kanclerzyk33

  • Dokumenty701
  • Odsłony174 563
  • Obserwuję98
  • Rozmiar dokumentów935.4 MB
  • Ilość pobrań99 672

List - Richard Paul Evans

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

List - Richard Paul Evans.pdf

kanclerzyk33 Prywatne EBooki Alinka autorzy Paul Richard Evans
Użytkownik kanclerzyk33 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 143 stron)

Podziękowania Mówi się, że umysł pisarza jest jak kapelusz magika – nie można z niego wyjąć niczego, czego się wcześniej do niego nie włożyło. Świadom tego faktu pragnę wymienić osoby, wobec których mam dług wdzięczności: C.S. Lewis, doktor Viktor E. Frankl, doktor M. Scott Peck oraz Neal A. Maxwell. Niech ich słowa nieustannie oświetlają nasze kręte ścieżki i prowadzą nas podczas naszych wędrówek. Po raz kolejny składam podziękowania moim dwóm Laurie: redaktor Laurie Chittenden, za jej przenikliwość i spokój, oraz Laurie Liss, mojej nadzwyczajnej agentce, za wszystko. Dziękuję również Brandi Anderson za pomoc w researchu oraz JoAnn Bongiorno z hotelu Drake z Chicago za gościnność i pomoc. Z wielkim smutkiem żegnam Celeste Edmunds, moją drogą przyjaciółkę i sekretarkę, jedną z pomysłodawców fundacji Christmas Box i pierwszych posiadaczy bransolet. Dziękuję ci za wszystkie lata zaangażowania i pracy, Cel. Szczęśliwej podróży. Pragnę też wyrazić wdzięczność, niezmienną, mojej Keri, za jej postawę i wsparcie. Oraz trzem małym dziewczynkom, dzięki którym kręci się mój świat.

Ojcu

(…) te mroczne dni będą warte kosztów, które poniesiemy, jeśli nauczą nas, że naszym prawdziwym przeznaczeniem nie jest to, by nam służono, ale byśmy służyli sami sobie i naszym braciom. Franklin Delano Roosevelt, przemówienie inauguracyjne, 4 marca 1933

Prolog Kiedy człowiek pierwotny był po raz pierwszy świadkiem zaćmienia Słońca, z pewnością czuł śmiertelną grozę –świetlistą kulę pochłaniał drapieżny księżyc, światło stopniowo gasło i ziemię ogarniały ciemności. Aborygeni padali na ziemię, płacząc z powodu utraty płomienia na niebie i z lęku przed wieczną nocą. Bliższe naszym czasom, bardziej oświecone pokolenia lękały się tego zjawiska w nie mniejszym stopniu. Niektóre z nich, jak te w wiekach ciemnych, trwały przez stulecia, inne, na szczęście, mijały szybko. Nie jestem pewien, co przysparzało ludziom większej udręki: dramatyzm sytuacji czy niepewność, kiedy skończą się ciemności, w czasie których wołali w stronę niewzruszonego nieba: jak długo, Panie? Jak długo? Jeden z najdłuższych okresów mroku, które spowiły świat, ochrzczony w annałach historii jako wielki kryzys, rozpoczął się w tragicznym październiku 1929 roku. Jego początkiem był krach na giełdzie nowojorskiej. Chyba nie było zakątka na tej ziemi, w którym nie odczuwano by grozy i skutków spowodowanych upadkiem tej wielkiej instytucji. O tragizmie tamtych czasów mogą wiedzieć jedynie ci, którzy byli świadkami i ofiarami upadłości banków odbierających milionom ludzi miejsca pracy, domy i nadzieję. Jednak wśród opowieści pełnych rozpaczy są również historie cichego heroizmu, opowiadające o sklepikarzach przedłużających kredyty swoim klientom, którzy nie mieli nigdy szansy ich spłacić, o właścicielach niedomagających się czynszu za wynajmowane domy i mieszkania i doprowadzających się tym samym do nędzy. Często zdarza się, że w najgorszych chwilach życia ujawniają się w ludziach ich najlepsze cechy – w najzwyczajniejszych spośród nas budzą się najwznioślejsze odruchy. W to, że okoliczności wyzwalają w człowieku wielkość ducha, wierzę tak samo jak w to, że płótno czyni artystę. Niedola tworzy jedynie tło, na którym malujemy wierną podobiznę naszej duszy. Gwiazdy najlepiej widać, gdy niebo jest najciemniejsze. W czasie tamtych ponurych dni w pewnym zakątku świata – na cmentarzu w Salt Lake City – u stóp zaśnieżonej figurki aniołka na grobie małej dziewczynki znaleziony został list. Natrafiłem na ten list zimą 1949 roku. Tkwił pomiędzy stronami dziennika, który należał do ojca zmarłej dziewczynki, i na pierwszy rzut oka wydał mi się bez znaczenia. Dopiero po przeczytaniu dziennika zrozumiałem, jak ważny był to list i jakie spowodował wydarzenia. Dziennik – ostatni tom z serii oprawnych w skórę brulionów opisujących życie Davida i MaryAnne Parkinów – stał się moją własnością tuż po śmierci MaryAnne. Jej mąż, David, zmarł czternaście lat wcześniej. MaryAnne Chandler Parkin była piękną Angielką o mądrych i smutnych oczach, świadczących o tym, że zaznała i szczęścia, i cierpienia. Nawet w jesieni swego życia nadal była piękną kobietą, choć z perspektywy czasu nie jestem pewien, czy jej uroda była wyłącznie cielesna, czy może bardziej duchowa, wynikająca z godności i dobroci cechujących jej osobowość. Bez względu na to, jaka była prawda, MaryAnne uosabiała współczucie – a miłość wszystko czyni nadobnym. Moja żona Keri i ja wynajmowaliśmy mieszkanie w rezydencji wdowy Parkin do chwili jej śmierci w wigilię Bożego Narodzenia 1948 roku. Tamte zimowe dni miały na zawsze pozostać w naszej pamięci. Z zapisków w dzienniku Davida Parkina dowiedziałem się wielkiej prawdy o życiu – i o wszystkich związkach międzyludzkich – mianowicie takiej, że nawet największa miłość może się

zachwiać w cieniu wielkiej tragedii. Jestem przekonany, że historia Davida i MaryAnne to po prostu historia miłości, jednak pozbawionej wydumanego romantyzmu z wierszy i szmatławych czytadeł. Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. Uważam, że miłość, w swej najprawdziwszej postaci, to nie chodzenie z głową w chmurach i przeżywanie katuszy, ale uczucie o wiele bardziej naturalne, wymagające pielęgnacji i czasu, aby mogło się w pełni rozwinąć, i dlatego w swej najlepszej formie objawia się nie w okresie nieopierzonej młodości, ale pomarszczonej dojrzałości. Kochający się ludzie napotykają na drodze życiowej liczne przeszkody i, zmagając się z nimi, poznają prawdziwe oblicze swojego uczucia. Istota autentycznej miłości to dużo więcej niż burza namiętności, to lojalność i szczera przyjaźń. I chociaż uczucie to może być chwilowo osłabione przeciwnościami, nigdy nie gaśnie ani się nie poddaje, trwając przy wzniosłych ideałach, które wykraczają poza tę ziemię i ten czas, podczas gdy namiastka miłości w obliczu problemów się kończy; ludzie, którzy myśleli, że łączy ich coś trwałego, stwierdzają, że się pomylili, i szybko uciekają, żeby znaleźć prawdziwe uczucie. * Oto historia miłości Davida i MaryAnne Parkinów.

