kari23abc

  • Dokumenty125
  • Odsłony38 719
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów151.8 MB
  • Ilość pobrań25 382

L. A. Weatherly - Tom I - Anioł

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

L. A. Weatherly - Tom I - Anioł.pdf

kari23abc EBooki L. A. Weatherly
Użytkownik kari23abc wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 192 stron)

L. A. WEATHERLY ANIOŁ TOM I

P R O L O G - Czy to twój samochód? - zapytała dziewczyna za kontuarem sklepu 7-Eleven. - Tamten czarny, błyszczący? Alex skinął głową i postawił przed nią tekturowy kubek mrożonej latte. - Super - rzuciła z westchnieniem, wpatrując się w imponujące porsche carrera. Intensywny blask słońca odbijał się od maski niczym płynny onyks. - Nieczęsto można tutaj zobaczyć takie auta. Racja, idę o zakład, pomyślał Alex, usiłując sobie przypomnieć, gdzie się właściwie znajduje. Cattle Chute w Oklahomie czy jakieś inne koszmarne miejsce. „Tu spotkasz prawdziwych kowbojów!" - głosiła podziurawiona kulami tablica na peryferiach miasteczka. - Trzeci dystrybutor - powiedział głośno. Dziewczyna posłała mu uwodzicielski uśmiech i zamrugała rzęsami, podliczając benzynę i kawę. - Więc jesteś tutaj nowy? - spytała z nadzieją. Na plastikowej przywieszce widniało imię Vicky. Była niemal tego samego wzrostu co on, czyli nie taka znowu wysoka - Alex miał metr siedemdziesiąt osiem - a jej potraktowane prostownicą brązowe włosy były tak równe, że można by nimi przeciąć papier.Praca w weekendy, pomyślał, wyciągając portfel. Na oko szesnaście lat. Zapewne chodzi do tego kobylastego liceum, które minąłem na peryferiach. Ta myśl zirytowała go i zarazem rozbawiła. Liceum widział jedynie w telewizji: chłopaki w bluzach z numerami na plecach, skaczące po boisku cheerleaderki, przytulone pary na balu maturalnym. Zupełnie inny świat, tak idiotycznie niewinny, że aż przerażający. Uczniowie szkół średnich byli dostatecznie dorośli, żeby walczyć, ale żaden z nich tego nie robił. Mało kto bowiem wiedział, że toczy się wojna. - Nie, jestem tylko przejazdem - odrzekł, wręczając dziewczynie kilka dwudziestek. Na twarzy Vicky odbiło się rozczarowanie. - Och... Zastanawiałam się właśnie, czy będziesz chodził do naszej szkoły... choć przypuszczam, że jesteś na to trochę za stary. Ile masz lat - dwadzieścia, dwadzieścia jeden? - Mniej więcej - odparł z szerokim uśmiechem. Naprawdę miał siedemnaście lat, lecz dziewczyna w pewnym sensie się nie pomyliła. Biorąc pod uwagę wszystkie liczące się aspekty, byl stary. - Jak długo tu zostaniesz? - zapytała, z ociąganiem odliczając mu resztę. - No bo wiesz, jeśli szukasz jakichś rozrywek albo kogoś, kto cię oprowadzi po okolicy... Z kieszeni dżinsów dobiegło popiskiwanie - to jego komórka anonsowała przyjście esemesa. Serce Aleksa podskoczyło. Zwrócony bokiem do kontuaru, wyjął telefon i otworzył klapkę. Nieprzyjaciel namierzony, Aspen, Kolorado 1124 Tyler ST. Tak! Natychmiast poczuł, że ogarnia go gwałtowne podniecenie, jak zawsze, gdy udawała się lokalizacja. Chryste, nareszcie, minął już ponad tydzień, powoli zaczynał wariować. Włożył komórkę z powrotem do kieszeni i uśmiechnął się do Vicky. Właściwie czemu nie? I tak nigdy więcej jej nie zobaczy. - Może następnym razem - powiedział, zgarniając drobne i kubek z kawą. - Ale dzięki za propozycję. - Nie ma sprawy - odrzekła, starając się odwzajemnić uśmiech. - Szczęśliwej podróży - dodała. Alex pchnął wahadłowe drzwi, a wówczas w miejsce ustawionej na zbyt niską temperaturę klimatyzacji wionęło mu w twarz gorące wrześniowe powietrze. Wsunął się za kierownicę porsche. Pólsportowy wóz był bardzo nisko zawieszony; czarny skórzany fotel przyjął go w swoje miękkie objęcia. Auto było niesamowicie wygodne, i słusznie, bo Alex niemal w nim mieszkał. „Aspen CO",

