Starość jest przerażająca! Coraz
częściej miewam takie chwile, kiedy
obawiam się czy nadal jest we mnie
poczucie rzeczywistości. Niekiedy
zachodzę w głowę starając się sobie
przypomnieć, co wczoraj zjadłem na
śniadanie i… mam z tym problem.
Sprawy sprzed kilku dni umykają gdzieś
w nicość i zapadają się w otchłań
zapomnienia, ale za to cała odległa
przeszłość wydaje się chwilą, która
właśnie minęła.
O tak, czas to podły szyderca!
Drwi sobie ze mnie w najlepsze.
Sprawia, że każde wspomnienie niesie
ze sobą doznania dla wszystkich
zmysłów. W moim umyśle wciąż słyszę
szczęk klucza w zamku, jęk zawiasów,
gong dzwonu na sterowni i odgłos
kroków uderzających o drewniane
podesty. W ustach panoszy się znajomy
smak cierpkiej kawy, który przez długie
lata witał mnie każdego poranka. Kiedy
tylko wspomnę jaki paskudny fetor czaił
się w pomieszczeniu z silosami, to
gówniany zapach natychmiast rozsadza
mi nozdrza. Co to za życie, skoro nawet
słońce nie ogrzewa mnie na tyle, żebym
przestał czuć na swym ciele chłód
więziennych korytarzy?
Możecie mi wierzyć na słowo, że
dźwigam na swych starych ramionach
ciężkie brzemię. Niekiedy parszywy ból
rozrywa duszę i doskwiera tak bardzo,
że trudno jest wytrzymać. W takich
chwilach oddałbym wszystko, by móc
zanurzyć usta w wodach mitycznej rzeki
Lete, pociągnąć solidny łyk i doznać
zapomnienia.
Czasami miewam takie dni, kiedy
ogarnia mnie wyciszenie i nie mam
żadnych skojarzeń. Lubię ten stan. Czuję
się wtedy tak, jakbym odpoczywał po
długim i żmudnym marszu, a nim
zapadnie zmierzch, świat naprawdę
wydaje się piękny. Staję wówczas w
oknie, palę papierosa i przyglądam się
jak światło dnia zaczyna konać w
ramionach nocy. Potem nastaje ciemność
i wtedy wszystko co miłe ulatuje gdzieś
w mrok, a w duszy zaczynają
rozbrzmiewać pierwsze takty niepokoju.
Nie zawsze potrafię zagłuszyć tę ponurą
melodię. Mam wrażenie, że wszystkie
moje lęki i obawy snują się tuż obok
niczym złowieszcze cienie, jakby
chciały mi oznajmić, że tej nocy stare
demony przyjdą w odwiedziny.
Niekiedy miewam parszywe sny.
Złośliwe mary nawiedzają mnie w tak
intensywnym wydaniu, że gdy otwieram
oczy, to jestem przerażony i potrzebuję
kilku chwil, żeby dojść do siebie.
Siadam na krawędzi łóżka, wpatruję się
w pomarszczoną skórę na moich
dłoniach i czuję jak spływa na mnie
ulga, bo widzę, że jestem tu i teraz.
Potęga ludzkiego umysłu jest
zadziwiająca. Upłynęło tak wiele lat, a
ja nadal miewam chwile, kiedy nagle
przypominam sobie jakiś detal. Potem w
głowie odpala się projektor wyobraźni i
przewija wspomnienia niczym kadry
filmowej taśmy. Klatka stop i od nowa.
I jeszcze raz.
I znowu.
W wyobraźni jawią się znajome twarze,
gesty, głosy, zdarzenia, a nawet błahe
szczegóły, które dziś nabierają zupełnie
innego znaczenia.
Wczoraj podczas pisania złamałem rysik
w ołówku. Grafitowy szpic turlał się
wzdłuż kartki, a mnie nagle dopadła
gorzka refleksja, że być może taki sam
kruchy przedmiot przekreślił jesienią
1933 roku moją szansę na inne życie.
