CASSANDRA CLARE
DIABELSKIE
MASZYNY
TOM III
MECHANICZNA
KSIĘŻNICZKA
PROLOG
York, Północna Anglia, rok 1847.
- Boję się - powiedziała mała dziewczynka siedząca na łóżku. - Dziadku,
mógłbyś zostać ze mną?
Aloysius Starkweather wydał ze swego gardła dźwięk zniecierpliwienia i
przysunął krzesło bliżej łóżka. Ten niecierpliwy dźwięk był jedyną oznaką irytacji;
tak naprawdę sprawiało mu przyjemność, że jego wnuczka tak bardzo mu ufała. Jego
szorstki sposób bycia nigdy jej nie przeszkadzał, pomimo jej łagodnego charakteru.
- Nie ma się czym martwić, Adele - powiedział. - Zobaczysz.
Spojrzała na niego wielkimi oczyma. Zazwyczaj ceremonia nadania
pierwszych run odbywała się w jednym z najwspanialszych pomieszczeń w
Instytucie w Yorku, ale przez wzgląd na delikatne nerwy i kruche zdrowie Adele
wyrażono zgodę, aby odbyła się w bezpiecznej przestrzeni jej sypialni.
Siedziała u wezgłowia swojego łóżka z mocno wyprostowanymi plecami. Jej
suknia ceremonialna była czerwona, z wstążką tego samego koloru zawiązaną na
plecach. Miała jasne włosy, jej oczy wydawały się być zbyt ogromne względem
szczupłej twarzy, a ramiona zbyt wąskie.
Wszystko w niej było kruche, niczym chińska porcelana.
- Cisi Bracia - zaczęła. - Co oni mi zrobią?
- Podaj mi rękę - powiedział, a ona ufnie wyciągnęła dłoń w jego stronę.
Obrócił ją i zobaczył bladoniebieską siateczkę żył pod jej skórą.
- Użyją swoich steli - wiesz czym jest stela - by narysować na tobie Znak.
Zazwyczaj zaczynają od runy Wzroku, co wiesz z nauk, ale w twoim przypadku
zaczną od runy Siły.
- Ponieważ nie jestem silna.
- By wzmocnić twoje ciało.
- Niczym bulion wołowy - Adele zmarszczyła nos.
Roześmiał się.
- Miejmy nadzieję, że nie będzie to nieprzyjemne. Poczujesz lekkie ukłucie,
więc musisz być dzielna i nie płakać, bo Nocni Łowcy nie płaczą z bólu. Potem
ukłucie minie, a ty poczujesz się dużo silniejsza i zdrowsza. I to będzie koniec
ceremonii, zejdziemy schodami na dół i zjemy lodowe ciasto w ramach świętowania.
Adele zastukała obcasami.
- Będzie przyjęcie!
- Tak, przyjęcie. I prezenty – Poklepał się po kieszeni, w której spoczywało
małe pudełko zawinięte w cieniutki błękitny papier, w którym znajdował się jeszcze
mniejszy pierścień rodzinny. - Jeden z nich mam tutaj, przy sobie. Dostaniesz go
wtedy, gdy zakończy się ceremonia nadania Znaków.
- Nigdy nie miałam zorganizowanego przyjęcia na moją cześć.
- To dlatego, że staniesz się Nocnym Łowcą - powiedział Aloysius. - Wiesz
dlaczego to jest takie ważne, prawda? Twoje pierwsze Znaki będą oznaczać, że jesteś
Nefilim, tak jak ja, jak twój ojciec i matka. Będą oznaczać, że jesteś częścią Clave.
Częścią naszej rodziny wojowników. Kimś wyjątkowym i lepszym od innych.
- Lepszym od innych - powtórzyła powoli, gdy drzwi jej pokoju otworzyły się i
weszli doń dwaj Cisi Bracia. Aloysius ujrzał błysk strachu w oczach Adele.
Wyciągnęła dłoń z jego uścisku. Zmarszczył brwi - nie lubił patrzeć na strach
swojego potomstwa, lecz nie mógł zaprzeczyć, że Cisi Bracia byli straszni w tej
swojej ciszy i swoich specyficznych, płynnych ruchach. Przeszli dookoła łóżka w
stronę Adele, gdy drzwi znów się otworzyły i weszli przez nie rodzice dziewczyny:
jej ojciec, syn Aloysiusa, w szkarłatnej zbroi; jego żona w czerwonej sukni wyciętej
w pasie i złotym naszyjniku, na którym wisiała anielska runa. Uśmiechnęli się do
córki, która odwzajemniła się drżącym uśmiechem, aż została otoczona przez
Cichych Braci.
Adele Lucinda Starkweather. Był to głos pierwszego z Cichych Braci, Brata
Cimona. Jesteś w odpowiednim wieku. To pierwszy raz, kiedy zostaniesz obdarowana
Znakami Anioła. Czy jesteś świadoma zaszczytu jakiego doznałaś, i zrobisz wszystko,
co w twojej mocy, aby być ich godna?
Adele skinęła posłusznie głową.
- Tak.
Czy akceptujesz te Anielskie Znaki, które będą już zawsze zdobić twe ciało,
przypominając wszystko, co zawdzięczasz Aniołowi i o twoich świętych obowiązkach
względem świata?
Ponownie skinęła posłusznie. Serce Aloysius'a rozpierała duma.
- Akceptuję - powiedziała.
Wobec tego zaczynamy. Stela błysnęła w długiej, białej ręce Cichego Brata.
Wziął drżącą dłoń Adele i przyłożył jej do skóry końcówkę steli, rozpoczynając
rysować.
Czarne linie kłębiły się pod jej czubkiem, a Adele przyglądała się ze
zdziwieniem jak symbol Siły nabierał kształtu na bladej skórze jej ramienia, subtelna
linia krzyżowała się z innymi, przecinając jej żyły, okalając jej rękę. Jej ciało było
napięte, jej małe zęby podążyły w kierunku dolnej wargi. Jej oczy błysnęły na
Aloysiusa, a on spojrzał w nie i zobaczył to.
Ból. Normalnym było, że w czasie przyjmowania Znaków odczuwało się
odrobinę bólu, ale to, co ujrzał w oczach Adele było agonią.
Aloysius zerwał się, posyłając krzesło na którym siedział za siebie.
- Przestańcie! - zapłakał, lecz było już za późno. Runa została ukończona.
Cichy Brat odsunął się, patrząc. Na steli była krew. Adele zaskomlała pomna
przestrogi swego dziadka, że nie powinna płakać - lecz wtedy jej zakrwawiona,
zraniona skóra zaczęła odchodzić od kości, czarniejąc i płonąc pod runą niczym
ogień i nie mogła nic poradzić na to, że odchyliła głowę do tyłu i zaczęła krzyczeć, i
krzyczeć, i krzyczeć...
***
Londyn, rok 1873
- Will? - Charlotte Fairchild otworzyła drzwi pokoju treningowego Instytutu. -
Will, jesteś tutaj?
Odpowiedział jej jedynie stłumiony pomruk.
Drzwi otworzyły się na oścież, odsłaniając szeroki pokój z wysokim sufitem.
Charlotte dorastała trenując w nim i bardzo dobrze znała każde wypaczenie w
deskach podłogowych, każdą prastarą tarczę namalowaną na ścianie północnej,
kwadratowe okna, tak stare, że ich dół był cieńszy niż góra. W środku tego
pomieszczenia stał Will Herondale, dzierżący nóż w swej prawej dłoni.
Odwrócił głowę w stronę Charlotte by na nią spojrzeć, a ona znowu
zrozumiała, jakim dziwnym był dzieckiem - chociaż miał dwanaście lat, niewiele
było w nim z chłopca. Był bardzo uroczy, z gęstymi czarnymi włosami, które
delikatnie falowały w miejscu, gdzie dotykały jego, teraz mokrego od potu kołnierza
i były przyklejone do jego czoła. Kiedy pierwszy raz pojawił się w Instytucie, jego
skóra była opalona od wiejskiego powietrza i słońca, lecz 6 miesięcy życia w mieście
pozbawiły go tego koloru, powodując, że na jego policzkach pojawiły się rumieńce.
Jego oczy były niespotykanie błękitne. Mógłby się stać pewnego dnia naprawdę
przystojnym mężczyzną, jeśliby tylko mógł coś zrobić z tym groźnym spojrzeniem
stale wypaczającym jego oblicze.
- O co chodzi, Charlotte? - warknął.
Ciągle mówił z lekko walijskim akcentem, przeciągając samogłoski, co
mogłoby się nawet wydawać szarmanckie, gdyby nie ten groźny ton.
Przetarł czoło rękawem, gdy weszła, po czym się zatrzymała.
- Szukam cię od kilku godzin - powiedziała z dozą szorstkości, która miała
wpływ na Willa. Niewiele rzeczy robiło to, gdy miał zły humor, który miał prawie
zawsze. - Chyba nie zapomniałeś o tym, co powiedziałam ci wczoraj, że powitamy
dzisiaj nowego przybysza?
- Och, ależ pamiętam - Will rzucił swoim nożem. Wbił się tuż za okręgiem
tarczy, pogłębiając jego groźne spojrzenie. - Tylko, że mnie to po prostu nie
obchodzi.
Chłopiec stojący za Charlotte wydał z siebie stłumiony dźwięk. Śmiech,
mogłaby pomyśleć, ale jak mógłby go z siebie wydać? Została ostrzeżona, że
chłopiec, który przybędzie z Szanghaju do Instytutu nie czuł się zbyt dobrze, lecz
wciąż była w szoku; odkąd wyszedł z powozu, blady i drżący niczym trzcina na
wietrze, jego czarne kręcone włosy były przetkane srebrem, jakby był mężczyzną w
wieku lat osiemdziesięciu, a nie dwunastoletnim chłopcem. Jego oczy były szerokie i
srebrno-czarne, dziwnie piękne, lecz natarczywe w jego delikatnej twarzy.
- Will, powinieneś był być uprzejmy - powiedziała teraz i wyciągnęła chłopca
zza swoich pleców, wprowadzając go do pokoju. - Nie przejmuj się Willem. On jest
po prostu humorzasty. Willu Herondale, chciałabym cię przedstawić Jamesowi
Carstairsowi z Instytutu w Szanghaju.
- Jem - powiedział chłopiec. - Wszyscy mówią na mnie Jem. - Zrobił kolejny
krok w stronę pokoju, jego skierowane na Willa spojrzenie wyrażało przyjacielską
ciekawość. Mówił bez cienia akcentu, ku zaskoczeniu Charlotte, no ale w końcu jego
ojciec jest - to znaczy był - Brytyjczykiem. - Wy też możecie.
- Cóż, jeżeli wszyscy cię tak nazywają, to chyba dostąpiłbym ogromnego
zaszczytu, nieprawdaż? - Ton Willa był zgryźliwy: jak na jego młody wiek był
niesamowicie dobrze obeznany ze wszelkimi formami nieuprzejmości. - Sądzę, że
wkrótce odkryjesz, Jamesie Carstairs, że dla nas obu byłoby najlepiej, gdybyś
trzymał się z dala ode mnie i zostawił mnie samego.
Charlotte westchnęła w duchu. Miała wielką nadzieję, że ten chłopiec, będący
w wieku Willa, mógłby rozbroić gniew i złośliwość Willa, ale wydawało się
oczywistym, że Will mówił prawdę, gdy mówił jej, że nie obchodzi go inny chłopiec
będący Nocnym Łowcą, który przybędzie do Instytutu. Nie chciał mieć przyjaciół,
ani też być nim dla kogoś.
Spojrzała na Jema, spodziewając się, że ujrzy jego zaskoczenie, lub ból, ale on
tylko uśmiechał się lekko, jakby Will był małym kotkiem, który chciał go ugryźć.
- Nie trenowałem, odkąd opuściłem Szanghaj - powiedział Jem. - Szukam
partnera, kogoś z kim mógłbym ćwiczyć.
- Ja mógłbym - zaczął Will. - Ale potrzebuję kogoś, kto dorównałby mi kroku,
a nie jakieś chore stworzonko, które wygląda, jakby wisiało nad grobem. Chociaż
podejrzewam, że mógłbyś być przydatny w nauce trafiania do celu.
Charlotte wiedząc, co uczyniła względem Jamesa Cartairsa - fakt, którym się
nie podzieliła z Willem - poczuła jakby spłynął na nią jakiś mdły horror.
Wisi nad grobem, ach, dobry Boże. Co też powiedział jej ojciec? Że Jem jest
zależny od pewnego narkotyku, dzięki niemu żyje, który jest w pewnym sensie
rodzajem leku, który może przedłużyć jego życie, ale nie uchroni go od śmierci. Och,
Will.
Zaczynała wchodzić pomiędzy dwóch chłopców, jakby mogła uchronić Jema
przed okrucieństwem Willa, bardziej straszliwym niż sobie zdawał sprawę w tym
przypadku - i wtedy zatrzymała się.
Wyraz twarzy Jema się nawet nie zmienił.
- Jeżeli przez wiszenie nad grobem masz na myśli umieranie, to oto jestem -
powiedział. - Mam przed sobą dwa lata życia, trzy jeżeli dopisze mi szczęście, lub po
prostu mi tak powiedziano.
Nawet Will nie mógł ukryć swojego szoku; jego policzki zapłonęły czerwienią.
- Ja…
Ale Jem skierował swoje kroki w stronę namalowanej na ścianie tarczy; gdy
tam dotarł, wyszarpnął nóż z drewna. Następnie się obrócił i skierował prosto w
stronę Willa. Był delikatny niczym on, tego samego wzrostu. Stali zaledwie cale od
siebie, ich oczy się spotkały i zatrzymały.
- Możesz trenować na mnie rzucanie do celu, jeśli chcesz - rzucił Jem tak
lekko, jakby rozmawiali o pogodzie. - Dla mnie oznacza to, że powinienem
odczuwać trochę strachu, zważywszy na fakt, że nie jesteś zbyt dobrym strzelcem. -
Obrócił się, wycelował i rzucił nóż. Utkwił dokładnie w sercu tarczy, drżąc lekko. -
Lub - Jem wrócił, odwracając się w stronę Willa. - Możesz pozwolić mi uczyć ciebie.
Ponieważ ja jestem bardzo dobrym strzelcem.
Charlotte przyglądała im się. Przez pół roku obserwowała jak Will odtrącał
każdego, kto próbował się do niego zbliżyć – nauczycieli, jej ojca, jej narzeczonego
Henrego, obu braci Lightwoodów - z pewną kombinacją nienawiści i precyzyjnie
dokładnego okrucieństwa.
Jeśli nie byłaby jedyną osobą, która kiedykolwiek widziała go jak płacze, to
już dawno temu porzuciłaby nadzieję, że będzie dla kogoś jakkolwiek dobry. A teraz
stał tutaj, patrząc na Jema Carstairsa, chłopca o tak kruchym wyglądzie, że wyglądał,
jakby był wykonany ze szkła, z pewnym siebie wyrazem twarzy, który zmieniał się
powoli w niepewność.
- Ty nie umierasz tak naprawdę - zaczął, najbardziej dziwnym, niepodobnym
do swojego głosu Will. - Prawda?
Jem skinął głową.
- Tak mi powiedzieli.
- Przykro mi - powiedział Will.
- Nie - zaprzeczył James miękko. Odsunął swoją kurtkę i wyjął nóż zza paska
spodni. - Nie bądź taki banalny. Nie mów, że ci przykro. Powiedz, że będziesz ze mną
trenował.
Wyciągnął nóż rękojeścią w stronę Willa. Charlotte wstrzymała oddech, zbyt
przerażona, by się ruszyć. Czuła się tak, jakby działo się coś bardzo ważnego, lecz
nie potrafiła stwierdzić co.
Will sięgnął i chwycił nóż, nie spuszczając oczu z twarzy Jema. Jego palce
musnęły chłopca, kiedy odbierał od niego broń. To pierwszy raz, pomyślała
Charlotte, kiedy widziała jak dotyka ochoczo jakiejś innej osoby.
- Będę z tobą trenował - powiedział.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
OKROPNY ZGIEŁK
,,Wyjdź za mąż:
Dla zdrowia w poniedziałek,
dla bogactwa we wtorek,
w środę, gdyż to najlepszy dzień ze wszystkich,
dla sprzeczek wybierz czwartek,
dla strat piątek,
a by nie zaznać szczęścia sobotę.''
— Ludowy Wierszyk.
- Grudzień jest wspaniałym okresem na małżeństwo - powiedziała krawcowa,
w ustach trzymając pełno szpilek, co robiła z łatwością przez lata praktyki. - Jak to
się mówi: "Kiedy grudniowy śnieg szybko spadnie, weź ślub, a prawdziwa miłość
będzie trwała". - Umieściła ostatnią szpilkę w sukni i zrobiła krok do tyłu. - Już. Co o
tym sądzisz? Jest wzorowana na jednym z projektów Worth'a1.
Tessa spojrzała na swoje odbicie w zwierciadle w swojej sypialni. Suknia z
jedwabiu miała głęboki, złoty kolor, co było zwyczajem Nocnych Łowców, którzy
wierzyli, że biel była kolorem oznaczającym żałobę. Dlatego nie można było brać w
niej ślubu, pomimo że Królowa Wiktoria wyznaczyła tę modę. Koronki pochodzenia
flamandzkiego - o wzorach delikatnych kwiatów i liści - szczelnie obszywały
dopasowany stanik i opadały z rękawów.
- Jest piękna! - Charlotte klasnęła w dłonie i pochyliła się do przodu. Jej
brązowe oczy błyszczały z radości. - Tessa, ten kolor tak dobrze na tobie wygląda.
Tessa odwróciła się obróciła się przed lustrem. Złoto dodawało koloru jej
policzkom. Gorset był w kształcie klepsydry, zakrzywiony tam gdzie powinien, a
mechaniczny anioł zwisał z jej szyi, dodając jej otuchy swoim tykaniem. Pod nim
spoczywał wisiorek z jadeitu, który dał jej Jem. Miała przedłużony łańcuszek by
mogła je nosić naraz, nie musząc rezygnować z drugiego.
- Nie myślisz, może, że koronka jako dodatek jest zbyt ozdobna?
- Wcale nie! - Charlotte wyprostowała się z jedną dłonią spoczywającą
nieświadomie na brzuchu. Zawsze była zbyt szczupła - chuda, by naprawdę
potrzebować gorsetu, a teraz, gdy spodziewa się dziecka nosiła herbacianą suknię, w
której wyglądała jak mały ptaszek. - To dzień twojego ślubu, Tesso. Jeżeli jest jakieś
usprawiedliwienie na nazbyt ozdobne dodatki to jest nim ten dzień. Uświadom to
sobie.
Tessa spędziła wiele nocy robiąc to. Nie była jeszcze pewna, gdzie odbędzie
się ślub, bo Rada wciąż rozpatrywała ich sytuację. Ale zawsze, kiedy sobie
wyobrażała ślub był on w Kościele, gdzie była prowadzona do ołtarza, może
trzymając ramię Henry'ego, nie patrząc w lewo czy prawo, a przed siebie, na
narzeczonego, jak powinna to robić narzeczona.
Jem będzie miał na sobie strój - nie z rodzaju tych, w których walczył, ale
specjalnie zaprojektowany, podobny do wojskowego munduru uszytego specjalnie na
tę okazję: czarne rękawy ze złotymi pasami, złote runy wzdłuż kołnierza i rozcięcia
marynarki.
Będzie on wyglądał tak młodo. Obydwoje są tak młodzi. Tessa wiedziała, że to
było niespotykane, ożenić się w wieku siedemnastu i osiemnastu lat, ale ścigali się z
czasem.
Z zegarem życia Jema, zanim się zatrzyma.
Przyłożyła dłoń do gardła i poczuła znajome wibracje swojego mechanicznego
anioła, którego skrzydła drapały jej dłoń. Krawcowa spojrzała na nią z niepokojem.
Była przyziemną, nie Nephilim, ale miała Wzrok, tak jak wszyscy którzy służyli
Nocnym Łowcom.
- Usunąć koronki, panienko?
Zanim Tessa odpowiedziała, rozległo się pukanie do drzwi i usłyszała znajomy
głos.
- To ja, Jem. Tessa, jesteś tutaj?
Charlotte usiadła prosto.
- Och! Nie może cię zobaczyć w sukni!
Tessa stała zdziwiona.
- Dlaczegóż by nie?
- To zwyczaj Nocnych Łowców, to przynosi pecha! - Charlotte wstała. -
Szybko! Ukryj się za szafą!
- Za szafą? Ale... - Tessa urwała z okrzykiem, gdy Charlotte objęła ją w pasie i
zaczęła ją prowadzić za szafę jak policjant ze szczególnie opierającym się przestępcą.
Uwolniona dziewczyna zgarnęła swoją suknię i spojrzała na Charlotte.
Obydwie zerknęły zza szafy na szwaczkę, która po posłaniu im zdziwionego
spojrzenia otworzyła drzwi.
Srebrzysta głowa Jema pojawiła się w przerwie pomiędzy drzwiami a framugą.
Wyglądał trochę niechlujnie z krzywo leżącą marynarką. Rozglądał się przez chwilę
po pomieszczeniu z zakłopotaniem na twarzy, zanim dostrzegł Charlotte i Tessę,
które w połowie ukrywały się za szafą.
- Dzięki niebiosom - powiedział. - Nie miałem pomysłów gdzie mogłyście
pójść. Gabriel Lightwood jest na dole, gdzie rozpętał okropny zgiełk.
***
- Napisz do nich, Will - powiedziała Cecily Herondale. - Proszę. Tylko jeden
list.
Will odrzucił swoje przepocone, ciemne włosy i spiorunował ją wzrokiem.
- Ustaw swoje nogi w pozycji - Tylko tyle odpowiedział. Wskazał ostrzem
sztyletu. - Tam i tam.
Cecily westchnęła i poruszyła stopami. Wiedziała, że nie stała we właściwej
pozycji: robiła to celowo, by zirytować Willa. Łatwo było zirytować jej brata. Tylko
tyle zapamiętała z czasów, gdy miał dwanaście lat. Nawet rzucając mu wyzwanie, jak
na przykład wspinanie się na stromy dach dwuspadowy w ich rezydencji - to
wszystko powodowało to samo: wściekły, niebieski płomień w jego oczach,
zaciśnięta szczęka i czasami złamaną nogę lub ramię Willa na sam koniec.
Oczywiście ten brat, niemal dorosła wersja Willa, nie przypominał jej tego z
dzieciństwa. Urósł, stając się podwójnie wybuchowy i zamknięty w sobie. Miał w
sobie całe piękno ich matki i cały upór ich ojca - i, czego się obawiała, jego
skłonność do nałogów, chociaż wnioskowała to jedynie z szeptów wśród
mieszkańców Instytutu.
- Podnieś ostrze - powiedział Will. Jego głos był chłodny i profesjonalny jak jej
guwernantki.
Cecily podniosła miecz. Zajęło jej trochę czasu, aby przyzwyczaić się do
uczucia stroju treningowego na jej skórze: miała na sobie luźną tunikę i spodnie, oraz
pasek wokół jej bioder. Teraz poruszała się w tym stroju ze swobodą, jakby była w
luźnej koszuli nocnej.
