrzeniem. – Zabiłem dzisiaj wielu ludzi – powiedział – i nie przestraszę się ciebie ani nikogo innego. Nigdy więcej. Jeżeli zechcę odjechać na jednym z twoich skradzionych koni, zrobię to. Mądrze uczynisz, nie próbując mnie zatrzymać. – Nie próbowałbym, chłopcze, tylko powstrzymałbym cię – Shadak powiedział to spokojnie i z pewnością siebie. Mimo to ze zdziwieniem stwierdził, że ta pewność wcale nie jest taka niezachwiana. Zobaczył, że młodzieniec zaciska dłoń na rękojeści topora. – Rozumiem, że jesteś zły, chłopcze, i martwisz się o bezpieczeństwo... Roweny. Jednakże sam nic nie zdziałasz, chyba że jesteś tropicielem i doświadczonym jeźdźcem. Możesz odjechać w ciemność i zgubić ich. Albo natknąć się na nich i próbować zabić czterdziestu wojowników. A wtedy nie zostanie już nikt, kto mógłby uratować ją i pozostałe kobiety. Powoli palce olbrzyma zaciśnięte na przerażającym orężu rozluźniły się. Puścił trzonek topora i złowrogi błysk w jego oczach zgasł. – Myśl o tym, że siedzę tutaj, podczas gdy oni prowadzą ją coraz dalej, sprawia mi ból. – Rozumiem cię. Złapiemy ich. Oni nie skrzywdzą kobiet: są dla nich zbyt cenne. – Masz jakiś plan? – Mam. Znam tę okolicę i domyślam się, gdzie jutro rozbiją obóz. Podejdziemy ich nocą, zlikwidujemy wartowników i uwolnimy porwane kobiety. Druss kiwnął głową. – A co potem? Będą nas ścigać. Jak zdołamy uciec z trzydziestoma kobietami? – Ich przywódcy będą martwi – powiedział cicho Shadak. – Dopilnuję tego. – Inni obejmą przywództwo. Ruszą za nami. Shadak wzruszył ramionami, a potem uśmiechnął się. – Wtedy zabijemy tylu, ilu zdołamy. – Ta część planu najbardziej mi się podoba – rzekł ponuro młodzieniec. Gwiazdy jasno świeciły. Shadak zasiadł na ganku chaty z bali, obserwując siedzącego przy ciałach rodziców Dussa. – Starzejesz się – powiedział sobie Shadak, nie odrywając oczu od młodzieńca. – To ty sprawiasz, że czuję się stary – mruknął. Minęło co najmniej dwadzieścia lat, od kiedy Shadak ostatni raz napotkał kogoś, kto budził w nim taki lęk. Doskonale pamiętał tamtą chwilę. Tamten mężczyzna, imieniem Jonacinu należał do plemienia Sathulisów. Był człowiekiem o lodowato-ognistych oczach z lodu i ognia, legendą wśród swoich własnych ludzi. Walczący w barwach wodza Sathulisów szermierz zabił w pojedynkach siedemnastu przeciwników, między innymi vagryjskiego mistrza, Vearla.

Shadak znał Vagryjczyka – wysokiego, szczupłego, szybkiego jak błyskawica i zręcznego taktyka. Sathulis podobno potraktował go jak nowicjusza, najpierw odcinając mu prawe ucho, zanim uśmiercił go pchnięciem w serce. Shadak uśmiechnął się na wspomnienie swej gorącej nadziei, że nigdy nie będzie musiał z nim walczyć. Teraz wiedział już, że takie życzenia przeważnie się nie spełniają i w końcu każdy musi stawić czoła swoim najgorszym obawom. Był złoty ranek w górach Delnoch. Drenanie negocjowali traktaty z władcą Sathulisów i Shadak był przy tym obecny jako członek eskorty posłów. Poprzedniego wieczoru przy kolacji Jonacin prowokował go, szydząc z szermierczych umiejętności Drenau. Shadakowi kazano ignorować zaczepki. Jednak następnego ranka, gdy zmierzał do sali obrad, odziany w białe szaty Sathulis zastąpił mu drogę. – Mówią, że umiesz walczyć – powiedział Jonacin, drwiącym tonem wyrażając swe niedowierzanie. Shadak spokojnie odpowiedział na jego złowrogie spojrzenie. – Zejdź mi z drogi, jeśli możesz. Oczekują mnie na naradzie. – Zejdę, gdy tylko ucałujesz moje stopy. Shadak miał wtedy dwadzieścia dwa lata i był w pełni sił. Popatrzył Jonacinowi w oczy i zrozumiał, że nie uniknie konfrontacji. Inni wojownicy Sathulisów zgromadzili się wokół; Shadak odparł z wymuszonym uśmiechem. – Pocałować twoje stopy? Nie sądzę. Raczej pocałuj to! Prawą pięścią uderzył w podbródek Sathulisa, obalając go na ziemię. Potem minął leżącego i zajął swoje miejsce przy stole. Usiadł i spojrzał na wodza Sathulisów, wysokiego mężczyznę o ciemnych, okrutnych oczach. Tamten patrzył na niego i Shadak miał wrażenie, że przez chwilę ujrzał na jego twarzy błysk radości, nawet triumfu. Jeden z jego ludzi szepnął mu coś do ucha i wódz wstał. – Nadużyto mojej gościnności – powiedział posłowi. – Jeden z twoich ludzi uderzył mojego mistrza, Jonacina. To była niczym nieuzasadniona napaść. Jonacin żąda satysfakcji. Poseł oniemiał. Shadak wstał. – I otrzyma ją, mój panie. Jednak pozwól nam walczyć na cmentarzu. Przynajmniej nie będziesz musiał daleko nieść jego zwłok! Krzyk sowy przywrócił Shadaka do rzeczywistości. Zobaczył nadchodzącego Drussa. Młodzieniec zamierzał przejść obok niego, ale zatrzymał się. – Brak mi słów – powiedział. – Nie wiem co powiedzieć. – Usiądź na chwilę i porozmawiajmy o nich – rzekł Shadak. – Mówią, że nasze modlitwy podążają za zmarłymi do miejsca ich spoczynku. Może to prawda. Druss usiadł obok rycerza. – Niewiele jest do opowiadania. On był stolarzem i robił broszki. Ona była kupioną żoną. – Oni wychowali cię, pomogli ci stać się silnym. – Do tego nie potrzebowałem pomocy. – Mylisz się, Druss. Gdyby twój ojciec był słabym lub mściwym człowiekiem, biłby cię jako dziecko, pozbawił ducha. Z mojego doświadczenia wiem, że potrzeba silnego człowieka, by wychować silnych ludzi. Czy ten topór należał do niego? – Nie. Do mojego dziadka. – Bardana Rębacza – powiedział łagodnie Shadak. – Skąd wiesz? – To niesławna broń. Snaga. Tak się nazywa. Twój ojciec miał ciężkie życie, próbując zmazać winy takiego potwora jak Bardan. Co się stało z twoją prawdziwą matką? Druss wzruszył ramionami. – Zginęła w wypadku, kiedy byłem dzieckiem. – Ach tak, pamiętam tę historię – powiedział Shadak. – Trzech mężczyzn zaatakowało twojego ojca. Zabił dwóch z nich gołymi rękami i okaleczył trzeciego. Twoja matka została stratowana przez szarżującego konia. – Zabił dwóch ludzi? – Druss był zdumiony. – Jesteś pewien? – Tak mówi opowieść. – Nie mogę w to uwierzyć. On zawsze unikał wszelkich sporów. Nigdy nie walczył o swoje sprawy. Był słaby... tchórzliwy. – Nie sądzę. – Nie znałeś go. – Widziałem jego ciało i martwych napastników dookoła niego. I znam wiele opowieści o synu Bardana. Żadna z nich nie zarzuca mu tchórzostwa. Po tym, jak zabito jego ojca, próbował osiąść w wielu miastach, pod wieloma nazwiskami. Zawsze rozpoznawano go i zmuszano do ucieczki. Przynajmniej trzy razy ścigano go i atakowano. Opodal Drenanu został zaskoczony przez pięciu żołnierzy. Jeden z nich trafił go strzałą w bark. Bress niósł wtedy niemowlę; według relacji żołnierzy, położył dziecko za głazem, a potem ruszył na nich. Nie miał żadnego oręża, a oni wszyscy byli uzbrojeni w miecze, ale odłamał konar drzewa i rzucił się na nich. Zabił dwóch, a pozostali odwrócili się i uciekli. Wiem, że ta historia jest prawdziwa, Druss, ponieważ jednym z tych żołnierzy był mój brat. Działo się to na rok przed tym, jak zginął w walce z Sathulisami. Mówił, że syn Bardana był olbrzymem z czarną brodą o sile sześciu ludzi. – Nie wiedziałem o tym – powiedział Druss. – Dlaczego nigdy o tym nie wspominał? – A dlaczego miałby o tym mówić? Może nie podobało mu się to, że jest synem potwora. Może nie lubił opowiadać o zabijaniu ludzi gołymi rękami lub rozwalaniu im łbów gałęzią.

