kanclerzyk33

  • Dokumenty701
  • Odsłony174 030
  • Obserwuję96
  • Rozmiar dokumentów935.4 MB
  • Ilość pobrań99 362

Masa o kilerach polskiej mafii. - Jaroslaw Sokolowski

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :3.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Masa o kilerach polskiej mafii. - Jaroslaw Sokolowski.pdf

kanclerzyk33 Dokumenty Jarosław Sokołowski-masa
Użytkownik kanclerzyk33 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 181 stron)

OD AUTORA Artur Górski Zabić kogoś dla pieniędzy – a nawet za darmo – tylko dlatego, że bossowie grupy przestępczej wydali na tego kogoś wyrok i nie ma co się nad tym zastanawiać? Po prostu odpalić gościa, bo zasłużył? Albo i jest absolutnie niewinny, ale należy do wrogiej grupy, której trzeba wysłać czytelny sygnał, że żarty się skończyły, a zaczęło zabijanie? Ktoś musi to zrobić. I ktoś się na to godzi. Jestem pewien, że zdecydowana większość ludzi ani nie byłaby w stanie wykonać takiego wyroku, ani nawet wyobrazić sobie siebie w roli egzekutora. Choćby nie wiem jak duże wynagrodzenie oferował zleceniodawca. Ale przecież czasami dziwi nas, że zabójca zgodził się wysłać ofiarę w zaświaty za śmiesznie niską cenę. Pytamy: naprawdę zabił gościa za, powiedzmy, pięć czy dziesięć tysięcy złotych? Zgodził się bez targów? A może znaleziono na niego jakiegoś haka? Tym samym nie potępiamy zbrodniczego czynu, narzekamy jedynie na niskie stawki dla morderców. Takjakby istniała suma, która usprawiedliwia odrzucenie piątego przykazania. Tak czy siak, zawsze znajdą się tacy, którzy – godząc się na zabicie drugiej osoby – nie wybrzydzają na wynagrodzenie. Dla nich to robota jak każda inna, czasami nawet dość prosta. Problem bezpowrotnego przekroczenia granicy? Nie istnieje. Tego nie da się wycenić, zatem o czym tu gadać? Z pozyskiwaniem takich ludzi polska mafia nigdy nie miała problemów. Kim byli? Jeżeli oglądaliście film John Wick z Keanu Reevesem w roli niezwykle skutecznego płatnego zabójcy, to macie mniej więcej pojęcie, jak wygląda i jak funkcjonuje mafijny kiler. Przystojny, doskonale uzbrojony, wyszkolony w walce wręcz, elokwentny. A przede wszystkim –

skomplikowany duchowo. Jeśli dodacie jeszcze kilka innych gwiazdorskich kreacji – choćby George’a Clooneya czy Jeana Reno – obraz będzie w przybliżeniu pełny. Obraz zabójcy wymyślony przez scenarzystę i zrealizowany przez reżysera. Obraz, który… ma się nijakdo prawdy. W niniejszym tomie podjąłem się bardzo trudnego zadania – przybliżenia czytelnikowi postaci egzekutora wykonującego wyroki śmierci na zlecenie polskich bossów. Jeżeli nawet w swojej naiwności sądziłem początkowo, że hollywoodzkie wizje nie są kosmicznie odległe od rodzimej rzeczywistości, to w miarę zbierania materiału do książki doszedłem do przekonania, że to zupełnie inne światy. Masa, oczywiście, wiedział o tym doskonale, natomiast ja musiałem przerobić tę lekcję w całości. Bez chodzenia na skróty. Nasi czy sprowadzani zza Buga zabójcy w niczym nie przypominali Keanu Reevesa, choć… Tępymi troglodytami też przeważnie się nie okazywali. Powiedziałbym wręcz, że niektórzy z nich, zwłaszcza ci z krajów byłego ZSRR, doskonale nadawali się na bohaterów powieści sensacyjnych (o czym w jednym z rozdziałów). Lepiej byłoby jednak, gdyby strzelali do ludzi w książkach, a nie w świecie realnym. Mimo wszystko – do wizerunku kilera polskiej mafii nie można przyłożyć filmowej kalki. Nie da się, nawet w przybliżeniu, określić, ile ofiar pochłonęły mafijne porachunki. Nie każdą przecież śmierć przyniósł kiler. Z kolei niektóre wypadki, wyglądające na nieszczęśliwe, zostały zaplanowane przez zabójców co do joty. Polską lat 90. (i jeszcze później) wstrząsnęło wiele mafijnych egzekucji. Jedne długo nie schodziły z pierwszych stron gazet, inne kwitowano zaledwie krótką wzmianką w kronice kryminalnej. W wielu przypadkach udawało się ustalić i kilera, i jego zleceniodawcę, ale chyba jeszcze więcej spraw dopiero czeka na ostateczne wyjaśnienie. Gdy oddawałem ten tom do druku, w prasie pojawiła się informacja, że Igor Ł., pseudonim Patyk, oskarżany o zamordowanie byłego szefa policji, generała Marka Papały, został… uwolniony od zarzutu. A już wydawało się, że tajemnica została wyjaśniona raz na zawsze. Czy prokurator powróci do którejś z poprzednich wersji? Nie mam pojęcia. Przed nami kolejny interesujący spektakl. Zresztą ciekawie będzie jeszcze długo. Podczas powstawania niniejszego tomu media pisały o zbliżającym się procesie Marka M., pseudonim Oczko, bossa szczecińskiego półświatka (nawiasem mówiąc, termin „półświatek” brzmi w tym kontekście zbyt niewinnie, zupełnie jak w opowieści o wajchowiczach i kieszonkowcach w czasach II RP). Oczce zarzuca się zlecenie zabójstwa w poznańskiej agencji towarzyskiej El Chico. Niewykluczone, że na światło dzienne wyjdą też i inne jego przestępstwa ciężkiego kalibru. I boss, i jego ekipa to jedni z bohaterów tomu Masa o kilerach polskiej mafii. Wiele z opisanych w nim historii czytelnicy znają już z przekazów medialnych. To nie powinno dziwić, bo naprawdę trudno oczekiwać, że będę dzięki Masie wynajdywać coraz to nowe egzekucje i ujawniać je światu. To zwyczajnie niemożliwe. Ale z pewnością obaj możemy rzucić na konkretną sprawę więcej światła – ujawnić jej kulisy, kontekst i stojących za nią ludzi. Co więcej, niektóre wydarzenia opisałem w poprzednich tomach serii. Jeżeli powracają i w tym, to między innymi dlatego, że udało się zdobyć relację nowego świadka czy poznać nowy punkt widzenia. Poza tym obaj z Masą wciąż mamy świadomość, że pracujemy nie tylko dla tych, którzy znają poprzednie tomy opowieści o polskiej mafii, ale i dla tych, którzy po raz