Rozdział 1 SPOTKANIE NA CMENTARZU Grabarz to osobliwy człowiek, zniewolony rytuałem i stałością. Zajęcie wybrał sobie dobre, jako że nic nie jest tak niezawodne jak śmierć. Z dziennika Davida Parkina, 29 stycznia 1934 Cmentarz Salt Lake City, 1933 Kiedy nad smaganych lodowatym wiatrem cmentarzem zapadł zmrok, grabarz mozolnym ruchem artretycznych rąk włożył płaszcz, czapkę i szalik, zapalił knot świecy w latarni, po czym wyszedł ze swojej chatki na zaśnieżony cmentarz, aby zamknąć na łańcuch bramy cmentarne z obawy przed rabusiami okradającymi groby. Do grabieży doszło tylko raz, czterdzieści siedem lat wcześniej, na początku jego pracy. Mężczyzna uznał wtedy, że teren jest zagrożony, i zaczął zamykać bramy, a był niewolnikiem własnych przyzwyczajeń, zarówno w myśleniu, jak i w działaniu. Starzec ruszył w kierunku północnym po zasypanej śniegiem alejce, aż doszedł do miejsca, skąd na tle ciemnego nieba było widać sylwetkę marmurowego aniołka na oświetlonym księżycową poświatą wzgórku. Figurkę postawiono przy mogile trzyletniej dziewczynki, jedynego dziecka Davida i MaryAnne Parkinów, zamożnego małżeństwa z Salt Lake City. Aniołek stał się punktem orientacyjnym dla grabarza, który przed dwudziestu laty celowo zaczął odbywać poranny obchód terenu ze wschodu na zachód, by nie natrafić na matkę dziecka płaczącą u stóp figurki. Wszedłszy na wzgórek, grabarz, ku swemu zaskoczeniu, zobaczył kobietę kucającą u podnóża aniołka. Mężczyzna uznał ten widok za dziwny, ponieważ od chwili gdy marmurowa rzeźba zaczęła zdobić jego cmentarz, piękna matka dziewczynki nigdy nie przychodziła na jej grób po zmierzchu. Zwolnił kroku, mając nadzieję, że słabe światło latarni lub skrzypienie jego butów w śniegu obwieszczą jego nadejście, nie powodując przestrachu u kobiety, która, pogrążona w smutku, nie była świadoma tego, co się wokół niej dzieje. Zatrzymał się pięć metrów przed nią. Cicho padał śnieg. Mężczyzna niecierpliwym gestem wyciągnął zegarek kieszonkowy, przyjrzał mu się w migotliwym świetle latarni, wsunął go z powrotem do kieszeni, po czym, czując, że ustalony porządek jest zagrożony, głośno odchrząknął. Para z jego ust utworzyła w mroźnym powietrzu mglisty obłok. Kobieta podniosła głowę. – Pani Parkin, muszę zamknąć cmentarz. Postać poruszyła się niezgrabnie, z trudem dźwigając się z ziemi. Ku wielkiemu zaskoczeniu grabarza nie była to pełna gracji, smukła matka zmarłej dziewczynki, ale starsza od niego, tęga kobieta o pomarszczonej twarzy. Jej włosy o stalowym odcieniu, obwiązane cynobrową chustką, były splątane nad czołem. W świetle latarni na jej twarzy zalśniły ślady łez. Oszołomiona kobieta zwróciła na niego wzrok. – Przepraszam panią. Myślałem, że to ktoś inny… Szare oczy nieznajomej się rozszerzyły.

– Jest po zmroku, muszę zamknąć cmentarz – ciągnął grabarz. Kobieta pokiwała wolno głową, po czym wytarła policzki otwartą dłonią. – Już sobie idę – powiedziała głosem równie żałosnym jak jej wygląd. Odwróciła się ponownie w stronę aniołka i głęboko westchnęła, a jej zgarbione plecy uniosły się i opadły. Grabarz spojrzał na granitową podstawę figurki, na której leżał dar kobiety: koperta, a na niej szkarłatna róża. – Czy wieczorem odjeżdża jeszcze jakiś tramwaj? – Ostatni kurs do zajezdni o dziewiątej czterdzieści pięć. – Dozorca ponownie zerknął na zegarek kieszonkowy. – Ma pani jeszcze dwadzieścia minut. – Dziękuję – wymamrotała kobieta. Idąc ze zwieszoną głową pomiędzy drewnianymi i kamiennymi tablicami nagrobnymi, skierowała się w stronę bramy, brnąc w sięgającym do połowy łydki śniegu i pozostawiając za sobą szerokie ślady. Po chwili zniknęła za zagajnikiem wierzb płaczących. Nie tracąc czasu na rozmyślania, grabarz ruszył na dalszy obchód cmentarza. Przy północnej bramie znalazł się sześć minut i trzynaście sekund później, niż miał to w zwyczaju. W odróżnieniu ode mnie MaryAnne często odwiedza grób naszej córki – nierzadko z cotygodniową regularnością. Nie wiem, co jej daje ten rytuał, nie mam też pojęcia o jego szczegółach, ale po powrocie do domu moja żona ma podpuchnięte oczy i słaby głos. MaryAnne uzewnętrznia pamięć o tragedii, natomiast ja ją głęboko skrywam. Powiedziałbym, że każdego dnia nasze serca coraz bardziej oddalają się od siebie, nie jestem tego jednak całkowicie pewien. Z tak wielkiej odległości trudno zauważyć, jak przybywa kolejnych centymetrów. Z dziennika Davida Parkina, 11 października 1933 MaryAnne Parkin stała przed marmurowym aniołkiem niemal tak nieruchoma jak posąg. Padający od długiego czasu drobny śnieg utworzył warstwę sięgającą już powyżej kostek jej sznurowanych trzewików ze skóry. Promienie wschodzącego słońca oświetlały połowę twarzy i szaty aniołka, podczas gdy jego druga część pozostawała jeszcze w mroku, upodabniając figurę do księżyca w kwadrze. Na śniegu były widoczne liczne ślady stóp, pozostałości po poprzednich wizytach, biegnące ku podstawie pomnika, gdzie utworzyły zagłębienie. MaryAnne wiedziała, że nie wszystkie ślady zostały wydeptane przez nią, ponieważ, gdy weszła na cmentarz, spotkała grabarza, a ten powiedział jej o starszej kobiecie, którą zastał dwa dni wcześniej wieczorem klęczącą przy aniołku i którą mylnie wziął za nią. MaryAnne nie zwróciła zbyt wielkiej uwagi na słowa grabarza, jako że jej umysł był zajęty poważniejszymi myślami. Czuła, jakby serce miało jej pęknąć. – Do widzenia, słodka Andreo – wyszeptała. – Nie wiem, czy kiedykolwiek tu wrócę. – Ostatnie słowa oznaczały nieodwracalność i MaryAnne zadrżała. Uniosła dłoń w rękawiczce, aby otrzeć łzy, które napłynęły jej do oczu. – Długo modliłam się o odpowiedzi. Nie rozumiem, dlaczego Bóg jest taki milczący. Wybacz, jeśli sprawiłam ci zawód, ale nie potrafię znieść milczenia dwóch istot, które kocham. Nie widzę innego rozwiązania. Pochyliła głowę i załkała, a jej ciałem wstrząsnął spazm. Nie pamiętała, kiedy po raz pierwszy pomyślała o opuszczeniu domu. Możliwe, że myśl ta pojawiła się już na pogrzebie jej córeczki. Jednak dopiero kiedy MaryAnne w pełni zdała sobie sprawę z oddalenia i obcości ukochanego mężczyzny, możliwość ta objawiła się jej z całą mocą. Jest rzeczą znaną, że mężczyźni reagują na tragedię inaczej niż kobiety, i choć w innych, nawet o wiele poważniejszych sprawach różnica ta nie ma większego znaczenia, to jednak w wypadku śmierci jedynego dziecka daje ona o sobie znać wyjątkowo boleśnie. MaryAnne nosiła