Tamtego wieczoru Frantz robił listę
ochotników do pracy w polu.
Następnego dnia stu chłopa miało wyjść
poza mury. Wykopki. Pamiętne wykopki,
które po wsze czasy wpisały się w
historię wronieckiego więzienia. Ja też
miałem iść w pole, bo zawarłem z
Frantzem układ i dałem mu to, czego
chciał…
Rozumiem, że teraz dumanie o tym – co
by było gdyby – nie ma najmniejszego
sensu. Tylko co mi z tej wiedzy, skoro
nie wiem jak powstrzymać te gdybające
myśli? To kolejne oblicze starości, które
mnie kąsa i dręczy.
Niekiedy patrzę w lustro i widzę twarz,
której mam sporo do zarzucenia,
bowiem zdarzyło się w moim życiu kilka
spraw, z których nie jestem dumny. Były
też sytuacje, kiedy mogłem postąpić
inaczej, właściwiej, a zamiast tego,
chowałem się za woalem własnych
słabości i wygodnictwa. Kiedy
spoglądam w przeszłość i widzę, co dla
innych więźniów w czasie hitlerowskiej
okupacji było w stanie zrobić pięciu
młodych oratorianów, to zaczynam się
zastanawiać, czy jestem godzien
określać się mianem człowieka? Nie
pomogą żadne modlitwy i błagania, nie
zmienię tego co było, niczego nie
naprawię i nie cofnę czasu. Naprawdę
żałuję, że historia mojego życia jest
pełna wydarzeń, które przecież mogły
potoczyć się zupełnie inaczej. Za późno
na jakiekolwiek usprawiedliwienia.
Jedno co mogę zrobić, to tylko bezradnie
rozłożyć ręce i powiedzieć, że jest mi
przykro.
Cóż z tego, że w dobrym zdrowiu
dożyłem sędziwego wieku? Nie mam
pojęcia co znaczy być mężem, ojcem,
dziadkiem… Sam nie wiem ile razy
zastanawiałem się – po jaką cholerę to
wszystko? Jaki jest sens mojego
istnienia? Podejrzewam, że ludzie tacy
jak ja, tacy którzy czują w sobie pustkę,
rozmyślają nad tym i uparcie szukają
odpowiedzi. Jednak kiedy człowiek za
bardzo zaprząta sobie głowę takim
ciężarem, łatwo się może pogubić i
wpaść w sidła bezsilnej obojętności.
Wiem coś o tym, bo kilka razy w życiu
zabrnąłem w tę ślepą uliczkę i znałem
takich, którzy tam również dotarli.
Trudno wyjaśnić jak to jest, a
szczególnie komuś, kto tego nigdy nie
doświadczył. Nie ma takich słów,
którymi można opisać ludzkie uczucia
kiedy cały świat wydaje się bezbarwny,
kiedy każdego dnia tracisz chęć do
życia, kiedy czujesz głód i nie możesz
przełknąć nawet kęsa, kiedy pragniesz
zasnąć, ale krzyk w twojej głowie nie
pozwala ci zmrużyć oczu. Medycyna nie
zna lekarstwa na chorobę duszy. Nie ma
magicznego eliksiru który sprawi, że
ktoś pogrążony w rozpaczy pociągnie z
karafki solidny łyk mikstury i nagle
powróci do niego znajoma radość życia.
Jest tylko jeden sposób, żeby wyrwać
się z marazmu, żeby znowu poczuć jak w
żyłach krąży krew i odzyskać utraconą
równowagę umysłu. Trzeba odnaleźć w
sobie misję i użyć wszystkich sił, żeby
ją realizować. Jeżeli ktoś twierdzi
inaczej, to opowiada bzdury.
Pewnego dnia Johnny Alcatraz,
największy bajerant jakiego znałem,
powiedział coś całkiem mądrego:
- Kiedy człowiek nie ma celu, do
którego będzie zmierzał, to po prostu
sparszywieje.