pierwszy sięgają po któryś z nich. Na koniec refleksja – może niezbyt odkrywcza, lecz z mojego punktu widzenia bardzo istotna. Czytelnicy często zadają mi pytanie, czy trudno przekładać gangsterskie wspomnienia na językliteracki. Przecież gangsterzy to niewykształcone głąby, które nie potrafią poprawnie sklecić zdania! Umieją tylko bić bejsbolem po głowie! Odpowiadam pytaniem na pytanie: doprawdy? A zdarzyło się Wam kiedykolwiek rozmawiać z gangsterami, którym udało się wspiąć w przestępczej hierarchii o choćby kilka szczebli? Wiem, chcielibyście zapewne, aby świat przestępców był światem niegramotnych tumanów, ludzi niepotrafiących składnie się wypowiadać. Bo skoro dzielimy świat na dobrych i złych, to niech źli będą złymi do końca, do szpiku kości, do ostatniego przecinka. Lecz zapewniam, podczas rozmowy z większością z nich przeżylibyście szok! Kiedyś wobec byłego gangstera wyraziłem zdumienie, że niektórzy dawni prominentni członkowie mafii doskonale poradzili sobie w legalnym biznesie po 2000 roku. Przecież to niejako wbrew naturze. – Jeśli ktoś zrobił karierę w dużej grupie przestępczej – odparł – jeśli przeskoczył dziesiątki, a czasami nawet setki, szeregowych żołnierzy, nie mógł być kretynem. I to w kategoriach jak najbardziej obiektywnych. Był raczej kimś w rodzaju biznesmena, który nie tylko zna się na własnej branży, ale ma także sporą wiedzę o świecie i ludziach. Umiał zachować się w każdej sytuacji, potrafił sprawiać wrażenie doskonale wychowanego i elokwentnego. A jednocześnie nie zadrżał mu głos, gdy zlecał „zrobienie głowy”. Gdyby grupa przestępcza składała się wyłącznie z bezmózgich osiłków, do jej rozbicia nie byłyby potrzebne specjalne wydziały policji. Poradziłaby sobie straż gminna. A fakt, że wymiar sprawiedliwości zamiata po polskiej mafii po dziś dzień, oznacza, że jej bossowie byli ludźmi większego kalibru, niż się nam wydaje. Niestety.

OD NARRATORA Jarosław Sokołowski „Masa” Chyba stałem się modny… Nie, wcale tego nie planowałem, a nawet nie chciałem, ale najwyraźniej ten i ów uważa, że na książkach z Masą w tytule można nieźle zarobić. Faktycznie, seria „Masa o...”, odniosła sukces i to jest bezdyskusyjne, więc i inni autorzy zapragnęli uszczknąć coś z tego tortu. Problem w tym, że chcą wpieprzać mój tort, jednocześnie do niego plując. Najpierw Wojciech Sumliński wydał pozycję Czego nie powie Masa o polskiej mafii, a następnie Piotr Pytlakowski dzieło Mój agent Masa. Obie książki promowane były w kontrze do naszej serii – pierwszy tytuł sugeruje, że jest coś, co wiem, ale nigdy tego nie powiem (jak twierdzi facet, którego nie widziałem na oczy), zaś hasło promocyjne drugiego brzmi: „Poznałeś wersję Masy? Teraz poznaj prawdę”. Czyli że niby ja kłamię i celowo zwodzę czytelnika! Bo jak inaczej to rozumieć? Goście podpierają się mną jak kulą (najwyraźniej inwalida bez kuli nie pójdzie), a jak już ruszają, to przeciwko mnie. Na Sumlińskiego mogę co najwyżej machnąć ręką, bo w jego tekście niewiele jest mojej osoby, a moja ksywka posłużyła mu wyłącznie jako wabik, ale działalność Pytlakowskiego budzi moje oburzenie. Przypominam, że prawdziwą dziennikarską karierę Pytlakowski zrobił jako współautor (z Ewą Ornacką) Alfabetu mafii, w którego powstaniu mój udział był bardzo duży. Pomagałem obojgu, pokazując im świat, jakiego sobie nawet nie wyobrażali, i naprawdę niczego za to nie oczekiwałem. Jedynie napisania, jak było naprawdę. W jakimś sensie po moich plecach pan dziennikarz wspiął się na szczyt. A jak już się tam znalazł, to chyba zaszkodziło mu rozrzedzone powietrze, bo zaczął pisać głupoty. I od razu wziął mnie na celownik.