swoją żałobę na zewnątrz tak, jak nosiła żałobne stroje – czarne welony i peleryny, widoczne symbole śmierci bliskiej osoby – David natomiast swoją ukrywał w zakamarkach duszy, za murami stoicyzmu, które rosły z dnia na dzień. Mury jednak, uczuciowe lub innego rodzaju, nie potrafią rozróżnić tego, co otaczają, i chronią więcej, niż przewidział ich budowniczy. Odgradzając się murem, David ukrył nie tylko swój ból, ale również miłość do MaryAnne. MaryAnne nikomu nie powiedziała o swoim planowanym odejściu, ponieważ ciągle czekała na stosowny moment. Z upływem czasu uświadomiła sobie, że nie istnieje stosowny moment na oznajmienie takiej decyzji, i zwątpiła w celowość poinformowania o tym męża, ponieważ była pewna, że błagałby ją, by została – a ona nie wiedziała, czy umiałaby się tej prośbie oprzeć. Przez ostatnie trzy lata MaryAnne czuła się jak ktoś, kto tkwi nad krawędzią głębokiej przepaści i odwleka nieunikniony skok do czasu, kiedy czekanie stanie się bardziej bolesne od skoku, którego chciała uniknąć. Ślub jej brata w Anglii stwarzał idealną okazję do odejścia. Nadszedł czas, by skoczyć. Kilka chwil później, kiedy MaryAnne podniosła wzrok, na postumencie dostrzegła wystającą spod śniegu zeschniętą zieloną łodygę. Wolno przykucnęła i pochyliła się do przodu. Drobną dłonią w rękawiczce chwyciła kwiat i przyłożyła go do nosa. Był to nierozwinięty pąk róży, skuty mrozem, który zabił i jednocześnie zakonserwował kwiat. Spojrzawszy w dół, MaryAnne zauważyła, że pod różą leży jeszcze jedna rzecz. Odgarnęła śnieg i zobaczyła kopertę. Na pieczęci z burgundowego laku odciśnięto wizerunek pąka róży, wokół którego wiły się w misternym wzorze ciernista łodyga i liście. MaryAnne podniosła kopertę, otworzyła ją, wyjęła pergaminową kartkę i zaczęła ją czytać, a delikatne płatki śniegu spadały na papier, topniały i zlewały się z atramentem. MaryAnne gwałtownie wciągnęła powietrze. Przyciskając kartkę do piersi, ukradkiem potoczyła wzrokiem po cichym cmentarzu, choć było oczywiste, że list przetrwał mroźną noc i opady śniegu. Cmentarz był, nie licząc jego martwych mieszkańców, pusty, jak zawsze o świcie. MaryAnne szczelnie otuliła się szalem aż po samą brodę, położyła różę u stóp aniołka, po czym wsunęła list do kieszeni obszytej futrem kurtki. Po raz ostatni spojrzała w twarz aniołka i zeszła po swoich śladach ze wzgórka i przez zachodnią część cmentarza skierowała się do drewnianej furtki pomiędzy dwoma zniszczonymi upływem czasu kamiennymi słupkami. Wyszła na drogę biegnącą do swego domu, który teraz była gotowa opuścić.

Rozdział 2 LAWRENCE Lawrence nigdy nie skarżył się na wielki kryzys. Może dlatego, że sytuacja Murzynów prawie w ogóle się nie zmieniła. Z dziennika Davida Parkina, 10 września 1933 Kiedy MaryAnne wróciła z cmentarza, w innej części miasta Catherine, gospodyni Parkinów, przyszła z wizytą do przyjaciela rodziny Parkinów – starego czarnoskórego mężczyzny zwanego Lawrence Flake. Słysząc delikatne pukanie, Lawrence zwrócił się ku drzwiom, choć nie był w stanie ich zobaczyć. Lawrence był niewidomy, jego oczy zaszły mgłą, częściowo z powodu wieku, ale głównie w następstwie okrutnych zdarzeń pewnej grudniowej nocy sprzed dwudziestu lat, kiedy to czterech mężczyzn napędzanych żądzą zemsty i alkoholem wtargnęło do chatki Lawrence’a, bestialsko go pobiło i zostawiło prawie bez życia. Niecałą godzinę później ci sami mężczyźni, pod wodzą okrutnego górnika o nazwisku Cal Barker, podłożyli ogień pod rezydencję Parkinów, który spowodował śmierć trzyletniej Andrei, córeczki właścicieli. Lawrence ocalał z bandyckiej napaści i dożył późnego wieku – dwa lata wcześniej skończył osiemdziesiąt lat. Gdyby tylko było to w jego mocy, z radością oddałby te lata Andrei. Na przełomie wieków XIX i XX Lawrence był żołnierzem „bizonów” – złożonego z czarnoskórych mężczyzn 24. Pułku Kawalerii Piechoty Stanów Zjednoczonych, w którym służył do pięćdziesiątki, kiedy to został zwolniony z wojska i osiadł tam, gdzie akurat stacjonował, w dolinie Salt Lake. Większą część służby wojskowej Lawrence spędził w oddziale zaopatrzenia i rekwizycji, do którego przydzielono go po tym, jak wykazał się niezwykłą biegłością w reperowaniu wozów i strzelb. Właśnie w tym oddziale doprowadził do mistrzostwa swą umiejętność naprawy zegarów – i zajęcie to wykonywał nadal po tym, jak zwolniono go ze służby. Obecnie, choć nie mógł już naprawiać ani budować zegarów, jego dom wciąż był ich pełen: część z nich nabył rozmyślnie, inne natomiast trafiły do niego po śmierci ich właścicieli. Do stałych punktów dnia Lawrence’a należało nakręcanie zegarów z kurantem. Nie był już w stanie ich zobaczyć, mógł jednak nadal słuchać ich dźwięków, czynność tę wykonywał jednak z przyzwyczajenia, a nie z konieczności. W jego wieku i sytuacji był już wolny od tyranii zegarów – jadł, kiedy był głodny, i spał, kiedy był zmęczony. Jedynym naprawdę stałym wydarzeniem dnia były poranne odwiedziny Catherine. Przychodziła do chaty Lawrence’a z taką punktualnością, że według jej wizyt można było regulować zegary. – Wejdź, kochana dziewczyno – zawołał Lawrence. – Leciwy starzec czeka na ciebie. Catherine pchnęła wypaczone drzwi i weszła do środka, wpuszczając najpierw podmuch mroźnego powietrza. W niewielkiej chacie panował chłód, odstraszany jedynie przez trzaskający w żeliwnym piecu ogień. Catherine miała zaczerwienione od jazdy policzki i trzymała w ręku pleciony koszyk. Nie zdjęła z siebie płaszcza. – Dzień dobry, staruszku. Przyniosłam pierogi z jabłkami i chlebek kukurydziany. Lawrence wciągnął zapach, po czym westchnął z radości. – Jeszcze gorące. Nie mam żadnego powodu, żeby zazdrościć królom, panno Catherine.

Dobrze o mnie dbasz. Jego dobrodziejka, uśmiechając się, postawiła koszyk na stole. Nigdy nie wątpiła w to, że jej pomoc jest doceniana. – Gdybyś zechciał zamieszkać w naszym domu, mogłabym lepiej się tobą opiekować. – Zawsze powtarzam, panno Catherine, że Parkinom nie jest potrzebny stary, ślepy Murzyn, żeby im zawadzać w domu jak jakiś zepsuty mebel. – Jesteś bardzo upartym człowiekiem – rzekła Catherine,zabierając się do swoich zwykłych porannych czynności. Wyjęła z koszyka szeroki słoik z maślanką i butelkę absyntu i postawiła obie rzeczy na stole. Odkręciła nakrętkę na butelce z zielonym płynem, a potem zdjęła wieczko ze słoika. – Masz tu swoje mleko. – Ale nie od krowy. Catherine się uśmiechnęła. – Pan Parkin pomyślał, że przyda ci się małe co nieco. – David to hojny człowiek. Wiesz, prezydent Roosevelt mądrze postąpił, znosząc prohibicję, żałuję tylko, że nie zrobił tego, zanim policjanci dobrali się do moich zapasów. Trzymałem skrzynkę na swoje wesele albo na pogrzeb. Nigdy nie zamierzałem tego wylać. Catherine wyłożyła resztę przedmiotów z koszyka i usiadła naprzeciwko Lawrence’a, który ostrożnie przesuwał dłonie po stole, zapoznając się z przyniesionymi darami. – Pani i pan Parkinowie powiedzieli, że byłoby miło, gdybyś zamieszkał z nimi. Ucieszyłabym się, gdybyś przemyślał ich zaproszenie. W domu jest mnóstwo miejsca. Lawrence sposępniał. – Ciężka sprawa. Nie mam wątpliwości, że David i MaryAnne zapraszają mnie ze szczerego serca. Gdziekolwiek bym mieszkał, zawsze będą się o mnie troszczyć. Czasami sam też myślę, że byłoby miło, zwłaszcza że przeze mnie musisz codziennie fatygować się do mojego domu. Naprawdę jest mi przykro z tego powodu. – Żaden kłopot, Lawrence. – Chodzi jednak o to, żeby być panem na swoich włościach. Nawet jeśli te włości są bardzo skromne. Wyciągnął rękę po absynt i Catherine podsunęła trunek. Lawrence przesunął palce w górę szyjki butelki i stwierdziwszy, że nie ma nakrętki, uniósł butelkę, pociągnął łyk, po czym wytarł usta rękawem. – Prawda jest taka, że już niedługo nikt nie będzie musiał się o mnie frasować. – Nie mów tak. – Nie miałem nic złego na myśli. Człowiek wie, kiedy przychodzi jego pora. Coś w środku tak jak zegar odlicza kończący się czas. – Nie jestem z tych, co to często odwiedzają cmentarz –zripostowała Catherine. – Takie jest moje zdanie. To głupota gadać o śmierci. – Umieranie nie jest dla mnie problemem, panno Catherine, to jedna z łatwiejszych rzeczy w życiu. Tak samo jak zmrok, nie wymaga od człowieka żadnej decyzji. – Zamilkł w oczekiwaniu na reprymendę Catherine, ale ona milczała. – O czym tu zresztą gadać? Jaki pożytek z zegarmistrza, który nie widzi? Mam taką filozofię, że jeżeli życie nie jest pożyteczne, to nic nie znaczy. Spotkałem ludzi, którzy nadal oddychali, chociaż byli martwi od dwudziestu lat, a może i dłużej. Jedyna różnica pomiędzy nimi a nieboszczykami to nagrobek i dwa metry piachu. – Lawrence ponownie umilkł, zaniepokojony milczeniem swojej dobrodziejki. – Dobrze się dzisiaj czujesz, panno Catherine? – Jestem trochę smutna. MaryAnne wyjeżdża jutro do Anglii i wróci dopiero na Boże Narodzenie. Pierwszy raz wyjedzie na tak długo.