Gdybym kilka miesięcy temu nie wpadł
na pomysł aby spisać wspomnienia,
które noszę w głowie, to Bóg jeden
raczy wiedzieć kim byłbym teraz. Śmiem
twierdzić, że chyba zdziadziałbym do
reszty. Wiem, to może wydawać się
śmieszne, ale ja naprawdę odnalazłem w
tym ratunek, kiedy wbiłem sobie do łba,
że właśnie to stanowi cel mojego życia.
Od tamtej pory zniknęły te wszystkie
dylematy, że nie mam rodziny,
potomstwa i że moje nazwisko umrze
wraz ze mną. Sensem mojego istnienia
zostało tych kilka skoroszytów,
będących uczciwym świadectwem
czasów, w których przyszło mi żyć.
Nawet nie macie pojęcia ile
przekłamania i fałszu zostało sprytnie
przemyconych i wplecionych w historię
współczesnej Polski. Włos się jeży na
mojej starej głowie, kiedy pomyślę o
tym, jak wiele zostało napisanych
podręczników i opracowań, które tak
naprawdę są gówno warte. Kilka z nich
wpadło mi w ręce i miałem je okazję
przeczytać, pełno w nich kłamstwa,
manipulacji i żonglowania faktami.
Powstały chyba tylko po to, aby
stworzyć iluzję naszego narodowego
ego, żeby błyszczało i lśniło w oczach
potomnych niczym nieskazitelny
diament. Unika się tematów, które
obnażają krwiożerczą walkę o władzę i
przywileje, milczy się w kwestii
wszechwładnej mamony, a za klauzulą
tajności, ukrywa się rządowe afery,
gospodarcze przekręty i polityczne
morderstwa.
Ktoś mógłby mnie zapytać – a kim ty
jesteś u licha, żeby snuć takie
oszczerstwa?
Nazywam się Stanisław Żabikowski i
jestem nikim.
Przechodzę do historii jako więzień II
Rzeczypospolitej skazany wyrokiem
prawomocnego sądu na karę
dożywotniego pozbawienia wolności.
Jako były skazaniec, mam świadomość,
że dla wielu z was jestem osobą
niewiarygodną albo człowiekiem
drugiej kategorii. Tak jest
skonstruowany świat, w którym wzorce
społeczne budują ludzką mentalność i
nic tego nie zmieni. Nawet nie wiem
dlaczego, ale zawsze kiedy zastanawiam
się nad tą filozoficzną kwestią, dociera
do mnie sens słów jakie swojego czasu
wypowiedział pewien człowiek, który w
rządzie III Rzeszy piastował funkcję
ministra propagandy i oświecenia
publicznego. Na pewno słyszeliście o
nim, nazywał się Joseph Goebbels. To
on był autorem zdania, które na zawsze
zostanie zwierciadłem naszego świata i
życia - „wielokrotnie powtórzone
kłamstwo staje się prawdą” - i myślę, że
trudno się z tym nie zgodzić.
Ja nie mam żadnych powodów aby
zatruć fałszem swoje wyznania. Jestem
już stary i pragnę tylko uczciwie
rozliczyć się z przeszłością, bo
niebawem nadejdzie mój czas, a
chciałbym się udać w zaświaty z
czystym sumieniem. Tak w głębi duszy
żałuję tylko tego, że nie potrafię
odnaleźć w sobie wybaczenia. Wyznać
grzechy, obnażyć swe błędy i okazać
prawdziwą skruchę to jedno, a odpuścić
winnym, to drugie.
Niestety brak we mnie choćby namiastki
miłosierdzia, jakie miał w sobie
Chrystus.
Przyznam się wam do czegoś, otóż kiedy
Wolf załatwił Szumskiego, poczułem
ulgę. Zupełnie jakbym zrzucił ze swoich
pleców jakiś cholerny ciężar. Na samą
myśl o tym, że Wszawy Mendziarz już
nigdy więcej nie odwiedzi mojej celi,
rozpierała mnie radość i satysfakcja.