Podejrzewam, że gdyby Nowy alfabet mafii okazał się sprzedażowym hitem, ataki Pytlakowskiego na moją osobę byłyby znacznie łagodniejsze. Jednak w tym samym czasie ukazała się pozycja Masa o kobietach polskiej mafii, dosłownie zmiatając konkurencyjną publikację z rynku. Zapewne dlatego pan Piotr postanowił uderzyć mocniej i zrobił to za pomocą książki Mój agent Masa, gdzie jego rozmówcami są: były gliniarz, który mnie werbował w latach 90. i którego kariera zakończyła się wydaleniem ze służby (ja posłużyłem wyłącznie za pretekst), oraz były bardzo niebezpieczny gangster. Skoro ja używam słowa „bardzo”, coś to oznacza. Facet jest wiarygodny dla Pytlakowskiego (bo każdy mój wróg jest dla niego wiarygodny), ale jakoś nie wzbudził szczególnego zaufania polskich organów ścigania. Był świadkiem koronnym, ale szybko tę koronę stracił; nie chcę wdawać się w szczegóły, jakie były tego powody, ale takie decyzje nie są podejmowane na podstawie czyjegoś widzimisię. Stracił, bo nie był wiarygodny, a Pytlakowski doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Mimo to wykorzystał jego rewelacje w książce! Nawiasem mówiąc, Mój agent Masa nie był sukcesem. Do nakładu konkurencyjnego tomu Masa o bossach polskiej mafii nawet się nie zbliżył. Czym wobec tego teraz zaatakuje mnie ten wybitny dziennikarz śledczy? W tygodniku „Polityka” przeczytałem jego laurkę na temat byłej żony Andrzeja Z. „Słowika”, Moniki. Może to jest jakiś pomysł? Monika chyba nie należy do moich fanek, więc zapewne dałaby się namówić na wspólną akcję przeciwko Masie. Jakiś czas temu wyszła z puchy, szuka sobie nowego miejsca w życiu, więc czemu nie? Tylko, panie Piotrze, to jest kobieta nawykła do luksusu. Współpraca z nią będzie wymagała pewnych inwestycji. Tu nie wystarczą wóda i zakąska. Trzeba będzie zaprosić ją do Sheratona i postawić wykwintną kolację. Gdyby pan nie wiedział, o czym mówię, mogę podpowiedzieć, co lubią kobiety tej klasy. Ale dość o moich wrogach. Przejdźmy do tematu niniejszej książki. * * * Uparcie powraca do mnie jedna myśl: co by było, gdybym jednak miał na sumieniu ludzkie życie? Gdybym zabił albo zlecił zabójstwo. To naprawdę nie było trudne. My, gangsterzy, żyliśmy w poczuciu, że zabijanie jest częścią naszego fachu i wysłanie kogoś do piachu to ta sama bajka, co napadanie na tiry czy odzyskiwanie długów. A czasami nawet bardziej moralnie uzasadniona, bo przecież zabijając przeciwnika, ratowaliśmy własne tyłki. Pod koniec lat 90. ciągle powtarzaliśmy: albo ja jego, albo on mnie. Przecież żadnych negocjacji nie będzie. Wygra ten, który szybciej strzeli. Nie było ani skrupułów moralnych z powodu zabicia drugiego człowieka, ani szacunku dla jego zwłok– czasem topiło się je w wapnie, a czasem kroiło i rozrzucało po bagnach. Potem kilka kolejek wódy (bo jednak wspomnienie mokrej roboty trzeba czymś skutecznie zagłuszyć) i wracało się do kumpli, żon, kochaneki dzieci. Do normalnego świata. Gdybym zabił, pewnie i ja topiłbym w ten sposób robaka. I pewnie umiałbym przejść nad

zabójstwem do porządku dziennego. Tyle że przeszłość, wcześniej czy później, powróciłaby do mnie. Tak jak wraca do tych, którzy zabijali i zlecali. Nie twierdzę, że kilerzy po latach nagle zaczęli żałować za swoje grzechy, ale z pewnością perspektywa bardzo długiej odsiadki spowodowała, że zaczęli sobie stawiać pytanie: czy naprawdę było warto? Przede wszystkim czy warto było zabijać na zlecenie bossów, którym wydanie wyroku przychodziło niezmiernie łatwo, a uregulowanie rachunków z egzekutorem już znacznie trudniej. A najtrudniej wsparcie go w chwili największej próby, czyli w trakcie procesu. Odpowiedź może być tylko jedna. Nie warto. Ja wiem, że kilerzy są sami sobie winni, że uczciwie zapracowali na swoje wyroki, ale wielu z nich zostało do zabójstwa po prostu zmuszonych. Grupa przestępcza to nie jest kółko wielbicieli demokracji i wolnej wymiany myśli. To wojsko, i to w stanie oblężenia. Tam się nie dyskutuje z bossami. Kiedy grupa – a nie tylko jej szef – naciska na ciebie, żebyś zrobił coś, co ma zostać zrobione, nie masz prawa odmówić. Bo zostaniesz potraktowany albo jak zdrajca, albo jakfrajer, albo jakleszcz miękkim fiutem robiony. A na to, jeśli chcesz być w tej grupie kimś, nie możesz sobie pozwolić. Nawet jeśli w głębi duszy wcale ci się to nie podoba. Bierzesz sprzęt i jedziesz na robotę. Strzelasz, facet pada martwy, a ty zaczynasz nawet odczuwać coś w rodzaju satysfakcji, że stać cię było na taką akcję. Bo że nie każdego stać, to jasne. Fot. Aga Luczakowska/Reporter