– Wcale go nie znałem – wyszeptał Druss. – Wcale. – Przypuszczam, że również on nie znał ciebie – powiedział Shadak z westchnieniem. – Takie jest przekleństwo rodziców i dzieci. – Masz synów? – Jednego. Zginął tydzień temu w Corialis. Myślał, że jest nieśmiertelny. – Co się stało? – Stanął przeciwko Collanowi. Porąbali go na kawałki. – Shadak odchrząknął i wstał. – Czas spać. Wkrótce nadejdzie świt, a ja już nie jestem taki młody. – Śpij spokojnie – powiedział Druss. – Będę, chłopcze. Zawsze dobrze sypiam. Wracaj do rodziców i postaraj się coś im powiedzieć. – Zaczekaj! – zawołał Druss. – Tak – szermierz zatrzymał się w drzwiach. – Miałeś rację. Nie chciałbym, żeby Rowena została sama w górach. Mówiłem w gniewie. Shadak skinął głową. – Człowiek jest tylko tak silny jak to, co wzbudza w nim gniew. Pamiętaj o tym, chłopcze. Shadak nie mógł zasnąć. Usiadł na szerokim skórzanym krześle obok paleniska, wyciągnął długie nogi, położył głowę na oparciu i odprężył się. Miał zamęt w myślach. Przed oczyma raz po raz stawały mu obrazy z przeszłości. Znowu zobaczył cmentarz Sathulisów i obnażonego do pasa Jonacina, z jataganem o szerokim ostrzu w prawej dłoni i małym żelaznym puklerzem przypiętym do lewego przedramienia. – Boisz się, Drenaninie? – zapytał Jonacin. Shadak nie odpowiedział. Powoli rozpiął opończę, a potem zrzucił ciężką wełnianą koszulę. Słońce grzało go w plecy, w płucach czuł świeże, górskie powietrze. „Dzisiaj umrzesz” – powiedział mu wewnętrzny głos. Potem zaczął się pojedynek. Jonacin pierwszy wytoczył krew; zadał płytkie cięcie, którym rozciął pierś Shadaka. Ponad tysiąc Sathulisów, spoglądających na to zza ogrodzenia cmentarza, zaczęło głośno wiwatować na widok płynącej krwi. Shadak uskoczył. – Może spróbujesz trafić w ucho? – zapytał tonem towarzyskiej pogawędki. Jonacin wściekle warknął i znów przypuścił atak. Shadak zablokował pchnięcie, a potem grzmotnął pięścią w twarz przeciwnika. Cios ześlizgnął się po kości policzkowej, ale Jonacin zatoczył się. Shadak zadał mu pchnięcie w brzuch i Sathulis ledwie zdążył uskoczyć w prawo, ale ostrze przecięło mu skórę w okolicy pasa. Teraz musiał się cofnąć. Krew spływała mu z płytkiej rany w boku. Dotknął skaleczenia palcami i spojrzał ze zdumieniem. – Widzisz – powiedział Shadak – ty też krwawisz. Chodź do mnie. Będziesz krwawił bardziej. Jonacin wrzasnął i runął do ataku, ale Shadak uchylił się i ciął szablą w szyję Sathulisa. Kiedy konający osunął się na ziemię, Shadak poczuł bezgraniczną ulgę i wzbierającą falę euforii. Żył! Jednak jego kariera legła w gruzach. Rokowania pokojowe spełzły na niczym, a po powrocie do Drenanu zwolniono go z zajmowanego stanowiska. Wtedy Shadak odnalazł swoje prawdziwe powołanie. Stał się Shadakiem Łowcą. Shadakiem Tropicielem. Wyjęci spod prawa, mordercy, renegaci – polował na nich wszystkich, podążając po ich śladach jak wilk. Przez wszystkie te lata, od czasu walki z Jonacinem, nigdy nie zaznał strachu. Aż do dzisiaj, kiedy ten młody rębacz pojawił się w progu chaty. „Jest młody i nie wyszkolony. Mógłbym go zabić” – powiedział sobie łowca. Potem ponownie przypomniał sobie te lodowate, niebieskie oczy i błyszczący topór. Druss siedział pod rozgwieżdżonym niebem. Był zmęczony, ale nie mógł zasnąć. Lis wyszedł z krzaków, przemykając ku zwłokom. Druss rzucił w niego kamieniem i stworzenie czmychnęło, ale niezbyt daleko. Jutro będą tutaj ucztowały kruki, a i inni padlinożercy rzucą się na ciała pomordowanych. Zaledwie kilka godzin temu była to tętniąca życiem wioska, zamieszkała przez ludzi mających swoje nadzieje i marzenia. Druss wstał i przeszedł wzdłuż głównej ulicy osady, przed dom piekarza, którego ciało leżało rozciągnięte w progu obok zwłok jego żony. Kuźnia była otwarta, nikły ogień nadal się żarzył. Tam leżały trzy trupy. Kowal Tetrin zdołał zatłuc dwóch napastników swoim kowalskim młotem. Teraz leżał z rozciętym gardłem przy długim kowadle. Druss odwrócił oczy. I po co to wszystko? Dla niewolników i złota. Napastników nie obchodziły marzenia innych ludzi. – Zapłacicie za to – powiedział Druss. Zerknął na ciało kowala. – Pomszczę cię. I twoich synów. Pomszczę was wszystkich – obiecał. Pomyślał o Rowenie i poczuł suchość w ustach, a serce zabiło mu mocniej. Walcząc z narastającym niepokojem, rozejrzał się po osadzie. W blasku księżyca wioska wciąż wydawała się dziwnie żywa, jej budynki nietknięte. Druss zastanawiał się nad tym. Dlaczego jeźdźcy nie podpalili osady? We wszystkich opowieściach o takich napadach bandyci zazwyczaj palili budynki. Potem przypomniał sobie o oddziale drenańskiej kawalerii patrolującej pustkowia. Słup dymu mógłby ich zaalarmować, gdyby byli blisko. Druss wiedział, co musi teraz zrobić. Podszedł do Tetrina, przeciągnął go przez ulicę do sali zebrań, po czym kopniakiem

otworzył drzwi i zawlókł ciało do środka. Zostawił je na środku sali. Potem wrócił na ulicę i zaczął znosić do świetlicy ciała wszystkich pomordowanych mieszkańców, jednego po drugim. Był zmęczony, kiedy zaczynał, i śmiertelnie znużony, kiedy kończył. Umieścił czterdzieści cztery ciała w długiej sali, starając się kłaść mężów obok żon, a dzieci blisko nich. Nie wiedział dlaczego tak robi, ale wydawało mu się to słuszne. Na końcu wniósł do budynku ciało Bressa i ułożył je obok Paticy. Potem klęknął przy kobiecie, i ująwszy zimną dłoń zamordowanej, pochylił głowę. – Dziękuję ci – rzekł cicho – za lata opieki i miłość, jaką darzyłaś mojego ojca. Zasługiwałaś na coś lepszego, Patico. Kiedy przeniósł już wszystkie ciała, zaczął znosić drwa z zapasów na zimę, układając je pod ścianami i między zwłokami. W końcu z głównego składu przyniósł dużą beczkę oleju do lamp i oblał nim drzewo, ochlapując suche ściany. Gdy świt zaróżowił niebo na wschodzie, Druss podpalił stos. Płomienie strzeliły w górę. Poranny wietrzyk wpadł przez drzwi, podsycił je, aż łapczywie ogarnęły pierwszą ścianę. Druss wyszedł na ulicę. Z początku stos palił się jasnym płomieniem, lecz gdy ogień buchnął mocniej, w niebo strzelił czarny słup oleistego dymu, kłębiąc się i chwiejąc na wietrze, rozchodząc się jak burzowa chmura powstała na ziemi. – Widzę, że ciężko pracowałeś – powiedział Shadak, podchodząc cicho do młodego rębacza. Druss kiwnął głową. – Nie ma czasu, żeby ich pochować – rzekł. – Może teraz wojsko zobaczy dym. – Możliwe – przytaknął myśliwy – ale powinieneś odpocząć. Dziś w nocy musisz być w pełni sił. Kiedy Shadak odchodził, Druss obserwował go. Mężczyzna poruszał się pewnie i płynnie, zdecydowanie. Druss podziwiał to, jak również sposób, w jaki Shadak uspokajał Tailię przy drzwiach. Tak mógłby pocieszać ją ojciec lub brat. Druss wiedział, że potrzebowała takiego wsparcia, ale nie potrafił jej go zapewnić. Brakowało mu swobody, jaką mieli Pilan i Yorath, a ponadto zawsze czuł się niezręcznie w towarzystwie kobiet i dziewcząt. Oprócz Roweny. Przypomniał sobie dzień, kiedy ona i jej ojciec przyjechali do wioski, wiosennego dnia trzy sezony temu. Przybyli z kilkoma innymi rodzinami. Zobaczył Rowenę stojącą obok wozu, pomagającą wyładowywać meble. Wydawała się taka krucha. Druss podszedł do wozu. – Pomogę ci, jeśli chcesz – zaproponował piętnastoletni wówczas Druss bardziej szorstko niż zamierzał. Odwróciła się i uśmiechnęła. Takim promiennym i przyjacielskim uśmiechem. Wyciągnął rękę, chwycił krzesło, które opuszczał jej ojciec, i zaniósł je do świeżo postawionej chaty. Pomógł im rozładować i ustawić meble, a potem chciał odejść, ale Rowena zatrzymała go i przyniosła dzbanek wody. – To ładnie z twojej strony, że nam pomogłeś – powiedziała. – Jesteś bardzo silny. Wymamrotał coś niezrozumiale, gdy powiedziała mu swoje imię, po czym odszedł nie podając jej swojego. Tego wieczora zobaczyła go siedzącego przy południowym strumieniu i usiadła obok. Tak blisko, że poczuł się bardzo nieswojo. – To piękna kraina, prawda? – rzekła. Tak było. Góry były ogromne jak śnieżnowłose olbrzymy, niebo koloru roztopionej miedzi, zachodzące słońce jak złocisty półmisek, wzgórza obsypane kwiatami. Jednak Druss nie dostrzegał tego piękna aż do chwili, gdy ona mu je ukazała. Ogarnął go głęboki spokój, kojącym ciepłem spowijający jego gwałtowną duszę. – Jestem Druss. – Wiem. Zapytałam twoją matkę, gdzie jesteś. – Dlaczego? – Jesteś tutaj moim pierwszym przyjacielem. – Jak możemy być przyjaciółmi? Przecież mnie nie znasz. – Ależ znam cię. Jesteś Druss, syn Bressa. – To nic nie znaczy. Ja... ja nie jestem tu zbyt popularny – powiedział, chociaż nie wiedział, dlaczego o tym mówi. – Nie lubią mnie. – Dlaczego cię nie lubią? Pytanie zostało zadane niewinnym tonem; Druss obrócił się, żeby na nią spojrzeć. Jej twarz była tak blisko, że poczerwieniał. Odwrócił się i odsunął od niej. – Chyba mam trudny charakter. Nie umiem... rozmawiać. I... czasami... wpadam w gniew. Nie rozumiem ich żartów i poczucia humoru. Lubię być... sam. – Chcesz, żebym sobie poszła? – Nie! Ja tylko... nie wiem, co mówię. – Wzruszył ramionami i poczerwieniał jeszcze bardziej. – A więc będziemy przyjaciółmi? – zapytała go, wyciągając rękę. – Nigdy nie miałem przyjaciela – przyznał. – No to uściśnij moją dłoń i zaczniemy od zaraz. Wyciągnął rękę i poczuł ciepło jej palców w swej szorstkiej dłoni. – Przyjaciele? – zapytała z uśmiechem. – Przyjaciele – przytaknął. Chciała cofnąć rękę, ale przytrzymał ją chwilę dłużej. – Dziękuję – powiedział łagodnie, puszczając ją. Zaśmiała się. – Za co mi dziękujesz? Wzruszył ramionami. – Nie wiem. Po prostu za to, że... Dałaś mi coś, czego nikt inny nigdy mi nie ofiarował. Doceniam to. Będę twoim

przyjacielem, Roweno. Dopóki gwiazdy świecą i spadają. – Bądź ostrożny z takimi obietnicami, Druss. Nie wiesz, dokąd mogą cię zaprowadzić. Jedna z krokwi trzasnęła i runęła w płomienie. Shadak zawołał do niego: – Lepiej wybierz sobie wierzchowca, rębaczu. Czas ruszać w drogę. Druss chwycił swój topór i skierował wzrok na południe. Gdzieś tam była Rowena. – Idę do ciebie – szepnął. A ona go usłyszała.

Rozdział 3 Jechali przez całe popołudnie i noc. Z początku schwytane kobiety były ciche, milczące i oszołomione. Potem zaczęły krzyczeć i szlochać. Jadący obok wozów zbrojni nakazali im milczenie, a kiedy nie usłuchały, zsiedli z wierzchowców i wskoczyli na wozy, rozdając razy i brutalne pchnięcia, grożąc nieposłusznym chłostą. Rowena, ze związanymi z przodu rękami, siedziała obok podobnie spętanej Mari. Jej przyjaciółka miała oczy zapuchnięte od płaczu i uderzenia, które otrzymała w nasadę nosa. – Jak się czujesz? – wyszeptała Rowena. – Wszyscy nie żyją – usłyszała odpowiedź. – Oni wszyscy nie żyją. Mari niewidzącym spojrzeniem powiodła po wozie, na którym siedziały inne kobiety. – Jeszcze żyjemy – ciągnęła Rowena cicho i łagodnie. – Nie trać nadziei, Mari. Druss też żyje. I towarzyszy mu pewien człowiek – świetny łowca. Podążają za nami. – Nie żyją – powiedziała Mari. – Wszyscy nie żyją. – Och, Mari!– Rowena wyciągnęła skrępowane ręce, ale przyjaciółka odepchnęła ją z krzykiem. – Nie dotykaj mnie! – Obrzuciła Rowenę pałającym spojrzeniem. – To była kara. Dla ciebie. Jesteś czarownicą! To wszystko twoja wina! – Przecież nic nie zrobiłam! – To czarownica! – wrzasnęła Mari. Pozostałe kobiety wytrzeszczyły oczy. – Jasnowidząca. Wiedziała, że nadchodzi atak, ale nie ostrzegła nas. – Dlaczego nam nie powiedziałaś? – krzyknęła inna kobieta. Rowena odwróciła się i zobaczyła córkę Jarina Piekarza. – Mój ojciec nie żyje. Moi bracia nie żyją. Dlaczego nas nie ostrzegłaś? – Nie wiedziałam. Aż do ostatniej chwili! – Czarownica!– krzyknęła Mari. – Parszywa wiedźma! Zamachnęła się związanymi rękoma, uderzając Rowenę w skroń. Rowena upadła na lewo, na inną kobietę. Posypały się razy. Wszystkie jadące na wozie kobiety rzuciły się na nią, bijąc i kopiąc. Jeźdźcy galopem dopadli wozu i Rowena poczuła, że ktoś ją podnosi i opuszcza na ziemię. Runęła jak długa, bez tchu. – Co się tu dzieje? – usłyszała czyjś krzyk. – Czarownica! Czarownica! Czarownica! – darły się kobiety. Rowenę poderwano z ziemi i brudna ręka złapała ją za włosy. Otworzyła oczy i zobaczyła chudą, poznaczoną bliznami twarz. – Czarownica, czyżby? – mruknął mężczyzna. – Zaraz się przekonamy! Wyciągnął nóż i przyłożył czubek do jej wełnianej koszuli. – Mówią, że czarownice mają trzy sutki – powiedział. – Zostaw ją! – powiedział inny głos i podjechał do nich kolejny jeździec. Mężczyzna schował nóż do pochwy. – Wcale nie zamierzałem jej kaleczyć, Haribie. Wiedźma czy nie, i tak dostaniemy za nią niezłą sumkę. – Większą, jeśli naprawdę jest czarownicą – powiedział jeździec. – Niech jedzie z tobą. Rowena przyjrzała się jeźdźcowi. Był śniadoskóry, ciemnooki, o twarzy częściowo schowanej pod