Byłem też jedynym więźniem we
Wronkach, który poznał prawdziwe
oblicze Rzeźnika z Danzing.
Aspiranta Szumskiego pochowano na
wronieckim cmentarzu z wielką pompą.
Galowe mundury, orkiestra, wieńce,
kwiaty, uroczysta msza żałobna, salwa
honorowa i kondukt ludzi. Zjawiła się
delegacja z miejskiego ratusza, a sam
naczelnik Zalewski wygłosił pełne
patosu przemówienie. Dla wszystkich,
którzy brali udział w pożegnalnej
ceremonii martwy funkcjonariusz stał się
symbolem męczennika, ofiary
unicestwionej przez złego i podłego
kryminalistę. Tylko nieliczni mieli
świadomość jaki naprawdę był Teodor
Szumski, który naginał prawo, łamał
przepisy i podle traktował niektórych
skazańców. O tym się nie mówiło. Mit
wzorowego strażnika, oddanego służbie
i niewdzięcznym obowiązkom
wywindował go na piedestał, a
pośmiertnie, przyznano mu rangę
podkomisarza służby więziennej.
Niewielu ludzi wiedziało iż późną nocą,
która poprzedzała dzień pochówku
Szumskiego pod cmentarnym murem
kilku mundurowych pogrzebało zwłoki
Wilhelma Wolfa. Tak właśnie było.
Mogę temu zaświadczyć, bo dzień
wcześniej własnoręcznie zrobiłem z
sosnowych desek skrzynię, która
posłużyła za jego trumnę. Następnie
hołdując wiernie swemu przyrzeczeniu,
wpisałem jego nazwisko i datę śmierci
na odwrocie tablicy wiszącej w stolarni.
Dochodzenie w sprawie zabójstwa
Szumskiego ciągnęło się ponad dwa
miesiące. O zdarzeniu było głośno, a
naczelnik nie miał możliwości, żeby
ukręcić sprawie łeb i zamknąć ją na tyle,
aby nie wyciekła poza mury
wronieckiego więzienia. Powołano
specjalną komisję, która drobiazgowo
miała przeanalizować wszystkie aspekty
tej niecodziennej afery. Zjawili się
ludzie z prokuratury, a tematem
zainteresował się jakiś żądny sensacji
dziennikarzyna z poznańskiej prasy.
Trudno mi powiedzieć jak wiele
ciemnych i brudnych spraw wyszło
wtedy na jaw. Chyba sporo, bowiem
śmierć Wszawego Mendziarza
przyniosła kolosalne zmiany. Jednak
wszystko co rozegrało się na
płaszczyźnie regulaminów było niczym
w porównaniu do tego, jak to
spektakularne morderstwo wpłynęło na
mentalność pracowników więzienia.
Większość z nich z przerażeniem zdała
sobie sprawę, że w obrębie tych
mrocznych murów, żaden funkcjonariusz
nie może czuć się bezpieczny.
Był tylko jeden człowiek, którego
zeznania mogły swym blaskiem boleśnie
oślepić członków tej zacnej komisji
śledczej. Nazywał się Rudolf Frantz. On
wiedział dużo o metodach jakie w
stosunku do skazanych stosował jego
były przełożony. Prywatnie byli
kumplami, doskonale się rozumieli, a w
pracy niejednokrotnie działali wspólnie.
W ciągu tych dwóch miesięcy wszyscy
więźniowie z bloku B zostali
przesłuchani, a każde zeznanie trafiło do
opasłych tomów akt. Ja również
musiałem odpowiedzieć na szereg pytań.
To była czysta formalność. Miałem
twarde alibi jakie zapewnił mi swoim
zeznaniem strażnik, który tego feralnego
dnia pełnił służbę w bibliotece.