Wielu bossów odwróciło się od chłopaków, którzy zostali wciągnięci w to bagno. Te wszystkie wcześniejsze gadki o charakterności, o solidarności okazały się – wybaczcie określenie – chujem podszyte. Słyszałem takie teksty, takie zapewnienia w wykonaniu pruszkowskich starych. Słyszeli je ludzie Marka M., pseudonim Oczko, czy gangsterzy ze Śląska. A potem cała ta charakterność bossów okazywała się jedną wielką lipą. Każdy z nich chronił wyłącznie własne cztery litery. Nie chcę przez to powiedzieć, że zabójcy powinni żałować wyłącznie tego, że zostali porzuceni przez swoich szefów. Muszą żałować, że zabijali. To jest podstawa. Ale domyślam się, co czują, potępieni przez społeczeństwo, skazani przez prawo, a na dodatek wydymani przez własną grupę. Siedzą w pojedynczych celach, w tych swoich czerwonych „garniakach”, i zastanawiają się: w co my się wpieprzyliśmy? W imię czego i w imię kogo? Na ulicach polskich miast widzę coraz więcej napakowanych młodych byczków, wydziarganych od góry do dołu, poruszających się z taką samą swobodą ruchów jak my dwadzieścia lat temu. Mają poczucie, że świat należy do nich. A przynajmniej, że powinien należeć. Nie mam wątpliwości, że wielu z nich czyta książki z serii Masa o (…) polskiej mafii i marzy o gangsterskiej karierze. Jedni sympatyzują ze mną, drudzy zaś wyzywają mnie od „konfitur” (oczywiście między sobą, nie przy mnie) i zapewniają, że nigdy by nie wydali kompanów i chętnie odpękaliby cały wyrok, byleby tylko nie kapować. Coś czuję, że wielu internetowych hejterów, którzy zalewają mnie swoimi kategorycznymi przemyśleniami, wywodzi się z tej grupy. Nie lubię się powtarzać, bo mam lepsze rzeczy do roboty, ale powiem raz jeszcze: są ludzie, za których warto posiedzieć w chliwie, i są tacy, którym należy się kopniak w tyłek. Gdyby pruszkowscy bossowie zachowywali się tak, jak tego oczekiwali ich żołnierze, nigdy bym ich nie sprzedał. Ale zapewniam, o czym zresztą ciągle tu piszę, że nie byli warci żadnego poświęcenia i wreszcie trafili tam, gdzie ich miejsce. Tyle że ze zbyt krótkimi wyrokami. Kiedy więc ktoś wsuwa mi głodne kawałki o charakterności, niech najpierw sam udowodni, że przestrzega zasad. Może się bowiem okazać, że oczekuje tego od innych, a charakterność jego samego nie dotyczy. Bo potem to nie on będzie świecił oczami przed sądem. No właśnie. Okazuje się, że najpierw trzeba myśleć, a dopiero potem angażować w nie zawsze dobre przedsięwzięcia. Do tego nie potrzeba wielkiej inteligencji, wystarczy odrobina dobrej woli. W dawnych czasach takiej refleksji mi zabrakło, przyznaję. Po prostu byłem cholernym szczęściarzem.

PROLOG Zabijanie było codziennością Zawodowy zabójca to w światowej literaturze (a także w kinie) postać szczególna i – trzeba przyznać – traktowana przez twórców z czymś w rodzaju sympatii. Perwersyjnej, tłumaczonej nie względami moralnymi, lecz wymogami komercyjnymi, ale jednak. Ilekroć bowiem pojawia się na ekranie bądź na stronach książki taki, który dla pieniędzy (czasem także w imię ideologii czy religii) posyła w zaświaty innych ludzi, niemal nigdy nie jest to prymitywna bestia, lecz osoba skomplikowana wewnętrznie, pełna sprzeczności. Można powiedzieć – misjonarz. Wprawdzie likwiduje określone cele, ale nieobce są mu ludzkie uczucia. Gdy zajdzie potrzeba, zaopiekuje się sierotą albo skrzywdzonym zwierzęciem. To, co robi taki facet, budzi nasz sprzeciw, a mimo to im dłużej oglądamy go w akcji i poznajemy jego trudną przeszłość, zaczynamy mu kibicować. Nie mordercy, lecz człowiekowi. Przecież wcale nie urodził się mordercą, myślimy. Tak pokierowało nim życie. Zwłaszcza że najczęściej zabija tych, którzy na to zasługują. Jako dziennikarz otrzymałem niegdyś zaskakującą ofertę od seryjnego mordercy – propozycję zrobienia z nim wywiadu rzeki. Z człowiekiem odsiadującym wyrok dożywotniego więzienia, przyznającym się do kilkudziesięciu (!) zabójstw, zabijającym przez niemal całe swoje życie. Który pierwszą ofiarę zepchnął z transformatora, gdy miał czternaście lat. Był nią jego kolega ze szkoły, znienawidzony za codzienne drwiny i upokorzenia. Długo się zastanawiałem, czy w ogóle należy jechać na spotkanie z tym człowiekiem. A jeśli już, to czy powinienem podać mu rękę. Przecież to bestia, od której lepiej trzymać się z daleka. Ale z drugiej strony… Będziemy rozmawiać przez kraty, w obecności funkcjonariuszy służby więziennej. Bez bezpośredniego kontaktu. Pojechałem zatem do zakładu karnego, odczekałem swoje na dyżurce. Później

zaprowadzono mnie do kantyny. Kupiłem kawę i czekałem na rozwój wypadków. – Czy mógłby pan kupić kawę i mnie? – usłyszałem za sobą. To był on. Bez jakiejkolwiek obstawy, bez kajdanek na rękach i nogach. Ubrany nie w czerwony uniform więźnia niebezpiecznego, lecz w szarą flanelową koszulę i samodziałowe spodnie. W niczym nie przypominał bezwzględnego egzekutora. Byliśmy w tej kantynie tylko we dwóch. Nie licząc bufetowej. Nasza rozmowa (pierwsza z wielu) trwała dwie godziny; na tyle nam pozwoliły władze więzienne. W miarę jak mój rozmówca rozwijał swoją ponurą opowieść, wywołany sytuacją niepokój ustępował. Zrozumiałem, że człowiek nie rodzi się zły, że jego życiowe wybory determinują okoliczności. Jeden ma siłę pójść właściwą drogą, inny popełnia potworny błąd, przeważnie uruchamiając lawinę kolejnych złych decyzji. Więzień, którego zwierzeń słuchałem, miał – jak często bywa – trudne dzieciństwo. Ojczym go dręczył, matka nie potrafiła ochronić syna przed furią męża, szkoła nie okazywała zrozumienia. Fot. SE/East News Gdy zabił po raz pierwszy, postanowił uciekać. Zmienił swoje życie w jedną wielką i krwawą podróż. Zabijał, by zdobyć środki do życia, wsiadał w pociąg i jechał na drugi koniec