brązowym okapem hełmu. Uderzył piętami wierzchowca i odjechał. Pierwszy mężczyzna wskoczył na siodło i posadził ją za sobą. Śmierdział starym potem i brudem, ale Rowena nie zwracała na to uwagi. Spoglądając na wóz, na którym w ponurym milczeniu siedziały teraz jej byłe przyjaciółki, znów poczuła przejmujący smutek. Wczoraj świat był pełen nadziei. Ich dom był prawie ukończony, mąż prawie okiełznał swego niespokojnego ducha, ojciec był wypoczęty i beztroski, a Mari szykowała się na namiętną noc z Pilanem. W ciągu paru godzin wszystko się zmieniło. Sięgając ręką, dotknęła broszki na piersi... I zobaczyła Rębacza, którym stawał się jej mąż. Kroczącą Śmierć. Dopiero wtedy łzy cicho popłynęły po jej policzkach. Shadak jechał przodem, wypatrując śladów, a Druss i Tailia podążali obok siebie, dziewczyna na gniadej klaczy, młody mężczyzna na kasztanowatym rumaku. Przez pierwszą godzinę Tailia prawie się nie odzywała, co odpowiadało Drussowi, lecz gdy wjechali na wzniesienie przed długą doliną, pochyliła się i dotknęła jego ramienia. – Co zamierzacie? – zapytała. – Dlaczego jedziemy za nimi? – O co ci chodzi? – odparł zaskoczony Druss. – Przecież nie możecie z nimi walczyć. Zabiją was. Dlaczego po prostu nie pojedziemy po garnizon do Padii? Niech ścigają ich żołnierze. Obrócił się i spojrzał na nią. Miała oczy zaczerwienione od płaczu. – To cztery dni drogi na piechotę. Nie wiem, jak długo jedzie się konno – myślę, że co najmniej trzy dni. A potem, jeśli żołnierze będą w forcie – a wcale nie muszą – odnalezienie jeźdźców zajmie im najmarniej trzy dni. Do tej pory bandyci będą już na terytorium Vagrii i blisko granicy z Mashrapurem. Tam drenańscy żołnierze nie mogą ich ścigać. – Przecież nic nie możecie zrobić. Ten pościg nie ma sensu. Druss głęboko zaczerpnął tchu. – Oni zabrali Rowenę – powiedział. – A Shadak ma plan. – Ach tak, plan – powiedziała drwiąco, szyderczo wykrzywiając pełne usta. – Dwóch mężczyzn i plan. W takim razie chyba jestem bezpieczna? – Żyjesz i jesteś wolna – powiedział jej Druss. – Jeśli chcesz jechać do Padii, to jedź.

Złagodniała i wyciągnęła rękę, kładąc dłoń na przedramieniu Drussa. – Wiem, że jesteś dzielny, Druss. Widziałam, jak zabiłeś tych jeźdźców. Byłeś wspaniały. Nie chcę patrzeć, jak giniesz w jakiejś bezsensownej potyczce. Rowena również by tego nie chciała. Jest ich wielu. To mordercy. – Tak jak ja – powiedział. – I jest ich już mniej niż na początku. – Co się ze mną stanie, jeśli cię zabiją? – warknęła. – Jakie będę miała szansę? Patrzył na nią przez chwilę chłodnym wzrokiem. – Żadnych – powiedział. Tailia szeroko otworzyła oczy. – Nigdy mnie nie lubiłeś, prawda? – wyszeptała. – Nigdy nie lubiłeś nikogo z nas. – Nie mam czasu na takie bzdury – odparł, bodąc piętami rumaka i wysuwając się naprzód. Nie obejrzał się i wcale nie był zdziwiony, gdy usłyszał tętent jej galopującego na północ konia. Kilka minut później z południa nadjechał Shadak. – Gdzie dziewczyna? – spytał łowca, puszczając wodze dwóch zapasowych koni i pozwalając im popaść się w wysokiej trawie. – Jedzie do Padii – odrzekł Druss. Łowca milczał przez chwilę, spoglądając na północ, gdzie w oddali malała postać Tailii. – Nie wyperswadujesz jej tego – powiedział Druss. – Odprawiłeś ją? – Nie. Uważa, że obaj jesteśmy już martwi, i nie chce wpaść w ręce łowców niewolników. – Trudno mieć jej to za złe – przyznał Shadak. Potem wzruszył ramionami. – No cóż, dokonała wyboru. Miejmy nadzieję, że wybrała mądrze. – Co z tamtymi? – zapytał Druss, natychmiast zapominając o Tailii. – Jechali przez całą noc i zmierzają na południe. Sądzę, że rozbiją obóz przy Tigren, jakieś trzydzieści mil stąd. Jest tam wąska dolina przechodząca w nieckowaty kanion. Od lat korzystają z niej łowcy niewolników, a także złodzieje koni, bydła i rozmaici renegaci. Łatwo się tam bronić. – Kiedy ich dogonimy? – Trochę po północy. Będziemy jechać jeszcze przez dwie godziny, potem odpoczniemy, zjemy posiłek i zmienimy konie. – Nie potrzebuję odpoczynku. – Konie go potrzebują – powiedział Shadak – i ja także. Bądź cierpliwy. To będzie długa noc i pełna niebezpieczeństw. Muszę ci powiedzieć, że nasza sytuacja nie wygląda najlepiej. Tailia miała rację, obawiając się o swoje bezpieczeństwo. Będziemy potrzebowali więcej szczęścia niż człowiek ma prawo oczekiwać. – Dlaczego to robisz? – zapytał Druss. – Te kobiety nic dla ciebie nie znaczą. Shadak nie odpowiedział. Jechali w milczeniu prawie do południa. Łowca zauważył kępę drzew na wschodzie – skierowali się ku niej. Po chwili obaj zsiedli z koni w cieniu wiązów, nad niewielkim jeziorkiem. – Ilu zabiłeś? – zapytał Drussa, kiedy usiedli pod drzewami. – Sześciu – odparł młodzieniec, wyjmując z sakwy plaster suszonej wołowiny i odgryzając spory kęs. – Zabiłeś kogoś wcześniej? – Nie. – Sześciu... To robi wrażenie. Jakiej użyłeś broni? Druss żuł przez chwilę, wreszcie przełknął. – Siekiery i toporka. A jednego zakłułem sztyletem – dodał. – I jednemu skręciłem kark. – Nigdy nie uczyłeś się walczyć? – Nie. Shadak pokręcił głową. – Opowiedz mi o tej walce. Wszystko, co pamiętasz. Druss spełnił jego prośbę, Shadak słuchał w milczeniu i kiedy młodzik skończył swoją opowieść, uśmiechnął się. – Jesteś niezwykłym młodzieńcem. Ustawiłeś się w dogodnej pozycji, za zwalonym drzewem. To było dobre posunięcie i najwyraźniej pierwsze z wielu. Jednak największe wrażenie wywarło na mnie starcie z ostatnim przeciwnikiem. Skąd wiedziałeś, że skoczy w lewo? – Zobaczył mój topór i widział, że jestem praworęczny. Powinienem podnieść topór nad lewe ramię i uderzyć w prawo. Dlatego on odskoczył w przeciwną stronę, żeby uniknąć ciosu. – To bardzo chłodna kalkulacja jak na człowieka potykającego się z uzbrojonym przeciwnikiem. Myślę, że masz w sobie wiele z twojego dziadka. – Nie mów tak! – warknął Druss. – On był szaleńcem. – A także wspaniałym wojownikiem. Owszem, był zły. To w niczym nie umniejsza jego odwagi i umiejętności. – Jestem sobą – powiedział Druss. – Niczego mu nie zawdzięczam. – Nie wątpię. Jesteś jednak bardzo silny, masz dobry refleks i umysł wojownika. To dary, które przechodzą z ojca na syna, z pokolenia na pokolenie. I wiedz, chłopcze, że są obowiązki, które musisz wziąć na swe barki. – Na przykład jakie? – Chodzi o zasady, które odróżniają bohatera od łotra. – Nie wiem, co masz na myśli.