Natomiast podczas przesłuchania,
trzymałem się sztywno zasady trzech
małp. Nabyta w więzieniu ostrożność
nakazywała mi nie wywlekać na światło
dzienne żadnych gównianych zajść z
przeszłości. Przecież cokolwiek bym nie
PROJEKT OKŁADKI: Dariusz Herbowski ZDJĘCIE: Dariusz Herbowski KOREKTA: Małgorzata Wawrzyniak
ISBN: 978-83-65339-02-7 WYDAWCA: SilverLemon KONTAKT: skazaniec@silverlemon.pl Copyright © 2015 Krzysztof Spadło & SilverLemon
Starość jest przerażająca! Coraz częściej miewam takie chwile, kiedy obawiam się czy nadal jest we mnie poczucie rzeczywistości. Niekiedy zachodzę w głowę starając się sobie przypomnieć, co wczoraj zjadłem na śniadanie i… mam z tym problem.
Sprawy sprzed kilku dni umykają gdzieś w nicość i zapadają się w otchłań zapomnienia, ale za to cała odległa przeszłość wydaje się chwilą, która właśnie minęła. O tak, czas to podły szyderca! Drwi sobie ze mnie w najlepsze. Sprawia, że każde wspomnienie niesie ze sobą doznania dla wszystkich zmysłów. W moim umyśle wciąż słyszę szczęk klucza w zamku, jęk zawiasów, gong dzwonu na sterowni i odgłos kroków uderzających o drewniane podesty. W ustach panoszy się znajomy smak cierpkiej kawy, który przez długie lata witał mnie każdego poranka. Kiedy tylko wspomnę jaki paskudny fetor czaił
się w pomieszczeniu z silosami, to gówniany zapach natychmiast rozsadza mi nozdrza. Co to za życie, skoro nawet słońce nie ogrzewa mnie na tyle, żebym przestał czuć na swym ciele chłód więziennych korytarzy? Możecie mi wierzyć na słowo, że dźwigam na swych starych ramionach ciężkie brzemię. Niekiedy parszywy ból rozrywa duszę i doskwiera tak bardzo, że trudno jest wytrzymać. W takich chwilach oddałbym wszystko, by móc zanurzyć usta w wodach mitycznej rzeki Lete, pociągnąć solidny łyk i doznać zapomnienia. Czasami miewam takie dni, kiedy ogarnia mnie wyciszenie i nie mam
żadnych skojarzeń. Lubię ten stan. Czuję się wtedy tak, jakbym odpoczywał po długim i żmudnym marszu, a nim zapadnie zmierzch, świat naprawdę wydaje się piękny. Staję wówczas w oknie, palę papierosa i przyglądam się jak światło dnia zaczyna konać w ramionach nocy. Potem nastaje ciemność i wtedy wszystko co miłe ulatuje gdzieś w mrok, a w duszy zaczynają rozbrzmiewać pierwsze takty niepokoju. Nie zawsze potrafię zagłuszyć tę ponurą melodię. Mam wrażenie, że wszystkie moje lęki i obawy snują się tuż obok niczym złowieszcze cienie, jakby chciały mi oznajmić, że tej nocy stare demony przyjdą w odwiedziny.
Niekiedy miewam parszywe sny. Złośliwe mary nawiedzają mnie w tak intensywnym wydaniu, że gdy otwieram oczy, to jestem przerażony i potrzebuję kilku chwil, żeby dojść do siebie. Siadam na krawędzi łóżka, wpatruję się w pomarszczoną skórę na moich dłoniach i czuję jak spływa na mnie ulga, bo widzę, że jestem tu i teraz. Potęga ludzkiego umysłu jest zadziwiająca. Upłynęło tak wiele lat, a ja nadal miewam chwile, kiedy nagle przypominam sobie jakiś detal. Potem w głowie odpala się projektor wyobraźni i przewija wspomnienia niczym kadry filmowej taśmy. Klatka stop i od nowa. I jeszcze raz.