wstukał w GPS. Szacunkowy czas przyjazdu - druga czterdzieści siedem nad ranem. Prawie dziewięć godzin. Będę jechał bez zatrzymywania się, postanowił, upijając łyk kawy. Nie potrzebował snu - do diabła, w końcu od ostatniego polowania niemal wyłącznie odpoczywał. Wyjechał szybko z parkingu i skręcił na autostradę 83, kierując się na północ. Za sobą zostawił miasteczko: kilkanaście uliczek, przy których stały oszalowane deskami domy, i parę długich, jasno oświetlonych ciągów spacerowych ze sklepami, gdzie miejscowa młodzież krążyła zapewne w sobotnie wieczory, popijając niskoprocentowego budweisera i pokrzykując do siebie. Tuż za jego granicami to wszystko raptownie się skończyło, ustępując miejsca kurzowi, silosom zbożowym i maszynom wiertniczym. Alex ustawił stałą prędkość sto dziesięć kilometrów na godzinę i włączył radio. Zespół The Eagles zawodził o hotelu Kalifornia, na co Alex skrzywił się i przerzucił na swojego iPoda. Na chybił trafił wybrał coś z neoklasyki i rozluźnił się, a porsche gładko łykało kolejne kilometry. Przemknęło mu przez myśl, co też pomyślałaby sobie Vicky na widok półautomatycznego karabinu w jego bagażniku. Góry Skaliste otaczały położone głęboko w dolinie Aspen niczym dłonie olbrzyma trzymające garść połyskliwych diamentów. Szosa wiła się serpentynami w dół zbocza, gdy Alex zbliżał się do miasta; reflektory porsche kreśliły kręgi na czarnym asfalcie. Przerażone zające zastygały na poboczu z szeroko otwartymi oczami, raz nawet wystraszył łosia, który z łomotem kopyt rzucił się do ucieczki w las. Zegar na tablicy rozdzielczej pokazywał drugą pięćdziesiąt jeden, gdy Alex przejechał rogatki Aspen. Nieźle. GPS skierował go na Tyler Street, cichą, wysadzaną drzewami aleję niedaleko śródmieścia. Jedna z ulicznych latarni migotała, reszta świeciła spokojnym pomarańczowym blaskiem, ukazując rzędy domów z wielkimi wykuszowymi oknami i nienagannie przystrzyżonymi trawnikami od frontu. W żadnym oknie nie świeciło się światło. Wszyscy głęboko spali. Alex zaparkował samochód kilka domów od numeru 1124. Oparłszy łokcie o kierownicę, uważnie obserwował budynek. Na jego twarzy malowało się napięcie. Niekiedy można było zauważyć oznaki ich obecności, jeśli tylko wiedziało się, czego szukać, ale tutaj niczego takiego nie dostrzegł. Z pozoru był to zupełnie zwyczajny dom, chociaż trawnik przed nim nie był tak nienaganny jak inne. Tu i ówdzie porastały go chwasty, przedzierając się buntowniczo przez trawę. Zaniedbywanie dobrosąsiedzkich stosunków, tsk, tsk, cmoknął z dezaprobatą Alex. Zanim zaczął zjeżdżać w dolinę, przeniósł karabin z bagażnika na przednie siedzenie, a teraz włożył do niego nowy magazynek i podniósł lufę do oka, patrząc przez celownik na podczerwień w kierunku uśpionego domu. Widział wyraźnie drzwi od frontu, choć w upiornie czerwonawym kolorze. Mógł nawet odczytać nazwisko na skrzynce pocztowej z kutego żelaza, przytwierdzonej do ściany ganku: T. Goodman. Goodman. Alex parsknął mimo woli. Stwory często przybierały ludzkie nazwiska, żeby łatwiej wtopić się w środowisko; miło stwierdzić, że niektóre z nich miały poczucie humoru.Przykręcił tłumik do lufy karabinu. Było to prawdziwe dzieło sztuki, cienkie i lśniące jak sama lufa. Teraz pozostało mu tylko czekać. Ułożył się wygodnie w fotelu, obserwując dom. W dawnych czasach, kiedy jeszcze pracowali zespołowo, inm Zabójcy Aniołów nie cierpieli obserwacji, lecz dla Aleksa była to po prostu integralna część polowania. I podniecenie. Należało mieć wyostrzone zmysły, nie wolno było się rozluźnić nawet na chwilę. Po upływie niemal godziny drzwi się otworzyły. Alex w ułamku sekundy przyłożył lufę do oka, uważnie patrząc przez celownik. Na ganku stanął wysoki mężczyzna, zamknął drzwi na klucz, zbiegł ze schodów i oddalił się ulicą, wybijając na chodniku mocny rytm. Alex opuścił karabin wcale niezaskoczony ludzką postacią T Goodmana. Zazwyczaj pokazywali swoją prawdziwą naturę tylko wtedy, gdy się pożywiali. Odczekał, aż mężczyzna skręci za róg, kierując się w stronę śródmieścia, po czym wysiadł z samochodu i delikatnie otworzył bagażnik. Włożył długi czarny trencz, cicho zamknął klapę i ruszył z karabinem