– To wiąże się z pytaniem, które zadałeś mi wcześniej. Prawdziwy wojownik żyje według określonego kodeksu. Musi. Każdy człowiek ujmuje to nieco inaczej, lecz sens jest ten sam: Nigdy nie bierz przemocą kobiety i nie krzywdź dziecka. Nie kłam, nie oszukuj, nie kradnij. Takie uczynki są niegodne mężczyzny. Broń słabszych przed silniejszymi. I nigdy nie pozwól, by pogoń za zyskiem sprowadziła cię na ścieżkę zła. – Taki jest twój kodeks? – zapytał Druss. – Tak. Jest tego więcej, ale nie będę cię zanudzał. – Wcale się nie nudzę. Dlaczego musisz przestrzegać tych zasad? Shadak zaśmiał się. – Zrozumiesz, Druss, z biegiem lat. – Chcę zrozumieć teraz – powiedział młody mężczyzna. – Oczywiście, że chcesz. Tak to już jest z młodymi, że wszystko chcą mieć od razu. Nie. Odpocznij chwilę. Nawet twoja ogromna wytrzymałość ma jakieś granice. Zdrzemnij się trochę i wstań rześki. To będzie długa noc. I krwawa. Księżyc w kwadrze stał wysoko na bezchmurnym niebie. Srebrna poświata skąpała góry, marszcząc rzeczną toń, zmieniając ją w smugę roztopionego metalu. Płonęły trzy obozowe ogniska i w ich migotliwym świetle Druss widział kręcących się wokół ludzi. Kobiety stłoczono między dwoma wozami, przy których nie paliło się żadne ognisko, lecz wokół czuwali strażnicy. Na północ od wozów, około trzydzieści kroków od kobiet, stał duży namiot. Błyszczał złociście jak wielki lampion, a na jego ścianach tańczyły ruchliwe cienie. Najwidoczniej w środku umieszczono przenośny piecyk i kilka lamp. Shadak cicho przysunął się do rębacza, gestem każąc mu się wycofać. Druss zsunął się ze szczytu zbocza i wrócił na polanę, gdzie zostawili spętane konie. – Ilu naliczyłeś? – zapytał ściszonym głosem Shadak. – Trzydziestu czterech, oprócz tych w namiocie. – W środku jest dwóch mężczyzn, Harib Ka i Collan. Ja naliczyłem trzydziestu sześciu. Umieścili dwóch ludzi na brzegu rzeki, żeby zapobiec próbom jej przepłynięcia przez kobiety. – Kiedy zaczniemy? – zapytał Druss – Strasznie rwiesz się do walki, chłopcze. Wolałbym, żebyś zachował rozwagę. Żadnych nieprzemyślanych działań. – Nie martw się o mnie, łowco. Chcę tylko odzyskać żonę. Shadak westchnął. – Rozumiem to, ale chcę, żebyś coś rozważył. A jeśli została zgwałcona? Oczy Drussa zabłysły, a palce zacisnęły się na trzonku topora. – Dlaczego o to pytasz? – Niektóre z tych kobiet na pewno zostały zniewolone. Tacy ludzie jak ci zaspokajają swoje żądze, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota. Czy nadal jesteś opanowany? Druss powściągnął narastający gniew. – Wystarczająco. Nie jestem bersekerem, Shadak. Wiem to. I będę trzymał się twojego planu co do najmniejszego szczegółu. Przeżyjemy lub umrzemy, zwyciężymy lub przegramy. – Dobrze. Ruszymy dwie godziny przed świtem. Większość z nich będzie pogrążona w głębokim śnie. Wierzysz w bogów? – Nigdy żadnego nie widziałem, więc raczej nie. Shadak uśmiechnął się. – Ja również. A zatem nie ma co wznosić do nich modłów z błaganiem o łaskę. Druss milczał przez chwilę. – Powiedz mi teraz – rzekł wreszcie – dlaczego musisz żyć według kodeksu? Twarz Shadaka wyglądała upiornie w blasku księżyca; nagle stała się surowa i posępna. Westchnął i odwrócił ją, spoglądając na obóz łowców niewolników. – Ci mężczyźni tam na dole mają tylko jedną zasadę. Bardzo prostą. Rób co chcesz, oto ich jedyne prawo. Rozumiesz? – Nie – przyznał Druss. – To oznacza, że należy im się wszystko, co zdołają zdobyć siłą. Jeżeli inny człowiek posiada coś, czego pragną, zabiją go. Tylko takie znają prawo i takie ma dla nich świat – wilcze prawo. A przecież ty i ja nie różnimy się od nich, Druss. Mamy te same pragnienia, te same potrzeby. Jeśli pociąga nas jakaś kobieta, dlaczego nie możemy jej mieć, bez względu na jej zdanie? Jeśli inny człowiek jest bogaty, dlaczego nie możemy mu tego odebrać, jeżeli jesteśmy silniejsi i zręczniejsi niż on? To pułapka, w którą łatwo wpaść. Collan był kiedyś oficerem drenańskich lansjerów. Pochodzi z dobrej rodziny. Tak jak my wszyscy, złożył przysięgę, i kiedy wypowiadał jej słowa, prawdopodobnie w nie wierzył. W Drenanie spotkał kobietę, której rozpaczliwie zapragnął i ona też go pragnęła. Jednak była zamężna. Collan zamordował jej męża. To był jego pierwszy krok na drodze do zguby. Następne były już łatwe. Nie mając pieniędzy, został najemnikiem i walczył za złoto w różnych sprawach, słusznych lub nie, dobrych lub złych. Zaczął dostrzegać tylko to, co było dobre dla Collana. Wioski istniały jedynie po to, by mógł na nie napaść. Harib Ka to ventryjski szlachcic, daleki krewny króla. Jego historia jest podobna. Obaj są wyzuci z wszelkich zasad. Ja nie jestem dobrym człowiekiem, Druss, ale mój kodeks pozwala mi kroczyć drogą wojownika. – Mogę zrozumieć – powiedział Druss – że człowiek będzie starał się bronić tego, co do niego należy, a także nie kraść i nie zabijać dla zysku. Ale to nie wyjaśnia, dlaczego dziś w nocy zaryzykujesz swoje życie dla kobiet, których nawet nie znasz.