I znowu. W wyobraźni jawią się znajome twarze, gesty, głosy, zdarzenia, a nawet błahe szczegóły, które dziś nabierają zupełnie innego znaczenia. Wczoraj podczas pisania złamałem rysik w ołówku. Grafitowy szpic turlał się wzdłuż kartki, a mnie nagle dopadła gorzka refleksja, że być może taki sam kruchy przedmiot przekreślił jesienią 1933 roku moją szansę na inne życie. Tamtego wieczoru Frantz robił listę ochotników do pracy w polu. Następnego dnia stu chłopa miało wyjść poza mury. Wykopki. Pamiętne wykopki, które po wsze czasy wpisały się w historię wronieckiego więzienia. Ja też
miałem iść w pole, bo zawarłem z Frantzem układ i dałem mu to, czego chciał… Rozumiem, że teraz dumanie o tym – co by było gdyby – nie ma najmniejszego sensu. Tylko co mi z tej wiedzy, skoro nie wiem jak powstrzymać te gdybające myśli? To kolejne oblicze starości, które mnie kąsa i dręczy. Niekiedy patrzę w lustro i widzę twarz, której mam sporo do zarzucenia, bowiem zdarzyło się w moim życiu kilka spraw, z których nie jestem dumny. Były też sytuacje, kiedy mogłem postąpić inaczej, właściwiej, a zamiast tego, chowałem się za woalem własnych słabości i wygodnictwa. Kiedy
spoglądam w przeszłość i widzę, co dla innych więźniów w czasie hitlerowskiej okupacji było w stanie zrobić pięciu młodych oratorianów, to zaczynam się zastanawiać, czy jestem godzien określać się mianem człowieka? Nie pomogą żadne modlitwy i błagania, nie zmienię tego co było, niczego nie naprawię i nie cofnę czasu. Naprawdę żałuję, że historia mojego życia jest pełna wydarzeń, które przecież mogły potoczyć się zupełnie inaczej. Za późno na jakiekolwiek usprawiedliwienia. Jedno co mogę zrobić, to tylko bezradnie rozłożyć ręce i powiedzieć, że jest mi przykro. Cóż z tego, że w dobrym zdrowiu
dożyłem sędziwego wieku? Nie mam pojęcia co znaczy być mężem, ojcem, dziadkiem… Sam nie wiem ile razy zastanawiałem się – po jaką cholerę to wszystko? Jaki jest sens mojego istnienia? Podejrzewam, że ludzie tacy jak ja, tacy którzy czują w sobie pustkę, rozmyślają nad tym i uparcie szukają odpowiedzi. Jednak kiedy człowiek za bardzo zaprząta sobie głowę takim ciężarem, łatwo się może pogubić i wpaść w sidła bezsilnej obojętności. Wiem coś o tym, bo kilka razy w życiu zabrnąłem w tę ślepą uliczkę i znałem takich, którzy tam również dotarli. Trudno wyjaśnić jak to jest, a szczególnie komuś, kto tego nigdy nie doświadczył. Nie ma takich słów,
którymi można opisać ludzkie uczucia kiedy cały świat wydaje się bezbarwny, kiedy każdego dnia tracisz chęć do życia, kiedy czujesz głód i nie możesz przełknąć nawet kęsa, kiedy pragniesz zasnąć, ale krzyk w twojej głowie nie pozwala ci zmrużyć oczu. Medycyna nie zna lekarstwa na chorobę duszy. Nie ma magicznego eliksiru który sprawi, że ktoś pogrążony w rozpaczy pociągnie z karafki solidny łyk mikstury i nagle powróci do niego znajoma radość życia. Jest tylko jeden sposób, żeby wyrwać się z marazmu, żeby znowu poczuć jak w żyłach krąży krew i odzyskać utraconą równowagę umysłu. Trzeba odnaleźć w sobie misję i użyć wszystkich sił, żeby ją realizować. Jeżeli ktoś twierdzi
inaczej, to opowiada bzdury. Pewnego dnia Johnny Alcatraz, największy bajerant jakiego znałem, powiedział coś całkiem mądrego: - Kiedy człowiek nie ma celu, do którego będzie zmierzał, to po prostu sparszywieje. Gdybym kilka miesięcy temu nie wpadł na pomysł aby spisać wspomnienia, które noszę w głowie, to Bóg jeden raczy wiedzieć kim byłbym teraz. Śmiem twierdzić, że chyba zdziadziałbym do reszty. Wiem, to może wydawać się śmieszne, ale ja naprawdę odnalazłem w tym ratunek, kiedy wbiłem sobie do łba, że właśnie to stanowi cel mojego życia.