- Nie rozumiem dlaczego nie rozważysz napisania listu. Jednego listu.
- Nie rozumiem dlaczego nie rozważysz powrotu do domu - odpowiedział Will.
- Jeśli po prostu zgodziłabyś się wrócić do Yorkshire, przestałabyś martwić się o
naszych rodziców, a ja mógłbym zorganizować...
Cecily przerwała mu po usłyszeniu tego już tysięczny raz.
- Może rozważysz zakład, Will?
Dziewczyna była jednocześnie zadowolona i trochę rozczarowana, gdy
zobaczyła błysk w oczach Willa, który pojawiły się w ten sam sposób co u ich ojca,
zawsze gdy dżentelmenowi został zaproponowany zakład. Ludzie byli tacy
przewidywalni.
- Jaki rodzaj zakładu? - Will zrobił krok do przodu. Miał na sobie strój
treningowy; Cecily widziała Znaki, które wiły się wokół jego nadgarstków, runę
pamięci na jego gardle. Zajęło jej trochę czasu, by widzieć Znaki jako coś innego niż
niedoskonałości, których teraz używała: przyzwyczaiła się do stroju, do świetnych sal
rozbrzmiewających echem w Instytucie i do ich dziwnych mieszkańców.
Wycelowała w ścianę przed nimi. Na niej namalowany był czarny cel: środek
tarczy wewnątrz większego koła.
- Jeżeli trafię w środek trzy razy, to napiszesz do Taty i Mamy jak się masz.
Musisz powiedzieć im o klątwie i dlaczego odszedłeś.
Twarz Willa zamknęła się jak zawsze, kiedy go o to prosiła.
- Nigdy nie trafisz trzy razy bez pudłowania, Cecy.
- Cóż, ten cały zakład nie powinien być dla ciebie wielkim problemem,
William. - Użyła jego pełnego imienia celowo. Wiedziała, że zdenerwuje go to, gdy
używa go ona. Kiedy robił to jego najlepszy przyjaciel - nie, jego parabatai; odkąd
przybyła do Instytutu dowiedziała się, że to były całkiem dwie różne rzeczy - Will
wydawał się odbierać to jako wyraz sympatii. Może było tak dlatego, że wciąż
pamiętał ją drepczącą za nim niepewnym krokiem, zadyszaną, wołająca za nim
,,Will, Will” z walijskim akcentem. Nigdy nie nazwała go ,,William", zawsze
tylko ,,Will”, lub jego walijskim imieniem, Gwilym.
Zmrużył oczy, o tych samym ciemnoniebieskim kolorze jak jej. Kiedy ich
matka powiedziała czule, że gdy Will urośnie będzie łamaczem serc, Cecily zawsze
patrzyła na nią z powątpiewaniem. Chłopak z brakiem koordynacji, chudy,
zaniedbany i zawsze brudny.
Teraz mogła to dostrzec, odkąd zobaczyła go pierwszy raz, gdy weszła do
jadalni Instytutu i stał tam w zdumieniu, a ona pomyślała: To nie może być Will.
Spojrzał na nią oczami ich matki i zobaczyła w nich gniew. Wcale nie był
zadowolony jej widokiem. W jej wspomnieniach był chudym chłopcem z dzikim
gąszczem czarnych włosów niczym u Cygana, z liśćmi w ubraniach, a teraz był w
zamian wysokim, przerażającym mężczyzną. Słowa, które chciała powiedzieć po
prostu uleciały, gdy oddała jego wzrok, błysk za błysk w oczach. I było tak odkąd
Will zaczął ledwie znosić jej obecność, jakby była kamieniem w jego bucie, stałym,
ale tym samym niewielkim problemem.
Cecily wzięła głęboki wdech, uniosła podbródek i przygotowała się do
pierwszego rzutu nożem. Will nie wiedział, nigdy się nie dowiedział o godzinach,
które spędziła w tym pomieszczeniu sama, praktykując, ucząc się jak zrównoważyć
ciężar noża w ręce i odkrywając, że dobry rzut nożem był ten rzucany z tyłu ciała.
Trzymała obie ręce luźno, następnie uniosła prawą za głowę i zanim rzuciła,
przeniosła wagę swojego ciała do przodu. Ostrze noża było ustawione prosto w sam
środek tarczy. Rzuciła nim i szybko cofnęła rękę, wsysając gwałtownie powietrze.
Nóż zatrzymał się, wbity w punkt na ścianie, dokładnie w środku tarczy.
- Jeden - powiedziała Cecily, posyłając Willowi wyniosły uśmiech.
Spojrzał na nią kamiennym wzrokiem, wyszarpnął nóż ze ściany i podał go jej.
Dziewczyna rzuciła. Drugi rzut, podobnie jak pierwszy, poleciał bezpośrednio
do swojego celu i utknął w nim wibrując.
- Dwa - powiedziała Cecily grobowym tonem.
Will zacisnął szczękę, gdy wziął ponownie nóż i podał go jej. Wzięła go z
uśmiechem. Pewność siebie płynęła w jej żyłach, jak nowa krew. Wiedziała, że może
to zrobić. Zawsze była w stanie wspiąć się tak wysoko jak Will, biec tak samo
szybko, wstrzymywać oddech tak samo długo...
Rzuciła nożem. Uderzył w cel, a ona skoczyła w powietrze i klasnęła w dłonie,
zapominając się przez chwilę w dreszczu emocji wywołanych zwycięstwem.
Jej włosy wymsknęły się z wsuwek opadając na twarz; odgarnęła je do tyłu i
uśmiechnęła do Willa.
- Napiszesz ten list. Zgodziłeś się na zakład!
Ku jej zaskoczeniu uśmiechnął się do niej.
- Och, napiszę go - powiedział. - Napiszę go, a następnie wrzucę do ognia. -
Podniósł dłoń wyczuwając jej wybuch oburzenia. - Powiedziałem, że go napiszę.
Nigdy nie powiedziałem, że wyślę.
Cecily gwałtownie wypuściła powietrze.
- Jak śmiałeś mnie tak oszukać!
- Mówiłem ci, że nie jesteś zaznajomiona ze sprawami Nocnych Łowców. Nie
spodziewałem się, że oszukanie cię będzie takie łatwe. Nie napiszę listu, Cecily. To
jest niezgodne z prawem i tyle.
- Mówisz, jakby obchodziło cię prawo! - Cecily tupnęła nogą i to ją
zdenerwowało jeszcze bardziej; nienawidziła dziewczyn, które tupały ze złości.
Will zmrużył oczy.
- A ty nie dbasz o bycie Nocnym Łowcą. Wiesz, jak to powinno być?
Powinienem napisać list i dać ci go, jeżeli obiecasz mi, że dostarczysz go do domu
osobiście - i nigdy nie wrócisz.
Cecily odsunęła się. Miała wiele wspomnień z Willem gdy się kłócili, przez
porcelanowe lalki, które jej potłukł, zrzucając je z okna na poddaszu, ale były też
dobre wspomnienia - brat, który opatrywał jej skaleczone kolano, bandażował je lub
zawiązywał wstążki we włosach, gdy zaczęły się rozluźniać. Ta dobroć była
nieobecna w Willu, który stał przed nią teraz.
Mama płakała przez pierwszy rok lub dwa po odejściu Willa: mówiła,
trzymając Cecily, że Nocni Łowcy, zabiorą z niego całą miłość. Są zimnymi ludźmi,
mówiła do Cecily, ludźmi, którzy zabronili jej małżeństwa z mężem. Co on od nich
chciał, jej Will, jej mały?
- Nie odejdę - zaczęła dziewczyna, patrząc na brata, który odwrócił wzrok. -
Ale jeżeli twierdzisz, że muszę, zrobię to... zrobię to...
Drzwi na poddaszu rozsunęły się i zaraz ujrzeli w nich sylwetkę Jema.
- Ach - powiedział - znowu się kłócicie, jak widzę. Czy to trwa całe
popołudnie, czy właśnie się zaczęło?
- On zaczął - mruknęła Cecily, wskazując brodą na brata, chociaż wiedziała, że
to bezcelowe. Jem, parabatai Willa, mógł traktować ją z uprzejmością przeznaczoną
dla młodszych sióstr przyjaciół, ale zawsze był po stronie Willa. Uprzejmie, ale
stanowczo stawiał Willa ponad wszystko na świecie.
No cóż, niemal wszystko. Najbardziej zaskoczył ją Jem, kiedy pierwszy raz
zjawiła się w Instytucie – odznaczał się nieziemską, niezwykłą urodą ze swoimi
srebrzystymi włosami oraz delikatnymi rysami twarzy. Wyglądał jak książę z bajki, a
ona mogła wziąć pod uwagę to, czy nie obdarzyć go większymi względami gdyby nie
fakt, że Jem był zakochany po uszy w Tessie Gray. Wodził za nią wzrokiem, a jego
głos zmieniał się, gdy do niej mówił. Cecily usłyszała raz, jak matka mówi z
rozbawieniem, że jeden z chłopców ich sąsiadów patrzył na dziewczynę, jakby była
„jedyną gwiazdą na niebie”, i to był właśnie sposób, w jaki Jem patrzył na Tessę.
Cecily nie żywiła wobec niego urazy: Tessa była dla niej miła i uprzejma,
nawet nieco nieśmiała, a twarz zawsze miała schowaną w książce, jak Will. Należała
do rodzaju dziewcząt, jakich pragnął Jem. Ona i on nigdy by do siebie nie pasowali –
i im dłużej pozostawała w Instytucie, tym bardziej docierało do niej to, jak niezręczna
wyniknie z tego sytuacja z Willem. Był nad wyraz opiekuńczy wobec Jema i
obserwowałby ją nieustannie, na wypadek gdyby w jakikolwiek sposób miała go
zasmucić albo zranić. Nie. Lepiej będzie, jeśli postanowi trzymać się od tego z
daleka.
- Tak sobie myślałem o związaniu Cecily i nakarmieniu nią kaczek w Hyde
Park'u – powiedział Will, odgarniając mokre włosy do tyłu i nagradzając Jema tak
rzadkim dla niego uśmiechem. – Przydałaby mi się twoja pomoc.
- Niestety, obawiam się, że będziesz musiał przełożyć swoje plany dotyczące
zamordowania siostry. Gabriel Lightwood jest na dole, a ja mam ci do powiedzenia
dwa słowa. Dwa twoje ulubione słowa, a przynajmniej wtedy, gdy występują razem.
- Żałosny półgłówek? – podpytywał Will. – Przeklęty parweniusz?
Jem uśmiechnął się.
- Demoniczna ospa.
***
Sophie balansowała tacą w jednej dłoni z wdziękiem świadczącym o długim
doświadczeniu, a drugą ręką zapukała do drzwi pokoju Gideona Lightwooda.
Usłyszała odgłos pośpiesznych kroków, a drzwi otworzyły się na oścież.
Gideon stał przed nią w spodniach, szelkach i białej koszuli z podwiniętymi
rękawami. Dłonie miał mokre, jak gdyby przed chwilą przeczesał nimi włosy, które
również były wilgotne. Jej serce podskoczyło w piersi, nim znów się uspokoiło
zmusiła się do tego, żeby na niego spojrzeć, marszcząc brwi.
- Panie Lightwood – powiedziała. – Przyniosłam bułeczki, o które pan prosił, a
Bridget przygotowała dla pana kanapki.
Gideon odsunął się na bok i wpuścił ją do pokoju - wyglądał jak pozostałe
pomieszczenia w Instytucie: stały tu ciężkie, ciemne meble, wielkie łoże z
baldachimem na czterech słupkach, szeroki kominek oraz wysokie okna, które w tym
przypadku wychodziły na dolny dziedziniec. Sophie czuła na sobie jego spojrzenie,
gdy przeszła przez pokój, by położyć tacę na stoliku przed kominkiem.
Wyprostowała się i odwróciła z dłońmi złożonymi na fartuchu.
- Sophie… - zaczął Gideon.
- Panie Lightwood – przerwała mu. – Czy potrzebuje pan czegoś jeszcze?
Rzucił jej na wpół buntownicze, na wpół smutne spojrzenie.
- Wolałbym, żebyś zwracała się do mnie Gideon.
- Powiedziałam panu wcześniej, że nie mogę zwracać się do pana używając
jego chrześcijańskiego imienia.
- Jestem Nocnym Łowcą. Nie mam chrześcijańskiego imienia. Sophie, proszę.
– Zbliżył się do niej o krok. – Zanim zamieszkałem w Instytucie, wydawało mi się,
że wszystko zmierza ku temu, byśmy zostali przyjaciółmi. A mimo to, od dnia w
którym przyjechałem, jesteś dla mnie zimna i obojętna.
Dłonie Sophie zawędrowały bezwiednie ku jej twarzy. Przypomniała sobie
panicza Teddy’ego, syna swojego chlebodawcy i okropny sposób w jaki osaczał ją w
mrocznych kątach i przyciskał do ściany, wsuwając dłonie pod stanik jej sukni i
mamrocząc do ucha, że jeśli wie, co jest dla niej najlepsze, to powinna być dla niego
milsza. Ta myśl napełniała ją zgorszeniem nawet teraz.
- Sophie – Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki świadczące o
zmartwieniu. – O co chodzi? Jeśli zrobiłem ci coś złego, powiedz mi co to takiego, a
ja postaram się to naprawić…
- W niczym pan nie zawinił. Jest pan dżentelmenem, a ja służącą. Wszystko
inne świadczyłoby o poufałości. Proszę, niech mnie pan dłużej nie wprawia w
zakłopotanie, panie Lightwood.
Gideon, który zdążył unieść dłoń, pozwolił, by opadła do jego boku. Wyglądał
na tak zbolałego, że jej serce zmiękło. Mogę stracić wszystko, a on nie ma do
stracenia nic, pomyślała. Właśnie to mówiła sobie co noc, leżąc w swoim wąskim
łóżku, gdzie towarzyszyło jej wspomnienie oczu w kolorze burzy.
- Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi – powiedział.
- Nie mogę być pańską przyjaciółką.
Gideon postąpił krok naprzód.
- Co jeśli chciałbym spytać…
- Gideonie! – W drzwiach stanął zdyszany Henry ubrany w jedną z tych swoich
okropnych pasiastych, zielono-pomarańczowych kamizelek. – Twój brat tu jest. Na
dole…
Gideon wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
- Gabriel jest tutaj?
- Tak. Wywrzaskuje coś o twoim ojcu, ale nie chce nam zdradzić ani słowa,
póki ty się nie zjawisz. Chodź na dół.
Gideon zawahał się, przenosząc spojrzenie z Henry’ego na Sophie, która
starała się sprawiać wrażenie niewidzialnej.
- Ja…
- Chodź, Gideonie. – Henry rzadko kiedy odzywał się nieprzyjemnie ostrym
tonem, a gdy już to robił, efekt był zaskakujący. - Jest umazany krwią.
Gideon zbladł i sięgnął po miecz wiszący na dwóch kołkach stojących przy
drzwiach.
- Już idę.
***
Gabriel Lightwood opierał się o ścianę za drzwiami do Instytutu. Jego kurtka
zniknęła, a koszula i spodnie przesiąkły szkarłatem. Na zewnątrz, przez otwarte
drzwi Tessa widziała powóz Lightwoodów z płomienistym herbem wymalowanym u
stóp schodków. Gabriel musiał przyjechać tu sam.
- Gabrielu – zaczęła łagodnym głosem Charlotte, jak gdyby chciała uspokoić
narowistego konia. – Opowiedz nam co się stało.
Gabriel – wysoki i smukły, z brązowymi włosami lepkimi od krwi – podrapał
się po twarzy. Wzrok miał rozkojarzony. Jego dłonie również były pokryte krwią.
- Gdzie jest mój brat? Muszę z nim porozmawiać.
- Właśnie schodzi na dół. Posłałam po niego Henry’ego i kazałam Cyrilowi
przygotować powóz. Gabrielu, jesteś ranny? Potrzebujesz iratze? – Charlotte mówiła
matczynym tonem, tak jakby chłopak nigdy nie spoglądał na nią z góry zza krzesła
Benedicta Lightwooda i nie spiskował z ojcem, by odebrać jej Instytut.
- To całkiem spora ilość krwi – odezwała się Tessa, przepychając się naprzód. –
Nie należy w całości do ciebie, prawda?
Gabriel spojrzał na nią. To był pierwszy raz, pomyślała Tessa, kiedy miała
okazję oglądać go bez tej całej sztucznej fasady. W jego oczach widać było jedynie
strach oraz… dezorientację.
- Nie… To ich krew.
- Ich? To znaczy czyja? – To był Gideon zbiegający w pośpiechu ze schodów z
mieczem w prawej dłoni. Zaraz za nim zjawił się Henry, Jem, a za nimi Will i Cecily.
Jem zatrzymał się na schodach, zaskoczony, a Tessa uświadomiła sobie, że właśnie
zobaczył ją w sukni ślubnej. Jego oczy rozszerzyły się, lecz pozostali napierali, aż w
końcu dał się ponieść jak liść płynący nurtem rzeki.
- Czy ojciec jest ranny? – ciągnął Gideon, zatrzymując się tuż przed bratem. –
Nic ci nie jest? – Uniósł dłoń i ujął nią twarz brata, chwytając go za podbródek i
obracając w swoją stronę. Choć Gabriel był wyższy, wyraz twarzy młodszego
bliźniaka był oczywisty – ulga, że brat był tutaj oraz cień urazy w jego stanowczym
głosie.
- Ojciec… - zaczął Gabriel. – Ojciec to pasożyt.
Will wybuchnął krótkim śmiechem. Miał na sobie zbroję, jakby dopiero co
wrócił z sali treningowej. Wilgotne włosy zwijały mu się przy skroniach. Nie patrzył
na Tessę, ale ona zdążyła już do tego przywyknąć. Will rzadko kiedy na nią
spoglądał, nie licząc wyjątków kiedy musiał.
- To świetnie, że wreszcie zacząłeś widzieć rzeczy z naszej perspektywy,
Gabrielu, ale to dość niecodzienny sposób, żeby to wyrazić.
Gideon rzucił Willowi pełne wyrzutu spojrzenie nim odwrócił się w stronę
brata.
- Co masz na myśli, Gabrielu? Co takiego zrobił ojciec?
Gabriel pokręcił głową.
- To pasożyt – powtórzył bezbarwnym tonem.
- Wiem. Sprowadził hańbę na ród Lightwoodów i okłamał nas obu. Okrył
wstydem i zniszczył naszą matkę. Ale nie musimy być tacy jak on.
Gabriel wyrwał się z uścisku brata. Jego zęby błysnęły nagle w gniewnym
grymasie.
- Nie słuchasz mnie – powiedział. – To pasożyt. Robak. Ogromny stwór
podobny do węża. Odkąd Mortmain przestał przesyłać lekarstwo, jego stan się
pogarszał. Ulegał zmianie. Te wrzody na jego rękach… zaczęły pokrywać całe jego
ciało. Dłonie, szyję, twarz… - Zielone oczy Gabriela odszukały Willa. – To ospa,
prawda? Wiesz o niej niemal wszystko, tak? Nie jesteś przypadkiem jakimś
ekspertem?
- Cóż, nie musisz się zachowywać tak, jakbym to ja ją wynalazł – odparł Will.
– Ja tylko wierzę w jej istnienie. Można znaleźć jej przypadki… w starych
opowieściach w bibliotece…
- Demoniczna ospa? – wtrąciła się Cecily, z twarzą zmarszczoną od
zakłopotania. – Will, o czym on właściwie mówi?
Will otworzył usta, a jego policzki pokrył lekki rumieniec. Tessa ukryła
uśmiech. Minęły tygodnie, odkąd Cecily znalazła się w Instytucie, a jej obecność
nadal irytowała Willa. Wyglądało na to, że nie ma pojęcia jak zachowywać się w
obecności młodszej siostry, która nie była dzieckiem jakie zapamiętał, a którego
obecność nie była mile widziana. Mimo to Tessa dostrzegła jak wodził za nią
wzrokiem po pokoju z tą samą opiekuńczą miłością, którą czasami okazywał w
stosunku do Jema. Oczywiste było, że obecność demonicznej ospy i sposób w jaki
ktoś się nią zarażał, były ostatnimi rzeczami o których Will chciałby teraz
rozprawiać.
- O niczym co musiałabyś wiedzieć – wymamrotał.
Gabriel przeniósł wzrok na Cecily, otwierając ze zdumienia usta. Tessa
widziała jak dociera do niego, kim jest. Pomyślała, że rodzice Willa musieli być
bardzo pięknymi ludźmi, ponieważ Cecily była równie śliczna, co William
przystojny. Miała te same lśniące czarne włosy i zaskakujące niebieskie oczy. Cecily
odwzajemniła śmiało spojrzenie z zaciekawionym wyrazem twarzy. Musiała się
zastanawiać kim był ten chłopak, który tak bardzo nie znosił jej brata.
- Czy ojciec nie żyje? – spytał Gideon, podnosząc głos. – Czy demoniczna
ospa go zabiła?
- Nie zabiła – odparł Gabriel. – Zmieniła. Zmieniła go. Kilka tygodni temu
przeniósł naszą rodzinę do Chiswick. Nie powiedział dlaczego. Potem zamknął się w
swoim gabinecie. Nie wychodził nawet w porze posiłku. Dziś rano poszedłem tam,
żeby go obudzić. Drzwi zostały wyrwane z zawiasów. Zobaczyłem… ślad jakiejś
lepkiej substancji prowadzący wzdłuż korytarza. Poszedłem za nim na dół i do
ogrodu. – Rozejrzał się po pogrążonym w milczeniu wejściu. – Stał się robakiem.
Właśnie to chcę ci powiedzieć.
- Domyślam się, że niemożliwym będzie – odezwał się w ciszy Henry – by na
niego... eee… nadepnąć?
Gabriel rzucił mu zdegustowane spojrzenie.
- Szukałem w ogrodzie. Znalazłem część służby. I kiedy mówię „część”, mam
na myśli dokładnie to, co powiedziałem. Zostali rozerwani na… na strzępy. –
Przełknął ślinę i obejrzał swoje zakrwawione ubranie. – Usłyszałem jakiś dźwięk.
Wysokie, mrożące krew w żyłach wycie. Odwróciłem się i zobaczyłem jak rzuca się
w moją stronę. Ogromny, ślepy robak - podobny do smoka z legendy. Paszczę miał
szeroko otwartą, a w niej zęby podobne do sztyletów. Odwróciłem się i pobiegłem w
stronę stajni. Popełznął za mną, ale udało mi się wskoczyć na powóz i wyjechać za
bramę. Ten stwór – ojciec – nie podążył za mną. Wydaje mi się, że boi się wystawiać
na widok publiczny.
- Ach – odezwał się Henry. – W takim razie jest za duży, by na niego nadepnąć.
- Nie powinienem był uciekać – powiedział Gabriel, patrząc na brata. –
Powinienem był zostać i walczyć ze stworem. Może mógłbym mu przemówić do
rozsądku. Może ojciec jest gdzieś tam w jego wnętrzu.
- A może ten robak przegryzłby cię na pół – odparł Will. – To, co opisujesz,
transformację w demona, to ostatnie stadium demonicznej ospy.