– A co MaryAnne będzie robiła w tej Anglii? – Jedzie na ślub swojego brata, Ethana. – Wielkie nieba. Nie jest trochę za stary, żeby zakładać rodzinę? – Jesteśmy prawie w tym samym wieku. Jeśli będziesz mówił takie rzeczy, poczuję się jak stara panna – powiedziała Catherine. Lawrence skrzywił się zakłopotany swoją gafą. – Przepraszam, panno Catherine, nie miałem nic złego na myśli. Tak mi się tylko powiedziało. Zegar oznajmił upływ kwadransa i przypomniał Catherine o innych obowiązkach. Wstała, odsuwając krzesło od stołu. – Powinnam już wracać do domu. Mam dużo pracy, muszę przygotować wszystko na wyjazd MaryAnne. Włożyła butelkę i słoik z powrotem do koszyka. – Potrzebujesz może jeszcze czegoś? – zapytała. Lawrence odpowiedział niskim głosem: – Nie, dziękuję. Niczym się nie martw. Już nie będę opowiadał o śmierci. Przynajmniej nie w twojej obecności. Nie chciałem cię zasmucić. – Wszystko w porządku, Lawrence. – Zatrzymała się przy drzwiach. – Zawinęłam ci chlebek kukurydziany, żebyś miał na kolację. Do jutra. – Do jutra – powtórzył jak echo Lawrence. – Dziękuję. Zaczekał na trzask zamykanych drzwi i dopiero wtedy zbeształ się za urażenie jedynej osoby, która go odwiedzała. * Przez okna witrażowe światło zimowego poranka wpadało do przestronnego holu rezydencji. MaryAnne siedziała na drugim stopniu spiralnych schodów. W jednej ręce trzymała list, który wczesnym rankiem znalazła u stóp figurki aniołka, drugą dłonią dotykała czoła, rozmyślając nad dylematem, który wywołał ów list. Wejście Catherine przez drzwi frontowe wyrwało ją z zamyślenia. – Dzień dobry, Mary. – Dzień dobry, Catherine. Catherine postawiła koszyk na marmurowej posadzce i strzepnąwszy śnieg z ramion, zaczęła rozpinać płaszcz. – Postawiłam kufry w korytarzu przed twoim buduarem. Pomyślałam, że naradzę się z tobą, zanim zacznę pakować rzeczy. – Dziękuję, moja droga. – O której masz pociąg? – Jutro przed południem. Muszę wyjechać na stację najpóźniej o dziesiątej. – Wstała, ukrywając list w fałdach sukni. – Byłaś w domu, kiedy David wychodził? – Odprowadziłam go do drzwi kilka minut po twoim wyjściu. MaryAnne chwyciła Catherine za rękę i zaprowadziła ją do sąsiadującego z holem saloniku, gdzie usiadły blisko siebie na obitej aksamitem dwuosobowej kanapce. MaryAnne otarła łzę, która już miała się popłynąć po jej policzku, wyjęła list z koperty i podała go Catherine. – Znalazłam go dziś rano przy aniołku Andrei. Catherine rozłożyła list i przeczytała go. Ściągnęła brwi. – Od Cala Barkera?

MaryAnne się zawahała. – Nie sądzę. Zostawiono go razem z różą. Myślę, że napisała go matka Davida. Catherine gwałtownie wciągnęła powietrze. Ze skąpej wiedzy, którą posiadała, wyłaniał się niekorzystny obraz matki Davida. Rosalyn King była śpiewaczką rewiową, gdy poznała Jessego Parkina, poszukiwacza złota w Grass Valley w Kalifornii. Kiedy David miał zaledwie sześć lat, Rosalyn, rozczarowana i zmęczona ciężkim życiem, postanowiła szukać sławy i porzuciła rodzinę, by wrócić na Wschód i kontynuować karierę sceniczną. Trzynaście lat po jej odejściu w szybie górniczym Jessego o nazwie Eureka odkryto jedną z największych żył złota w historii Kalifornii. Jesse Parkin zmarł dwa lata później, czyniąc dwudziestojednoletniego Davida jedynym spadkobiercą rodzinnej fortuny. Kiedy Rosalyn dowiedziała się o śmierci byłego męża, ponownie zjawiła się w życiu Davida, błagając go, by przysłał jej pieniądze i przyjechał do niej do Salt Lake City. Samotny i spragniony rodziny David natychmiast wybaczył matce, kupił, nie obejrzawszy jej wcześniej, rezydencję w Salt Lake City dla nich dwojga i na usilną prośbę matki wysłał jej dwadzieścia pięć tysięcy dolarów na wyposażenie domu. Rosalyn natychmiast zbiegła z tymi pieniędzmi, pozostawiając synowi list, w którym tłumaczyła, że zamierza wrócić do Chicago i wznowić karierę. Od tamtej pory nie dała znaku życia. Catherine miała zaledwie siedemnaście lat, kiedy poznała Davida. Została w rezydencji po odejściu swojego poprzedniego pracodawcy, by pilnować domu do przyjazdu nowego właściciela. To ona przekazała Davidowi wiadomość o wyjeździe Rosalyn, nie zdając sobie sprawy, jakim ta wieść okaże się dla niego ciosem. Już wtedy, dopiero co poznawszy młodego Davida, bardzo mu współczuła i nastawiła się wrogo do jego okrutnej matki. Stwierdzenie MaryAnne, że list pochodzi od tej kobiety, zabrzmiało dziwnie, jak wzmianka o postaci z podręcznika historii. – Matka Davida? – powtórzyła Catherine. – Ona jeszcze żyje? – Całkiem możliwe. – MaryAnne wzięła z jej rąk list i wsunęła go z powrotem do koperty. – Nie chcę, żeby David go zobaczył. Nie pozwolę, żeby go znowu zraniła. – To straszna kobieta. Niepojęte, jak mogła go porzucić. Słowa te nie były skierowane do MaryAnne, ale ona właśnie tak je odebrała. – To dziwne, że list pojawił się akurat w tym momencie – powiedziała MaryAnne. Catherine, nie wiedząc o prawdziwym znaczeniu tych słów i zinterpretowała je na swój sposób: – Może powinnaś zaczekać z pokazaniem go Davidowi do swojego powrotu. MaryAnne poczuła ukłucie bólu. Ponownie spojrzała na list. – Tak właśnie zrobię. Po tych słowach zapadło milczenie. MaryAnne wysunęła szufladę ze stoliczka i włożyła do niej list. – Dobrze się czujesz? MaryAnne zmusiła się do uśmiechu. – Chyba denerwuję się podróżą. Catherine oparła głowę na ramieniu przyjaciółki. – Czuję się tak samo. Chyba od chwili twojego ślubu z Davidem nigdy nie rozstawałyśmy się na dłużej niż parę dni. – Wyprostowała się. – Jestem niemądra. Przecież to tylko osiem tygodni. Wrócisz do domu przed Bożym Narodzeniem. – Spojrzała w twarz MaryAnne. – To dlatego, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką. MaryAnne przytuliła Catherine mocno do siebie, tak że jej podbródek oparł się o czubek głowy przyjaciółki, i zaczęła delikatnie gładzić jej włosy.