Od tamtej pory zniknęły te wszystkie dylematy, że nie mam rodziny, potomstwa i że moje nazwisko umrze wraz ze mną. Sensem mojego istnienia zostało tych kilka skoroszytów, będących uczciwym świadectwem czasów, w których przyszło mi żyć. Nawet nie macie pojęcia ile przekłamania i fałszu zostało sprytnie przemyconych i wplecionych w historię współczesnej Polski. Włos się jeży na mojej starej głowie, kiedy pomyślę o tym, jak wiele zostało napisanych podręczników i opracowań, które tak naprawdę są gówno warte. Kilka z nich wpadło mi w ręce i miałem je okazję przeczytać, pełno w nich kłamstwa, manipulacji i żonglowania faktami.
Powstały chyba tylko po to, aby stworzyć iluzję naszego narodowego ego, żeby błyszczało i lśniło w oczach potomnych niczym nieskazitelny diament. Unika się tematów, które obnażają krwiożerczą walkę o władzę i przywileje, milczy się w kwestii wszechwładnej mamony, a za klauzulą tajności, ukrywa się rządowe afery, gospodarcze przekręty i polityczne morderstwa. Ktoś mógłby mnie zapytać – a kim ty jesteś u licha, żeby snuć takie oszczerstwa? Nazywam się Stanisław Żabikowski i jestem nikim.
Przechodzę do historii jako więzień II Rzeczypospolitej skazany wyrokiem prawomocnego sądu na karę dożywotniego pozbawienia wolności. Jako były skazaniec, mam świadomość, że dla wielu z was jestem osobą niewiarygodną albo człowiekiem drugiej kategorii. Tak jest skonstruowany świat, w którym wzorce społeczne budują ludzką mentalność i nic tego nie zmieni. Nawet nie wiem dlaczego, ale zawsze kiedy zastanawiam się nad tą filozoficzną kwestią, dociera do mnie sens słów jakie swojego czasu wypowiedział pewien człowiek, który w rządzie III Rzeszy piastował funkcję ministra propagandy i oświecenia publicznego. Na pewno słyszeliście o
nim, nazywał się Joseph Goebbels. To on był autorem zdania, które na zawsze zostanie zwierciadłem naszego świata i życia - „wielokrotnie powtórzone kłamstwo staje się prawdą” - i myślę, że trudno się z tym nie zgodzić. Ja nie mam żadnych powodów aby zatruć fałszem swoje wyznania. Jestem już stary i pragnę tylko uczciwie rozliczyć się z przeszłością, bo niebawem nadejdzie mój czas, a chciałbym się udać w zaświaty z czystym sumieniem. Tak w głębi duszy żałuję tylko tego, że nie potrafię odnaleźć w sobie wybaczenia. Wyznać grzechy, obnażyć swe błędy i okazać prawdziwą skruchę to jedno, a odpuścić
winnym, to drugie. Niestety brak we mnie choćby namiastki miłosierdzia, jakie miał w sobie Chrystus. Przyznam się wam do czegoś, otóż kiedy Wolf załatwił Szumskiego, poczułem ulgę. Zupełnie jakbym zrzucił ze swoich pleców jakiś cholerny ciężar. Na samą myśl o tym, że Wszawy Mendziarz już nigdy więcej nie odwiedzi mojej celi, rozpierała mnie radość i satysfakcja. Byłem też jedynym więźniem we Wronkach, który poznał prawdziwe oblicze Rzeźnika z Danzing.