- Will! – Charlotte wyrzuciła ręce w górę w geście rozpaczy. – Dlaczego nie
powiedziałeś tego wcześniej?
- Jakby ktoś chciał wiedzieć, to książki dotyczące demonicznej ospy są
dostępne w bibliotece – powiedział Will urażony tonem. – Przecież nie zabroniłem
wam ich czytać.
- Owszem, ale gdyby Benedict miał zamiar zmienić się w gigantycznego węża,
można było się spodziewać, że chociaż o tym wspomnisz – dodała Charlotte. – W
dobrym interesie nas wszystkich.
- Po pierwsze – powiedział Will – nie wiedziałem, że zmieni się w
olbrzymiego robala. Końcowym stadium ospy jest przemiana w demona.
Jakiegokolwiek rodzaju. Po drugie, potrzeba tygodni żeby wystąpił proces
transformacji. I pomyślałbym nawet, że dyplomowany idiota, jak Gabriel, zwróci na
to uwagę i kogoś zawiadomi.
- Powiadomi kogo? - spytał Jem z zainteresowaniem. Przysunął się bliżej Tessy
w trakcie rozmowy. Gdy stali tuż obok siebie, za plecami trzymali się za dłonie.
- Clave. Listonosza. Nas. Kogokolwiek - powiedział Will, posyłając szybkie,
zirytowane spojrzenie na Gabriela, który zaczął nabierać kolorów i wyglądał na
wściekłego.
- Nie jestem dyplomowanym idiotą.
- Brak poświadczenia ledwie dowodzi inteligencji - mruknął Will.
- Jak mówiłem, ojciec zamknął się w swoim gabinecie w zeszłym tygodniu...
- I nie zwróciłeś na to zbytnio uwagi? - spytał William.
- Nie znasz naszego ojca. - odpowiedział Gideon swoim bezbarwnym tonem,
który używał czasami, gdy rozmowa o jego rodzinie była nieunikniona. Odwrócił się
do brata i położył dłonie na jego ramionach, mówiąc po cichu, takim tonem, by nikt z
obecnych go nie usłyszał.
Jem, obok Tessy, splótł swój najmniejszy palec z tym samym u dziewczyny. To
był zwykły, czuły gest, którego Tessa używała w ciągu ostatnich miesięcy na tyle, że
czasami wyciągała dłoń bez myślenia, gdy stał przy niej.
- To twoja suknia ślubna? - spytał pod nosem.
Tessa została uratowana przed odpowiedzią pojawieniem się Bridget, niosącą
stroje. Gideon nagle odwrócił się do nich i powiedział:
- Chiswick. Musimy iść. Gabriel i ja, nikt inny.
- Sami? - spytała Tessa, zaskoczona na tyle by przemówić. - Dlaczego nie
wezwiesz innych, by poszli z tobą...
- Clave - zaczął Will, a jego niebieskie oczy były przenikliwe. - Nie chce by
dowiedzieli się o jego ojcu.
- A ty chciałbyś? - spytał ostro Gabriel. - Jeżeli stałoby się to w twojej
rodzinie? - Uniósł kącik ust. - Nie ważne. Nie znasz znaczenia lojalności...
- Gabriel. - W głosie Gideona była nagana. - Nie mów do Willa w ten sposób.
Gabriel spojrzał na niego zdziwiony, a Tessa nie mogła go winić. Gideon
wiedział o klątwie Willa, o jego wierze w nią, która spowodowała wrogość i jego
obcesowe zachowanie wobec wszystkich w Instytucie. Ale historia była ich prywatną
sprawą i nikt z zewnątrz się o niej nie dowiedział.
- Pójdziemy z wami. Oczywiście, że pójdziemy - powiedział Jem, uwalniając
dłoń z ręki Tessy i robiąc krok do przodu. - Gideon nam zrobił przysługę. Nie
zapomnieliśmy o tym, prawda, Charlotte?
- Oczywiście, że nie - odpowiedziała, odwracając się. - Bridget, stroje...
- Jestem już w stroju - powiedział Will, gdy Henry zdjął płaszcz i sięgnął po
pas z bronią; Jem zrobił to samo i nagle przejście zrobiło się tłoczne. Charlotte
mówiła coś cicho do Henry'ego, unosząc dłoń tuż nad jej brzuchem.
Tessa odwróciła wzrok od prywatnej chwili i zobaczyła ciemną głowę wraz z
jasną. Jem był po stronie Willa z wyciągniętą stelą, rysując runy po jednej stronie
jego gardła. Cecily spojrzała na brata i skrzywiła się.
- Ja też jestem już w stroju - oznajmiła.
Will podniósł głowę, wywołując dźwięk protestu z ust Jema.
- Cecily, absolutnie nie.
- Nie masz prawa mi tego zabronić. - Jej oczy rozbłysły. - Idę.
William skinął głową w stronę Henry'ego, który wzruszył ramionami.
- Ma rację. Trenowała prawie dwa miesiące...
- Jest małą dziewczynką!
- Robiłeś to samo w wieku piętnastu lat - powiedział spokojnie Jem, a Will
odwrócił się w jego stronę. Przez chwilę wszyscy wydawali się wstrzymywać
oddech, nawet Gabriel. Jem wpatrywał się w Willa, stale, i nie po raz pierwszy Tessa
wyczuwała między nimi niewypowiedziane słowa.
Will westchnął i przymknął oczy.
- Pewnie Tessa to kolejna osoba, która będzie chciała iść.
- Oczywiście, że idę - powiedziała Tessa. - Może nie jestem Nocnym Łowcą,
ale jestem przeszkolona. Jem nie pójdzie beze mnie.
- Jesteś w sukni ślubnej - zaprotestował Will.
- Cóż, wszyscy ją widzieliście, nie mogę jej założyć na ślub - odpowiedziała. -
Przynosi to pecha, jak wiesz.
Will jęknął coś po walijsku - niezrozumiale, ale wyraźnie, był to ton człowieka
pokonanego. Po drugiej stronie Jem patrzył na Tessę z delikatnym, zmartwionym
uśmiechem. Drzwi Instytutu otworzyły się i w korytarzu pojawił się blask jesiennego
słońca. Cyril stał w progu, bez tchu.
- Drugi powóz jest gotowy - powiedział. - Kto jedzie?
***
Do: Konsula Josiah Wayland.
Od: Rady.
Drogi Panie,
Jak jest pan zapewne świadomy, pana okres pracy jako Konsula, po dziesięciu
latach, dobiega końca. Nadszedł czas, aby wyznaczyć następcę.
Poważnie rozważamy powołanie Charlotte Branwell, z domu Fairchild. Wykonała
dobrą pracę jako szef Instytutu w Londynie i wierzymy, że ma pańskie poparcie po
tym, jak została wybrana przez pana po śmierci ojca.
Ponieważ pańska opinia i szacunek są dla nas najwyżej wartości, docenilibyśmy
jakąkolwiek pańską myśl, którą pan rozważa w związku z tą sprawą.
Z pozdrowieniami,
Victor Whitelaw, Inkwizytor, w imieniu Rady.
ROZDZIAŁ DRUGI
ROBAK ZDOBYWCA
„Dużo Szaleństwa, więcej Grzechu,
I Groza - sztuki treść.”
— Edgar Allan Poe, „Robak zdobywca”2
Kiedy powóz Instytutu toczył się przez bramę rezydencji Lightwoodów w
Chiswick, Tessa miała okazję podziwiać to miejsce, co było niemożliwe w czasie jej
pierwszej wizyty z powodu panującej wtedy ciemności. Długa, żwirowana droga
otoczona drzewami prowadziła do ogromnego białego budynku z okrągłym
podjazdem. Dom był podobny do szkiców klasycznych greckich i rzymskich świątyń,
które widziała; wraz ze swoimi symetrycznymi liniami i prostymi kolumnami. Przed
schodami stał powóz, a żwirowane ścieżki rozchodziły się po ogrodach.
A były to urocze ogrody. Nawet w październiku pełne kwiatów, późno
kwitnących róż, a chryzantemy swoim brązem, pomarańczą, żółcią i ciemnym złotem
otaczały czyste ścieżki ciągnące się między drzewami. Kiedy tylko Henry zatrzymał
powóz, Tessa z pomocą Jema wyszła na zewnątrz i usłyszała szum wody, strumienia,
jak podejrzewała, który płynął przez ogrody. Było to tak urocze miejsce, że ledwo
mogła skojarzyć je z diabelskim balem wydanym przez Benedicta, chociaż dostrzegła
ścieżkę wijącą się wzdłuż boku domu, którą szła tamtej nocy. Prowadziła do skrzydła
budynku, które wyglądało, jakby zostało niedawno dobudowane...
Powóz Lightwoodów kierowany przez Gideona zatrzymał się za nimi. Wyszli z
niego Gabriel, Will i Cecily. Rodzeństwo Herondale'ów nadal się ze sobą sprzeczało,
kiedy Gideon zszedł z woźnicy; Will, dowodząc swoich racji, żywo gestykulował
ramionami. Cecily rzucała mu groźne spojrzenia. Wściekły wyraz twarzy tak bardzo
upodabniał ją do brata, że w innych okolicznościach byłoby to zabawne.
Gideon, jeszcze bledszy niż wcześniej, obrócił się wkoło, dobywając miecza.
- Powóz Tatiany – powiedział krótko, kiedy Jem i Tessa do niego podeszli.
Wskazał na pojazd stojący przy schodach. Wszystkie jego drzwi były otwarte. -
Musiała się zdecydować, by złożyć wizytę.
- Ze wszystkich momentów... - Gabriel brzmiał na wściekłego, ale jego zielone
oczy były pełne strachu. Tatiana była ich siostrą, która niedawno wyszła za mąż.
Herb zdobiący powóz, wieniec z cierni, musiał być symbolem rodziny jej
męża, pomyślała Tessa. Grupa stała bez ruchu, patrząc, jak Gabriel zbliża się do
pojazdu, wysuwając długą szablę ze swojego pasa. Zajrzał przez drzwi i głośno
przeklął.
Odsunął się, wzrokiem odszukując oczy Gideona.
- Na siedzeniach jest krew – odezwał się. - I... to coś. - Końcówką szabli
dźgnął koło; kiedy podniósł ją w górę, zwisało z niej pasmo śmierdzącego śluzu.
Will dobył serafickiego noża ze swojego okrycia.
- Eremiel! - wykrzyknął. Kiedy rozbłysło światłem niczym blada gwiazda w
jesiennym słońcu, wskazał nim najpierw północ potem południe. - Ogrody roztaczają
się wokół całego domu aż do rzeki – powiedział. - Powinno się zgadzać... Jednej
nocy ścigałem tędy demona Marbasa. Gdziekolwiek znajduje się Benedict, wątpię, by
opuścił te tereny. Za duże ryzyko, że go ktoś zobaczy.
- Zajmiemy się zachodnią stroną domu. Wy weźcie wschód – zadecydował
Gabriel. - Krzyczcie, jeśli coś dostrzeżecie, a my przybędziemy.
Gabriel oczyścił swoją broń o żwir na podjeździe, po czym podążył za bratem
w kierunku tyłów domu. Will skierował się w przeciwnym kierunku, za nim Jem,
Cecily i Tessa. Zatrzymawszy się za rogiem budynku, Will rozejrzał się po ogrodzie,
wyczulony na jakikolwiek widok lub dźwięk. Chwilę później skinął na resztę.
Kiedy szli, Tessa zaczepiła obcasem o luźny kawałek żwiru. Zatoczyła się i
mimo że od razu się wyprostowała, Will zerknął do tyłu i zgromił ją spojrzeniem.
- Tessa – odezwał się. Był kiedyś czas, kiedy nazywał ją Tess. - Nie powinnaś
być z nami. Nie jesteś przygotowana. Przynajmniej zaczekaj w powozie.
- Nie zrobię tego – odparła Tessa buntowniczo.
Will zwrócił się do Jema, który wyglądał, jakby ukrywał uśmiech.
- Tessa jest twoją narzeczoną. Spraw, żeby dostrzegła w tym sens.
Jem, trzymając w ręku swoją laskę z ostrzem, podszedł do Tessy.
- Tesso, zrobiłabyś to dla mnie?
- Myślisz, że nie umiem walczyć? - powiedziała Tessa, odsuwając się i
krzyżując spojrzenie ze srebrnymi tęczówkami Jema. - Ponieważ jestem dziewczyną.
- Nie sądzę, żebyś umiała walczyć, ponieważ masz na sobie suknię ślubną –
odparł Jem. - Jeśli to coś da, powiem, że Will pewnie też nie umiałby w niej walczyć.
- Możliwe – wtrącił Will, który miał słuch niczym nietoperz. - Ale byłbym
zjawiskową panną młodą.
Cecily uniosła rękę, wskazując coś w oddali.
- Co to takiego?
Cała czwórka odwróciła się, by zobaczyć zbliżającą się do nich postać. Słońce
świeciło na nich, więc zanim oczy Tessy przywykły do jasności, widziała jedynie
zamazany obraz. Chwilę później mogła dostrzec, że w ich stronę biegła dziewczyna.
Nie miała kapelusza, jej jasnobrązowe włosy rozwiewał wiatr. Była wysoka i chuda,
miała na sobie suknię w kolorze jasnej fuksji, która prawdopodobnie kiedyś
elegancka, teraz była podarta i cała we krwi. Piszczała, kiedy dotarła do nich,
rzucając się w ramiona Willa.
Chłopak zachwiał się, niemalże upuszczając Eremiela.
- Tatiana...
Tessa nie potrafiła określić, czy to Will ją odepchnął, czy Tatiana sama się
odsunęła, ale w każdym razie dziewczyna oddaliła się od Willa, a Tessa po raz
pierwszy ujrzała jej twarz. Była ona wąska i kanciasta. Miała włosy koloru piasku jak
Gideon i zielone oczy Gabriela; mogłaby uchodzić za ładną, gdyby nie ten
nieustający wyraz dezaprobaty na jej twarzy. Nawet jeśli była zapłakana i zdyszana,
to w jej gestach było coś teatralnego, jakby była świadoma spoczywających na niej
spojrzeniach – szczególnie wzroku Willa.
- Wielki potwór – załkała. - Monstrum.. To coś porwało drogiego Ruperta z
powozu i uciekło z nim!
Will jeszcze bardziej ją od siebie odsunął.
- Co masz na myśli, mówiąc „uciekło z nim”?
Wskazała palcem.
- Ta... Tam – wyjąkała. - Zaciągnęło go do włoskich ogrodów. Na początku
Rupert zdołał uniknąć wylądowania w jego żołądku, ale potem uciekło z nim.
Nieważne, jak głośno krzyczałam, to coś nie chciało go od... odstawić! - Tatiana
wybuchła nowym spazmem płaczu.
- Krzyczałaś – powtórzył Will. - To wszystko, na co się zdobyłaś?
- Krzyczałam bardzo głośno i długo. - Tatiana brzmiała na urażoną. Całkiem
odsunęła się od Willa i zmierzyła go wzrokiem. - Widzę, że jesteś nadal tak
nieuprzejmy, jak byłeś. - Jej wzrok powędrował ku Tessie, Cecily i Jemowi. - Panie
Carstairs – powitała go szorstko, jakby znajdowali się na przyjęciu w ogrodzie. Jej
oczy zwęziły się, gdy napotkały Cecily. - A pani...
- Och, na Anioła! - Will przepchnął się obok niej; Jem, uśmiechnąwszy się do
Tessy, podążył za nim.
- Pani musi być siostrą Willa – stwierdziła Tatiana w stronę Cecily, kiedy
chłopcy zniknęli z pola widzenia. Wyraźnie ignorowała Tessę.
Cecily spojrzała na nią z niedowierzaniem.
- Jestem, chociaż nie rozumiem, jaką robi to różnicę. Tessa, idziesz?
- Idę – odparła Tessa i dołączyła do niej; nieważne, czy Will lub Jem tego
chcieli, nie mogła patrzeć, jak obaj się narażają i nie być wtedy z nimi. Po chwili
usłyszała niechętne kroki Tatiany na ścieżce za nimi.
Oddalali się od domu, kierując się w stronę francuskich ogrodów w połowie
ukrytych za ich wysokimi żywopłotami. W oddali słońce odbijało się od drewnianoszklanej
altany z kopułą. Dzień był typowo jesienny: wiał rześki wiatr, w powietrzu
unosił się zapach liści. Tessa usłyszała szelest i rzuciła okiem na dom za sobą. Jego
gładki biały front wznosił się wysoko, przetykany gdzieniegdzie łukami balkonów.
- Will – szepnęła, kiedy sięgnął, by rozplątać jej ręce ze swojego karku.
Ściągnął jej rękawiczki, które dołączyły do maski i wsuwek Jessie na balkonowej
podłodze. Zdjął też swoją maskę i odrzucił ją na bok, przebiegając dłońmi po
ciemnych, wilgotnych włosach, odsuwając je ze swojego czoła. Dolna krawędź maski
zostawiła ślady na jego wysokich kościach policzkowych, wyglądających niczym
blizny; lecz kiedy sięgnęła, by ich dotknąć, on delikatnie złapał jej dłonie i pociągnął
je w dół.
- Nie - odezwał się. - Pozwól, bym ja dotknął cię pierwszy. Od zawsze
pragnąłem...
Rumieniąc się, Tessa odwróciła wzrok od domu i wspomnień, jakie
przywoływał. Grupa dotarła do przerwy między żywopłotami po ich prawej. Przez
nią dokładnie było widać „włoski ogród” otoczony listowiem. W środku okręgu
szeregami stały naturalnej wielkości posągi antycznych bohaterów i postaci z mitów.
Na głównej fontannie Wenus wylewała wodę z urny, a rzeźby wielkich historyków
lub prawodawców – Cezar, Herodot, Tukidydes – patrzyły na siebie pustym
wzrokiem oddzielone ścieżkami, które rozchodziły ze środka. Byli tam również poeci
i dramatopisarze. Tessa, spiesząc się, przeszła obok Arystotelesa, Owidiusza, Homera
– jego oczy niczym maska, by pokazać jego ślepotę – Wergiliusza i Sofoklesa, zanim
rozdzierający uszy krzyk rozbrzmiał w powietrzu.
Tessa obróciła się. Kilka metrów za nią stała sparaliżowana Tatiana z
wytrzeszczonymi oczami. Tessa rzuciła się w jej stronę, reszta deptała jej po piętach;
dotarła na miejsce pierwsza i Tatiana złapała się jej na ślepo, jakby zapominając, kim
była Tessa.
- Rupert – jęknęła Tatiana, wpatrując się w coś przed sobą. Tessa podążyła za
jej wzrokiem i dostrzegła męskiego buta wystającego zza żywopłotu. Przez chwilę
myślała, że musiał leżeć ogłuszony na ziemi, a reszta ciała ukryta za listowiem, ale
kiedy się pochyliła, zdała sobie sprawę, że but – razem z kilkoma centymetrami
poszarpanego, zakrwawionego ciała, które wystawało z cholewki – był wszystkim, co
można było zobaczyć.
***
- Dwunastometrowy robak? - mruknął Will do Jema, kiedy poruszali się przez
włoski ogród, dzięki kilku runom Bezgłośności nie robiąc hałasu na żwirze. - Pomyśl
tylko, jaką rybę moglibyśmy na niego złapać.
Usta Jema drgnęły.
- To nie jest śmieszne, wiesz.
- Trochę jest.
- Nie możesz bagatelizować sytuacji do żartów o robakach, Will. Mowa jest o
ojcu Gabriela i Gideona.
- Nie tylko o nim rozmawiamy; ścigamy go przez ogród pełen rzeźb, ponieważ
zmienił się w robaka.
- Demonicznego robaka – poprawił go Jem, zatrzymując się, by wyjrzeć
ostrożnie zza żywopłotu. - Wielki wąż. Czy to pomoże z twoim niestosownym
humorem?
- Był czas, kiedy mój niestosowny humor wywoływał u ciebie niemałe
rozbawienie – westchnął Will. - Patrzcie, jak się robal postawił.
- Will...
Jemowi przeszkodził rozdzierający uszy wrzask. Obaj obrócili się, by
zobaczyć, jak Tatiana Blackthorn zatacza się do tyłu w ramiona Tessy, która złapała
ją. W tym czasie Cecily przeszła przez przerwę w żywopłocie, dobywając
serafickiego noża ze swojego pasa z wprawą doświadczonego Nocnego Łowcy. Will
nie dosłyszał, co powiedziała, ale ostrze zajaśniało w jej rękach, oświetlając twarz
dziewczyny i wywołując skurcz strachu w żołądku Willa.
Zaczął biec z Jemem za plecami. Tatiana zwisała bezwładnie w ramionach
Tessy, wyrazem twarzy ukazując swój żal.
- Rupert! Rupert! - zawodziła. Tessa walczyła z ciężarem drugiej kobiety, a
Will chciał zatrzymać się, by jej pomóc, ale Jem zdążył już to zrobić; z ręką na
ramieniu Tessy i to właśnie było rozsądne. To było miejsce Jema, jako jej
narzeczonego.
Will szybko skierował swoją uwagę z powrotem na swoją siostrę, która
poruszała się pomiędzy przerwami w żywopłocie. Broń trzymała wysoko, kiedy
zbliżała się do pozostałości po Rupercie Blackthorn.
- Cecily! - krzyknął Will z rozdrażnieniem. Zaczęła się odwracać...
I świat eksplodował. Fontanna brudu i błota wybuchła przed nimi,
wystrzeliwując w niebo. Grudy ziemi i mułu opadały na nich niczym grad. W
centrum gejzeru pojawiła się ogromna, ślepa glista koloru szaro-białego. Od niej
pochodził zapach grobu. Tatiana zawyła i zemdlała, pociągając na ziemię również i
Tessę.
Robak zaczął kiwać się w tą i z powrotem, chcąc pozbyć się resztek ziemi.
Miał otwartą paszczę, która bardziej niż na jamę ustną wyglądała raczej na bliznę
dzielącą jego głowę i wypełnioną zębami jak u rekina. Z jego gardła wydobył się
przenikliwy syk.
- Stój! - wykrzyknęła Cecily. Przed sobą trzymała jaśniejący seraficki miecz;
wyglądała na nieustraszoną. - Cofnij się, przeklęty stworze!
Robak ruszył w jej stronę. Cecily szybko przyjęła pozycję z bronią w ręku,
podczas gdy szczęki potwora rozwarły się... I Will skoczył ku niej, zwalając ją z nóg.
Obydwoje wtoczyli się w żywopłot, a głowa robaka uderzyła w miejsce, gdzie stała
Cecily, zostawiając niemałych rozmiarów dół.
- Will! - Cecily odsunęła się od niego, jednak nie dość szybko. Jej seraficki nóż
przejechał po jego ramieniu, zostawiając czerwony ślad. Jej niebieskie oczy jarzyły
się ogniem. - To nie było konieczne!
- Nie jesteś wyszkolona! - krzyknął Will, w połowie oszalały z wściekłości i
strachu. - Dasz się bez problemu zabić! Zostań tu, gdzie jesteś! - Sięgnął po jej broń,
lecz Cecily zdążyła ją zabrać i stanąć na nogi. Chwilę później robak znów ruszył do
przodu z otwartą paszczą. Will upuścił wcześniej swoją broń, śpiesząc do Cecily,
teraz leżała kilka stóp dalej. Skoczył w bok, na centymetry unikając zębów bestii;
wtedy pojawił się Jem ze swoją laską w dłoni. Uniósł sztylet do góry, mocno wbijając
go w bok robaka. Piekielny wrzask opuścił jego gardło, kiedy szarpnął się do tyłu,
rozchlapując wokół czarną krew. Z sykiem potwór zniknął za żywopłotem.