Polski, tam zabijał ponownie i wracał. Częstym obiektem jego ataków bywali homoseksualiści – pozorna zgoda na współżycie ułatwiała mu wyprowadzanie ich do lasu, gdzie mordował z zimną krwią. Trudno w to uwierzyć, ale udawało mu się funkcjonować w ten sposób przez dobrych kilkanaście lat. Po drodze, oczywiście, zawierał rozmaite znajomości. Jego kompanami przeważnie stawali się ludzie z marginesu społecznego, przestępcy i mordercy. Tacy sami jak on. Tworzyli jego naturalne środowisko – mówiący jego językiem i postępujący według jego zasad (a raczej niekierujący się nimi w ogóle). On zabijał nie dla przyjemności, ale po to, by żyć. Inna sprawa, że z wyrzutami sumienia potrafił radzić sobie wyjątkowo dobrze. W jakimś sensie żył nie jak człowiek, ale jak zwierzę, które albo upoluje, albo zostanie upolowane. Po kilku latach nasz kontakt się urwał, ale nadal często myślę o moim rozmówcy. Co musiałoby się wydarzyć (albo nie wydarzyć) w przeszłości, żeby znalazł się w zupełnie innym miejscu niż zakład karny o podwyższonym rygorze? Twórcy filmów i książek z zawodowymi mordercami w rolach głównych także starają się pokazać nam wszelkie przesłanki stojące za czynami, które większości ludzi nie mieszczą się w głowie. I sugerują, że w głębi duszy kilerzy są takimi samymi empatycznymi osobami jakmy. Egzekutor z filmu Luca Bessona Leon zawodowiec (zagrany przez Jeana Reno) nie ma litości dla ofiar. Ale potrafi otoczyć opieką małą Matyldę, której rodziców zabili skorumpowani policjanci. Zabójca z filmu Amerykanin (w tej roli George Clooney), który przyjeżdża z krwawą misją do Toskanii, zaczyna odczuwać niechęć zarówno do swojej profesji, jaki do samego siebie. I pragnie zerwać z dotychczasowym życiem. Z kolei wspomniany już przeze mnie John Wick to opowieść o kimś, kto pragnie porzucić życie płatnego cyngla, ale nie może tego zrobić, dopóki nie wyrówna rachunków z rosyjską mafią. Wick nie jest bowiem notorycznym sadystą, lecz… człowiekiem honoru, doprowadzającym sprawy do końca. Nieco inaczej jawi się jeden z najsłynniejszych literackich zawodowych kilerów, bohater słynnej powieści Fredericka Forsytha Dzień Szakala. Człowiek, który ma zapolować na prezydenta Francji Charles’a de Gaulle’a, szalenie inteligentny, chłodno oceniający szanse i zagrożenia. Podchodzi do swojej pracy z wyjątkową starannością i – jakkolwiek to zabrzmi – z profesjonalizmem. Przykłady można mnożyć, ale jedno jest pewne: kultura masowa lubi kilerów. Czy może raczej jej odbiorcy? Tak czy inaczej, szeroko rozumiana sztuka dostarcza nam wzorca zabójcy – zarówno uwikłanego w świat zbrodni prawdziwego człowieka, jak i „inżyniera śmierci”, odhumanizowanego, ale fascynującego zabójczą sprawnością. Czy kilerzy polskiej mafii należeli kiedykolwiekdo którejś z tych kategorii? * * *