Aspiranta Szumskiego pochowano na wronieckim cmentarzu z wielką pompą. Galowe mundury, orkiestra, wieńce, kwiaty, uroczysta msza żałobna, salwa honorowa i kondukt ludzi. Zjawiła się delegacja z miejskiego ratusza, a sam naczelnik Zalewski wygłosił pełne patosu przemówienie. Dla wszystkich, którzy brali udział w pożegnalnej ceremonii martwy funkcjonariusz stał się symbolem męczennika, ofiary unicestwionej przez złego i podłego kryminalistę. Tylko nieliczni mieli świadomość jaki naprawdę był Teodor Szumski, który naginał prawo, łamał przepisy i podle traktował niektórych skazańców. O tym się nie mówiło. Mit wzorowego strażnika, oddanego służbie
i niewdzięcznym obowiązkom wywindował go na piedestał, a pośmiertnie, przyznano mu rangę podkomisarza służby więziennej. Niewielu ludzi wiedziało iż późną nocą, która poprzedzała dzień pochówku Szumskiego pod cmentarnym murem kilku mundurowych pogrzebało zwłoki Wilhelma Wolfa. Tak właśnie było. Mogę temu zaświadczyć, bo dzień wcześniej własnoręcznie zrobiłem z sosnowych desek skrzynię, która posłużyła za jego trumnę. Następnie hołdując wiernie swemu przyrzeczeniu, wpisałem jego nazwisko i datę śmierci na odwrocie tablicy wiszącej w stolarni.
Dochodzenie w sprawie zabójstwa Szumskiego ciągnęło się ponad dwa miesiące. O zdarzeniu było głośno, a naczelnik nie miał możliwości, żeby ukręcić sprawie łeb i zamknąć ją na tyle, aby nie wyciekła poza mury wronieckiego więzienia. Powołano specjalną komisję, która drobiazgowo miała przeanalizować wszystkie aspekty tej niecodziennej afery. Zjawili się ludzie z prokuratury, a tematem zainteresował się jakiś żądny sensacji dziennikarzyna z poznańskiej prasy. Trudno mi powiedzieć jak wiele ciemnych i brudnych spraw wyszło wtedy na jaw. Chyba sporo, bowiem śmierć Wszawego Mendziarza przyniosła kolosalne zmiany. Jednak
wszystko co rozegrało się na płaszczyźnie regulaminów było niczym w porównaniu do tego, jak to spektakularne morderstwo wpłynęło na mentalność pracowników więzienia. Większość z nich z przerażeniem zdała sobie sprawę, że w obrębie tych mrocznych murów, żaden funkcjonariusz nie może czuć się bezpieczny. Był tylko jeden człowiek, którego zeznania mogły swym blaskiem boleśnie oślepić członków tej zacnej komisji śledczej. Nazywał się Rudolf Frantz. On wiedział dużo o metodach jakie w stosunku do skazanych stosował jego były przełożony. Prywatnie byli kumplami, doskonale się rozumieli, a w
pracy niejednokrotnie działali wspólnie. W ciągu tych dwóch miesięcy wszyscy więźniowie z bloku B zostali przesłuchani, a każde zeznanie trafiło do opasłych tomów akt. Ja również musiałem odpowiedzieć na szereg pytań. To była czysta formalność. Miałem twarde alibi jakie zapewnił mi swoim zeznaniem strażnik, który tego feralnego dnia pełnił służbę w bibliotece. Natomiast podczas przesłuchania, trzymałem się sztywno zasady trzech małp. Nabyta w więzieniu ostrożność nakazywała mi nie wywlekać na światło dzienne żadnych gównianych zajść z przeszłości. Przecież cokolwiek bym nie