Will odwrócił się. Ledwie mógł zobaczyć Cecily; Jem rzucił się między nią a
Benedicta, był cały pokryty czarną substancją i błotem. Za Jemem, Tessie udało się
wciągnąć Tatianę na swoje kolana; ich suknie splątały się, pstrokaty róż Tatiany
zmieszał się ze zrujnowanym złotem ślubnej sukni Tessy, która teraz pochyliła się
nad nią, chcąc ją jakby uchronić od widoku jej ojca. Przez to większość krwi demona
wylądowało na włosach i ubraniach Tessy. Uniosła wzrok i jej oczy napotkały
spojrzenie Willa.
Na chwilę ogród, hałas, odór krwi i demon zniknęli, a Will był sam na sam z
Tessą w cichym miejscu. Pragnął do niej podbiec, objąć ją ramionami. Ochronić ją.
Ale to zadaniem Jema było to robić, nie jego. Nie jego.
Chwila minęła i Tessa podniosła się z ziemi, ciągnąc za sobą Tatianę,
przerzucając jej ramię przez swój kark, mimo że kobieta opierała się o nią na wpół
nieprzytomna.
- Musisz ją stąd zabrać. Inaczej zostanie zabita – powiedział Will, obrzucając
wzrokiem ogród. - Nie ma żadnego wyszkolenia.
Usta Tessy zaczynały się układać w znajomą, upartą linię.
- Nie mam zamiaru was zostawiać.
Cecily wyglądała na przerażoną.
- Chyba nie sądzisz... Czy potwór by się nie powstrzymał? Ona jest jego córką.
Jeśli to... jeśli on posiada jeszcze jakieś poszanowanie dla rodziny...
- On skonsumował swojego zięcia, Cecy – warknął Will. - Tesso, idź z Tatianą,
jeśli chcesz uratować jej życie. Nastałaby katastrofa, jeśli zdecydowałaby się tu
wrócić.
- Dziękuję, Will – wymruczał Jem, kiedy Tessa zabrała zataczającą się
dziewczynę tak szybko, jak tylko mogła; słowa Jema były niczym szpilki wbijające
się w serce Willa. Za każdym razem, gdy Will robił coś, by chronić Tessę, Jem
uważał, że to z jego powodu. I za każdym razem Will marzył, by Jem miał rację.
Każda szpilka miała swoją własną nazwę. Wina. Wstyd. Miłość.
Cecily wrzasnęła. Słońce zasłonił im cień, kiedy żywopłot przed Willem został
rozdarty. Nagle Will zrozumiał, że wpatruje się w ciemnoczerwony przełyk
olbrzymiego robaka. Strzępki śliny zwisały z jego ogromnych zębów. Will sięgnął po
miecz przy swoim pasie, lecz robak już przygotowywał się do ataku; razem ze
sztyletem sterczącym z jego boku. Will rozpoznał go bez problemu. Należał do Jema.
Usłyszał, jak jego parabatai wykrzykuje ostrzeżenia, po czym w jego kierunku ruszył
potwór. Will skierował swój miecz ku górze, wbijając go w szczękę stwora. Zza jego
kłów trysnęła krew, ochlapując zbroję Willa z syczącym odgłosem. Coś go podcięło,
więc, nieprzygotowany, poleciał do tyłu, ramionami mocno uderzając w ziemię.
Zakrztusił się, kiedy z jego płuc uszło powietrze. Robak owinął swój cienki,
pierścieniowaty ogon wokół jego kolan. Zaczął się szarpać, przed oczami mając
gwiazdy, zaniepokojoną twarz Jema, niebieskie niebo nad nim...
Myśl. W ogonie potwora, tuż nad kolanem Willa wylądowała strzała. Uścisk
Benedicta zelżał, więc Will przetoczył się po błocie i podniósł się na kolana, by
zobaczyć Gabriela i Gideona Lightwoodów biegnących w ich stronę po ścieżce.
Gabriel trzymał w ręku łuk. Napinał go ponownie w czasie, gdy biegł, a Will zdał
sobie sprawę z niemałym zaskoczeniem, że Gabriel Lightwood właśnie postrzelił
swojego ojca, by uratować życie Willa.
Robak cofnął się, a Will poczuł ręce pod swoimi ramionami, stawiające go na
nogi. Jem. Puścił Willa, który odwrócił się i zobaczył, że jego parabatai trzymał już
w ręku swoją broń i wpatrywał się przed siebie. Demon zdawał się wić w agonii,
falując, kiedy jego wielka, ślepa głowa kiwała się z boku na bok, wyrywając tym
samym krzewy z korzeniami. Powietrze wypełniły liście, a mała grupka Nocnych
Łowców zakrztusiła się pyłem. Will słyszał kaszlącą Cecily chciał nakazać jej wrócić
do domu, ale wiedział, że i tak by tego nie zrobiła.
W jakiś sposób robak, kłapiąc szczęką, zdołał pozbyć się miecza; broń upadła
na ziemię wśród krzewów róży, wysmarowana posoką. Robak zaczął pełznąć do tyłu,
zostawiając za sobą smugę krwi i śluzu. Gideon skrzywił się i popędził przed siebie,
by przez rękawicę podnieść z ziemi broń.
Nagle Benedict uniósł się niczym kobra, otwierając ociekającą śliną szczękę.
Gideon uniósł miecz, wyglądając na niesamowicie małego przy ogromnym cielsku
potwora.
- Gideon! - To był Gabriel, pobladły, unosił łuk; Will odsunął się, kiedy obok
niego przemknęła strzała i wbiła się w ciało robaka. Demon zaskowyczał, szybko
odsuwając się z daleka od nich. Kiedy odchodził, końcówka jego ogona złapała
krawędź posągu i lekko ją ścisnęła; statua eksplodowała pyłem, rozsypując się w
beznamiętną kupkę gruzu.
- Na Anioła, to coś właśnie zniszczyło Sofoklesa – wytknął Will, kiedy robak
zniknął za dużą budowlą przypominającą kształtem grecką świątynię. - Czy w
dzisiejszych czasach nikt już nie ma szacunku dla klasyków?
Gabriel, oddychając ciężko, opuścił łuk.
- Ty głupcze – powiedział do Gideona z furią w głosie. - Co sobie myślałeś,
kiedy tak pędziłeś w jego stronę?
Gideon odwrócił się, wskazując zakrwawionym mieczem w stronę Gabriela.
- Nie „jego”. Tego czegoś. To nie jest nasz ojciec, Gabriel. Jeśli nie potrafisz
stawić czoła prawdzie...
- Postrzeliłem go! - krzyknął Gabriel. - Czego więcej ode mnie oczekujesz,
Gideonie?
Starszy z Lightwoodów tylko potrząsnął głową, jakby zdegustowany
zachowaniem brata. Nawet Will, który nie lubił Gabriela, poczuł nutę współczucia.
W końcu przecież postrzelił bestię.
- Musimy za tym gonić – przemówił Gideon. - Schowało się za pałacykiem3...
- Za czym? - wtrącił Will.
- Pałacykiem, Will – powtórzył Jem. - To dekoracyjna budowla. Podejrzewam,
że nie posiada wnętrza.
Gideon pokręcił głową.
- To tylko gips. Gdyby nasza dwójka zajęłaby jego jedną stronę, a ty i James
drugą...
- Cecily, co ty wyrabiasz? - Will przerwał Gideonowi. Wiedział, że zabrzmiał
niczym rozproszony rodzic, ale nie obchodziło go to. Cecily wsunęła miecz za pas i
wyglądało na to, że próbowała się wdrapać na jedno z niższych cisów w pierwszym
rzędzie żywopłotu. - To nie jest czas na wdrapywanie się na drzewa!
Zmierzyła go gniewnym spojrzeniem, jej czarne włosy smagały jej twarz.
Otworzyła usta, by odpowiedzieć, lecz zanim zdążyła się odezwać, rozległ się hałas
niczym przy trzęsieniu ziemi i pałacyk rozpadł się na kawałki. Robak pędził prosto w
ich stronę z oszałamiającą prędkością pociągu.
***
Z chwilą, gdy dotarły na podjazd domu Lightwoodów, Tessę bolała szyja i
plecy. Pod ciężką suknią ślubną miała mocno zasznurowany gorset, a ciało łkającej
Tatiany boleśnie obciążało jej lewe ramię.
Ulżyło jej, gdy ujrzała powozy. Ulżyło, lecz również była oniemiała. Tu, pod
domem było tak spokojnie: powozy stały tam, gdzie je pozostawiono, konie skubały
trawę, budynek był nienaruszony. Po dociągnięciu Tatiany do jednego z pojazdów,
Tessa otworzyła drzwiczki i pomogła jej wejść do środka, krzywiąc się, gdy ostre
paznokcie Tatiany wbiły się w jej ramię w czasie, gdy ta podparła się całym ciałem o
Tessę.
- O, Boże – jęknęła Tatiana. - Wstyd, okropna hańba. Clave dowie się, co
dopadło mojego ojca. Czy z litości nie mógł pomyśleć o mnie, chociaż przez chwilę?
Tessa zamrugała.
- To coś – zaczęła. - Nie sądzę, by było zdolne do myślenia o kimkolwiek, pani
Blackthorn.
Tatiana spojrzała na nią oszołomionym spojrzeniem i przez chwilę Tessa
poczuła wstyd z powodu urazy, jaką odczuwała do dziewczyny. Nie podobało jej się
to, że została odesłana z ogrodów, gdzie prawdopodobnie mogła jakoś pomóc... ale
Tatiana była świadkiem, jak jej mąż jest rozrywany na kawałki przez jej własnego
ojca. Zasługiwała na więcej współczucia niż to, co czuła do niej Tessa.
Głos Tessy złagodniał.
- Wiem, że przeżyłaś wielki szok. Gdybyś się położyła...
- Jesteś bardzo wysoka – wytknęła Tatiana. - Czy panowie się na to skarżą?
Tessa wpatrywała się w nią.
- I jesteś ubrana jak panna młoda – kontynuowała. - Czy to nie jest bardzo
dziwne? Czy nałożenie zbroi nie ułatwiłoby zadania? Rozumiem, że to się nie godzi i
wymaga szatańskich pobudek, ale...
Nagle rozległ się głośny trzask. Tessa wysiadła z powozu i rozejrzała się
wokół; odgłos dobiegł z wnętrza domu. Henry, pomyślała Tessa. Henry poszedł do
domu, sam. Oczywiście potwór był w ogrodzie, ale i tak... to był dom Benedicta.
Przypomniała sobie o sali balowej pełnej demonów ostatnim razem, kiedy Tessa tu
była i zebrała suknie w obie dłonie.
- Proszę tutaj zostać, pani Blackthorn – powiedziała. - Muszę sprawdzić, co
było przyczyną tego hałasu.
- Nie! - Tatiana szybko siadła prosto. - Nie zostawiaj mnie!
- Przykro mi. - Tessa cofnęła się, kręcąc głową. - Muszę. Proszę zostać w
środku powozu!
Tatiana krzyczała jeszcze coś za nią, ale Tessa zdążyła już dobiec do schodów.
Przeszła przez drzwi frontowe i znalazła się w przestronnym holu wyłożonym białoczarnym
marmurem na podobieństwo szachownicy. Z sufitu zwisał ogromny
żyrandol, jednak nie paliła się żadna ze świec. Jedyne światło pochodziło zza
wysokich okien. Kręte, majestatyczne schody prowadziły w górę.
- Henry! - krzyknęła Tessa. - Henry, gdzie jesteś?
W odpowiedzi usłyszała krzyk i kolejny trzask dobiegające z górnego piętra.
Tessa popędziła schodami, potykając się, kiedy jej stopa trafiła na krawędź
sukni i rozerwał się szew. Niecierpliwym gestem odsunęła strzępki na bok i
kontynuowała bieg długim korytarzem, którego ściany były pomalowane na
pastelowy błękit i przyozdobione grawerunkami w pozłacanych ramkach, potem
przez drzwi, aż do kolejnego pomieszczenia.
Pokój najprawdopodobniej należał do mężczyzny, biblioteka lub gabinet:
zasłony z ciężkiego i ciemnego materiału, olejne obrazy okrętów wojennych na
ścianach pokrytych zieloną bogatą tapetą, chociaż wyglądała na pokrytą dziwnymi,
ciemnymi plamami. Miejsce miało specyficzny zapach: podobny do tego przy
brzegach Tamizy, gdzie rzeczy gniły w słabym świetle dnia. Dodatkowo ostry zapach
krwi. Biblioteczka leżała wywrócona, kłębowisko potłuczonego szkła i drewna
pokrywało podłogę, a na perskim dywanie obok stał Henry, złączony w zapaśniczym
uścisku z czymś o szarej skórze i niezliczonej ilości ramion. Henry wrzeszczał i
kopał swoimi długimi nogami, a to coś – bez wątpienia demon – rozrywało jego
zbroję swoimi pazurami i paszczą podobną do wilczej, próbując dosięgnąć jego
twarzy.
Tessa rozejrzała się dziko wokół, wzięła do ręki pogrzebacz leżący obok
wygasłego kominka i zamierzyła się. Próbowała przypomnieć sobie treningi –
wszystkie godziny przemów Gideona na temat wymierzenia, prędkości i chwytu – ale
i tak to czysty instynkt wydawał się pchnąć stalowy pręt w ciało stwora; tam, gdzie
powinna być klatka piersiowa, jeśli byłoby to prawdziwe, ziemskie zwierzę.
Usłyszała, jak coś chrupnęło, gdy broń zanurzyła się w środku. Demon zawył
jak ujadający pies i stoczyło się z Henry'ego, a pogrzebacz upadł na ziemię. Rozlała
się czarna ciecz, wypełniając pomieszczenie zapachem dymu i zgnilizny. Tessa
zatoczyła się do tyłu, obcasem zahaczając o fragment sukni. Upadła na podłogę w
chwili, gdy Henry dźwignął się do góry i klnąc pod nosem, ciął demona wzdłuż
gardła bronią podobną do sztyletu, która jaśniała runami. Stwór wydał z siebie
bulgoczący jęk i złożył się jak papier.
Henry poderwał się na nogi, jego rude włosy były poplamione krwią i ciemną
posoką. Miał rozdartą zbroję na ramieniu, krwawił.
- Tessa – odezwał się i po chwili był przy niej, pomagając jej wstać. - Na
Anioła, niezła z nas para – powiedział swoim pochmurnym tonem, patrząc na nią z
zaniepokojeniem. - Nie jesteś ranna, prawda?
Tessa zerknęła po sobie i zobaczyła, co miał na myśli. Jej suknia była
przemoknięta plamami posoki, a na przedramieniu miała nieciekawą ranę po upadku
na potłuczone szkło. Jeszcze nie bardzo ją bolało, ale pojawiła się krew.
- Ze mną jest całkiem w porządku – odparła. - Co się stało, Henry? Co to było i
dlaczego się tutaj znalazło?
- Pilnujący demon. Przeszukiwałem biurko Benedicta i musiałem ruszyć lub
dotknąć czegoś, co go obudziło. Z szuflady zaczął wydobywać się czarny dym, który
uformował się w to. Ruszyło na mnie...
- I zaatakowało pazurami. - Głos Tessy był pełen troski. - Krwawisz...
- Nie, sam to sobie zrobiłem. Upadłem na mój sztylet – przyznał nieśmiało
Henry, wyjmując stelę ze swojego pasa. - Nie mów Charlotte.
Tessa prawie się uśmiechnęła; po czym przypomniała sobie i popędziła w
stronę okna. Odsłoniła jedną z kotar. Mogła dostrzec ogrody, jednak, co ją
zdenerwowało, to nie ogrody włoskie. Znajdowała się po drugiej stronie domu. Przed
nią roztaczały się zielone kwadraty żywopłotów i płaska trawa, brązowiejąca z
powodu nadchodzącej zimy.
- Muszę iść – powiedziała. - Will, Jem i Cecily... walczyli z potworem. To coś
zabiło męża Tatiany Blackthorn. Musiałam doprowadzić ją do powozu, bo była bliska
omdlenia.
Nastała cisza.
- Tessa – przemówił Henry dziwnym głosem, a ona odwróciła się, by na niego
spojrzeć. Henry zastygł w połowie wykonywania sobie iratze na wnętrzu ramienia.
Wpatrywał się w ścianę przed sobą; tę, o której Tessa wcześniej myślała, że jest
pokryta plamami. Teraz dostrzegła, że nie był to przypadkowy bałagan. Na tapecie
widniały litery, każda na stopę wysoka, wypisane czymś, co wyglądało jak
wyschnięta czarna krew.
DIABELSKIE MASZYNY NIE MAJĄ LITOŚCI.
DIABELSKIE MASZYNY NIE ŻAŁUJĄ.
DIABELSKIE MASZYNY SĄ NIEOGRANICZONEJ ILOŚCI.
DIABELSKIE MASZYNY NIGDY NIE PRZESTANĄ PRZYBYWAĆ.
I pod bazgrołami było ostatnie zdanie, które ledwo dało się odczytać, jakby
autor tracił czucie w rękach. Wyobraziła sobie Benedicta zamkniętego w tym pokoju,
powoli odchodzącego od zmysłów i piszącego te słowa własną czarną krwią.
NIECH BÓG ZLITUJE SIĘ NAD NASZYMI DUSZAMI.
***
Robak zanurkował w dół, a Will przetoczył się po ziemi, ledwo unikając jego
kłapiących zębów. Uklęknął, potem podniósł się na nogi i obiegł podłużne cielsko
robaka, aż dotarł do jego niszczycielskiego ogona. Obrócił się i ujrzał demona
nachylającego się nad Gideonem i Gabrielem niczym kobra, chociaż ku jego
zaskoczeniu potwór zdawał się zastygnąć, syczał, lecz nie atakował.
Czy rozpoznał swoje dzieci? Czuł coś do nich? Nie dało się tego stwierdzić.
Cecily była w połowie drzewa, wspinając się na jego gałąź. Licząc na to, że
zmądrzeje i tam zostanie, Will obrócił się w stronę Jema i uniósł dłoń tak, by jego
parabatai mógł go zobaczyć. Dawno temu wypracowali zestaw gestów, którego
używali, by porozumiewać się w czasie walki w momencie, gdy nie słyszeli swoich
głosów. Oczy Jema błysnęły zrozumieniem i rzucił w jego stronę swoją laskę. W
prostym locie dotarła do Willa, który złapał ją jedną ręką i przekręcił rączkę. Wysunął
się sztylet i Will opuścił go szybko i mocno, zanurzając go w grubej skórze potwora.
Robak szarpnął się do tyłu i zawył, kiedy Will znów uderzył, odcinając mu ogon.
Benedict zaczął się rzucać, kiedy z rany trysnęła czarna ciecz, pokrywając Willa.
Rzucił się w bok z krzykiem i poparzoną skórą.
- Will! - Jem ruszył w jego stronę. Gideon i Gabriel cięli robaka w głowę,
robiąc wszystko, co w ich mocy, by skupić na sobie jego uwagę. Kiedy Will wolną
ręką wycierał parzącą ciecz z oczu, Cecily zeskoczyła z drzewa i wylądowała prosto
na grzbiecie demona.
Zszokowany Will upuścił laskę Jema na ziemię. Nigdy wcześniej mu się to nie
zdarzyło, nigdy nie upuścił broni w czasie walki, ale teraz jego mała siostrzyczka
trzymała się z groźną determinacją grzbietu robaka, niczym mała pchła uczepiona
psiej sierści. Wpatrywał się z przerażeniem, jak Cecily wyciąga sztylet ze swojego
pasa i wbija go zamaszyście w ciało demona.
Co ona sobie myśli? Jakby mały sztylecik mógł zabić demona tych rozmiarów.
- Will, Will – mówił Jem do jego ucha zniecierpliwionym głosem i Will zdał
sobie sprawę, że wypowiedział to na głos. Na Anioła, teraz głowa robaka obracała się
w stronę Cecily z otwartą paszczą, ogromną i wypełnioną zębami...
Cecily puściła sztylet i zsunęła się z ciała demona. Jego szczęki minęły ją na
grubość włosa i zacisnęły się na jego własnym korpusie. Wypłynęła czarna posoka, a
robak szarpnął głową do tyłu i zawył niczym cierpiąca zjawa. Na boku miał ogromną
ranę, a z zębów zwisały mu strzępki własnego mięsa. Kiedy Will się tylko wpatrywał,
Gabriel uniósł łuk i wypuścił strzałę.
Poleciała w stronę celu i zanurzyła się w jednym z nieosłoniętych powieką
oczu robaka. Stwór cofnął się, a potem jego głowa poleciała do przodu, kurcząc się i
zwijając, w końcu znikając, co spotykało wszystkie umierające demony.
Łuk Gabriela upadł ze stukotem na ziemię, lecz Will ledwie to usłyszał.
Zdeptana ziemia była pokryta krwią z poranionego ciała robaka. W środku tego
wszystkiego Cecy podnosiła się na nogi, krzywiąc się na nadgarstek wygięty pod
dziwnym kątem.
Will nawet się nie zorientował, że biegnie w jej stronę – zdał sobie z tego
sprawę, kiedy poczuł na ramieniu hamującą rękę Jema. Odwrócił się dziko w stronę
swojego parabatai.
- Moja siostra...
- Twoja twarz – odparł Jem z niewiarygodnym spokojem, zważając na całą
sytuację. - Jesteś cały pokryty krwią demona, William, i ona cię parzy. Muszę ci
narysować irazte dopóki obrażenia da się odwrócić.
- Puść mnie – nalegał Will i chciał się odsunąć, ale chłodna dłoń Jema trzymała
jego kark. Nagle poczuł parzącą stelę na swoim nadgarstku i ból, którego do tej pory
nie czuł, zaczął maleć. Jem puścił go, sam sycząc z bólu, kiedy trochę czarnej krwi
dotknęło jego palców. Will zatrzymał się, niezdecydowany, ale Jem machnął na niego
ręką, sam przykładając stelę do dłoni.
To był jedynie moment zwłoki, lecz w momencie, kiedy Will dotarł do swojej
siostry, Gabriel już tam był. Jego dłoń była pod podbródkiem Cecily, a on zielonymi
oczami wpatrywał się w jej twarz. Popatrzyła na Willa ze zdumieniem, kiedy ten
podszedł do niej i złapał ją za ramię.
- Odsuń się od mojej siostry – warknął i Gabriel cofnął się, zaciskając usta w
cienką linię. Gideon stał za nim i razem kręcili się wokół, kiedy Will trzymał Cecily
jedną ręką, drugą sięgając po stelę. Obserwowała go błyszczącymi oczami, jak
rysował czarne iratze na jednym boku jej szyi oraz mendelin na drugiej. Jej czarne
włosy wysunęły się z warkocza i wyglądała jak szalona dziewczynka, którą pamiętał,
dzika i nieustraszona.