Artur Górski: Zanim przejdziemy do rozmowy o różnych typach zabójców polskiej mafii, chciałbym rozwiać pewną wątpliwość. Na internetowych forach często spotykam się z głosami oburzenia: „Jakim cudem Masa dostał status świadka koronnego? Przecież to niemożliwe, że nie ma krwi na rękach! Nawet jeśli nie zabijał, z pewnością zlecił niejedną egzekucję. Na pewnym szczeblu grupy przestępczej było to nieuniknione”. Jarosław Sokołowski „Masa”: Kiedyś odpowiadałem na takie komentarze, a teraz po prostu już mi się nie chce. Bo ile razy mogę zapewniać, że nie mam na sumieniu niczyjej śmierci? Jeśli ktoś w to nie wierzy, to – choćbym przysięgał na nie wiem jak świętą księgę – i tak go nie przekonam. Dla niego nie jest istotne, że zanim przyznano mi status świadka koronnego, wymiar sprawiedliwości dokładnie przekopał moją gangsterską przeszłość. Wyobrażasz sobie, jaki to byłby wstyd dla państwa, gdyby się okazało, że świadek koronny numer jeden pozbawił kogoś głowy? Co byłyby warte wyroki, które zapadły także dzięki moim zeznaniom? Zapewniam cię, że zostałem prześwietlony lepiej niż rentgenem. A.G.: Uważałeś, że zabijanie jest rzeczą niegodną, nawet wtedy, gdy byłeś w mafii? J.S.: E tam, nie rób ze mnie świętego! Ja miałem po prostu cholerne szczęście. Wręcz niewyobrażalne. Wcale nie byłem dobrym człowiekiem – gdybym musiał zabić, zrobiłbym to bez mrugnięcia okiem. Nieraz tak katowałem, że według wszelkich znaków na niebie i ziemi klient już dawno powinien być trupem. A jednak nie umierał. Powiem ci, że zabić człowieka wcale nie jest tak łatwo. Walisz go w łeb, walisz, walisz, on upada, tryska z niego krew. Wydaje się już, że odpłynął w zaświaty, a on wstaje i spierdala. Powtarzam, miałem szczęście! Kiedyś zleciłem jednej z moich grup porozmawianie z pewnym Cz., który coś mi tam był winien. Szczegóły w tym wypadku są nieistotne. Pojechały do niego bardzo ostre chłopaki i przeprowadziły akcję według własnego scenariusza. Cz. został wyrzucony ze swojego mieszkania na pierwszym piętrze przez okno, głową w dół. Następnie przez jakiś czas jeździł po nim samochód. Kiedy chłopcy uznali, że pacjent nie przeżył operacji, wrzucili go do bagażnika i przywieźli do mnie, do domu. Zobaczyłem zmasakrowaną ofiarę i oblał mnie zimny pot. Krzyknąłem: „Czy was, kurwa, pojebało? Trupa mi przywozicie? Mieliście z nim tylko porozmawiać! Zabierać go, i to w try miga! Zakopać gdzieś w lesie, żebym go już więcej nie oglądał!”. Stało się dla mnie jasne, że ta śmierć obciąża moje konto. Ale wiesz, jak to się skończyło? Jak Cz. poczuł leśne powietrze, od razu się ocknął i spierdolił swoim oprawcom. Na moje szczęście przeżył. Od drugiej połowy lat 90. zabijanie stało się w polskiej mafii codziennością; wystarczyło niewiele, żeby zawieźć gościa do lasu i tam go odjebać. Czasem powód był poważny, a czasem

ograniczał się do podejrzenia nielojalności. Jakby dobrze pokopać, to znalazłoby się jeszcze z kilkaset ciał, o których dziś już nikt nie pamięta. A.G.: Czy płatny zabójca polskiej mafii w czymkolwiek przypominał hollywoodzkie wzorce? J.S.: Nie żartuj! Polska rzeczywistość nie miała nic wspólnego z kinem. Po pierwsze, właściwie nie było płatnych kilerów. Gangsterzy zabijali przeważnie za friko, bo to był ich obowiązek. Albo było to w ich interesie. Niektóre grupy składały się wyłącznie z chłopaków gotowych strzelić temu czy innemu w łeb. A.G.: Zabijanie dla przyjemności? J.S.: Znałem i takich, którzy opowiadając o ostatnich chwilach swojej ofiary, prawie dostawali orgazmu. Ale przeważnie nikt nie zabijał dla satysfakcji. Raczej na zasadzie: jak nie ja jego, to on mnie. Oczywiście, w przypadku grubszych ryb do odpalenia oferowało się jakieś sumy, często robiące wrażenie. Inna sprawa, czy kiedykolwiek te pieniądze zostały przekazane wykonawcy. W Pruszkowie dużo się obiecywało, ale jakktoś miał trochę oleju w głowie, dzielił te obietnice przez cztery.

Fot. JacekWaszkiewicz/Reporter A.G.: Bywają zlecenia łatwiejsze i trudniejsze. Takie, którymi prawie nikt się nie zainteresuje, i takie, o których media trąbią miesiącami. Skąd braliście ludzi do tych najtrudniejszych? Często dziennikarze spekulowali o kilerach z radzieckich służb specjalnych. J.S.: Tacy też byli. Ale z reguły na mokrą robotę nie chodzili zabójcy pokroju Szakala. Na przykład ci, którzy zabili Pershinga, czyli Ryszard B. i Ryszard N., nie należeli do elity w swoim fachu. Delikatnie mówiąc. Ale wracając do twojego pytania. Poszukiwania kandydatów na kilerów prowadziliśmy przede wszystkim wśród ludzi… śmiertelnie chorych. Ale nie takich, którzy mieli kojfnąć za dzień lub dwa. Powiedzmy, że za kilka miesięcy. Interesowali nas ci żyjący ze świadomością zbliżającej się śmierci, ale jeszcze w dobrym stanie fizycznym. Dobrym fizycznym, ale kiepskim psychicznym. Takich desperatów, nierozczulających się nad cudzą krzywdą, nieznających słowa „litość”. Takich, którzy wiedzą, że ich samych już za chwilę spotka coś najgorszego. Być może to właśnie tacy zabijają dla przyjemności, perwersyjnej przyjemności dzielenia się z innymi własną tragedią? Może dlatego wśród mafijnych kilerów bywały osoby z marskością wątroby bądź rakiem. Zabijały, a potem los wymierzał im sprawiedliwość.