– Jestem znużona pożegnaniami – powiedziała tylko. Nie mogła uwierzyć, że jej serce, które tyle wycierpiało, może nadal czuć ból.

Rozdział 3 WYJAZD MARYANNE Na dworcu nagle ogarnęło mnie przemożne przekonanie, że już nigdy nie ujrzę MaryAnne. Przeczucia, które tak szybko odpędzamy od siebie, to często najprawdziwsze wizje rzeczywistości. Z dziennika Davida Parkina, 31 października 1933 MaryAnne leżała w łóżku, ale nie spała, kiedy kwadrans po północy David wszedł do pogrążonej w mroku sypialni. Dobrze wiedziała, która godzina, jako że dwanaście uderzeń zegara kominkowego jeszcze wzmogło jej niepokój przed powrotem męża. Od kilku godzin czekała na tę chwilę z narastającym lękiem – ćwiczyła swoją wypowiedź, przewidywała jego reakcję, po czym ćwiczyła jeszcze raz. David rozebrał się po ciemku. – Davidzie… Jej łagodny głos spowodował, że David skierował wzrok ku łożu w poszukiwaniu jej sylwetki. – Cieszę się, że jeszcze nie śpisz. Powiesił ubranie na oparciu pobliskiego krzesła i usiadł na krawędzi łoża. – Cały dzień rozmyślałem o twoim wyjeździe. Wolałbym, żebyś nie podróżowała sama… – Dam sobie radę. – Coś zwróciło moją uwagę w twoich biletach. Parowiec kosztował tylko pięćdziesiąt trzy dolary. Bilet powrotny powinien kosztować dwa razy tyle. Jesteś pewna, że twoja podróż została należycie opłacona? – Pomyślałam, że bilet powrotny zarezerwuję dopiero w Anglii, kiedy będę już wiedziała, jak długo tam zostanę… Usłyszawszy jej wyjaśnienie, uspokoił się, co tylko pogłębiło jej smutek. Kiedyś nigdy nie pozwoliłby jej podróżować samej tak daleko. Położył się obok niej i przykrył się kołdrą. – Davidzie… Ja… – Głos MaryAnne osłabł, tak samo jak jej odwaga. – O co chodzi, Mary? Tak wiele chciała mu powiedzieć, nie była jednak w stanie. Położyła głowę na jego piersi. – Mógłbyś mnie dziś w nocy przytulić? * MaryAnne obudziła się dokładnie godzinę przed świtem. Zasłony nie były zaciągnięte i oświetlone niebieskawą poświatą księżyca słupki łoża rzucały cienie na przeciwległą ścianę. MaryAnne leżała całkowicie nieruchomo i patrzyła na swojego męża, rozmyślając o tym, jak to, co zwyczajne, staje się nadzwyczajne, kiedy jest przeżywane po raz ostatni. Leżała blisko niego, czując ciepło jego ciała i kojący rytm jego oddechu. Kiedy David wcześnie wstawał do pracy, MaryAnne przesuwała się na jego miejsce w łóżku, aby wtulić się w ciepło, które po sobie zostawiał. Już nigdy nie obudzi się przy boku tego mężczyzny ani nie będzie dzielić z nim łoża. Kiedy myśl ta stała się niemożliwa do zniesienia, MaryAnne wstała, zdjęła z siebie koszulę nocną i poszła wziąć kąpiel.

Kąpała się długo, starannie natarła ciało talkiem i wolno wkładała ubranie, aby wypełnić każdą chwilę i nie dopuścić do siebie bólu, który wywoływała w niej myśl o nadchodzącym dniu. Zeszła na dół dopiero wtedy, gdy usłyszała krzątającą się Catherine. Jak miała w zwyczaju od ponad dwudziestu lat, najpierw skierowała się do pokoju, w którym przechowywała swoją Biblię. W kominku płonął żywo ogień. Była to zasługa Catherine, jej pierwsze zadanie w ciągu dnia, które ich gospodyni dobrowolnie sobie narzuciła dla zapewnienia komfortu MaryAnne. MaryAnne zdjęła z półki z drewna wiśniowego swoją Biblię – starą, pisaną gotykiem księgę w skórzanej oprawie z misternymi tłoczeniami i ze złoconymi brzegami stron – najpiękniejszą ze wszystkich rzadkich egzemplarzy Biblii, które David nabył do kolekcji w ostatnich latach. Usiadła w fotelu, otworzyła księgę w miejscu zaznaczonym wstążką, zaczęła czytać, załkała, po czym wróciła do lektury. Czterdzieści minut później wstała i z Biblią poszła do kuchni, gdzie Catherine rozgniatała na marmurowym blacie orzechy włoskie płaską stroną noża rzeźnickiego. Widząc MaryAnne, Catherine odwróciła się, aby zaciągnąć zasłonkę, ponieważ poranne słońce świeciło ostro. – Dzień dobry, Catherine. Wspaniały zapach. – Piekę dla ciebie chałkę na drogę. MaryAnne dotknęła jej ramienia. – Zawsze troszczysz się o innych. Catherine posypała chałkę orzechami i wsadziła formę z ciastem do piekarnika. MaryAnne położyła Biblię na blacie, nalała sobie filiżankę herbaty miętowej i przyniosła ją do stołu. – Mam nadzieję, że będziesz miała ładną pogodę. Zwłaszcza w czasie rejsu przez ocean. – Zwłaszcza w czasie rejsu przez ocean – powtórzyła MaryAnne. – Robi mi się niedobrze, kiedy pływam łódką po stawie w parku Liberty. – Na oceanie nie będzie gorzej. Po chwili do kuchni wszedł David, boso i we flanelowym szlafroku. Był nieogolony i miał potargane włosy. – Wcześnie się obudziłaś – powiedział do MaryAnne. – To pewnie nerwy przed podróżą. – W takim razie są zaraźliwe. Całą noc przewracałem się z boku na bok. – Spojrzał na Biblię, a potem na Catherine. – Jakie ciasto pieczesz, Catherine? – Chałkę dla MaryAnne na podróż. Przyniosła Davidowi kawę do stołu. Ten uniósł filiżankę i spojrzał na MaryAnne. – Wszystko już spakowane? Jego żona odpowiedziała cicho: – Chyba mam wszystko. – Nie zostawiłaś listu do Świętego Mikołaja. – Jest dopiero październik. – Potrzebuję czasu na te sprawy – powiedział David, puszczając do niej oko. – Pomyślę o liście w pociągu. David wyjął z kieszeni szlafroka kopertę i położył ją na stole przed żoną. – Powinnaś mieć przy sobie więcej pieniędzy. Tak na wszelki wypadek. – Mam dostatecznie dużo. – … Na wszelki wypadek. MaryAnne nie sprzeciwiała się dalej, pozostawiając kopertę tam, gdzie leżała. – Kiedy ostatnio widziałaś Ethana? Chyba prawie dwadzieścia lat temu, prawda? – Prawie dwadzieścia… od czasu Andrei.