- Jesteś ranna, cariad4? - Słowo opuściło jego usta zanim zdążył je
powstrzymać. Czułe przezwisko z dzieciństwa, o którym prawie zapomniał.
- Cariad? - powtórzyła z niedowierzaniem w oczach. - Właściwie nie jestem
ranna.
- Właściwie – zaznaczył Will, wskazując na skręcony nadgarstek i zadrapania
na twarzy i rękach, które zaczęły się goić, z powodu działającego iratze. Złość tak się
w nim kotłowała, że nie słyszał Jema za sobą, który zaczął kaszleć, a zazwyczaj ten
dźwięk, który poruszyłby go do działania niczym iskra rzucona w suchą trawę. -
Cecily, co ty w ogóle sobie...
- To była jedna z najbardziej śmiałych rzeczy, jaką widziałem, którą zrobił
Nocny Łowca – wtrącił Gabriel. Nie patrzył na Willa, lecz na Cecily z zaskoczeniem
i nutą czegoś jeszcze wypisanym na twarzy. We włosach miał błoto i krew tak, jak
wszyscy, ale jego zielone oczy błyszczały.
Cecily się zarumieniła.
- Ja tylko...
Urwała, wytrzeszczając oczy, kiedy spojrzała za Willa. Jem znowu kaszlał i
tym razem Will to usłyszał. Odwrócił się w momencie, kiedy jego parabatai osunął
się na kolana.
CASSANDRA CLARE DIABELSKIE MASZYNY TOM III MECHANICZNA KSIĘŻNICZKA
PROLOG York, Północna Anglia, rok 1847. - Boję się - powiedziała mała dziewczynka siedząca na łóżku. - Dziadku, mógłbyś zostać ze mną? Aloysius Starkweather wydał ze swego gardła dźwięk zniecierpliwienia i przysunął krzesło bliżej łóżka. Ten niecierpliwy dźwięk był jedyną oznaką irytacji; tak naprawdę sprawiało mu przyjemność, że jego wnuczka tak bardzo mu ufała. Jego szorstki sposób bycia nigdy jej nie przeszkadzał, pomimo jej łagodnego charakteru. - Nie ma się czym martwić, Adele - powiedział. - Zobaczysz. Spojrzała na niego wielkimi oczyma. Zazwyczaj ceremonia nadania pierwszych run odbywała się w jednym z najwspanialszych pomieszczeń w Instytucie w Yorku, ale przez wzgląd na delikatne nerwy i kruche zdrowie Adele wyrażono zgodę, aby odbyła się w bezpiecznej przestrzeni jej sypialni. Siedziała u wezgłowia swojego łóżka z mocno wyprostowanymi plecami. Jej suknia ceremonialna była czerwona, z wstążką tego samego koloru zawiązaną na plecach. Miała jasne włosy, jej oczy wydawały się być zbyt ogromne względem szczupłej twarzy, a ramiona zbyt wąskie. Wszystko w niej było kruche, niczym chińska porcelana. - Cisi Bracia - zaczęła. - Co oni mi zrobią? - Podaj mi rękę - powiedział, a ona ufnie wyciągnęła dłoń w jego stronę. Obrócił ją i zobaczył bladoniebieską siateczkę żył pod jej skórą. - Użyją swoich steli - wiesz czym jest stela - by narysować na tobie Znak. Zazwyczaj zaczynają od runy Wzroku, co wiesz z nauk, ale w twoim przypadku zaczną od runy Siły. - Ponieważ nie jestem silna. - By wzmocnić twoje ciało. - Niczym bulion wołowy - Adele zmarszczyła nos. Roześmiał się. - Miejmy nadzieję, że nie będzie to nieprzyjemne. Poczujesz lekkie ukłucie, więc musisz być dzielna i nie płakać, bo Nocni Łowcy nie płaczą z bólu. Potem ukłucie minie, a ty poczujesz się dużo silniejsza i zdrowsza. I to będzie koniec ceremonii, zejdziemy schodami na dół i zjemy lodowe ciasto w ramach świętowania. Adele zastukała obcasami. - Będzie przyjęcie! - Tak, przyjęcie. I prezenty – Poklepał się po kieszeni, w której spoczywało małe pudełko zawinięte w cieniutki błękitny papier, w którym znajdował się jeszcze mniejszy pierścień rodzinny. - Jeden z nich mam tutaj, przy sobie. Dostaniesz go wtedy, gdy zakończy się ceremonia nadania Znaków. - Nigdy nie miałam zorganizowanego przyjęcia na moją cześć. - To dlatego, że staniesz się Nocnym Łowcą - powiedział Aloysius. - Wiesz dlaczego to jest takie ważne, prawda? Twoje pierwsze Znaki będą oznaczać, że jesteś Nefilim, tak jak ja, jak twój ojciec i matka. Będą oznaczać, że jesteś częścią Clave. Częścią naszej rodziny wojowników. Kimś wyjątkowym i lepszym od innych. - Lepszym od innych - powtórzyła powoli, gdy drzwi jej pokoju otworzyły się i weszli doń dwaj Cisi Bracia. Aloysius ujrzał błysk strachu w oczach Adele. Wyciągnęła dłoń z jego uścisku. Zmarszczył brwi - nie lubił patrzeć na strach swojego potomstwa, lecz nie mógł zaprzeczyć, że Cisi Bracia byli straszni w tej swojej ciszy i swoich specyficznych, płynnych ruchach. Przeszli dookoła łóżka w stronę Adele, gdy drzwi znów się otworzyły i weszli przez nie rodzice dziewczyny: jej ojciec, syn Aloysiusa, w szkarłatnej zbroi; jego żona w czerwonej sukni wyciętej w pasie i złotym naszyjniku, na którym wisiała anielska runa. Uśmiechnęli się do
córki, która odwzajemniła się drżącym uśmiechem, aż została otoczona przez Cichych Braci. Adele Lucinda Starkweather. Był to głos pierwszego z Cichych Braci, Brata Cimona. Jesteś w odpowiednim wieku. To pierwszy raz, kiedy zostaniesz obdarowana Znakami Anioła. Czy jesteś świadoma zaszczytu jakiego doznałaś, i zrobisz wszystko, co w twojej mocy, aby być ich godna? Adele skinęła posłusznie głową. - Tak. Czy akceptujesz te Anielskie Znaki, które będą już zawsze zdobić twe ciało, przypominając wszystko, co zawdzięczasz Aniołowi i o twoich świętych obowiązkach względem świata? Ponownie skinęła posłusznie. Serce Aloysius'a rozpierała duma. - Akceptuję - powiedziała. Wobec tego zaczynamy. Stela błysnęła w długiej, białej ręce Cichego Brata. Wziął drżącą dłoń Adele i przyłożył jej do skóry końcówkę steli, rozpoczynając rysować. Czarne linie kłębiły się pod jej czubkiem, a Adele przyglądała się ze zdziwieniem jak symbol Siły nabierał kształtu na bladej skórze jej ramienia, subtelna linia krzyżowała się z innymi, przecinając jej żyły, okalając jej rękę. Jej ciało było napięte, jej małe zęby podążyły w kierunku dolnej wargi. Jej oczy błysnęły na Aloysiusa, a on spojrzał w nie i zobaczył to. Ból. Normalnym było, że w czasie przyjmowania Znaków odczuwało się odrobinę bólu, ale to, co ujrzał w oczach Adele było agonią. Aloysius zerwał się, posyłając krzesło na którym siedział za siebie. - Przestańcie! - zapłakał, lecz było już za późno. Runa została ukończona. Cichy Brat odsunął się, patrząc. Na steli była krew. Adele zaskomlała pomna przestrogi swego dziadka, że nie powinna płakać - lecz wtedy jej zakrwawiona, zraniona skóra zaczęła odchodzić od kości, czarniejąc i płonąc pod runą niczym ogień i nie mogła nic poradzić na to, że odchyliła głowę do tyłu i zaczęła krzyczeć, i krzyczeć, i krzyczeć... *** Londyn, rok 1873 - Will? - Charlotte Fairchild otworzyła drzwi pokoju treningowego Instytutu. - Will, jesteś tutaj? Odpowiedział jej jedynie stłumiony pomruk. Drzwi otworzyły się na oścież, odsłaniając szeroki pokój z wysokim sufitem. Charlotte dorastała trenując w nim i bardzo dobrze znała każde wypaczenie w deskach podłogowych, każdą prastarą tarczę namalowaną na ścianie północnej, kwadratowe okna, tak stare, że ich dół był cieńszy niż góra. W środku tego pomieszczenia stał Will Herondale, dzierżący nóż w swej prawej dłoni. Odwrócił głowę w stronę Charlotte by na nią spojrzeć, a ona znowu zrozumiała, jakim dziwnym był dzieckiem - chociaż miał dwanaście lat, niewiele było w nim z chłopca. Był bardzo uroczy, z gęstymi czarnymi włosami, które delikatnie falowały w miejscu, gdzie dotykały jego, teraz mokrego od potu kołnierza i były przyklejone do jego czoła. Kiedy pierwszy raz pojawił się w Instytucie, jego skóra była opalona od wiejskiego powietrza i słońca, lecz 6 miesięcy życia w mieście pozbawiły go tego koloru, powodując, że na jego policzkach pojawiły się rumieńce. Jego oczy były niespotykanie błękitne. Mógłby się stać pewnego dnia naprawdę przystojnym mężczyzną, jeśliby tylko mógł coś zrobić z tym groźnym spojrzeniem stale wypaczającym jego oblicze. - O co chodzi, Charlotte? - warknął. Ciągle mówił z lekko walijskim akcentem, przeciągając samogłoski, co mogłoby się nawet wydawać szarmanckie, gdyby nie ten groźny ton. Przetarł czoło rękawem, gdy weszła, po czym się zatrzymała.
- Szukam cię od kilku godzin - powiedziała z dozą szorstkości, która miała wpływ na Willa. Niewiele rzeczy robiło to, gdy miał zły humor, który miał prawie zawsze. - Chyba nie zapomniałeś o tym, co powiedziałam ci wczoraj, że powitamy dzisiaj nowego przybysza? - Och, ależ pamiętam - Will rzucił swoim nożem. Wbił się tuż za okręgiem tarczy, pogłębiając jego groźne spojrzenie. - Tylko, że mnie to po prostu nie obchodzi. Chłopiec stojący za Charlotte wydał z siebie stłumiony dźwięk. Śmiech, mogłaby pomyśleć, ale jak mógłby go z siebie wydać? Została ostrzeżona, że chłopiec, który przybędzie z Szanghaju do Instytutu nie czuł się zbyt dobrze, lecz wciąż była w szoku; odkąd wyszedł z powozu, blady i drżący niczym trzcina na wietrze, jego czarne kręcone włosy były przetkane srebrem, jakby był mężczyzną w wieku lat osiemdziesięciu, a nie dwunastoletnim chłopcem. Jego oczy były szerokie i srebrno-czarne, dziwnie piękne, lecz natarczywe w jego delikatnej twarzy. - Will, powinieneś był być uprzejmy - powiedziała teraz i wyciągnęła chłopca zza swoich pleców, wprowadzając go do pokoju. - Nie przejmuj się Willem. On jest po prostu humorzasty. Willu Herondale, chciałabym cię przedstawić Jamesowi Carstairsowi z Instytutu w Szanghaju. - Jem - powiedział chłopiec. - Wszyscy mówią na mnie Jem. - Zrobił kolejny krok w stronę pokoju, jego skierowane na Willa spojrzenie wyrażało przyjacielską ciekawość. Mówił bez cienia akcentu, ku zaskoczeniu Charlotte, no ale w końcu jego ojciec jest - to znaczy był - Brytyjczykiem. - Wy też możecie. - Cóż, jeżeli wszyscy cię tak nazywają, to chyba dostąpiłbym ogromnego zaszczytu, nieprawdaż? - Ton Willa był zgryźliwy: jak na jego młody wiek był niesamowicie dobrze obeznany ze wszelkimi formami nieuprzejmości. - Sądzę, że wkrótce odkryjesz, Jamesie Carstairs, że dla nas obu byłoby najlepiej, gdybyś trzymał się z dala ode mnie i zostawił mnie samego. Charlotte westchnęła w duchu. Miała wielką nadzieję, że ten chłopiec, będący w wieku Willa, mógłby rozbroić gniew i złośliwość Willa, ale wydawało się oczywistym, że Will mówił prawdę, gdy mówił jej, że nie obchodzi go inny chłopiec będący Nocnym Łowcą, który przybędzie do Instytutu. Nie chciał mieć przyjaciół, ani też być nim dla kogoś. Spojrzała na Jema, spodziewając się, że ujrzy jego zaskoczenie, lub ból, ale on tylko uśmiechał się lekko, jakby Will był małym kotkiem, który chciał go ugryźć. - Nie trenowałem, odkąd opuściłem Szanghaj - powiedział Jem. - Szukam partnera, kogoś z kim mógłbym ćwiczyć. - Ja mógłbym - zaczął Will. - Ale potrzebuję kogoś, kto dorównałby mi kroku, a nie jakieś chore stworzonko, które wygląda, jakby wisiało nad grobem. Chociaż podejrzewam, że mógłbyś być przydatny w nauce trafiania do celu. Charlotte wiedząc, co uczyniła względem Jamesa Cartairsa - fakt, którym się nie podzieliła z Willem - poczuła jakby spłynął na nią jakiś mdły horror. Wisi nad grobem, ach, dobry Boże. Co też powiedział jej ojciec? Że Jem jest zależny od pewnego narkotyku, dzięki niemu żyje, który jest w pewnym sensie rodzajem leku, który może przedłużyć jego życie, ale nie uchroni go od śmierci. Och, Will. Zaczynała wchodzić pomiędzy dwóch chłopców, jakby mogła uchronić Jema przed okrucieństwem Willa, bardziej straszliwym niż sobie zdawał sprawę w tym przypadku - i wtedy zatrzymała się. Wyraz twarzy Jema się nawet nie zmienił. - Jeżeli przez wiszenie nad grobem masz na myśli umieranie, to oto jestem - powiedział. - Mam przed sobą dwa lata życia, trzy jeżeli dopisze mi szczęście, lub po prostu mi tak powiedziano. Nawet Will nie mógł ukryć swojego szoku; jego policzki zapłonęły czerwienią. - Ja…
Ale Jem skierował swoje kroki w stronę namalowanej na ścianie tarczy; gdy tam dotarł, wyszarpnął nóż z drewna. Następnie się obrócił i skierował prosto w stronę Willa. Był delikatny niczym on, tego samego wzrostu. Stali zaledwie cale od siebie, ich oczy się spotkały i zatrzymały. - Możesz trenować na mnie rzucanie do celu, jeśli chcesz - rzucił Jem tak lekko, jakby rozmawiali o pogodzie. - Dla mnie oznacza to, że powinienem odczuwać trochę strachu, zważywszy na fakt, że nie jesteś zbyt dobrym strzelcem. - Obrócił się, wycelował i rzucił nóż. Utkwił dokładnie w sercu tarczy, drżąc lekko. - Lub - Jem wrócił, odwracając się w stronę Willa. - Możesz pozwolić mi uczyć ciebie. Ponieważ ja jestem bardzo dobrym strzelcem. Charlotte przyglądała im się. Przez pół roku obserwowała jak Will odtrącał każdego, kto próbował się do niego zbliżyć – nauczycieli, jej ojca, jej narzeczonego Henrego, obu braci Lightwoodów - z pewną kombinacją nienawiści i precyzyjnie dokładnego okrucieństwa. Jeśli nie byłaby jedyną osobą, która kiedykolwiek widziała go jak płacze, to już dawno temu porzuciłaby nadzieję, że będzie dla kogoś jakkolwiek dobry. A teraz stał tutaj, patrząc na Jema Carstairsa, chłopca o tak kruchym wyglądzie, że wyglądał, jakby był wykonany ze szkła, z pewnym siebie wyrazem twarzy, który zmieniał się powoli w niepewność. - Ty nie umierasz tak naprawdę - zaczął, najbardziej dziwnym, niepodobnym do swojego głosu Will. - Prawda? Jem skinął głową. - Tak mi powiedzieli. - Przykro mi - powiedział Will. - Nie - zaprzeczył James miękko. Odsunął swoją kurtkę i wyjął nóż zza paska spodni. - Nie bądź taki banalny. Nie mów, że ci przykro. Powiedz, że będziesz ze mną trenował. Wyciągnął nóż rękojeścią w stronę Willa. Charlotte wstrzymała oddech, zbyt przerażona, by się ruszyć. Czuła się tak, jakby działo się coś bardzo ważnego, lecz nie potrafiła stwierdzić co. Will sięgnął i chwycił nóż, nie spuszczając oczu z twarzy Jema. Jego palce musnęły chłopca, kiedy odbierał od niego broń. To pierwszy raz, pomyślała Charlotte, kiedy widziała jak dotyka ochoczo jakiejś innej osoby. - Będę z tobą trenował - powiedział.
ROZDZIAŁ PIERWSZY OKROPNY ZGIEŁK ,,Wyjdź za mąż: Dla zdrowia w poniedziałek, dla bogactwa we wtorek, w środę, gdyż to najlepszy dzień ze wszystkich, dla sprzeczek wybierz czwartek, dla strat piątek, a by nie zaznać szczęścia sobotę.'' — Ludowy Wierszyk. - Grudzień jest wspaniałym okresem na małżeństwo - powiedziała krawcowa, w ustach trzymając pełno szpilek, co robiła z łatwością przez lata praktyki. - Jak to się mówi: "Kiedy grudniowy śnieg szybko spadnie, weź ślub, a prawdziwa miłość będzie trwała". - Umieściła ostatnią szpilkę w sukni i zrobiła krok do tyłu. - Już. Co o tym sądzisz? Jest wzorowana na jednym z projektów Worth'a1. Tessa spojrzała na swoje odbicie w zwierciadle w swojej sypialni. Suknia z jedwabiu miała głęboki, złoty kolor, co było zwyczajem Nocnych Łowców, którzy wierzyli, że biel była kolorem oznaczającym żałobę. Dlatego nie można było brać w niej ślubu, pomimo że Królowa Wiktoria wyznaczyła tę modę. Koronki pochodzenia flamandzkiego - o wzorach delikatnych kwiatów i liści - szczelnie obszywały dopasowany stanik i opadały z rękawów. - Jest piękna! - Charlotte klasnęła w dłonie i pochyliła się do przodu. Jej brązowe oczy błyszczały z radości. - Tessa, ten kolor tak dobrze na tobie wygląda. Tessa odwróciła się obróciła się przed lustrem. Złoto dodawało koloru jej policzkom. Gorset był w kształcie klepsydry, zakrzywiony tam gdzie powinien, a mechaniczny anioł zwisał z jej szyi, dodając jej otuchy swoim tykaniem. Pod nim spoczywał wisiorek z jadeitu, który dał jej Jem. Miała przedłużony łańcuszek by mogła je nosić naraz, nie musząc rezygnować z drugiego. - Nie myślisz, może, że koronka jako dodatek jest zbyt ozdobna? - Wcale nie! - Charlotte wyprostowała się z jedną dłonią spoczywającą nieświadomie na brzuchu. Zawsze była zbyt szczupła - chuda, by naprawdę potrzebować gorsetu, a teraz, gdy spodziewa się dziecka nosiła herbacianą suknię, w której wyglądała jak mały ptaszek. - To dzień twojego ślubu, Tesso. Jeżeli jest jakieś usprawiedliwienie na nazbyt ozdobne dodatki to jest nim ten dzień. Uświadom to sobie. Tessa spędziła wiele nocy robiąc to. Nie była jeszcze pewna, gdzie odbędzie się ślub, bo Rada wciąż rozpatrywała ich sytuację. Ale zawsze, kiedy sobie wyobrażała ślub był on w Kościele, gdzie była prowadzona do ołtarza, może trzymając ramię Henry'ego, nie patrząc w lewo czy prawo, a przed siebie, na narzeczonego, jak powinna to robić narzeczona. Jem będzie miał na sobie strój - nie z rodzaju tych, w których walczył, ale specjalnie zaprojektowany, podobny do wojskowego munduru uszytego specjalnie na tę okazję: czarne rękawy ze złotymi pasami, złote runy wzdłuż kołnierza i rozcięcia marynarki. Będzie on wyglądał tak młodo. Obydwoje są tak młodzi. Tessa wiedziała, że to było niespotykane, ożenić się w wieku siedemnastu i osiemnastu lat, ale ścigali się z czasem. Z zegarem życia Jema, zanim się zatrzyma. Przyłożyła dłoń do gardła i poczuła znajome wibracje swojego mechanicznego anioła, którego skrzydła drapały jej dłoń. Krawcowa spojrzała na nią z niepokojem. Była przyziemną, nie Nephilim, ale miała Wzrok, tak jak wszyscy którzy służyli
Nocnym Łowcom. - Usunąć koronki, panienko? Zanim Tessa odpowiedziała, rozległo się pukanie do drzwi i usłyszała znajomy głos. - To ja, Jem. Tessa, jesteś tutaj? Charlotte usiadła prosto. - Och! Nie może cię zobaczyć w sukni! Tessa stała zdziwiona. - Dlaczegóż by nie? - To zwyczaj Nocnych Łowców, to przynosi pecha! - Charlotte wstała. - Szybko! Ukryj się za szafą! - Za szafą? Ale... - Tessa urwała z okrzykiem, gdy Charlotte objęła ją w pasie i zaczęła ją prowadzić za szafę jak policjant ze szczególnie opierającym się przestępcą. Uwolniona dziewczyna zgarnęła swoją suknię i spojrzała na Charlotte. Obydwie zerknęły zza szafy na szwaczkę, która po posłaniu im zdziwionego spojrzenia otworzyła drzwi. Srebrzysta głowa Jema pojawiła się w przerwie pomiędzy drzwiami a framugą. Wyglądał trochę niechlujnie z krzywo leżącą marynarką. Rozglądał się przez chwilę po pomieszczeniu z zakłopotaniem na twarzy, zanim dostrzegł Charlotte i Tessę, które w połowie ukrywały się za szafą. - Dzięki niebiosom - powiedział. - Nie miałem pomysłów gdzie mogłyście pójść. Gabriel Lightwood jest na dole, gdzie rozpętał okropny zgiełk. *** - Napisz do nich, Will - powiedziała Cecily Herondale. - Proszę. Tylko jeden list. Will odrzucił swoje przepocone, ciemne włosy i spiorunował ją wzrokiem. - Ustaw swoje nogi w pozycji - Tylko tyle odpowiedział. Wskazał ostrzem sztyletu. - Tam i tam. Cecily westchnęła i poruszyła stopami. Wiedziała, że nie stała we właściwej pozycji: robiła to celowo, by zirytować Willa. Łatwo było zirytować jej brata. Tylko tyle zapamiętała z czasów, gdy miał dwanaście lat. Nawet rzucając mu wyzwanie, jak na przykład wspinanie się na stromy dach dwuspadowy w ich rezydencji - to wszystko powodowało to samo: wściekły, niebieski płomień w jego oczach, zaciśnięta szczęka i czasami złamaną nogę lub ramię Willa na sam koniec. Oczywiście ten brat, niemal dorosła wersja Willa, nie przypominał jej tego z dzieciństwa. Urósł, stając się podwójnie wybuchowy i zamknięty w sobie. Miał w sobie całe piękno ich matki i cały upór ich ojca - i, czego się obawiała, jego skłonność do nałogów, chociaż wnioskowała to jedynie z szeptów wśród mieszkańców Instytutu. - Podnieś ostrze - powiedział Will. Jego głos był chłodny i profesjonalny jak jej guwernantki. Cecily podniosła miecz. Zajęło jej trochę czasu, aby przyzwyczaić się do uczucia stroju treningowego na jej skórze: miała na sobie luźną tunikę i spodnie, oraz pasek wokół jej bioder. Teraz poruszała się w tym stroju ze swobodą, jakby była w luźnej koszuli nocnej. - Nie rozumiem dlaczego nie rozważysz napisania listu. Jednego listu. - Nie rozumiem dlaczego nie rozważysz powrotu do domu - odpowiedział Will. - Jeśli po prostu zgodziłabyś się wrócić do Yorkshire, przestałabyś martwić się o naszych rodziców, a ja mógłbym zorganizować... Cecily przerwała mu po usłyszeniu tego już tysięczny raz. - Może rozważysz zakład, Will? Dziewczyna była jednocześnie zadowolona i trochę rozczarowana, gdy zobaczyła błysk w oczach Willa, który pojawiły się w ten sam sposób co u ich ojca, zawsze gdy dżentelmenowi został zaproponowany zakład. Ludzie byli tacy
przewidywalni. - Jaki rodzaj zakładu? - Will zrobił krok do przodu. Miał na sobie strój treningowy; Cecily widziała Znaki, które wiły się wokół jego nadgarstków, runę pamięci na jego gardle. Zajęło jej trochę czasu, by widzieć Znaki jako coś innego niż niedoskonałości, których teraz używała: przyzwyczaiła się do stroju, do świetnych sal rozbrzmiewających echem w Instytucie i do ich dziwnych mieszkańców. Wycelowała w ścianę przed nimi. Na niej namalowany był czarny cel: środek tarczy wewnątrz większego koła. - Jeżeli trafię w środek trzy razy, to napiszesz do Taty i Mamy jak się masz. Musisz powiedzieć im o klątwie i dlaczego odszedłeś. Twarz Willa zamknęła się jak zawsze, kiedy go o to prosiła. - Nigdy nie trafisz trzy razy bez pudłowania, Cecy. - Cóż, ten cały zakład nie powinien być dla ciebie wielkim problemem, William. - Użyła jego pełnego imienia celowo. Wiedziała, że zdenerwuje go to, gdy używa go ona. Kiedy robił to jego najlepszy przyjaciel - nie, jego parabatai; odkąd przybyła do Instytutu dowiedziała się, że to były całkiem dwie różne rzeczy - Will wydawał się odbierać to jako wyraz sympatii. Może było tak dlatego, że wciąż pamiętał ją drepczącą za nim niepewnym krokiem, zadyszaną, wołająca za nim ,,Will, Will” z walijskim akcentem. Nigdy nie nazwała go ,,William", zawsze tylko ,,Will”, lub jego walijskim imieniem, Gwilym. Zmrużył oczy, o tych samym ciemnoniebieskim kolorze jak jej. Kiedy ich matka powiedziała czule, że gdy Will urośnie będzie łamaczem serc, Cecily zawsze patrzyła na nią z powątpiewaniem. Chłopak z brakiem koordynacji, chudy, zaniedbany i zawsze brudny. Teraz mogła to dostrzec, odkąd zobaczyła go pierwszy raz, gdy weszła do jadalni Instytutu i stał tam w zdumieniu, a ona pomyślała: To nie może być Will. Spojrzał na nią oczami ich matki i zobaczyła w nich gniew. Wcale nie był zadowolony jej widokiem. W jej wspomnieniach był chudym chłopcem z dzikim gąszczem czarnych włosów niczym u Cygana, z liśćmi w ubraniach, a teraz był w zamian wysokim, przerażającym mężczyzną. Słowa, które chciała powiedzieć po prostu uleciały, gdy oddała jego wzrok, błysk za błysk w oczach. I było tak odkąd Will zaczął ledwie znosić jej obecność, jakby była kamieniem w jego bucie, stałym, ale tym samym niewielkim problemem. Cecily wzięła głęboki wdech, uniosła podbródek i przygotowała się do pierwszego rzutu nożem. Will nie wiedział, nigdy się nie dowiedział o godzinach, które spędziła w tym pomieszczeniu sama, praktykując, ucząc się jak zrównoważyć ciężar noża w ręce i odkrywając, że dobry rzut nożem był ten rzucany z tyłu ciała. Trzymała obie ręce luźno, następnie uniosła prawą za głowę i zanim rzuciła, przeniosła wagę swojego ciała do przodu. Ostrze noża było ustawione prosto w sam środek tarczy. Rzuciła nim i szybko cofnęła rękę, wsysając gwałtownie powietrze. Nóż zatrzymał się, wbity w punkt na ścianie, dokładnie w środku tarczy. - Jeden - powiedziała Cecily, posyłając Willowi wyniosły uśmiech. Spojrzał na nią kamiennym wzrokiem, wyszarpnął nóż ze ściany i podał go jej. Dziewczyna rzuciła. Drugi rzut, podobnie jak pierwszy, poleciał bezpośrednio do swojego celu i utknął w nim wibrując. - Dwa - powiedziała Cecily grobowym tonem. Will zacisnął szczękę, gdy wziął ponownie nóż i podał go jej. Wzięła go z uśmiechem. Pewność siebie płynęła w jej żyłach, jak nowa krew. Wiedziała, że może to zrobić. Zawsze była w stanie wspiąć się tak wysoko jak Will, biec tak samo szybko, wstrzymywać oddech tak samo długo... Rzuciła nożem. Uderzył w cel, a ona skoczyła w powietrze i klasnęła w dłonie, zapominając się przez chwilę w dreszczu emocji wywołanych zwycięstwem. Jej włosy wymsknęły się z wsuwek opadając na twarz; odgarnęła je do tyłu i uśmiechnęła do Willa.