– Nigdy nie uciekaj przed wrogiem, Druss. Walcz albo poddaj się. Nie wystarczy powiedzieć, że nie będzie się czynić zła. Trzeba z nim walczyć, wszędzie, gdziekolwiek się pojawia. Tropię Collana, nie tylko dlatego, że zabił mojego syna; chcę go dopaść także dlatego, że jest tym, kim jest. Jeśli jednak będzie trzeba, dzisiejszej nocy zapomnę o tym polowaniu, żeby uwolnić dziewczęta; one są ważniejsze. – Możliwe – rzekł nie przekonany Druss. – Jeśli o mnie chodzi, to pragnę tylko odzyskać Rowenę i mieć dom w górach. Nie obchodzi mnie walka ze złem. – Mam nadzieję, że zmienisz zdanie – powiedział Shadak. Harib Ka nie mógł zasnąć. Ziemia pod podłogą namiotu była twarda i pomimo bijącego od paleniska żaru chłód przenikał go do szpiku kości. Przed oczami wciąż miał twarz dziewczyny. Usiadł i sięgnął po dzban z winem. „Za dużo pijesz” – powiedział sobie. Przeciągnął się i napełnił kielich czerwonym winem, po czym opróżnił go dwoma łykami. Później odrzucił koce i wstał. Bolała go głowa. Usiadł na płóciennym stołku i ponownie napełnił kielich. „Kim się stałeś?” – szeptał głos w jego głowie. Przetarł oczy, wracając myślami do akademii oraz dawnych dni z Bodasenem i młodym Księciem. „Zmienimy świat” – mówił Książę. – „Nakarmimy biednych i zapewnimy wszystkim pracę. Przepędzimy rabusiów z Ventrii i zbudujemy królestwo pokoju i dobrobytu”. Harib Ka zaśmiał się sucho i upił łyk wina. Szalone dni, czas młodości i optymizmu, rozmów o rycerzach i odważnych czynach, wspaniałych zwycięstwach i triumfie Światła nad Ciemnością. – Nie ma Światła ani Ciemności – powiedział głośno. – Jest tylko Siła. Potem pomyślał o pierwszej dziewczynie. Jak jej było na imię, Mari? Tak. Uległa, posłuszna jego woli, ciepła, miękka. Krzyczała z rozkoszy w jego objęciach. Nie. Tylko udawała, że jego szorstkie pieszczoty sprawiają jej przyjemność. „Uczynię wszystko, tylko nie rób mi krzywdy”. „Nie rób mi krzywdy”. Chłodny jesienny wiatr wydął ściany namiotu. Po dwóch godzinach zabawy z Mari zapragnął następnej kobiety i wybrał czarownicę o piwnych oczach. To był błąd. Weszła do jego namiotu, rozcierając otarte nadgarstki. Jej oczy były wielkie i smutne. – Zamierzasz mnie zgwałcić? – zapytała spokojnie. Uśmiechnął się. – Niekoniecznie. To zależy od ciebie. Jak masz na imię? – Rowena – odrzekła. – Jak to może zależeć ode mnie? – Możesz mi się oddać lub możesz się opierać. W obu przypadkach rezultat będzie ten sam. A więc dlaczego nie mielibyśmy trochę się pokochać? – Dlaczego mówisz o kochaniu? – Co? – W tym nie ma miłości. Zamordowałeś tych, których kochałam. A teraz chcesz zaspokoić swoją żądzę kosztem mojej godności, ostatniej rzeczy, która mi została. Podszedł do niej i chwycił ją za przedramiona. – Nie będziesz ze mną dyskutować, dziwko! Masz robić, co ci każę. – Dlaczego nazywasz mnie dziwką? Czy w ten sposób chcesz usprawiedliwić swoje postępowanie? Haribie Ka, co powiedziałaby o twoich czynach Rajica? Odskoczył jak oparzony. – Co wiesz o Rajicy? – Tylko to, że ją kochałeś, a ona umarła w twoich ramionach. – Jesteś czarownicą! – A ty zagubionym człowiekiem, Haribie Ka. Straciłeś wszystko, co niegdyś było ci drogie: dumę, honor, radość życia. – Nie tobie mnie sądzić – powiedział, ale nie poruszył się, by ją uciszyć. – Nie osądzam cię – odrzekła. – Lituję się nad tobą. I powiem ci, że jeśli nie wypuścisz mnie i pozostałych kobiet, zginiesz. – Jesteś jasnowidząca? – rzekł, siląc się na kpiący ton. – Czyżby zbliżała się drenańska kawaleria, czarownico? Czy nadciąga armia, która zwali się na mnie i moich ludzi? Nie. Nie próbuj mi grozić, dziewczyno. Cokolwiek straciłem, nadal jestem wojownikiem i – może nie licząc Collana – najlepszym szermierzem, jakiego kiedykolwiek zobaczysz. Nie boję się śmierci. Nie. Czasami nawet jej pragnę. Więc powiedz mi, czarownico, jakie niebezpieczeństwo mi grozi? – Ma na imię Druss. Jest moim mężem. – Zabiliśmy wszystkich mężczyzn w wiosce. – Nie. On był w lesie, ścinał drzewa na palisadę. – Posłałem tam sześciu ludzi. – I żaden z nich nie wrócił – przypomniała mu Rowena. – Twierdzisz, że zabił ich wszystkich? – Tak – odparła łagodnie. – A teraz przyjdzie po ciebie. – Mówisz o nim jak o legendarnym wojowniku – powiedział Harib. – Mogę wysłać ludzi, żeby go zabili. – Mam nadzieję, że tego nie zrobisz.

– Obawiasz się o jego życie? – Nie, tylko żal mi ich. – Westchnęła. – Opowiedz mi o nim. Jest szermierzem? Żołnierzem? – Nie, synem stolarza. Kiedyś jednak widziałam go we śnie. Stał na zboczu góry. Miał czarną brodę i topór zbroczony krwią. Otaczały go tysiące dusz. Stały, opłakując utracone życie. Inne z wyciem krążyły wokół jego topora. Ludzie różnych nacji kłębili się jak dym, zanim rozwieje go wietrzyk. Wszyscy zgładzeni przez Drussa. Potężnego Rębacza. Kapitana Topora. Kroczącą Śmierć. – I jest nim twój mąż? – Nie, jeszcze nie. Takim się stanie, jeżeli mnie nie uwolnisz. Sam stworzyłeś tego człowieka, kiedy zabiłeś jego ojca i uwięziłeś mnie. Nie powstrzymasz go, Haribie Ka. Odesłał ją i rozkazał strażnikom pozostawić ją w spokoju. Collan przyszedł do niego i śmiał się z jego przygnębienia. – Na Missaela, Haribie, ona jest tylko wiejską dziewką, a teraz niewolnicą. Jest własnością. Naszą własnością. A jej dar czyni ją wartą dziesięciokrotnie więcej niż którakolwiek z pozostałych. Jest atrakcyjna i młoda. Sądzę, że dostaniemy za nią co najmniej tysiąc sztuk złota. Ten ventryjski kupiec, Kabuchek, zawsze szuka wizjonerów i wróżek. Założę się, że zapłaci tysiąc. Harib westchnął. – Tak, masz rację, mój przyjacielu. Weź ją. Będziemy potrzebowali pieniędzy po powrocie. Ale lepiej nie tykaj jej, Collanie – ostrzegł przystojnego rycerza. – Ona naprawdę ma dar jasnowidzenia i wejrzy w twoją duszę. – Niczego tam nie ma – odparł Collan z twardym, wymuszonym uśmiechem. Druss skradał się wzdłuż brzegu rzeki, trzymając się w pobliżu zarośli i często przystając, by nasłuchiwać. Nie słyszał jednak nic prócz szelestu jesiennych liści w konarach drzew, żadnych szmerów z wyjątkiem cichych łopotów nietoperzych lub sowich skrzydeł. Zaschło mu w gardle, ale nie czuł strachu. Po drugiej stronie wąskiej rzeki zobaczył biały, wystający głaz, pęknięty przez środek. Według Shadaka, pierwszy z wartowników zajął stanowisko prawie naprzeciw tego kamienia. Druss po cichu z powrotem zagłębił się w las, a potem skręcił w kierunku brzegu rzeki, poruszając się zgodnie z podmuchami wiatru, który poruszał liśćmi i zagłuszał szelest jego kroków. Strażnik siedział wygodnie usadowiony na kamieniu, nie dalej niż dziesięć stóp na