Inna kategoria to gangsterzy niższej kategorii, którzy za wszelką cenę starali się zasłużyć na uznanie w grupie i wskoczyć na wyższy szczebel w jej hierarchii. Do nich zaliczyłbym wspomnianego Ryszarda B. Facet bardzo pragnął zaimponować pruszkowskim starym, szczególnie swojemu patronowi, czyli Maliźnie, i dlatego nie miał oporów, żeby przyjąć zlecenie na Andrzeja K. Czasami zdarzali się ludzie, którzy w ogóle chcieli dołączyć do ekipy, więc decydowali się na wyjątkowo drastyczny chrzest bojowy. A.G.: Rozumiem, że także w ich przypadku nie chodziło o pieniądze? J.S.: Absolutnie nie. Pieniądze miały być konsekwencją morderstwa. Stajesz się swojakiem, dołączasz do grupy, zaczynasz kręcić z nią interesy i zarabiasz. Ale wiadomo, że nigdy nie odmówisz, kiedy zleci ci się odpalenie jakiegoś frajera. Bo zabić to dla ciebie jak splunąć. Kolejna kategoria to mordercy, którym nie układało się na wolności. Po prostu nie radzili sobie w życiu poza puszką i zabijali, żeby trafić za kratki. Naprawdę znałem wielu chłopaków, którzy lepiej czuli się w chliwie niż na wolności. Tam mieli wikt i opierunek, i to przez wiele lat, bo jednak za głowę nie idzie się siedzieć na rok. A na wolności nie potrafili na siebie zarobić. Często mieli rodziny i robili to dla nich – kiedy garowali pod celą, grupa wspierała ich najbliższych całkiem pokaźnymi sumami. Inna sprawa, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia i obiecane siano nie spływało nigdy. Skutecznymi kilerami byli też goście, którym koło dupy kręcił się strach. Wiedzieli, że muszą zabić, bo cel jest dla nich śmiertelnym zagrożeniem. W jakimś sensie był to więc rodzaj pojedynku. Wygrywał szybszy. Generalnie w polskiej mafii byli gotowi zabijać niemal wszyscy. Na szczęście nie wszyscy musieli. Dziwi mnie tylko jedno – czemu, skoro mieliśmy tak lichych speców od zabijania, w sumie prawie nikomu niczego nie udowodniono? Tyle trupów, a tak mało wyroków. Może jednak organy ścigania nie stanęły na wysokości zadania? A.G.: No to przypomnijmy sobie głośne zabójstwa. Także te, za które nikt nigdy nie odpowiedział.

ROZDZIAŁ 1 Pinokio i Kiełbasa Gdy 19 lutego 1996 roku pod sklepem spożywczym w samym centrum Pruszkowa, na skrzyżowaniu ulic Kościelnej i Berenta, seria z kałasznikowa zakończyła życie Wojciecha K. „Kiełbasy”, w mediach natychmiast pojawiły się spekulacje: dlaczego zginął i kto za tym stoi? Może wyrósł zbyt wysoko i zaczął zagrażać pozycji pruszkowskiego zarządu? Może związał się z konkurentami podwarszawskiej mafii i przestał być swój? Może Masa, któremu początkowo przypisywano zlecenie tej zbrodni, nie chciał już pozostawać w cieniu dawnego przyjaciela i postanowił się go pozbyć? A może po prostu Wojciech K. nie chciał się dzielić zyskami z tymi, którzy liczyli na dolę? O śmierci Kiełbasy pisaliśmy w poprzednich tomach kilkukrotnie. Przedstawiliśmy wersję zabójstwa odmienną od większości teorii publikowanych w mediach. Dlatego w tym rozdziale nie skupimy się na kulisach zlecenia, ale na osobie kilera. Wprawdzie sprawa ta nigdy nie została wyjaśniona przed sądem, a zarówno morderca, jak i zleceniodawcy nie usłyszeli wyroków, lecz Masa nie ma wątpliwości, kto stał za tymi dramatycznymi wydarzeniami.

Fot. Filip Miller/PAP Według niego egzekucję przeprowadzono na polecenie Marka Cz. „Rympałka”, a udział w tej gangsterskiej operacji wziął sprawdzony człowiek: Artur R. „Pinokio”. Oddał śmiertelną

serię w kierunku ofiary. Ponurej pikanterii dodaje fakt, że Pinokio, zanim jeszcze został mafijnym zabójcą, pracował w policji jako antyterrorysta. Być może, choć od tamtego lutowego dnia minęło wiele lat, policjantom z Archiwum X uda się wznowić śledztwo i doprowadzić winnych przed oblicze wymiaru sprawiedliwości… A.G.: Kiedy poznałeś Pinokia? J.S.: To był sam początek lat 80. Pinokio chętnie latał po dyskotekach, więc poznałem go właśnie w jednej z nich. Nie łączyła nas jakaś szczególna zażyłość, ale skoro często widywaliśmy się w dyskotekowym barku, szybko złapaliśmy wspólny język. A.G.: Czy Artur R. pracował wówczas w policji? J.S.: Nie. Zresztą jego kariera jako psa nie była ani długa, ani spektakularna. Od młodego marzyła mu się robota komandosa, więc najpierw trafił do wojska i tam szkolił się na rodzimego Rambo. Ale miał pewną skazę, która go dyskwalifikowała: panicznie bał się bagien. Jeżeli oglądałeś Rambo, to wiesz, że bagno jest środowiskiem naturalnym sił specjalnych i duża część ćwiczeń odbywa się właśnie na mokradłach. A Pinokio dostawał gorączki na myśl o kąpieli w błocie. Prawie każdy ma jakąś schizę: ja nienawidzę pająków, a on bagien. Pewnie ty też masz jakiś słaby punkt? No i jak dowódcy Artura zorientowali się, co jest grane, zaczęli go czołgać po bagnach, obrzydzając mu na dobre karierę komandosa. Podejrzewam, że ta trauma na poligonach jakoś odcisnęła się na jego psychice; ostatecznie facet był w armii regularnie dręczony. Nawet jeśli wszystko działo się w dobrej wierze, żeby zrobić z niego twardziela. Odszedł z wojska, ale nie dał za wygraną. Z papierami komandosa – nikt mu przecież nie wpisywał do akt, że cierpi na wstydliwą fobię – bez problemów dostał się do AT. No ale tam też trzeba latać po bagnach, więc przełożeni natychmiast skumali, z kim mają do czynienia. Próbowali gościa oswoić z błotem, ale się nie udało. Pinokio zrzucił mundur i pojawił się na mieście. A.G.: W jakim sensie: na mieście? Chodzi o to, że został cywilem czy że dołączył do grupy przestępczej?