– Pewnie jest już starszym panem – stwierdził David. Przez chwilę w zadumie popijał kawę. – Przypomniałaś sobie, co chciałaś mi powiedzieć w nocy? – W nocy? – Zaczęłaś coś mówić. MaryAnne wpatrywała się w niego przez moment, po czym upiła łyk herbaty. – Nie. Catherine posmarowała kawałek ciasta masłem jabłkowym i przyniosła go do stołu. MaryAnne gwałtownie wstała. – Lepiej jeszcze raz przejrzę wszystkie kufry. – Może ci pomóc? – zaoferowała się Catherine. – Tylko je przejrzę. MaryAnne wzięła ze stołu kopertę, wsunęła ją pomiędzy kartki Biblii i wyszła z nią z kuchni. – O której odjeżdża pociąg Mary? – zapytał David. – Dziesiąta dziesięć. David spojrzał na swój zegarek, po czym szybko dopił kawę i wstał. – Lepiej pójdę się ubrać. * Kiedy promienie wschodzącego słońca rozpostarły się nad pasmem gór Wasatch, David wyniósł z holu dwie skórzane walizy. MaryAnne, która szła za nim, przystanęła i przez dłuższą chwilę patrzyła na dom, po czym bez słowa skierowała się do samochodu. Ubrała się ciepło, w grubą odzież zimową – suknię z szarej wełny i futro z soboli sięgające do kostek. Pod filcowym kapeluszem o szerokim rondzie miała chustkę w tureckie wzory, która zakrywała jej uszy i była wiązana pod brodą. Przez jedno ramię przewiesiła skórzaną torbę na pasku. Chwilę później z domu wyłoniła się Catherine, niosąc pleciony koszyk z owiniętymi w ręcznik w czerwoną kratkę chałką, kanapkami i owocami. David kończył ustawiać kufry w tylnej części pojazdu. Catherine podała MaryAnne koszyk. – Włożyłam ci tu kanapki orzechowe i biszkopty, żebyś miała co jeść w pociągu. I chałkę. Myślę, że jedzenie nie będzie takie jak w domu. – To niemożliwe. – Chciałabyś, żebym pojechała z tobą na stację? MaryAnne pokręciła głową. – Lepiej pożegnajmy się tutaj. Chciałabym spędzić kilka chwili sam na sam z Davidem. Catherine pokiwała głową ze zrozumieniem. MaryAnne postawiła koszyk na ziemi i wyjęła z torebki jasnokremową kopertę zapieczętowaną złotym woskiem. Na licu koperty widniały dwa słowa skreślone ręką MaryAnne: „Moja miłość”. – Czy mogłabyś położyć to w salonie przy fotelu Davida? Catherine zdziwiła się, że jej przyjaciółka nie chce sama wręczyć listu swojemu mężowi, ale wzięła kopertę. – Położę go, jak tylko wyjedziesz – zapewniła i zaraz dodała: – Wiesz, David będzie bardzo za tobą tęsknił. MaryAnne uśmiechnęła się smutno. – Wiem. – Napiszesz zaraz po przyjeździe do Anglii? – Oczywiście. MaryAnne popatrzyła w oczy Catherine i emocje, nad którymi tak dobrze panowała, teraz

zaczęły brać górę. Obie kobiety objęły się mocno i dopiero po minucie MaryAnne odsunęła się, zaczerpnęła głęboko powietrza, i spojrzawszy na Catherine po raz ostatni, podniosła koszyk i wsiadła do samochodu, zajmując przednie siedzenie. Catherine zamknęła drzwi od jej strony, a David włączył silnik. Kiedy samochód ruszył, MaryAnne jeszcze raz spojrzała na dom. * Dworzec kolejowy wypełniała kakofonia typowa dla przyjazdu pociągu. Z pociągu Los Angeles Limited wysiedli wszyscy pasażerowie, dla których Salt Lake City było stacją docelową, i zaczęli do niego wsiadać nowi podróżni. David przeniósł pokaźnych rozmiarów bagaże na wschodni peron i przekazał je krzepkiemu czarnoskóremu bagażowemu, który sprawdziwszy bilet MaryAnne, umieścił je w pociągu. David podrapał się po głowie. – Nie wiem, dlaczego czuję taki niepokój w związku z twoją podróżą. Nie należę do tych, którzy wierzą w przeczucia. – Ja tak się czuję za każdym razem, kiedy wyjeżdżasz – wyznała MaryAnne. – Po prostu nie jesteś przyzwyczajony do wyprawiania mnie w podróż. – Na pewno masz rację. Komin parowozu zagwizdał i strzelił słupem pary. – Masz wszystko? MaryAnne pokiwała głową i rozejrzała się z niepokojem po zgiełkliwym dworcu. – Powinnam wsiadać – powiedziała. David przytulił ją mocno do siebie i złożył na jej ustach długi, namiętny pocałunek. MaryAnne odsunęła się od niego. – Co się stało? – zapytał David. Jego żona odwróciła twarz. W tym momencie pociąg wyrzucił z siebie świszczący obłok pary, a donośny głos konduktora, odbijający się echem od murów dworca, wezwał pasażerów do wsiadania. – MaryAnne… – Za bardzo się o mnie martwisz. Dam sobie radę. Ponownie przyciągnął ją do siebie i przywarł swoim policzkiem do jej policzka. – Wracaj szybko do domu – szepnął. MaryAnne zaczerpnęła głęboko powietrza, rozpaczliwie opierając się emocjom i mężczyźnie, któremu najchętniej by uległa. – Żegnaj, Davidzie. Szybko podeszła do ruszającego pociągu, przywoływana przez bagażowego, który trzymając się kurczowo poręczy między wagonami, pomógł jej wsiąść. David przypatrywał się odjeżdżającemu pociągowi. Kiedy wrócił do samochodu, przez głowę przemknęła mu dziwna myśl, którą szybko odpędził – bo przecież nie istniał powód, dla którego nie miałby już nigdy więcej ujrzeć swojej żony. * Kiedy David z dworca pojechał do pracy, na progu biura zastał Gibbsa, swego współpracownika. – Gratulacje – zakpił Gibbs. – Jesteśmy teraz największą w naszym stanie prywatną firmą charytatywną. Omijając go, David skierował się do swego biurka i pobieżnie przejrzał dokumenty, które się na nim pojawiły od poprzedniego dnia. Zapytał, nie podnosząc wzroku:

– Jak zła jest nasza sytuacja? – Wypłaty na wynagrodzenia w styczniu przekroczyły dochód firmy. Jeśli w przyszłym kwartale spadnie liczba zamówień, będziemy mieli o dwunastu pracowników za dużo. –Gibbs podszedł do biurka Davida i usiadł wygodnie w skórzanym fotelu. – Nie jesteśmy w stanie utrzymać tylu pracowników bez sprzedaży akcji firmy. – Umilkł, czekając, aż David zaproponuje oczywiste rozwiązanie, po czym, gdy uznał, że go nie usłyszy, sam z nim wystąpił: – Dłużej nie możemy zwlekać z tym, co nieuniknione… Trzeba zacząć zwolnienia. – Jak wygląda nasz zysk netto? – Na szczęście akcje złota zwyżkują. Kiedy dziesięć lat temu kazałeś mi pobierać wynagrodzenie w akcjach kopalń złota, pomyślałem, że jesteś po prostu hojny. Wzrosły z czterdziestu ośmiu dolarów za akcję do ponad sześciuset. Żałuję tylko, że nie kupiliśmy więcej. – Nigdy nie ufałem bankom – skwitował David lakonicznie. – I, jak widać, mądrze robiłeś. David usiadł za biurkiem i odsunął na bok przedmioty leżące na blacie. – Co mieliby robić? – zapytał. – Kto taki? – Pracownicy, których każesz mi zwolnić. Uprawiać dzierżawione grunty? Żebrać? Popełnić samobójstwo? – Ich los to nie twój kłopot. – A czyj? Riposta Davida zbiła Gibbsa z tropu. – Kryzys nie będzie trwał wiecznie. Jeśli to możliwe, nie chcę pozbywać się ani jednego pracownika – powiedział David. – Nasze zyski nie starczą dla nich wszystkich. – To zaciśniemy pasa. – Już zaczęliśmy to robić. – To zaciśniemy go jeszcze mocniej – powiedział David. – Obetniemy płace zarządu, łącznie z dyrekcją. – Czyli twoją i moją. – To zrozumiałe. – To nie rozwiąże wszystkich naszych problemów. Cięcia płac będą ciosem dla wszystkich pracowników. Już zaczęły się w firmie tworzyć ugrupowania. – Jakie? – Jest grupa, która uważa, że powinno się zwolnić wszystkich Murzynów. Słyszałem, że niektórzy z tych mężczyzn należą do Ku-Klux-Klanu. Wiadomość ta, choć nie stanowiła wielkiego zaskoczenia, budziła poważny niepokój. Podsycane kryzysem gospodarczym gniewne opinie, że „Murzyni zajmują białym miejsca pracy”, szybko znajdowały wyznawców na całym kontynencie, doprowadzając do serii linczów – martwy czarny nie tylko się nie skarżył, ale również zwalniał miejsce na rynku pracy. Fala nienawiści w końcu dotarła także do firmy Davida. – Balon opada i wszyscy zaczynają szukać zbędnego balastu – stwierdził z goryczą David. – Nastały podłe czasy. – Będą jeszcze podlejsze – powiedział złowieszczo Gibbs. – Mamy coś jeszcze do omówienia? Gibbs wstał z fotela. – Moglibyśmy osiągać zyski – powiedział, robiąc aluzję do zasugerowanego przez siebie rozwiązania.