- Napiszesz ten list. Zgodziłeś się na zakład! Ku jej zaskoczeniu uśmiechnął się do niej. - Och, napiszę go - powiedział. - Napiszę go, a następnie wrzucę do ognia. - Podniósł dłoń wyczuwając jej wybuch oburzenia. - Powiedziałem, że go napiszę. Nigdy nie powiedziałem, że wyślę. Cecily gwałtownie wypuściła powietrze. - Jak śmiałeś mnie tak oszukać! - Mówiłem ci, że nie jesteś zaznajomiona ze sprawami Nocnych Łowców. Nie spodziewałem się, że oszukanie cię będzie takie łatwe. Nie napiszę listu, Cecily. To jest niezgodne z prawem i tyle. - Mówisz, jakby obchodziło cię prawo! - Cecily tupnęła nogą i to ją zdenerwowało jeszcze bardziej; nienawidziła dziewczyn, które tupały ze złości. Will zmrużył oczy. - A ty nie dbasz o bycie Nocnym Łowcą. Wiesz, jak to powinno być? Powinienem napisać list i dać ci go, jeżeli obiecasz mi, że dostarczysz go do domu osobiście - i nigdy nie wrócisz. Cecily odsunęła się. Miała wiele wspomnień z Willem gdy się kłócili, przez porcelanowe lalki, które jej potłukł, zrzucając je z okna na poddaszu, ale były też dobre wspomnienia - brat, który opatrywał jej skaleczone kolano, bandażował je lub zawiązywał wstążki we włosach, gdy zaczęły się rozluźniać. Ta dobroć była nieobecna w Willu, który stał przed nią teraz. Mama płakała przez pierwszy rok lub dwa po odejściu Willa: mówiła, trzymając Cecily, że Nocni Łowcy, zabiorą z niego całą miłość. Są zimnymi ludźmi, mówiła do Cecily, ludźmi, którzy zabronili jej małżeństwa z mężem. Co on od nich chciał, jej Will, jej mały? - Nie odejdę - zaczęła dziewczyna, patrząc na brata, który odwrócił wzrok. - Ale jeżeli twierdzisz, że muszę, zrobię to... zrobię to... Drzwi na poddaszu rozsunęły się i zaraz ujrzeli w nich sylwetkę Jema. - Ach - powiedział - znowu się kłócicie, jak widzę. Czy to trwa całe popołudnie, czy właśnie się zaczęło? - On zaczął - mruknęła Cecily, wskazując brodą na brata, chociaż wiedziała, że to bezcelowe. Jem, parabatai Willa, mógł traktować ją z uprzejmością przeznaczoną dla młodszych sióstr przyjaciół, ale zawsze był po stronie Willa. Uprzejmie, ale stanowczo stawiał Willa ponad wszystko na świecie. No cóż, niemal wszystko. Najbardziej zaskoczył ją Jem, kiedy pierwszy raz zjawiła się w Instytucie – odznaczał się nieziemską, niezwykłą urodą ze swoimi srebrzystymi włosami oraz delikatnymi rysami twarzy. Wyglądał jak książę z bajki, a ona mogła wziąć pod uwagę to, czy nie obdarzyć go większymi względami gdyby nie fakt, że Jem był zakochany po uszy w Tessie Gray. Wodził za nią wzrokiem, a jego głos zmieniał się, gdy do niej mówił. Cecily usłyszała raz, jak matka mówi z rozbawieniem, że jeden z chłopców ich sąsiadów patrzył na dziewczynę, jakby była „jedyną gwiazdą na niebie”, i to był właśnie sposób, w jaki Jem patrzył na Tessę. Cecily nie żywiła wobec niego urazy: Tessa była dla niej miła i uprzejma, nawet nieco nieśmiała, a twarz zawsze miała schowaną w książce, jak Will. Należała do rodzaju dziewcząt, jakich pragnął Jem. Ona i on nigdy by do siebie nie pasowali – i im dłużej pozostawała w Instytucie, tym bardziej docierało do niej to, jak niezręczna wyniknie z tego sytuacja z Willem. Był nad wyraz opiekuńczy wobec Jema i obserwowałby ją nieustannie, na wypadek gdyby w jakikolwiek sposób miała go zasmucić albo zranić. Nie. Lepiej będzie, jeśli postanowi trzymać się od tego z daleka. - Tak sobie myślałem o związaniu Cecily i nakarmieniu nią kaczek w Hyde Park'u – powiedział Will, odgarniając mokre włosy do tyłu i nagradzając Jema tak rzadkim dla niego uśmiechem. – Przydałaby mi się twoja pomoc. - Niestety, obawiam się, że będziesz musiał przełożyć swoje plany dotyczące
zamordowania siostry. Gabriel Lightwood jest na dole, a ja mam ci do powiedzenia dwa słowa. Dwa twoje ulubione słowa, a przynajmniej wtedy, gdy występują razem. - Żałosny półgłówek? – podpytywał Will. – Przeklęty parweniusz? Jem uśmiechnął się. - Demoniczna ospa. *** Sophie balansowała tacą w jednej dłoni z wdziękiem świadczącym o długim doświadczeniu, a drugą ręką zapukała do drzwi pokoju Gideona Lightwooda. Usłyszała odgłos pośpiesznych kroków, a drzwi otworzyły się na oścież. Gideon stał przed nią w spodniach, szelkach i białej koszuli z podwiniętymi rękawami. Dłonie miał mokre, jak gdyby przed chwilą przeczesał nimi włosy, które również były wilgotne. Jej serce podskoczyło w piersi, nim znów się uspokoiło zmusiła się do tego, żeby na niego spojrzeć, marszcząc brwi. - Panie Lightwood – powiedziała. – Przyniosłam bułeczki, o które pan prosił, a Bridget przygotowała dla pana kanapki. Gideon odsunął się na bok i wpuścił ją do pokoju - wyglądał jak pozostałe pomieszczenia w Instytucie: stały tu ciężkie, ciemne meble, wielkie łoże z baldachimem na czterech słupkach, szeroki kominek oraz wysokie okna, które w tym przypadku wychodziły na dolny dziedziniec. Sophie czuła na sobie jego spojrzenie, gdy przeszła przez pokój, by położyć tacę na stoliku przed kominkiem. Wyprostowała się i odwróciła z dłońmi złożonymi na fartuchu. - Sophie… - zaczął Gideon. - Panie Lightwood – przerwała mu. – Czy potrzebuje pan czegoś jeszcze? Rzucił jej na wpół buntownicze, na wpół smutne spojrzenie. - Wolałbym, żebyś zwracała się do mnie Gideon. - Powiedziałam panu wcześniej, że nie mogę zwracać się do pana używając jego chrześcijańskiego imienia. - Jestem Nocnym Łowcą. Nie mam chrześcijańskiego imienia. Sophie, proszę. – Zbliżył się do niej o krok. – Zanim zamieszkałem w Instytucie, wydawało mi się, że wszystko zmierza ku temu, byśmy zostali przyjaciółmi. A mimo to, od dnia w którym przyjechałem, jesteś dla mnie zimna i obojętna. Dłonie Sophie zawędrowały bezwiednie ku jej twarzy. Przypomniała sobie panicza Teddy’ego, syna swojego chlebodawcy i okropny sposób w jaki osaczał ją w mrocznych kątach i przyciskał do ściany, wsuwając dłonie pod stanik jej sukni i mamrocząc do ucha, że jeśli wie, co jest dla niej najlepsze, to powinna być dla niego milsza. Ta myśl napełniała ją zgorszeniem nawet teraz. - Sophie – Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki świadczące o zmartwieniu. – O co chodzi? Jeśli zrobiłem ci coś złego, powiedz mi co to takiego, a ja postaram się to naprawić… - W niczym pan nie zawinił. Jest pan dżentelmenem, a ja służącą. Wszystko inne świadczyłoby o poufałości. Proszę, niech mnie pan dłużej nie wprawia w zakłopotanie, panie Lightwood. Gideon, który zdążył unieść dłoń, pozwolił, by opadła do jego boku. Wyglądał na tak zbolałego, że jej serce zmiękło. Mogę stracić wszystko, a on nie ma do stracenia nic, pomyślała. Właśnie to mówiła sobie co noc, leżąc w swoim wąskim łóżku, gdzie towarzyszyło jej wspomnienie oczu w kolorze burzy. - Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi – powiedział. - Nie mogę być pańską przyjaciółką. Gideon postąpił krok naprzód. - Co jeśli chciałbym spytać… - Gideonie! – W drzwiach stanął zdyszany Henry ubrany w jedną z tych swoich okropnych pasiastych, zielono-pomarańczowych kamizelek. – Twój brat tu jest. Na dole… Gideon wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
- Gabriel jest tutaj? - Tak. Wywrzaskuje coś o twoim ojcu, ale nie chce nam zdradzić ani słowa, póki ty się nie zjawisz. Chodź na dół. Gideon zawahał się, przenosząc spojrzenie z Henry’ego na Sophie, która starała się sprawiać wrażenie niewidzialnej. - Ja… - Chodź, Gideonie. – Henry rzadko kiedy odzywał się nieprzyjemnie ostrym tonem, a gdy już to robił, efekt był zaskakujący. - Jest umazany krwią. Gideon zbladł i sięgnął po miecz wiszący na dwóch kołkach stojących przy drzwiach. - Już idę. *** Gabriel Lightwood opierał się o ścianę za drzwiami do Instytutu. Jego kurtka zniknęła, a koszula i spodnie przesiąkły szkarłatem. Na zewnątrz, przez otwarte drzwi Tessa widziała powóz Lightwoodów z płomienistym herbem wymalowanym u stóp schodków. Gabriel musiał przyjechać tu sam. - Gabrielu – zaczęła łagodnym głosem Charlotte, jak gdyby chciała uspokoić narowistego konia. – Opowiedz nam co się stało. Gabriel – wysoki i smukły, z brązowymi włosami lepkimi od krwi – podrapał się po twarzy. Wzrok miał rozkojarzony. Jego dłonie również były pokryte krwią. - Gdzie jest mój brat? Muszę z nim porozmawiać. - Właśnie schodzi na dół. Posłałam po niego Henry’ego i kazałam Cyrilowi przygotować powóz. Gabrielu, jesteś ranny? Potrzebujesz iratze? – Charlotte mówiła matczynym tonem, tak jakby chłopak nigdy nie spoglądał na nią z góry zza krzesła Benedicta Lightwooda i nie spiskował z ojcem, by odebrać jej Instytut. - To całkiem spora ilość krwi – odezwała się Tessa, przepychając się naprzód. – Nie należy w całości do ciebie, prawda? Gabriel spojrzał na nią. To był pierwszy raz, pomyślała Tessa, kiedy miała okazję oglądać go bez tej całej sztucznej fasady. W jego oczach widać było jedynie strach oraz… dezorientację. - Nie… To ich krew. - Ich? To znaczy czyja? – To był Gideon zbiegający w pośpiechu ze schodów z mieczem w prawej dłoni. Zaraz za nim zjawił się Henry, Jem, a za nimi Will i Cecily. Jem zatrzymał się na schodach, zaskoczony, a Tessa uświadomiła sobie, że właśnie zobaczył ją w sukni ślubnej. Jego oczy rozszerzyły się, lecz pozostali napierali, aż w końcu dał się ponieść jak liść płynący nurtem rzeki. - Czy ojciec jest ranny? – ciągnął Gideon, zatrzymując się tuż przed bratem. – Nic ci nie jest? – Uniósł dłoń i ujął nią twarz brata, chwytając go za podbródek i obracając w swoją stronę. Choć Gabriel był wyższy, wyraz twarzy młodszego bliźniaka był oczywisty – ulga, że brat był tutaj oraz cień urazy w jego stanowczym głosie. - Ojciec… - zaczął Gabriel. – Ojciec to pasożyt. Will wybuchnął krótkim śmiechem. Miał na sobie zbroję, jakby dopiero co wrócił z sali treningowej. Wilgotne włosy zwijały mu się przy skroniach. Nie patrzył na Tessę, ale ona zdążyła już do tego przywyknąć. Will rzadko kiedy na nią spoglądał, nie licząc wyjątków kiedy musiał. - To świetnie, że wreszcie zacząłeś widzieć rzeczy z naszej perspektywy, Gabrielu, ale to dość niecodzienny sposób, żeby to wyrazić. Gideon rzucił Willowi pełne wyrzutu spojrzenie nim odwrócił się w stronę brata. - Co masz na myśli, Gabrielu? Co takiego zrobił ojciec? Gabriel pokręcił głową. - To pasożyt – powtórzył bezbarwnym tonem. - Wiem. Sprowadził hańbę na ród Lightwoodów i okłamał nas obu. Okrył
wstydem i zniszczył naszą matkę. Ale nie musimy być tacy jak on. Gabriel wyrwał się z uścisku brata. Jego zęby błysnęły nagle w gniewnym grymasie. - Nie słuchasz mnie – powiedział. – To pasożyt. Robak. Ogromny stwór podobny do węża. Odkąd Mortmain przestał przesyłać lekarstwo, jego stan się pogarszał. Ulegał zmianie. Te wrzody na jego rękach… zaczęły pokrywać całe jego ciało. Dłonie, szyję, twarz… - Zielone oczy Gabriela odszukały Willa. – To ospa, prawda? Wiesz o niej niemal wszystko, tak? Nie jesteś przypadkiem jakimś ekspertem? - Cóż, nie musisz się zachowywać tak, jakbym to ja ją wynalazł – odparł Will. – Ja tylko wierzę w jej istnienie. Można znaleźć jej przypadki… w starych opowieściach w bibliotece… - Demoniczna ospa? – wtrąciła się Cecily, z twarzą zmarszczoną od zakłopotania. – Will, o czym on właściwie mówi? Will otworzył usta, a jego policzki pokrył lekki rumieniec. Tessa ukryła uśmiech. Minęły tygodnie, odkąd Cecily znalazła się w Instytucie, a jej obecność nadal irytowała Willa. Wyglądało na to, że nie ma pojęcia jak zachowywać się w obecności młodszej siostry, która nie była dzieckiem jakie zapamiętał, a którego obecność nie była mile widziana. Mimo to Tessa dostrzegła jak wodził za nią wzrokiem po pokoju z tą samą opiekuńczą miłością, którą czasami okazywał w stosunku do Jema. Oczywiste było, że obecność demonicznej ospy i sposób w jaki ktoś się nią zarażał, były ostatnimi rzeczami o których Will chciałby teraz rozprawiać. - O niczym co musiałabyś wiedzieć – wymamrotał. Gabriel przeniósł wzrok na Cecily, otwierając ze zdumienia usta. Tessa widziała jak dociera do niego, kim jest. Pomyślała, że rodzice Willa musieli być bardzo pięknymi ludźmi, ponieważ Cecily była równie śliczna, co William przystojny. Miała te same lśniące czarne włosy i zaskakujące niebieskie oczy. Cecily odwzajemniła śmiało spojrzenie z zaciekawionym wyrazem twarzy. Musiała się zastanawiać kim był ten chłopak, który tak bardzo nie znosił jej brata. - Czy ojciec nie żyje? – spytał Gideon, podnosząc głos. – Czy demoniczna ospa go zabiła? - Nie zabiła – odparł Gabriel. – Zmieniła. Zmieniła go. Kilka tygodni temu przeniósł naszą rodzinę do Chiswick. Nie powiedział dlaczego. Potem zamknął się w swoim gabinecie. Nie wychodził nawet w porze posiłku. Dziś rano poszedłem tam, żeby go obudzić. Drzwi zostały wyrwane z zawiasów. Zobaczyłem… ślad jakiejś lepkiej substancji prowadzący wzdłuż korytarza. Poszedłem za nim na dół i do ogrodu. – Rozejrzał się po pogrążonym w milczeniu wejściu. – Stał się robakiem. Właśnie to chcę ci powiedzieć. - Domyślam się, że niemożliwym będzie – odezwał się w ciszy Henry – by na niego... eee… nadepnąć? Gabriel rzucił mu zdegustowane spojrzenie. - Szukałem w ogrodzie. Znalazłem część służby. I kiedy mówię „część”, mam na myśli dokładnie to, co powiedziałem. Zostali rozerwani na… na strzępy. – Przełknął ślinę i obejrzał swoje zakrwawione ubranie. – Usłyszałem jakiś dźwięk. Wysokie, mrożące krew w żyłach wycie. Odwróciłem się i zobaczyłem jak rzuca się w moją stronę. Ogromny, ślepy robak - podobny do smoka z legendy. Paszczę miał szeroko otwartą, a w niej zęby podobne do sztyletów. Odwróciłem się i pobiegłem w stronę stajni. Popełznął za mną, ale udało mi się wskoczyć na powóz i wyjechać za bramę. Ten stwór – ojciec – nie podążył za mną. Wydaje mi się, że boi się wystawiać na widok publiczny. - Ach – odezwał się Henry. – W takim razie jest za duży, by na niego nadepnąć. - Nie powinienem był uciekać – powiedział Gabriel, patrząc na brata. – Powinienem był zostać i walczyć ze stworem. Może mógłbym mu przemówić do
rozsądku. Może ojciec jest gdzieś tam w jego wnętrzu. - A może ten robak przegryzłby cię na pół – odparł Will. – To, co opisujesz, transformację w demona, to ostatnie stadium demonicznej ospy. - Will! – Charlotte wyrzuciła ręce w górę w geście rozpaczy. – Dlaczego nie powiedziałeś tego wcześniej? - Jakby ktoś chciał wiedzieć, to książki dotyczące demonicznej ospy są dostępne w bibliotece – powiedział Will urażony tonem. – Przecież nie zabroniłem wam ich czytać. - Owszem, ale gdyby Benedict miał zamiar zmienić się w gigantycznego węża, można było się spodziewać, że chociaż o tym wspomnisz – dodała Charlotte. – W dobrym interesie nas wszystkich. - Po pierwsze – powiedział Will – nie wiedziałem, że zmieni się w olbrzymiego robala. Końcowym stadium ospy jest przemiana w demona. Jakiegokolwiek rodzaju. Po drugie, potrzeba tygodni żeby wystąpił proces transformacji. I pomyślałbym nawet, że dyplomowany idiota, jak Gabriel, zwróci na to uwagę i kogoś zawiadomi. - Powiadomi kogo? - spytał Jem z zainteresowaniem. Przysunął się bliżej Tessy w trakcie rozmowy. Gdy stali tuż obok siebie, za plecami trzymali się za dłonie. - Clave. Listonosza. Nas. Kogokolwiek - powiedział Will, posyłając szybkie, zirytowane spojrzenie na Gabriela, który zaczął nabierać kolorów i wyglądał na wściekłego. - Nie jestem dyplomowanym idiotą. - Brak poświadczenia ledwie dowodzi inteligencji - mruknął Will. - Jak mówiłem, ojciec zamknął się w swoim gabinecie w zeszłym tygodniu... - I nie zwróciłeś na to zbytnio uwagi? - spytał William. - Nie znasz naszego ojca. - odpowiedział Gideon swoim bezbarwnym tonem, który używał czasami, gdy rozmowa o jego rodzinie była nieunikniona. Odwrócił się do brata i położył dłonie na jego ramionach, mówiąc po cichu, takim tonem, by nikt z obecnych go nie usłyszał. Jem, obok Tessy, splótł swój najmniejszy palec z tym samym u dziewczyny. To był zwykły, czuły gest, którego Tessa używała w ciągu ostatnich miesięcy na tyle, że czasami wyciągała dłoń bez myślenia, gdy stał przy niej. - To twoja suknia ślubna? - spytał pod nosem. Tessa została uratowana przed odpowiedzią pojawieniem się Bridget, niosącą stroje. Gideon nagle odwrócił się do nich i powiedział: - Chiswick. Musimy iść. Gabriel i ja, nikt inny. - Sami? - spytała Tessa, zaskoczona na tyle by przemówić. - Dlaczego nie wezwiesz innych, by poszli z tobą... - Clave - zaczął Will, a jego niebieskie oczy były przenikliwe. - Nie chce by dowiedzieli się o jego ojcu. - A ty chciałbyś? - spytał ostro Gabriel. - Jeżeli stałoby się to w twojej rodzinie? - Uniósł kącik ust. - Nie ważne. Nie znasz znaczenia lojalności... - Gabriel. - W głosie Gideona była nagana. - Nie mów do Willa w ten sposób. Gabriel spojrzał na niego zdziwiony, a Tessa nie mogła go winić. Gideon wiedział o klątwie Willa, o jego wierze w nią, która spowodowała wrogość i jego obcesowe zachowanie wobec wszystkich w Instytucie. Ale historia była ich prywatną sprawą i nikt z zewnątrz się o niej nie dowiedział. - Pójdziemy z wami. Oczywiście, że pójdziemy - powiedział Jem, uwalniając dłoń z ręki Tessy i robiąc krok do przodu. - Gideon nam zrobił przysługę. Nie zapomnieliśmy o tym, prawda, Charlotte? - Oczywiście, że nie - odpowiedziała, odwracając się. - Bridget, stroje... - Jestem już w stroju - powiedział Will, gdy Henry zdjął płaszcz i sięgnął po pas z bronią; Jem zrobił to samo i nagle przejście zrobiło się tłoczne. Charlotte mówiła coś cicho do Henry'ego, unosząc dłoń tuż nad jej brzuchem.