prawo od Drussa. Dzierżąc Snagę w lewej ręce, Druss otarł spoconą dłoń o samodziałowe spodnie, przeczesując wzrokiem zarośla w poszukiwaniu drugiego wartownika. Nie dostrzegł go. Czekał, oparty plecami o gruby pień drzewa. Gdzieś w pobliżu rozległ się chrapliwy bulgot. Strażnik również usłyszał ten dźwięk i wstał. – Bushin! Co tam robisz, durniu? Druss wyszedł zza pnia i stanął za plecami mężczyzny. – On umiera – powiedział. Tamten obrócił się na pięcie, sięgając po miecz przepasany przy biodrze. Snaga błysnął, unosząc się i opadając, jego srebrzyste ostrze trafiło w szyję tuż za uchem, przecinając ścięgna i kości. Głowa upadła na prawo, ciało na lewo. Shadak wyszedł z zarośli. – Dobra robota – szepnął. – Kiedy przyślę do ciebie kobiety, niech przejdą rzekę obok głazu, a potem zaprowadź je na północ, do groty w kanionie. – Powtarzałeś mi to wiele razy – przypomniał Druss. Ignorując ten komentarz, Shadak położył dłoń na ramieniu młodzieńca. – Cokolwiek się stanie, nie wracaj do obozu. Zostań z kobietami. Do jaskini wiedzie tylko jedna ścieżka, ale kilka prowadzi z niej na północ. Idź z kobietami północno-zachodnią drogą. Trzymaj się ścieżki. Shadak wtopił się w zarośla, a Druss usiadł i czekał. Shadak ostrożnie podszedł na skraj obozu. Większość kobiet spała, a obok nich siedział strażnik z głową opartą na kole wozu. Shadak odgadł, że wojownik drzemie. Łowca zdjął pas z mieczami i zaczął się czołgać, aż dotarł do wozu. Wyjął z pochwy na biodrze myśliwski nóż i zaszedł mężczyznę z tyłu. Wsunął lewą rękę między szprychy koła i zacisnął palce na gardle strażnika, jednocześnie wbijając mu nóż w plecy. Wartownik wierzgnął nogami i znieruchomiał. Shadak wyszedł spod wozu i podszedł do pierwszej dziewczyny. Spała blisko kilku innych kobiet, skulonych razem, by się ogrzać. Zatkał jej usta dłonią i potrząsnął śpiącą. Obudziła się i natychmiast zaczęła się szamotać. – Chcę cię uratować! – syknął Shadak. – Jeden z mieszkańców wioski czeka na brzegu rzeki i zaprowadzi was w bezpieczne miejsce. Rozumiesz? Kiedy cię puszczę, spokojnie obudź pozostałe. Kierujcie się na południe, ku rzece. Tam czeka Druss, syn Bressa. Kiwnij głową, jeśli mnie zrozumiałaś. Poczuł, że poruszyła głową. – Dobrze. Postarajcie się nie narobić hałasu. Musicie poruszać się wolno. Która z nich jest Roweną? – Nie ma jej tutaj -wyszeptała dziewczyna. – Zabrali ją. – Dokąd? – Jeden z przywódców, człowiek z blizną na policzku, odjechał z nią tuż po zmierzchu. Shadak zaklął siarczyście. Nie było czasu na zmianę planu. – Jak masz na imię? – Mari. – Dobrze, Mari, zbierz pozostałe i powiedz Drussowi, by trzymał się planu.

Odszedł od dziewczyny, podniósł swój pas, zapiął go i wepchnął za niego miecze. Potem wyszedł i niespiesznym krokiem ruszył w kierunku namiotu. Nieliczni nie pogrążeni w śnie łowcy niewolników nie zważali na postać poruszającą się tak pewnie i spokojnie w mroku. Podniósł klapę namiotu i szybko wszedł do środka, trzymając w prawej ręce miecz. Harib Ka siedział na płóciennym krześle z kielichem wina w lewej i szablą w prawej ręce. – Witaj w moich progach, samotny wilku – powitał go z uśmiechem. Opróżnił kielich i wstał. Wino pociekło mu po ciemnej, rozwidlonej brodzie, która w świetle lamp lśniła jak naoliwiona. – Czy mogę zaproponować ci coś do picia? – Czemu nie? – odparł Shadak, nie chcąc zbyt szybko rozpoczynać walki w obawie, że szczęk stali obudzi pozostałych łowców niewolników, którzy zauważą ucieczkę kobiet. – Jesteś daleko od domu – zauważył Harib Ka. – Teraz nie mam już domu – odrzekł Shadak. Harib Ka napełnił drugi kielich i podał go łowcy. – Przyszedłeś mnie zabić? – Przyszedłem po Collana. Rozumiem, że odjechał? – Dlaczego po Collana? – zapytał Harib Ka, błyskając oczami w złocistym świetle lamp. – Zabił mojego syna w Corialis. – A, tego blondyna. Niezły szermierz, ale zbyt nieostrożny. – Przywilej młodości. – Shadak wypił wino, kontrolując swój gniew jak snycerz ogień na palenisku. – Dlatego zginął – zauważył Shadak. – Collan jest bardzo zręczny. Gdzie zostawiłeś tego młodego wieśniaka z toporem? – Jesteś dobrze poinformowany. – Zaledwie parę godzin temu jego żona stała tu, gdzie ty stoisz teraz. Powiedziała mi, że nadchodzi. Ona jest czarownicą, wiedziałeś o tym? – Nie. Gdzie ona jest? – Z Collanem w drodze do Mashrapuru. Kiedy chcesz zacząć walkę? – Gdy tylko... – zaczął Shadak, lecz w tej samej chwili Harib zaatakował, mierząc szablą w jego gardło. Łowca uchylił się, uskoczył w lewo i kopnął Hariba w kolano. Ventryjczyk upadł na podłogę i Shadak przyłożył mu miecz do gardła. – Nigdy nie walcz, gdy jesteś pijany – powiedział spokojnie. – Zapamiętam to. Co teraz? – Teraz powiedz, gdzie Collan zatrzymuje się w Mashrapurze? – W zajeździe „Biały Niedźwiedź”. To w zachodniej dzielnicy. – Wiem. Ile warte jest twoje życie, Haribie Ka? – Dla Drenan? Jakieś tysiąc złotych kawałków. Dla mnie? Nie mam nic do zaoferowania, dopóki nie sprzedam moich niewolników. – Nie masz niewolników. – Znajdę ich ponownie. Bez trudu dogonimy trzydzieści kobiet idących pieszo przez góry. – Trudno będzie ci to zrobić z poderżniętym gardłem – zauważył Shadak, nieco mocniej naciskając na miecz, który przyłożył do szyi Hariba. – Racja – przyznał Ventryjczyk, zerkając w bok. – Co proponujesz? Shadak już miał odpowiedzieć, gdy dostrzegł triumfalny błysk w oczach Hariba i odwrócił się. Za późno. Coś zimnego, twardego i metalowego łupnęło go w głowę i zapadła ciemność. Wywołany mocnymi uderzeniami w twarz ból przywrócił Shadakowi przytomność. Otworzył oczy. Dwóch mężczyzn chwyciło go za ramiona, przytrzymując na kolanach, a przed nim przykucnął Harib Ka. – Sądziłeś, że jestem tak głupi, że pozwoliłbym zabójcy wejść niepostrzeżenie do mojego namiotu? Wiedziałem, że ktoś za nami podąża. A kiedy ci czterej, których zostawiłem na przełęczy, nie wrócili, domyśliłem się, że to ty. Teraz zadam ci dwa pytania, Shadaku. Pierwsze: gdzie jest ten młody farmer z toporem? Drugie: gdzie są moje kobiety? Łowca nie odpowiedział. Jeden z mężczyzn uderzył go pięścią w skroń. Shadak zobaczył wszystkie gwiazdy i odchylił się w prawo. Zobaczył, że Harib Ka wstaje i podchodzi do paleniska, na którym żarzyły się węgle. – Zaprowadźcie go do ogniska – rozkazał. Shadaka poderwano na nogi i na wpół zawleczono do obozu. Większość łowców niewolników nadal spała. Jego oprawcy pchnęli go na kolana przed obozowym ogniskiem, a Harib Ka wyjął swój sztylet i włożył ostrze w płomienie. – Powiesz mi to, co chcę wiedzieć – powiedział – albo wypalę ci oczy. Shadak czuł krew na języku i zimny dreszcz strachu, ale nadal nic nie mówił. Przeraźliwy krzyk rozdarł ciszę nocy, poprzedzając dudnienie kopyt. Harib obrócił się i zobaczył czterdzieści przerażonych koni galopujących w kierunku obozu. Jeden z trzymających łowcę mężczyzn również odwrócił się, rozluźniając chwyt. Shadak zerwał się z ziemi i uderzył go głową w podbródek. Rabuś zachwiał się i zatoczył do tyłu. Drugi, widząc szybko zbliżające się spłoszone konie, puścił łowcę i zaczął uciekać w kierunku wozów. Harib Ka wyjął szablę i skoczył ku Shadakowi, ale nadbiegające wierzchowce wpadły na niego, zwalając go z nóg. Shadak odwrócił się na pięcie i zaczął wymachiwać rękami. Przerażone konie gwałtownie skręciły i przegalopowały przez obóz. Niektórzy łowcy niewolników nie zdążyli wyplątać się z koców i zostali