Upór przyjaciela rozbawił Davida. – Albowiem cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał, a na duszy swej szkodę poniósł?[1] – Nie wiedziałem, że świętość jest jednym z naszych biznesowych celów. – Nie jest. Po prostu wolę spokojnie spać w nocy. – Przynajmniej jeden z nas się wysypia – powiedział Gibbs. Po czym, przypominając sobie coś nagle, zapytał: – Bożonarodzeniowy bal charytatywny gubernatora w Saltair. Jest dopiero za dwa miesiące, ale może odpowiem w naszym imieniu? – Poślę datek. – Nie pytałem, czy zmierzasz coś dać. Oboje z Elaine mieliśmy nadzieję, że ty i MaryAnne przyłączycie się do nas. Byłoby dobrze, gdybyście potańczyli. – Potańczyli? – Od czasu do czasu ludzie to robią. – Minęły wieki. – To nie moja sprawa, ale, z twoimi godzinami pracy i podróżami służbowymi, zastanawiam się, jak wy dwoje znajdujecie czas, żeby ze sobą pobyć, nie mówiąc już o tańcu. – Przypominam sobie, jak kiedyś beształeś mnie za to, że mało czasu spędzam w pracy. – Wszystko się zmienia. David spojrzał na kalendarz ścienny i policzył dni. – Nie sądzę, żeby MaryAnne wróciła z Anglii do dnia balu. I masz rację, Gibbs. Gibbs zdziwił się. – Doprawdy? – Tak. To nie twoja sprawa. Wychodząc z biura, Gibbs uśmiechał się z rezygnacją. * Gibbs natychmiast poinformował pracowników firmy o nieuchronnych cięciach płac. Późnym popołudniem przed biurem Davida zebrała się grupka robotników o posępnych twarzach. Na prośbę Davida mężczyźni weszli do środka. Było ich dziewięciu, różnili się między sobą pod względem wzrostu i postury, mieli na sobie ubrania zniszczone i brudne od pracy w warsztacie. David siedział przy swoim biurku, natomiast Gibbs stał mniej więcej metr za nim z dłońmi splecionymi na plecach i mierzył mężczyzn podejrzliwym wzrokiem, niepewny ich zamiarów. – Co mogę dla was zrobić? – zapytał David. Wybrany przez delegację przedstawiciel wystąpił z grupy, trzymając przy piersi filcowy kapelusz. Był to rumiany, łysiejący mężczyzna, kierownik warsztatu, który nadzorował produkcję żeliwnych wózków, zbiorników i wiader używanych w przemyśle wydobywczym. – Panie Parkin, razem z chłopakami chcielibyśmy szczerze pogadać o tych cięciach płac. Gibbs wsunął ręce w kieszenie swoich spodni i oparł się o futrynę okna. Jego zachowanie w zauważalny sposób stało się bardziej wrogie. W przeciwieństwie do niego David uśmiechał się, chcąc podziałać uspokajająco na kierownika warsztatu. – Proszę mówić. – Wiemy, że ostatnio jest mniej roboty i musi dojść do cięć… Niech nas pan nie zrozumie źle, żaden z nas nie narzeka. Dopiero co sam mówiłem, że w większości firm były już trzy albo i cztery obniżki płac, zgadza się, chłopaki? – Obejrzał się na kompanów, którzy, niczym na dany sygnał, pokiwali głowami i pomrukami potwierdzili jego słowa. On natomiast niepewnie mówił dalej: – Ale myślimy, że… zamiast doprowadzać do większej niedoli… może słuszniej by było

kazać odejść Murzynom. Wiemy, że potrafimy poradzić sobie bez nich. Nie byłoby spowolnienia produkcji. Ma pan na to nasze słowo. Gibbs wciągnął powietrze głęboko do płuc, spodziewając się ostrej reakcji Davida. Ku jego zdziwieniu David rozparł się w swoim fotelu, słuchając prośby robotników z widocznym zainteresowaniem. – Pan Boggs, o ile się nie mylę? – Tak, proszę pana. Judd Boggs. – Panie Boggs, od jak dawna jest pan zatrudniony w mojej firmie? – Od kiedy przyjechałem do doliny. Teraz idzie piąty rok. – Czyli był tu pan przed wielkim kryzysem. – Tak, proszę pana. – Czy według pana jest pan tu traktowany uczciwie? – Tak, proszę pana. Jestem traktowany naprawdę dobrze. Wielu właścicielom nawet do głowy nie przyjdzie, żeby o to zapytać. Pozostali mężczyźni ponownie pokiwali głowami i potwierdzili słowa Boggsa pomrukami. – Pięć lat. Czy wie pan, że niektórzy z tych Murzynów, o których pan mówił, pracują tutaj ponad dwadzieścia lat, czyli nieco dłużej od pana? Co więcej, kilku z nich to moi najwydajniejsi pracownicy. – Nie powiedziałem, że nie są dobrymi pracownikami – odrzekł niespeszony Boggs. – Tylko że są Murzynami. Zastanawiając się nad odpowiedzią, David zaczął stukać piórem w blat biurka. W jego głosie było słychać znużenie: – Nie jest łatwo prowadzić firmę. Mój doradca powiedział mi, że powinienem był zwolnić jedną trzecią robotników, że wszystkie moje zyski są pochłaniane przez płace dla pracowników, dla których nie ma dość pracy. Jak pan to ocenia? Judd zacisnął dłoń na kapeluszu. – Ma pan dobre serce, panie Parkin. Jak mówiłem, jest mniej roboty, przez kryzys i w ogóle. Dlatego pomyśleliśmy, że w pana interesie byłoby pozbyć się Murzynów. – W moim interesie? – David zacisnął szczęki i była to jedyna oznaka emocji, które targały nim pod maską opanowania. Pochylił się do przodu. – Twierdzi pan, że wie, co jest w moim interesie, panie Boggs? Twarz mężczyzny wykrzywił grymas. – Nie, proszę pana. – Panowie, pracujecie tu na mój koszt i dzięki mojej łasce i przychodzicie mi zaproponować, żebym zwolnił waszych współpracowników? Co mam odpowiedzieć? – Ale… myśmy mówili tylko o czarnuchach – wyjąkał Boggs. – Oczywiście, oni są tylko czarnuchami. Czarnuchy nie cierpią, prawda? Żołądki ich dzieci nie skręcają się z głodu jak żołądki waszych dzieci. Ich dzieci nie znają strachu. Nie martwią się o to, co z nimi będzie. – David pokręcił głową, jakby nie wierzył, że można myśleć w ten sposób. – Przecież są czarnuchami. Boggs milczał, natomiast kilku innych mężczyzn stojących z tyłu, czując wyrzuty sumienia, poruszyło się niespokojnie. – Panie Boggs, jeśli pan albo któryś z pana szacownych kolegów doceniacie to, że macie pracę, to proponuję, żebyście do niej wrócili i już nigdy nie rozmawiali o tej sprawie na terenie mojej firmy ani za mojej kadencji. A jeśli nie możecie znieść pracy ramię w ramię z Murzynami, to może powinniście stać z nimi w kolejkach po darmowe posiłki, ponieważ są ich tam już tłumy.

Czy wyraziłem się wystarczająco jasno? – Tak, panie dyrektorze. David podniósł głos. – Nie zwracałem się tylko do pana, panie Boggs. – Tak, panie dyrektorze – odpowiedzieli pozostali mężczyźni niepewnymi i wystraszonymi głosami. – W takim razie wracajcie do pracy. Powinniście uważać się za szczęśliwców, ponieważ jestem bardziej litościwy niż wy. Mężczyźni odwrócili się na pięcie i szybko wrócili do tętniącego hałasem warsztatu. * Godzinę po zakończeniu dnia pracy Gibbs wsunął głowę do biura Davida. Jego przyjaciel siedział nad dokumentami. Po jednej stronie biurka leżała otwarta skórzana teczka, której zawartość wysypywała się na zawalony kartkami blat. – Sporo się dzisiaj zdarzyło – stwierdził Gibbs. – Przynajmniej nie było monotonii. Gibbs oparł się o futrynę drzwi. – Jestem urzędnikiem. Lubię monotonię. David uśmiechnął się, nie odrywając wzroku od papierów. – Wychodzimy z Elaine na kolację. Miałbyś ochotę się przyłączyć? – Dziękuję, ale lepiej zostanę i skończę te wyceny. – Przez jakiś czas będziesz słomianym wdowcem. Może w przyszłym tygodniu? – Chętnie. Pozdrów Elaine ode mnie. Gibbs żartobliwie zasalutował Davidowi i zostawił go samego z wykresami. [1] Mk 8, 36 (Biblia warszawska) (przyp. tłum.).