J.S.: Jedno szło w parze z drugim. Pruszków szybko zorientował się, że jest do zagospodarowania ostry chłopak; już na dyskotekach widać było, że gość ma jaja. Jak ktoś nadepnął mu na odcisk, on walił w ryja albo unieruchamiał napastnika jakimś nauczonym u komandosów chwytem. Żal było zmarnować taki talent! Dość szybko dołączył do grupy Marka Cz. „Rympałka”, który nie był jeszcze żadnym wielkim bossem i dopiero czekał na swoje dni chwały. Kiedy chodziłem z Kiełbachą po dyskotekach, Rympałki nam towarzyszyły, a jak zachodziła potrzeba, wkraczały do akcji. Czyli my, mafijna arystokracja, nie brudziliśmy sobie rąk. Biły „boki”, czyli Pinokio i kilku chłopaków z Grochowa. A.G.: Ciekaw jestem, czy łatwo poszła mu zamiana munduru na gangsterski dres… Fot. Filip Miller/PAP J.S.: Myślę, że on od początku dążył do półświatka, a półświatek szybko go wypatrzył. Chłopak kręcił się w miejscach, gdzie bywali gangsterzy, i dołączył w sposób naturalny. Miał szczęście, że od razu skumał się z Rympałkiem, bo jaksię ma takiego kompana, to raczej nie trafia się do seminarium duchownego. Pruszków przyciągał podobnych gości jak magnes. Z selekcją

nie było problemów. Zapewniam cię, że z czasem i ty byś się nauczył wyławiać perły z gnoju. Wystarczy, że siądziesz z gościem przy wódce i zadasz mu kilka pytań. W try miga zorientujesz się, z kim masz do czynienia. Najpierw ustalisz, czy w ogóle nadaje się do grupy, a po kilku kolejkach będziesz już wiedział, do jakiej kategorii można go zaszufladkować. Czy będzie z niego poławiacz łbów, czy tylko drobny złodziejaszek. Na faceta, który zasuwa farmazony, który sztafiruje się na nie wiadomo kogo, trzeba uważać. Krowa, która dużo ryczy… Znasz to powiedzenie? Prawdziwy fachowiec zna swoją klasę i mówi tyle, ile trzeba. Leszcze dużo pyszczą, a im więcej wypiją, tym ostrzejsze z nich gangusy. Ale potem urywa się film, a frajer nawet nie pamięta, co mówił. Jakby wysłać takiego na ulicę, to nie wiem, czyby umiał podpierdolić babce na bazarze pietruszkę. Poza tym pamiętaj – za prawdziwymi urkami szła więzienna legenda. Jak ktoś dał się poznać za kratkami, od razu niosła się w miasto fama. Jak ktoś nie miał na koncie tego epizodu, trzeba było mu się przyjrzeć dokładniej. Fot. Adam Urbanek/PAP

A.G.: Powróćmy na chwilę do osobowości zabójcy. Relacje wielu pruszkowskich gangsterów, nawet tych o sadystycznych skłonnościach, z kompanami układały się jak wśród zwyczajnych, wesołych, skłonnych do żartów, uczynnych ludzi. Choć dla swoich ofiar byli jak koszmar na jawie, w sytuacjach towarzyskich dawali się lubić. Czy taki właśnie był Pinokio? J.S.: Wręcz przeciwnie. Jego nie lubił prawie nikt. Wysoko zadzierał nosa i dawał do zrozumienia, co to nie on! Być może przeszłość w oddziałach specjalnych, choć krótka i niezbyt chwalebna, była jak iluzja, że on pochodzi z jakiegoś lepszego świata, podczas gdy większość pruszkowskich to tylko motłoch i patologia? Przy mnie się nie stawiał, bo wiedział, że jestem nieobliczalny świr i mogę mu zrobić nieuleczalną krzywdę, ale przy innych chłopakach z miasta zmieniał się w bufona. W efekcie wszędzie był z trochę innej bajki – i w komandosach, i w mafii. W 1994 roku siedziałem z nim pod jedną celą w Białołęce – ja za rzekomy gwałt, którego nie było, on za wymuszenie rozbójnicze. W sumie za jakąś drzazgę, która mogła się przytrafić każdemu. Gdyby nie ja, to chłopcy szybko by go gdzieś schowali; wiesz, w puszce panują określone zasady, a on nie zamierzał ich przestrzegać. Zadzierał nosa, kozaczył, nawet na starych grypsujących patrzył z góry. A siedział z nami sam kwiat: Książę, Komandos i ktoś tam jeszcze. Broniłem faceta przed nimi, choć czasami naprawdę miałem go dość. Potem, kiedy wyszedłem, a on jeszcze przez jakiś czas został na Białołęce, kilka razy wysłałem mu rakietę, czyli paczkę, a także opłaciłem dobrych prawników, żeby go wyciągnęli z gówna. Jak wyszedł, to od razu przyklepał do Rympałka, który podskoczył o kilka szczebli w hierarchii i zaczął organizować swoje PX-y. A.G.: PX-y? A co to takiego? J.S.: To były grupy specjalne, ludzie do odpałek, ciężkich pobić, napadów, uprowadzeń. Generalnie najostrzejszych sytuacji, wymagających nie finezji, tylko brutalności. W skład takiej, oprócz Pinokia, wchodzili między innymi Krzysztof B., pseudonim Ziomal, i JacekS. „Falconetti”, zwany także Terrorystą. A.G.: JacekS.? Obecnie świadekkoronny, który zeznaje w sprawie Rympałka? J.S.: Dokładnie. Ten sam, który w Szwecji zadźgał nożem dwóch klientów. Jako że zrobił to w obronie własnej i sąd to potwierdził, nie było przeszkód, aby dostał koronę. Z kolei w lutym 1994 roku odstrzelono Dariusza R. z Olsztyna. To była głośna sprawa. Bracia Dariusz i Andrzej R.