stratowani. Inni próbowali zatrzymać szarżujące zwierzęta. Shadak pobiegł do namiotu Hariba i odzyskał swoje miecze. Potem wyszedł w noc. W obozie panował chaos. Ogniska zostały rozniesione kopytami i na ziemi walały się trupy. Prawie połowę koni zatrzymano i okiełznano, lecz pozostałe pomknęły w las, ścigane przez wojowników. Nagle znów rozległy się przeraźliwe krzyki i doświadczony wojownik, jakim był Shadak, zdumiał się tym, co nastąpiło. Młody drwal samotnie zaatakował obóz. Jego ogromny topór migotał srebrzyście w blasku księżyca, tnąc i siekąc zaskoczonych łowców niewolników. Kilku chwyciło miecze i skoczyło na niego; zginęli w mgnieniu oka. Jednak sam nie miał żadnych szans. Shadak ujrzał grupkę rabusiów, prawie tuzin mężczyzn, którzy ruszyli razem na odzianego w czerń olbrzyma. Był wśród nich Harib Ka. Łowca chwycił swoje dwa miecze i pobiegł ku nim, wznosząc bojowy okrzyk lansjerów. W tym momencie z lasu posypały się strzały. Pierwsza ugodziła w gardło jednego z rabusiów, druga odbiła się od hełmu i przeszyła nie osłonięte ramię. Niespodziewany atak z dwóch stron zaskoczył łowców niewolników, skłaniając wielu z nich do ucieczki między drzewa. Druss natychmiast wykorzystał zamieszanie, wpadając na pozostałych przeciwników, tnąc na prawo i lewo. Bandyci cofali się przed nim, padając na ziemię, potykając się o swoich kompanów. Potężny, zbroczony krwią topór raził ich, unosząc się i opadając w bezlitosnym rytmie. Kiedy Shadak dobiegł do nich, jeźdźcy odwrócili się i uciekli. Za nimi poszybowały kolejne strzały. Harib Ka podbiegł do jednego z koni, złapał go za grzywę i wskoczył na jego grzbiet. Zwierzę stanęło dęba, ale jakoś zdołał się na nim utrzymać. Shadak rzucił trzymanym w prawej ręce mieczem, który przeszył ramię Hariba. Ventryjczyk zachwiał się i runął na ziemię, a koń pomknął galopem w las. – Druss! – zawołał Shadak. – Druss! Rębacz ścigał uciekających jeźdźców, ale na skraju drzew zatrzymał się i zawrócił. Harib Ka klęczał, próbując wyrwać z ciała miecz o mosiężnej rękojeści. Druss podszedł do miejsca, gdzie czekał Shadak. Młodzieniec był zbryzgany krwią i miał roziskrzony wzrok. – Gdzie ona jest? – zapytał łowcę. – Collan zabrał ją do Mashrapuru. Wyruszyli o zmroku. Zza drzew wyszły dwie kobiety, niosąc łuki i kołczany pełne strzał. – Co to za jedne? – zapytał Shadak. – Córki garbarza. Często polowały w lasach wokół wioski. Dałem im łuki, które mieli przy sobie strażnicy. Wyższa z kobiet powiedziała do Drussa: – Uciekli do lasu. Myślę, że nieprędko wrócą. Chcesz, żebyśmy poszły za nimi? – Nie, przyprowadźcie tu pozostałe kobiety i połapcie konie. – Rębacz obrócił się do klęczącego Hariba Ka. – Kto to? – zapytał Shadaka. – Jeden z ich przywódców. Druss bez słowa ciął toporem w szyję Hariba. – Już nie – mruknął. – Istotnie – przyznał Shadak, podchodząc do jeszcze drgającego ciała i wyrywając z niego swój miecz. Rozejrzał się po polanie i policzył trupy. – Dziewiętnastu. Na wszystkich bogów, Druss, nie mogę uwierzyć, że tego dokonałeś! – Niektórych stratowały spłoszone przeze mnie konie, innych zabiły dziewczęta. Druss obrócił się i spojrzał w ciemność. Gdzieś po jego lewej stronie jęknął ranny; wyższa z dwóch dziewcząt doskoczyła doń i wbiła mu sztylet w gardło. Druss odwrócił się do Shadaka. – Dopilnujesz, żeby kobiety dotarły do Paradii? – Jedziesz do Mashrapuru? – Zamierzam ją odnaleźć. Shadak położył rękę na ramieniu młodzieńca. – Mam nadzieję, że ci się uda, Drussie. Szukaj w zajeździe „Biały Niedźwiedź” – tam zatrzyma się Collan. Tylko bądź ostrożny, przyjacielu. W Mashrapurze Rowena jest jego własnością. Tak stanowi tamtejsze prawo. – A takie jest moje – odpowiedział Druss, unosząc obosieczny topór. Shadak ujął go za ramię i poprowadził do namiotu Hariba, gdzie nalał sobie kielich wina. Jedna z lnianych tunik Hariba leżała ułożona na kuferku; Shadak rzucił ją Drussowi. – Zetrzyj krew z twarzy. Wyglądasz jak demon. Druss uśmiechnął się ponuro i wytarł twarz oraz ramiona, a potem oczyścił ostrze topora. – Co wiesz o Mashrapurze? – zapytał Shadak. Rębacz wzruszył ramionami. – Niezależne państwo, rządzone przez wygnanego ventryjskiego księcia. To wszystko. – To raj dla złodziei i łowców niewolników – powiedział Shadak. – Zasady są jasne: ten, kto ma złoto na łapówki, jest uważany za porządnego obywatela. Nieważne, skąd pochodzi to złoto. Collan cieszy się tam szacunkiem, ma dom i jada obiady z emirem. – Co z tego? – Jeżeli tam wejdziesz i zabijesz go, zostaniesz pojmany i stracony. Po prostu. – Co proponujesz? – Jakieś dwadzieścia mil stąd, jadąc na południe, znajduje się miasteczko. Mieszka w nim pewien człowiek, mój przyjaciel. Znajdź go i powiedz, że ja cię przysłałem. Jest młody i utalentowany. Nie polubisz go, Druss. To trefniś i bawidamek.

Pozbawiony wszelkich zasad. Jednak w Mashrapurze będzie nieoceniony. – Kim jest ten człowiek? – Nazywa się Sieben. Jest poetą i występuje w pałacach. Nawiasem mówiąc, jest bardzo dobry. Mógłby być bogaty. Niestety, większość czasu spędza, próbując zaciągnąć do łóżka każdą młodą ślicznotkę, która pojawi się w zasięgu jego wzroku. A przy tym nie zważa na to, czy są zamężne, czy wolne, co przysporzyło mu wielu wrogów. – Już go nie lubię. Shadak zachichotał. – Ma pewne zalety. To lojalny przyjaciel, nieustraszony, i do przesady. Dobrze posługuje się nożem. I zna Mashrapur. Zaufaj mu. – Dlaczego miałby mi pomóc? – Jest mi winien przysługę. Shadak nalał drugi kielich wina i podał go młodemu mężczyźnie. Druss skosztował łyk, a potem osuszył kielich. – Dobre. Co to? – Czerwone lentryjskie. Powiedziałbym, że pięcioletnie. Nie najlepsze, ale wystarczająco dobre na taką noc jak ta. – Sądzę, że człowiek mógłby w nim zasmakować – przyznał Druss.