Rozdział 4 NIEUŻYWANY POKÓJ MaryAnne nie chce wejść do salonu na piętrze i nie uznaje jego istnienia. Nie mogę jej za to winić, jako że wszyscy mamy pokoje, które zamykamy na klucz i których nie ośmielamy się odwiedzać, by nie przysparzały nam cierpienia. Z dziennika Davida Parkina, 22 lutego 1932 Pośród wiktoriańskich budowli w dzielnicy Avenues rezydencja Parkinów wyróżniała się szczególną okazałością. Wybudowano ją dla Thomasa Nasha, drugiego burmistrza Salt Lake City. Wybrany przez rząd federalny pochodzący ze Wschodu Nash uważał mieszkańców miasta za kretynów i prostaków i bezczelnie wykorzystywał stanowisko do poprawy swojej sytuacji finansowej. Kiedy obraził wulgarnymi zalotami jedną z szacownych wdów, został wypędzony z miasta. Trzy dni później około stu kilometrów na północ od Salt Lake City rozpoznał go nietrzeźwy krewny wdowy i zastrzelił przed barem w Ogden. Niegdysiejszy burmistrz został pochowany w mogile dla żebraków. Była to epoka wielkiego pragmatyzmu w polityce Zachodu. Okryty złą sławą burmistrz nie żałował pieniędzy na budowę i wyposażenie swojej rezydencji, przyozdabiając dom wszelkimi luksusami, jakie miało do zaoferowania Salt Lake City, oraz wieloma, które musiały być sprowadzone z odległych fabryk i wytwórni na wschodzie kraju, a także zza Atlantyku. Każdy z trzynastu pokoi odznaczał się wyjątkowym przepychem – cechą wspólną wszystkich był tylko brak umiaru. Na mozaikowych parkietach pyszniły się piękne chodniki i dywany z angielskich szenili lub orientalnych tkanin, harmonizujące z sufitami, zdobionymi wyszukanymi i misternymi malowidłami szablonowymi, i żyrandolami z kryształu i brązu, sprowadzonymi ze Strasburga i Lancashire, które zwisały z kunsztownie rzeźbionych rozet, pastelowych i pozłacanych. Okna były zwieńczone witrażowymi elementami przedstawiającymi owoce i serafinów, natomiast wzory na szybach drzwi i skromniejszych okien – kwiatowe i rokokowe ozdobniki – zostały wyryte w niebieskim szkle. David Parkin kupił rezydencję w 1902 roku, sześć lat później, w dniu ich ślubu, dołączyła do niego MaryAnne. W 1913 dom poddano gruntownemu remontowi z powodu pożaru, który przyczynił się do śmierci ich córeczki. Ironia losu polegała na tym, że do pokoju najbardziej związanego z tragedią, do salonu na pierwszym piętrze, ogień nie dotarł. To właśnie w tym pokoju na drugi dzień po pożarze zmarła Andrea. Od tamtego czasu nikt nie przekroczył jego progu. * Kiedy David wrócił do domu, było już po pierwszej w nocy. Często pracował do późna, a po wyjeździe MaryAnne był jeszcze mniej skłonny, by wracać o przyzwoitej godzinie. Catherine udała się na spoczynek dużo wcześniej, pogasiwszy wszystkie światła w domu. Pomimo późnej pory David skierował się do bawialni, zapalił lampę, nalał sobie brandy z kryształowej karafki i spoczął w swoim tureckim fotelu, opierając stopy na skórzanym pufie. Dopiero wtedy spostrzegł kopertę, którą Catherine, na prośbę MaryAnne, położyła na stoliku obok jego fotela. Rozpoznawszy pismo i pieczęć swojej żony, odstawił drinka i wziął kopertę do

ręki. Nie pamiętał, kiedy ostatnio MaryAnne napisała do niego list, dlatego zaczął go czytać z wielkim zaciekawieniem. Mój ukochany Davidzie, bez względu na to, jakich słów użyję, wszystkie będą okrutne, i ubolewam, że nie mogę ci tego oszczędzić. To jest pożegnanie, mój najdroższy. Nie wrócę z Londynu. Nie wiem, czy mój wyjazd jest słuszny, czy nie. Rozważałam tę kwestię tak długo, że nie byłam już w stanie myśleć – wiem tylko, co czuję i co potrafię znieść. A raczej czego nie potrafię. Nie mam siły dłużej znosić twojej obcości. Twoja miłość była dla mnie jak słońce. Mury, którymi otoczyłeś swoje serce, Davidzie, pozbawiły mnie jego ciepła, a bez niego zmarniało moje serce. Mój wyjazd jest tylko ostatecznym aktem separacji, która nastąpiła dawno temu, a to, że ją przedłużaliśmy, było drwiną z pięknego uczucia, które nas kiedyś łączyło. Z bólem serca przyznaję, że nasze małżeństwo umarło wraz ze śmiercią naszej córeczki. Wiem, że mnie kochasz – tak jak ja kocham ciebie. Co tym bardziej skłoniło mnie do odejścia, ponieważ miłość jest zdradzieckim uczuciem. Nigdy nie uczyniłeś mi ani jednej wymówki, że Andrea nie była twoją rodzoną córką, dręczysz się każdego dnia, ponieważ nie możesz mi dać potomstwa, i obwiniasz się za śmierć naszego jedynego dziecka. To nie ty odpowiadasz za odejście naszej córeczki, Davidzie. Śmierć Andrei była spowodowana okrutnymi czynami złych ludzi. Wykazałeś się odwagą i współczuciem. Nie powinniśmy przeciwstawiać się złu, ponieważ może to narazić na ryzyko nas i naszą rodzinę? Jeśli nie będziemy się przeciwstawiać, zło zawsze zwycięży. Sam mnie tego uczyłeś i choć w głębi duszy wiesz, że postąpiłeś właściwie, nie wierzysz w to. Powstał rozdźwięk. I z powodu tego rozdźwięku straciłam męża. Nie potrafię zmienić twojego myślenia o sobie, mogę tylko przerwać pasmo naszego cierpienia. Wybacz mi słabość – to, że postanowiłam pożegnać się listownie, a nie osobiście. Nie mogłabym patrzeć ci w twarz. Obawiałam się, że błagałbyś mnie, bym została, a wtedy nie byłabym w stanie ci się oprzeć. Jak mogłabym nie posłuchać mężczyzny, którego miłuję ponad wszystko? Kiedyś oddałam swoje życie w twoje ręce, Davidzie, ale nigdy nie dopuszczałam myśli, że mogłabym zawłaszczyć twoje. Oddaję ci je teraz. Błagam, nie próbuj mnie znaleźć. Wyzwól się ode mnie. Zawsze będziesz w moim sercu. Mary David wpatrywał się w kartkę, jakby czekając na wyjaśnienie, że to tylko okrutny żart – jednak słowa listu nie dawały nadziei na takie błogosławieństwo. Kiedy w końcu dotarła do niego okrutna prawda, w jego głowie zrodziło się tysiąc różnych myśli, wszystkie równie przerażające. Rozpadł się gruby mur, którym się szczelnie odgrodził, i jego bezbronne serce, osłabione latami udawania, że nic nie czuje, zabolało tak mocno, jakby miało zaraz pęknąć. David zapragnął pobiec do MaryAnne, zatrzymać ją, wołaniem zawrócić pociąg, który ją wiózł. Chwycił karafkę i upił z niej duży łyk brandy. Zapiekło go w gardle. Ponownie przeczytał list, licząc, że znajdzie w nim coś, co przeoczył za pierwszym razem, a co zmieniłoby wymowę całej wiadomości. Desperacko szukał słów, które złagodziłyby przeszywające jego ciało cierpienie i przyniosłyby mu ulgę szybciej niż alkohol. Płakał, ocierając łzy tą samą ręką, w której trzymał butelkę, i pociągał kolejne łyki brandy, aż wypił niemal połowę. Ściskając kartkę i karafkę w jednej ręce, zataczając się, wyszedł z salonu i, nie pojmując dlaczego, skierował się w stronę pogrążonych w ciemnościach schodów. Stanąwszy przed drzwiami salonu na piętrze, wyjął z kieszeni na piersi klucz uniwersalny, przez chwilę zmagał się z zamkiem, po czym, po raz pierwszy od śmierci Andrei, otworzył drzwi. Wyciągnął rękę i