Tessa odwróciła wzrok od prywatnej chwili i zobaczyła ciemną głowę wraz z jasną. Jem był po stronie Willa z wyciągniętą stelą, rysując runy po jednej stronie jego gardła. Cecily spojrzała na brata i skrzywiła się. - Ja też jestem już w stroju - oznajmiła. Will podniósł głowę, wywołując dźwięk protestu z ust Jema. - Cecily, absolutnie nie. - Nie masz prawa mi tego zabronić. - Jej oczy rozbłysły. - Idę. William skinął głową w stronę Henry'ego, który wzruszył ramionami. - Ma rację. Trenowała prawie dwa miesiące... - Jest małą dziewczynką! - Robiłeś to samo w wieku piętnastu lat - powiedział spokojnie Jem, a Will odwrócił się w jego stronę. Przez chwilę wszyscy wydawali się wstrzymywać oddech, nawet Gabriel. Jem wpatrywał się w Willa, stale, i nie po raz pierwszy Tessa wyczuwała między nimi niewypowiedziane słowa. Will westchnął i przymknął oczy. - Pewnie Tessa to kolejna osoba, która będzie chciała iść. - Oczywiście, że idę - powiedziała Tessa. - Może nie jestem Nocnym Łowcą, ale jestem przeszkolona. Jem nie pójdzie beze mnie. - Jesteś w sukni ślubnej - zaprotestował Will. - Cóż, wszyscy ją widzieliście, nie mogę jej założyć na ślub - odpowiedziała. - Przynosi to pecha, jak wiesz. Will jęknął coś po walijsku - niezrozumiale, ale wyraźnie, był to ton człowieka pokonanego. Po drugiej stronie Jem patrzył na Tessę z delikatnym, zmartwionym uśmiechem. Drzwi Instytutu otworzyły się i w korytarzu pojawił się blask jesiennego słońca. Cyril stał w progu, bez tchu. - Drugi powóz jest gotowy - powiedział. - Kto jedzie? *** Do: Konsula Josiah Wayland. Od: Rady. Drogi Panie, Jak jest pan zapewne świadomy, pana okres pracy jako Konsula, po dziesięciu latach, dobiega końca. Nadszedł czas, aby wyznaczyć następcę. Poważnie rozważamy powołanie Charlotte Branwell, z domu Fairchild. Wykonała dobrą pracę jako szef Instytutu w Londynie i wierzymy, że ma pańskie poparcie po tym, jak została wybrana przez pana po śmierci ojca. Ponieważ pańska opinia i szacunek są dla nas najwyżej wartości, docenilibyśmy jakąkolwiek pańską myśl, którą pan rozważa w związku z tą sprawą. Z pozdrowieniami, Victor Whitelaw, Inkwizytor, w imieniu Rady.
ROZDZIAŁ DRUGI ROBAK ZDOBYWCA „Dużo Szaleństwa, więcej Grzechu, I Groza - sztuki treść.” — Edgar Allan Poe, „Robak zdobywca”2 Kiedy powóz Instytutu toczył się przez bramę rezydencji Lightwoodów w Chiswick, Tessa miała okazję podziwiać to miejsce, co było niemożliwe w czasie jej pierwszej wizyty z powodu panującej wtedy ciemności. Długa, żwirowana droga otoczona drzewami prowadziła do ogromnego białego budynku z okrągłym podjazdem. Dom był podobny do szkiców klasycznych greckich i rzymskich świątyń, które widziała; wraz ze swoimi symetrycznymi liniami i prostymi kolumnami. Przed schodami stał powóz, a żwirowane ścieżki rozchodziły się po ogrodach. A były to urocze ogrody. Nawet w październiku pełne kwiatów, późno kwitnących róż, a chryzantemy swoim brązem, pomarańczą, żółcią i ciemnym złotem otaczały czyste ścieżki ciągnące się między drzewami. Kiedy tylko Henry zatrzymał powóz, Tessa z pomocą Jema wyszła na zewnątrz i usłyszała szum wody, strumienia, jak podejrzewała, który płynął przez ogrody. Było to tak urocze miejsce, że ledwo mogła skojarzyć je z diabelskim balem wydanym przez Benedicta, chociaż dostrzegła ścieżkę wijącą się wzdłuż boku domu, którą szła tamtej nocy. Prowadziła do skrzydła budynku, które wyglądało, jakby zostało niedawno dobudowane... Powóz Lightwoodów kierowany przez Gideona zatrzymał się za nimi. Wyszli z niego Gabriel, Will i Cecily. Rodzeństwo Herondale'ów nadal się ze sobą sprzeczało, kiedy Gideon zszedł z woźnicy; Will, dowodząc swoich racji, żywo gestykulował ramionami. Cecily rzucała mu groźne spojrzenia. Wściekły wyraz twarzy tak bardzo upodabniał ją do brata, że w innych okolicznościach byłoby to zabawne. Gideon, jeszcze bledszy niż wcześniej, obrócił się wkoło, dobywając miecza. - Powóz Tatiany – powiedział krótko, kiedy Jem i Tessa do niego podeszli. Wskazał na pojazd stojący przy schodach. Wszystkie jego drzwi były otwarte. - Musiała się zdecydować, by złożyć wizytę. - Ze wszystkich momentów... - Gabriel brzmiał na wściekłego, ale jego zielone oczy były pełne strachu. Tatiana była ich siostrą, która niedawno wyszła za mąż. Herb zdobiący powóz, wieniec z cierni, musiał być symbolem rodziny jej męża, pomyślała Tessa. Grupa stała bez ruchu, patrząc, jak Gabriel zbliża się do pojazdu, wysuwając długą szablę ze swojego pasa. Zajrzał przez drzwi i głośno przeklął. Odsunął się, wzrokiem odszukując oczy Gideona. - Na siedzeniach jest krew – odezwał się. - I... to coś. - Końcówką szabli dźgnął koło; kiedy podniósł ją w górę, zwisało z niej pasmo śmierdzącego śluzu. Will dobył serafickiego noża ze swojego okrycia. - Eremiel! - wykrzyknął. Kiedy rozbłysło światłem niczym blada gwiazda w jesiennym słońcu, wskazał nim najpierw północ potem południe. - Ogrody roztaczają się wokół całego domu aż do rzeki – powiedział. - Powinno się zgadzać... Jednej nocy ścigałem tędy demona Marbasa. Gdziekolwiek znajduje się Benedict, wątpię, by opuścił te tereny. Za duże ryzyko, że go ktoś zobaczy. - Zajmiemy się zachodnią stroną domu. Wy weźcie wschód – zadecydował Gabriel. - Krzyczcie, jeśli coś dostrzeżecie, a my przybędziemy. Gabriel oczyścił swoją broń o żwir na podjeździe, po czym podążył za bratem w kierunku tyłów domu. Will skierował się w przeciwnym kierunku, za nim Jem, Cecily i Tessa. Zatrzymawszy się za rogiem budynku, Will rozejrzał się po ogrodzie, wyczulony na jakikolwiek widok lub dźwięk. Chwilę później skinął na resztę. Kiedy szli, Tessa zaczepiła obcasem o luźny kawałek żwiru. Zatoczyła się i
mimo że od razu się wyprostowała, Will zerknął do tyłu i zgromił ją spojrzeniem. - Tessa – odezwał się. Był kiedyś czas, kiedy nazywał ją Tess. - Nie powinnaś być z nami. Nie jesteś przygotowana. Przynajmniej zaczekaj w powozie. - Nie zrobię tego – odparła Tessa buntowniczo. Will zwrócił się do Jema, który wyglądał, jakby ukrywał uśmiech. - Tessa jest twoją narzeczoną. Spraw, żeby dostrzegła w tym sens. Jem, trzymając w ręku swoją laskę z ostrzem, podszedł do Tessy. - Tesso, zrobiłabyś to dla mnie? - Myślisz, że nie umiem walczyć? - powiedziała Tessa, odsuwając się i krzyżując spojrzenie ze srebrnymi tęczówkami Jema. - Ponieważ jestem dziewczyną. - Nie sądzę, żebyś umiała walczyć, ponieważ masz na sobie suknię ślubną – odparł Jem. - Jeśli to coś da, powiem, że Will pewnie też nie umiałby w niej walczyć. - Możliwe – wtrącił Will, który miał słuch niczym nietoperz. - Ale byłbym zjawiskową panną młodą. Cecily uniosła rękę, wskazując coś w oddali. - Co to takiego? Cała czwórka odwróciła się, by zobaczyć zbliżającą się do nich postać. Słońce świeciło na nich, więc zanim oczy Tessy przywykły do jasności, widziała jedynie zamazany obraz. Chwilę później mogła dostrzec, że w ich stronę biegła dziewczyna. Nie miała kapelusza, jej jasnobrązowe włosy rozwiewał wiatr. Była wysoka i chuda, miała na sobie suknię w kolorze jasnej fuksji, która prawdopodobnie kiedyś elegancka, teraz była podarta i cała we krwi. Piszczała, kiedy dotarła do nich, rzucając się w ramiona Willa. Chłopak zachwiał się, niemalże upuszczając Eremiela. - Tatiana... Tessa nie potrafiła określić, czy to Will ją odepchnął, czy Tatiana sama się odsunęła, ale w każdym razie dziewczyna oddaliła się od Willa, a Tessa po raz pierwszy ujrzała jej twarz. Była ona wąska i kanciasta. Miała włosy koloru piasku jak Gideon i zielone oczy Gabriela; mogłaby uchodzić za ładną, gdyby nie ten nieustający wyraz dezaprobaty na jej twarzy. Nawet jeśli była zapłakana i zdyszana, to w jej gestach było coś teatralnego, jakby była świadoma spoczywających na niej spojrzeniach – szczególnie wzroku Willa. - Wielki potwór – załkała. - Monstrum.. To coś porwało drogiego Ruperta z powozu i uciekło z nim! Will jeszcze bardziej ją od siebie odsunął. - Co masz na myśli, mówiąc „uciekło z nim”? Wskazała palcem. - Ta... Tam – wyjąkała. - Zaciągnęło go do włoskich ogrodów. Na początku Rupert zdołał uniknąć wylądowania w jego żołądku, ale potem uciekło z nim. Nieważne, jak głośno krzyczałam, to coś nie chciało go od... odstawić! - Tatiana wybuchła nowym spazmem płaczu. - Krzyczałaś – powtórzył Will. - To wszystko, na co się zdobyłaś? - Krzyczałam bardzo głośno i długo. - Tatiana brzmiała na urażoną. Całkiem odsunęła się od Willa i zmierzyła go wzrokiem. - Widzę, że jesteś nadal tak nieuprzejmy, jak byłeś. - Jej wzrok powędrował ku Tessie, Cecily i Jemowi. - Panie Carstairs – powitała go szorstko, jakby znajdowali się na przyjęciu w ogrodzie. Jej oczy zwęziły się, gdy napotkały Cecily. - A pani... - Och, na Anioła! - Will przepchnął się obok niej; Jem, uśmiechnąwszy się do Tessy, podążył za nim. - Pani musi być siostrą Willa – stwierdziła Tatiana w stronę Cecily, kiedy chłopcy zniknęli z pola widzenia. Wyraźnie ignorowała Tessę. Cecily spojrzała na nią z niedowierzaniem. - Jestem, chociaż nie rozumiem, jaką robi to różnicę. Tessa, idziesz? - Idę – odparła Tessa i dołączyła do niej; nieważne, czy Will lub Jem tego
chcieli, nie mogła patrzeć, jak obaj się narażają i nie być wtedy z nimi. Po chwili usłyszała niechętne kroki Tatiany na ścieżce za nimi. Oddalali się od domu, kierując się w stronę francuskich ogrodów w połowie ukrytych za ich wysokimi żywopłotami. W oddali słońce odbijało się od drewnianoszklanej altany z kopułą. Dzień był typowo jesienny: wiał rześki wiatr, w powietrzu unosił się zapach liści. Tessa usłyszała szelest i rzuciła okiem na dom za sobą. Jego gładki biały front wznosił się wysoko, przetykany gdzieniegdzie łukami balkonów. - Will – szepnęła, kiedy sięgnął, by rozplątać jej ręce ze swojego karku. Ściągnął jej rękawiczki, które dołączyły do maski i wsuwek Jessie na balkonowej podłodze. Zdjął też swoją maskę i odrzucił ją na bok, przebiegając dłońmi po ciemnych, wilgotnych włosach, odsuwając je ze swojego czoła. Dolna krawędź maski zostawiła ślady na jego wysokich kościach policzkowych, wyglądających niczym blizny; lecz kiedy sięgnęła, by ich dotknąć, on delikatnie złapał jej dłonie i pociągnął je w dół. - Nie - odezwał się. - Pozwól, bym ja dotknął cię pierwszy. Od zawsze pragnąłem... Rumieniąc się, Tessa odwróciła wzrok od domu i wspomnień, jakie przywoływał. Grupa dotarła do przerwy między żywopłotami po ich prawej. Przez nią dokładnie było widać „włoski ogród” otoczony listowiem. W środku okręgu szeregami stały naturalnej wielkości posągi antycznych bohaterów i postaci z mitów. Na głównej fontannie Wenus wylewała wodę z urny, a rzeźby wielkich historyków lub prawodawców – Cezar, Herodot, Tukidydes – patrzyły na siebie pustym wzrokiem oddzielone ścieżkami, które rozchodziły ze środka. Byli tam również poeci i dramatopisarze. Tessa, spiesząc się, przeszła obok Arystotelesa, Owidiusza, Homera – jego oczy niczym maska, by pokazać jego ślepotę – Wergiliusza i Sofoklesa, zanim rozdzierający uszy krzyk rozbrzmiał w powietrzu. Tessa obróciła się. Kilka metrów za nią stała sparaliżowana Tatiana z wytrzeszczonymi oczami. Tessa rzuciła się w jej stronę, reszta deptała jej po piętach; dotarła na miejsce pierwsza i Tatiana złapała się jej na ślepo, jakby zapominając, kim była Tessa. - Rupert – jęknęła Tatiana, wpatrując się w coś przed sobą. Tessa podążyła za jej wzrokiem i dostrzegła męskiego buta wystającego zza żywopłotu. Przez chwilę myślała, że musiał leżeć ogłuszony na ziemi, a reszta ciała ukryta za listowiem, ale kiedy się pochyliła, zdała sobie sprawę, że but – razem z kilkoma centymetrami poszarpanego, zakrwawionego ciała, które wystawało z cholewki – był wszystkim, co można było zobaczyć. *** - Dwunastometrowy robak? - mruknął Will do Jema, kiedy poruszali się przez włoski ogród, dzięki kilku runom Bezgłośności nie robiąc hałasu na żwirze. - Pomyśl tylko, jaką rybę moglibyśmy na niego złapać. Usta Jema drgnęły. - To nie jest śmieszne, wiesz. - Trochę jest. - Nie możesz bagatelizować sytuacji do żartów o robakach, Will. Mowa jest o ojcu Gabriela i Gideona. - Nie tylko o nim rozmawiamy; ścigamy go przez ogród pełen rzeźb, ponieważ zmienił się w robaka. - Demonicznego robaka – poprawił go Jem, zatrzymując się, by wyjrzeć ostrożnie zza żywopłotu. - Wielki wąż. Czy to pomoże z twoim niestosownym humorem? - Był czas, kiedy mój niestosowny humor wywoływał u ciebie niemałe rozbawienie – westchnął Will. - Patrzcie, jak się robal postawił. - Will... Jemowi przeszkodził rozdzierający uszy wrzask. Obaj obrócili się, by
zobaczyć, jak Tatiana Blackthorn zatacza się do tyłu w ramiona Tessy, która złapała ją. W tym czasie Cecily przeszła przez przerwę w żywopłocie, dobywając serafickiego noża ze swojego pasa z wprawą doświadczonego Nocnego Łowcy. Will nie dosłyszał, co powiedziała, ale ostrze zajaśniało w jej rękach, oświetlając twarz dziewczyny i wywołując skurcz strachu w żołądku Willa. Zaczął biec z Jemem za plecami. Tatiana zwisała bezwładnie w ramionach Tessy, wyrazem twarzy ukazując swój żal. - Rupert! Rupert! - zawodziła. Tessa walczyła z ciężarem drugiej kobiety, a Will chciał zatrzymać się, by jej pomóc, ale Jem zdążył już to zrobić; z ręką na ramieniu Tessy i to właśnie było rozsądne. To było miejsce Jema, jako jej narzeczonego. Will szybko skierował swoją uwagę z powrotem na swoją siostrę, która poruszała się pomiędzy przerwami w żywopłocie. Broń trzymała wysoko, kiedy zbliżała się do pozostałości po Rupercie Blackthorn. - Cecily! - krzyknął Will z rozdrażnieniem. Zaczęła się odwracać... I świat eksplodował. Fontanna brudu i błota wybuchła przed nimi, wystrzeliwując w niebo. Grudy ziemi i mułu opadały na nich niczym grad. W centrum gejzeru pojawiła się ogromna, ślepa glista koloru szaro-białego. Od niej pochodził zapach grobu. Tatiana zawyła i zemdlała, pociągając na ziemię również i Tessę. Robak zaczął kiwać się w tą i z powrotem, chcąc pozbyć się resztek ziemi. Miał otwartą paszczę, która bardziej niż na jamę ustną wyglądała raczej na bliznę dzielącą jego głowę i wypełnioną zębami jak u rekina. Z jego gardła wydobył się przenikliwy syk. - Stój! - wykrzyknęła Cecily. Przed sobą trzymała jaśniejący seraficki miecz; wyglądała na nieustraszoną. - Cofnij się, przeklęty stworze! Robak ruszył w jej stronę. Cecily szybko przyjęła pozycję z bronią w ręku, podczas gdy szczęki potwora rozwarły się... I Will skoczył ku niej, zwalając ją z nóg. Obydwoje wtoczyli się w żywopłot, a głowa robaka uderzyła w miejsce, gdzie stała Cecily, zostawiając niemałych rozmiarów dół. - Will! - Cecily odsunęła się od niego, jednak nie dość szybko. Jej seraficki nóż przejechał po jego ramieniu, zostawiając czerwony ślad. Jej niebieskie oczy jarzyły się ogniem. - To nie było konieczne! - Nie jesteś wyszkolona! - krzyknął Will, w połowie oszalały z wściekłości i strachu. - Dasz się bez problemu zabić! Zostań tu, gdzie jesteś! - Sięgnął po jej broń, lecz Cecily zdążyła ją zabrać i stanąć na nogi. Chwilę później robak znów ruszył do przodu z otwartą paszczą. Will upuścił wcześniej swoją broń, śpiesząc do Cecily, teraz leżała kilka stóp dalej. Skoczył w bok, na centymetry unikając zębów bestii; wtedy pojawił się Jem ze swoją laską w dłoni. Uniósł sztylet do góry, mocno wbijając go w bok robaka. Piekielny wrzask opuścił jego gardło, kiedy szarpnął się do tyłu, rozchlapując wokół czarną krew. Z sykiem potwór zniknął za żywopłotem. Will odwrócił się. Ledwie mógł zobaczyć Cecily; Jem rzucił się między nią a Benedicta, był cały pokryty czarną substancją i błotem. Za Jemem, Tessie udało się wciągnąć Tatianę na swoje kolana; ich suknie splątały się, pstrokaty róż Tatiany zmieszał się ze zrujnowanym złotem ślubnej sukni Tessy, która teraz pochyliła się nad nią, chcąc ją jakby uchronić od widoku jej ojca. Przez to większość krwi demona wylądowało na włosach i ubraniach Tessy. Uniosła wzrok i jej oczy napotkały spojrzenie Willa. Na chwilę ogród, hałas, odór krwi i demon zniknęli, a Will był sam na sam z Tessą w cichym miejscu. Pragnął do niej podbiec, objąć ją ramionami. Ochronić ją. Ale to zadaniem Jema było to robić, nie jego. Nie jego. Chwila minęła i Tessa podniosła się z ziemi, ciągnąc za sobą Tatianę, przerzucając jej ramię przez swój kark, mimo że kobieta opierała się o nią na wpół nieprzytomna.
- Musisz ją stąd zabrać. Inaczej zostanie zabita – powiedział Will, obrzucając wzrokiem ogród. - Nie ma żadnego wyszkolenia. Usta Tessy zaczynały się układać w znajomą, upartą linię. - Nie mam zamiaru was zostawiać. Cecily wyglądała na przerażoną. - Chyba nie sądzisz... Czy potwór by się nie powstrzymał? Ona jest jego córką. Jeśli to... jeśli on posiada jeszcze jakieś poszanowanie dla rodziny... - On skonsumował swojego zięcia, Cecy – warknął Will. - Tesso, idź z Tatianą, jeśli chcesz uratować jej życie. Nastałaby katastrofa, jeśli zdecydowałaby się tu wrócić. - Dziękuję, Will – wymruczał Jem, kiedy Tessa zabrała zataczającą się dziewczynę tak szybko, jak tylko mogła; słowa Jema były niczym szpilki wbijające się w serce Willa. Za każdym razem, gdy Will robił coś, by chronić Tessę, Jem uważał, że to z jego powodu. I za każdym razem Will marzył, by Jem miał rację. Każda szpilka miała swoją własną nazwę. Wina. Wstyd. Miłość. Cecily wrzasnęła. Słońce zasłonił im cień, kiedy żywopłot przed Willem został rozdarty. Nagle Will zrozumiał, że wpatruje się w ciemnoczerwony przełyk olbrzymiego robaka. Strzępki śliny zwisały z jego ogromnych zębów. Will sięgnął po miecz przy swoim pasie, lecz robak już przygotowywał się do ataku; razem ze sztyletem sterczącym z jego boku. Will rozpoznał go bez problemu. Należał do Jema. Usłyszał, jak jego parabatai wykrzykuje ostrzeżenia, po czym w jego kierunku ruszył potwór. Will skierował swój miecz ku górze, wbijając go w szczękę stwora. Zza jego kłów trysnęła krew, ochlapując zbroję Willa z syczącym odgłosem. Coś go podcięło, więc, nieprzygotowany, poleciał do tyłu, ramionami mocno uderzając w ziemię. Zakrztusił się, kiedy z jego płuc uszło powietrze. Robak owinął swój cienki, pierścieniowaty ogon wokół jego kolan. Zaczął się szarpać, przed oczami mając gwiazdy, zaniepokojoną twarz Jema, niebieskie niebo nad nim... Myśl. W ogonie potwora, tuż nad kolanem Willa wylądowała strzała. Uścisk Benedicta zelżał, więc Will przetoczył się po błocie i podniósł się na kolana, by zobaczyć Gabriela i Gideona Lightwoodów biegnących w ich stronę po ścieżce. Gabriel trzymał w ręku łuk. Napinał go ponownie w czasie, gdy biegł, a Will zdał sobie sprawę z niemałym zaskoczeniem, że Gabriel Lightwood właśnie postrzelił swojego ojca, by uratować życie Willa. Robak cofnął się, a Will poczuł ręce pod swoimi ramionami, stawiające go na nogi. Jem. Puścił Willa, który odwrócił się i zobaczył, że jego parabatai trzymał już w ręku swoją broń i wpatrywał się przed siebie. Demon zdawał się wić w agonii, falując, kiedy jego wielka, ślepa głowa kiwała się z boku na bok, wyrywając tym samym krzewy z korzeniami. Powietrze wypełniły liście, a mała grupka Nocnych Łowców zakrztusiła się pyłem. Will słyszał kaszlącą Cecily chciał nakazać jej wrócić do domu, ale wiedział, że i tak by tego nie zrobiła. W jakiś sposób robak, kłapiąc szczęką, zdołał pozbyć się miecza; broń upadła na ziemię wśród krzewów róży, wysmarowana posoką. Robak zaczął pełznąć do tyłu, zostawiając za sobą smugę krwi i śluzu. Gideon skrzywił się i popędził przed siebie, by przez rękawicę podnieść z ziemi broń. Nagle Benedict uniósł się niczym kobra, otwierając ociekającą śliną szczękę. Gideon uniósł miecz, wyglądając na niesamowicie małego przy ogromnym cielsku potwora. - Gideon! - To był Gabriel, pobladły, unosił łuk; Will odsunął się, kiedy obok niego przemknęła strzała i wbiła się w ciało robaka. Demon zaskowyczał, szybko odsuwając się z daleka od nich. Kiedy odchodził, końcówka jego ogona złapała krawędź posągu i lekko ją ścisnęła; statua eksplodowała pyłem, rozsypując się w beznamiętną kupkę gruzu. - Na Anioła, to coś właśnie zniszczyło Sofoklesa – wytknął Will, kiedy robak zniknął za dużą budowlą przypominającą kształtem grecką świątynię. - Czy w
dzisiejszych czasach nikt już nie ma szacunku dla klasyków? Gabriel, oddychając ciężko, opuścił łuk. - Ty głupcze – powiedział do Gideona z furią w głosie. - Co sobie myślałeś, kiedy tak pędziłeś w jego stronę? Gideon odwrócił się, wskazując zakrwawionym mieczem w stronę Gabriela. - Nie „jego”. Tego czegoś. To nie jest nasz ojciec, Gabriel. Jeśli nie potrafisz stawić czoła prawdzie... - Postrzeliłem go! - krzyknął Gabriel. - Czego więcej ode mnie oczekujesz, Gideonie? Starszy z Lightwoodów tylko potrząsnął głową, jakby zdegustowany zachowaniem brata. Nawet Will, który nie lubił Gabriela, poczuł nutę współczucia. W końcu przecież postrzelił bestię. - Musimy za tym gonić – przemówił Gideon. - Schowało się za pałacykiem3... - Za czym? - wtrącił Will. - Pałacykiem, Will – powtórzył Jem. - To dekoracyjna budowla. Podejrzewam, że nie posiada wnętrza. Gideon pokręcił głową. - To tylko gips. Gdyby nasza dwójka zajęłaby jego jedną stronę, a ty i James drugą... - Cecily, co ty wyrabiasz? - Will przerwał Gideonowi. Wiedział, że zabrzmiał niczym rozproszony rodzic, ale nie obchodziło go to. Cecily wsunęła miecz za pas i wyglądało na to, że próbowała się wdrapać na jedno z niższych cisów w pierwszym rzędzie żywopłotu. - To nie jest czas na wdrapywanie się na drzewa! Zmierzyła go gniewnym spojrzeniem, jej czarne włosy smagały jej twarz. Otworzyła usta, by odpowiedzieć, lecz zanim zdążyła się odezwać, rozległ się hałas niczym przy trzęsieniu ziemi i pałacyk rozpadł się na kawałki. Robak pędził prosto w ich stronę z oszałamiającą prędkością pociągu. *** Z chwilą, gdy dotarły na podjazd domu Lightwoodów, Tessę bolała szyja i plecy. Pod ciężką suknią ślubną miała mocno zasznurowany gorset, a ciało łkającej Tatiany boleśnie obciążało jej lewe ramię. Ulżyło jej, gdy ujrzała powozy. Ulżyło, lecz również była oniemiała. Tu, pod domem było tak spokojnie: powozy stały tam, gdzie je pozostawiono, konie skubały trawę, budynek był nienaruszony. Po dociągnięciu Tatiany do jednego z pojazdów, Tessa otworzyła drzwiczki i pomogła jej wejść do środka, krzywiąc się, gdy ostre paznokcie Tatiany wbiły się w jej ramię w czasie, gdy ta podparła się całym ciałem o Tessę. - O, Boże – jęknęła Tatiana. - Wstyd, okropna hańba. Clave dowie się, co dopadło mojego ojca. Czy z litości nie mógł pomyśleć o mnie, chociaż przez chwilę? Tessa zamrugała. - To coś – zaczęła. - Nie sądzę, by było zdolne do myślenia o kimkolwiek, pani Blackthorn. Tatiana spojrzała na nią oszołomionym spojrzeniem i przez chwilę Tessa poczuła wstyd z powodu urazy, jaką odczuwała do dziewczyny. Nie podobało jej się to, że została odesłana z ogrodów, gdzie prawdopodobnie mogła jakoś pomóc... ale Tatiana była świadkiem, jak jej mąż jest rozrywany na kawałki przez jej własnego ojca. Zasługiwała na więcej współczucia niż to, co czuła do niej Tessa. Głos Tessy złagodniał. - Wiem, że przeżyłaś wielki szok. Gdybyś się położyła... - Jesteś bardzo wysoka – wytknęła Tatiana. - Czy panowie się na to skarżą? Tessa wpatrywała się w nią. - I jesteś ubrana jak panna młoda – kontynuowała. - Czy to nie jest bardzo dziwne? Czy nałożenie zbroi nie ułatwiłoby zadania? Rozumiem, że to się nie godzi i wymaga szatańskich pobudek, ale...
Nagle rozległ się głośny trzask. Tessa wysiadła z powozu i rozejrzała się wokół; odgłos dobiegł z wnętrza domu. Henry, pomyślała Tessa. Henry poszedł do domu, sam. Oczywiście potwór był w ogrodzie, ale i tak... to był dom Benedicta. Przypomniała sobie o sali balowej pełnej demonów ostatnim razem, kiedy Tessa tu była i zebrała suknie w obie dłonie. - Proszę tutaj zostać, pani Blackthorn – powiedziała. - Muszę sprawdzić, co było przyczyną tego hałasu. - Nie! - Tatiana szybko siadła prosto. - Nie zostawiaj mnie! - Przykro mi. - Tessa cofnęła się, kręcąc głową. - Muszę. Proszę zostać w środku powozu! Tatiana krzyczała jeszcze coś za nią, ale Tessa zdążyła już dobiec do schodów. Przeszła przez drzwi frontowe i znalazła się w przestronnym holu wyłożonym białoczarnym marmurem na podobieństwo szachownicy. Z sufitu zwisał ogromny żyrandol, jednak nie paliła się żadna ze świec. Jedyne światło pochodziło zza wysokich okien. Kręte, majestatyczne schody prowadziły w górę. - Henry! - krzyknęła Tessa. - Henry, gdzie jesteś? W odpowiedzi usłyszała krzyk i kolejny trzask dobiegające z górnego piętra. Tessa popędziła schodami, potykając się, kiedy jej stopa trafiła na krawędź sukni i rozerwał się szew. Niecierpliwym gestem odsunęła strzępki na bok i kontynuowała bieg długim korytarzem, którego ściany były pomalowane na pastelowy błękit i przyozdobione grawerunkami w pozłacanych ramkach, potem przez drzwi, aż do kolejnego pomieszczenia. Pokój najprawdopodobniej należał do mężczyzny, biblioteka lub gabinet: zasłony z ciężkiego i ciemnego materiału, olejne obrazy okrętów wojennych na ścianach pokrytych zieloną bogatą tapetą, chociaż wyglądała na pokrytą dziwnymi, ciemnymi plamami. Miejsce miało specyficzny zapach: podobny do tego przy brzegach Tamizy, gdzie rzeczy gniły w słabym świetle dnia. Dodatkowo ostry zapach krwi. Biblioteczka leżała wywrócona, kłębowisko potłuczonego szkła i drewna pokrywało podłogę, a na perskim dywanie obok stał Henry, złączony w zapaśniczym uścisku z czymś o szarej skórze i niezliczonej ilości ramion. Henry wrzeszczał i kopał swoimi długimi nogami, a to coś – bez wątpienia demon – rozrywało jego zbroję swoimi pazurami i paszczą podobną do wilczej, próbując dosięgnąć jego twarzy. Tessa rozejrzała się dziko wokół, wzięła do ręki pogrzebacz leżący obok wygasłego kominka i zamierzyła się. Próbowała przypomnieć sobie treningi – wszystkie godziny przemów Gideona na temat wymierzenia, prędkości i chwytu – ale i tak to czysty instynkt wydawał się pchnąć stalowy pręt w ciało stwora; tam, gdzie powinna być klatka piersiowa, jeśli byłoby to prawdziwe, ziemskie zwierzę. Usłyszała, jak coś chrupnęło, gdy broń zanurzyła się w środku. Demon zawył jak ujadający pies i stoczyło się z Henry'ego, a pogrzebacz upadł na ziemię. Rozlała się czarna ciecz, wypełniając pomieszczenie zapachem dymu i zgnilizny. Tessa zatoczyła się do tyłu, obcasem zahaczając o fragment sukni. Upadła na podłogę w chwili, gdy Henry dźwignął się do góry i klnąc pod nosem, ciął demona wzdłuż gardła bronią podobną do sztyletu, która jaśniała runami. Stwór wydał z siebie bulgoczący jęk i złożył się jak papier. Henry poderwał się na nogi, jego rude włosy były poplamione krwią i ciemną posoką. Miał rozdartą zbroję na ramieniu, krwawił. - Tessa – odezwał się i po chwili był przy niej, pomagając jej wstać. - Na Anioła, niezła z nas para – powiedział swoim pochmurnym tonem, patrząc na nią z zaniepokojeniem. - Nie jesteś ranna, prawda? Tessa zerknęła po sobie i zobaczyła, co miał na myśli. Jej suknia była przemoknięta plamami posoki, a na przedramieniu miała nieciekawą ranę po upadku na potłuczone szkło. Jeszcze nie bardzo ją bolało, ale pojawiła się krew. - Ze mną jest całkiem w porządku – odparła. - Co się stało, Henry? Co to było i
dlaczego się tutaj znalazło? - Pilnujący demon. Przeszukiwałem biurko Benedicta i musiałem ruszyć lub dotknąć czegoś, co go obudziło. Z szuflady zaczął wydobywać się czarny dym, który uformował się w to. Ruszyło na mnie... - I zaatakowało pazurami. - Głos Tessy był pełen troski. - Krwawisz... - Nie, sam to sobie zrobiłem. Upadłem na mój sztylet – przyznał nieśmiało Henry, wyjmując stelę ze swojego pasa. - Nie mów Charlotte. Tessa prawie się uśmiechnęła; po czym przypomniała sobie i popędziła w stronę okna. Odsłoniła jedną z kotar. Mogła dostrzec ogrody, jednak, co ją zdenerwowało, to nie ogrody włoskie. Znajdowała się po drugiej stronie domu. Przed nią roztaczały się zielone kwadraty żywopłotów i płaska trawa, brązowiejąca z powodu nadchodzącej zimy. - Muszę iść – powiedziała. - Will, Jem i Cecily... walczyli z potworem. To coś zabiło męża Tatiany Blackthorn. Musiałam doprowadzić ją do powozu, bo była bliska omdlenia. Nastała cisza. - Tessa – przemówił Henry dziwnym głosem, a ona odwróciła się, by na niego spojrzeć. Henry zastygł w połowie wykonywania sobie iratze na wnętrzu ramienia. Wpatrywał się w ścianę przed sobą; tę, o której Tessa wcześniej myślała, że jest pokryta plamami. Teraz dostrzegła, że nie był to przypadkowy bałagan. Na tapecie widniały litery, każda na stopę wysoka, wypisane czymś, co wyglądało jak wyschnięta czarna krew. DIABELSKIE MASZYNY NIE MAJĄ LITOŚCI. DIABELSKIE MASZYNY NIE ŻAŁUJĄ. DIABELSKIE MASZYNY SĄ NIEOGRANICZONEJ ILOŚCI. DIABELSKIE MASZYNY NIGDY NIE PRZESTANĄ PRZYBYWAĆ. I pod bazgrołami było ostatnie zdanie, które ledwo dało się odczytać, jakby autor tracił czucie w rękach. Wyobraziła sobie Benedicta zamkniętego w tym pokoju, powoli odchodzącego od zmysłów i piszącego te słowa własną czarną krwią. NIECH BÓG ZLITUJE SIĘ NAD NASZYMI DUSZAMI. *** Robak zanurkował w dół, a Will przetoczył się po ziemi, ledwo unikając jego kłapiących zębów. Uklęknął, potem podniósł się na nogi i obiegł podłużne cielsko robaka, aż dotarł do jego niszczycielskiego ogona. Obrócił się i ujrzał demona nachylającego się nad Gideonem i Gabrielem niczym kobra, chociaż ku jego zaskoczeniu potwór zdawał się zastygnąć, syczał, lecz nie atakował. Czy rozpoznał swoje dzieci? Czuł coś do nich? Nie dało się tego stwierdzić. Cecily była w połowie drzewa, wspinając się na jego gałąź. Licząc na to, że zmądrzeje i tam zostanie, Will obrócił się w stronę Jema i uniósł dłoń tak, by jego parabatai mógł go zobaczyć. Dawno temu wypracowali zestaw gestów, którego używali, by porozumiewać się w czasie walki w momencie, gdy nie słyszeli swoich głosów. Oczy Jema błysnęły zrozumieniem i rzucił w jego stronę swoją laskę. W prostym locie dotarła do Willa, który złapał ją jedną ręką i przekręcił rączkę. Wysunął się sztylet i Will opuścił go szybko i mocno, zanurzając go w grubej skórze potwora. Robak szarpnął się do tyłu i zawył, kiedy Will znów uderzył, odcinając mu ogon. Benedict zaczął się rzucać, kiedy z rany trysnęła czarna ciecz, pokrywając Willa. Rzucił się w bok z krzykiem i poparzoną skórą. - Will! - Jem ruszył w jego stronę. Gideon i Gabriel cięli robaka w głowę, robiąc wszystko, co w ich mocy, by skupić na sobie jego uwagę. Kiedy Will wolną ręką wycierał parzącą ciecz z oczu, Cecily zeskoczyła z drzewa i wylądowała prosto na grzbiecie demona. Zszokowany Will upuścił laskę Jema na ziemię. Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło, nigdy nie upuścił broni w czasie walki, ale teraz jego mała siostrzyczka trzymała się z groźną determinacją grzbietu robaka, niczym mała pchła uczepiona
psiej sierści. Wpatrywał się z przerażeniem, jak Cecily wyciąga sztylet ze swojego pasa i wbija go zamaszyście w ciało demona. Co ona sobie myśli? Jakby mały sztylecik mógł zabić demona tych rozmiarów. - Will, Will – mówił Jem do jego ucha zniecierpliwionym głosem i Will zdał sobie sprawę, że wypowiedział to na głos. Na Anioła, teraz głowa robaka obracała się w stronę Cecily z otwartą paszczą, ogromną i wypełnioną zębami... Cecily puściła sztylet i zsunęła się z ciała demona. Jego szczęki minęły ją na grubość włosa i zacisnęły się na jego własnym korpusie. Wypłynęła czarna posoka, a robak szarpnął głową do tyłu i zawył niczym cierpiąca zjawa. Na boku miał ogromną ranę, a z zębów zwisały mu strzępki własnego mięsa. Kiedy Will się tylko wpatrywał, Gabriel uniósł łuk i wypuścił strzałę. Poleciała w stronę celu i zanurzyła się w jednym z nieosłoniętych powieką oczu robaka. Stwór cofnął się, a potem jego głowa poleciała do przodu, kurcząc się i zwijając, w końcu znikając, co spotykało wszystkie umierające demony. Łuk Gabriela upadł ze stukotem na ziemię, lecz Will ledwie to usłyszał. Zdeptana ziemia była pokryta krwią z poranionego ciała robaka. W środku tego wszystkiego Cecy podnosiła się na nogi, krzywiąc się na nadgarstek wygięty pod dziwnym kątem. Will nawet się nie zorientował, że biegnie w jej stronę – zdał sobie z tego sprawę, kiedy poczuł na ramieniu hamującą rękę Jema. Odwrócił się dziko w stronę swojego parabatai. - Moja siostra... - Twoja twarz – odparł Jem z niewiarygodnym spokojem, zważając na całą sytuację. - Jesteś cały pokryty krwią demona, William, i ona cię parzy. Muszę ci narysować irazte dopóki obrażenia da się odwrócić. - Puść mnie – nalegał Will i chciał się odsunąć, ale chłodna dłoń Jema trzymała jego kark. Nagle poczuł parzącą stelę na swoim nadgarstku i ból, którego do tej pory nie czuł, zaczął maleć. Jem puścił go, sam sycząc z bólu, kiedy trochę czarnej krwi dotknęło jego palców. Will zatrzymał się, niezdecydowany, ale Jem machnął na niego ręką, sam przykładając stelę do dłoni. To był jedynie moment zwłoki, lecz w momencie, kiedy Will dotarł do swojej siostry, Gabriel już tam był. Jego dłoń była pod podbródkiem Cecily, a on zielonymi oczami wpatrywał się w jej twarz. Popatrzyła na Willa ze zdumieniem, kiedy ten podszedł do niej i złapał ją za ramię. - Odsuń się od mojej siostry – warknął i Gabriel cofnął się, zaciskając usta w cienką linię. Gideon stał za nim i razem kręcili się wokół, kiedy Will trzymał Cecily jedną ręką, drugą sięgając po stelę. Obserwowała go błyszczącymi oczami, jak rysował czarne iratze na jednym boku jej szyi oraz mendelin na drugiej. Jej czarne włosy wysunęły się z warkocza i wyglądała jak szalona dziewczynka, którą pamiętał, dzika i nieustraszona. - Jesteś ranna, cariad4? - Słowo opuściło jego usta zanim zdążył je powstrzymać. Czułe przezwisko z dzieciństwa, o którym prawie zapomniał. - Cariad? - powtórzyła z niedowierzaniem w oczach. - Właściwie nie jestem ranna. - Właściwie – zaznaczył Will, wskazując na skręcony nadgarstek i zadrapania na twarzy i rękach, które zaczęły się goić, z powodu działającego iratze. Złość tak się w nim kotłowała, że nie słyszał Jema za sobą, który zaczął kaszleć, a zazwyczaj ten dźwięk, który poruszyłby go do działania niczym iskra rzucona w suchą trawę. - Cecily, co ty w ogóle sobie... - To była jedna z najbardziej śmiałych rzeczy, jaką widziałem, którą zrobił Nocny Łowca – wtrącił Gabriel. Nie patrzył na Willa, lecz na Cecily z zaskoczeniem i nutą czegoś jeszcze wypisanym na twarzy. We włosach miał błoto i krew tak, jak wszyscy, ale jego zielone oczy błyszczały. Cecily się zarumieniła.
- Ja tylko... Urwała, wytrzeszczając oczy, kiedy spojrzała za Willa. Jem znowu kaszlał i tym razem Will to usłyszał. Odwrócił się w momencie, kiedy jego parabatai osunął się na kolana.