bezpiecznie ukrytym pod płaszczem. Gdy znalazł się za rogiem, ujrzał, jak ścigany osobnik przecznicę dalej przebiega truchtem przez ulicę. Alex na moment zwolnił kroku, pozwalając, by jego wzrok się rozproszyl. Natychmiast spostrzegł aurę wokół ciemnej sylwetki: bladosrebrzystą, z migoczącą na skraju słabą niebieską poświatą Przyśpieszył kroku. Stwór nie żywił się od wielu dni, co oznaczało, że właśnie teraz rozpoczął polowanie Rzeczywiście, mężczyzna doprowadził go do baru Spurs w śródmieściu. Żółta i różowa neonowa postać kowbojki w króciutkich szortach i mikroskopijnej kamizelce zapalała się i gasła, wymachując kowbojskim kapeluszem. Z wnętrza dochodziły głośna, pulsująca muzyka i chór przeraźliwych męskich wrzasków. Przyjrzawszy się neonowi, Alex potrząsnął głową z posępnym podziwem. Bar Spurs był jednym z tych lokali, w których kelnerki nosiły seksowne ubrania i tańczyły na stołach. Podpici i rozochoceni mężczyźni, którzy o tak późnej porze zdecydują się chwiejnym krokiem opuścić bar, nie będą się zbytnio rozglądać po okolicy, stanowiąc idealny cel dla myśliwego. Musiał przyznać, że sam nie wybrałby lepszego miejsca. Dwóch wykidajłów ze znudzonymi minami opierało się 0 ścianę przed wejściem. T. Goodman wtopił się nieopodal w mrok, czego żaden z nich nie zauważył. Alex zajął pozycję za krzywo zaparkowanym subaru, kalkulując w myśli promień rozrzutu. Uznał, że nic mu nie będzie; nieraz podchodził znacznie bliżej. Co innego bramkarze, ci mogą nieco oberwać. Ciężkie metalowe drzwi do baru otworzyły się raptownie i ukazał się w nich mężczyzna w wymiętym ciemnym garniturze i rozchełstanej białej koszuli. - Cudowny wieczór, człowieku - wybełkotał, poklepując jednego z wykidajłów po ramieniu. - Te panny są nieezłe. -Potrząsnął głową z niemym podziwem, jakby nie umiał znaleźć odpowiednich słów. - Fakt, są naprawdę gorące - odrzekł bramkarz z rozbawieniem. - Mam nadzieję, że nie zamierzasz prowadzić, Eddie -wtrącił drugi wykidajło. - Może wezwiemy ci taksówkę? Eddie nie odpowiedział. Oddalił się chwiejnie ulicą, pogwizdując fałszywie pod nosem. W pewnej chwili potknął się o pustą puszkę po piwie, a hałas poniósł się echem w ciemnościach nocy. Bramkarze spojrzeli po sobie, wzruszając barczystymi ramionami. To nie był ich problem. Alex wyprostował się, gdy T. Goodman wychynął z mroku, i ruszył za mężczyzną niczym cichy, wydłużony cień. Potem wyjął karabin i przyłożył lufę do oka. Był pewien, że atak może nastąpić w każdej chwili. Nie potrzebowali odosobnienia, wystarczyła im względnie otwarta przestrzeń. Nie odrywając wzroku od Goodmana, Alex zaczerpnął głęboko powietrza, by zebrać się w sobie, po czym szybko przesunął ośrodek energii w górę, przez kolejne punkty czakramów, i osadził go tuz nad czubkiem głowy. Natychmiast poczuł, że przechodzi go lekki dreszcz, gdy stwór zespolił umysł ze swoją ofiarą. Miał rację - pora ataku nadeszła. Eddie zachwiał się i zatrzymał z niepewną miną. Potem powoli się odwrócił. Ludzkie ciało Goodmana stopiło się z nieprzyjemnym chrzęstem. Jego miejsce zajęło oślepiająco białe światło, niczym latarnia morska zalewając jaskrawym blaskiem ulicę, bar, pobliskie budynki i drobną, przerażoną twarz Eddiego. W jego centrum znajdowała się jaśniejąca ponaddwumetrowa istota o gigantycznych rozpostartych skrzydłach, które były tak białe, że wydawały się niemal niebieskie.

- Jezus Maria - wykrztusił Eddie, gdy anioł zbliżył się do Przyczajony za samochodem Alex słyszał głosy wykidajłów żartujących z kobietą, która zatrzymała się, prosząc o ogień. Gdyby któryś z nich spojrzał w tę stronę, ujrzałby jedynie Eddiego, który chwiał się pijacko na ciemnej ulicy Oparty o dach subaru Alex patrzył przez celownik trzymając karabin pewną ręką. W soczewce pojawiło się wielokrotnie powiększone oblicze stwora. Jako człowiek Goodman by fizycznie atrakcyjny, jak wszystkie anioły, choć Alex wiedział, ze gdyby przyjrzeć się uważniej jego twarzy, wydałaby się ona nieco dziwna - nazbyt wyrazista, z oczami za ciemnymi, by mogły budzić sympatię. Ale teraz, w postaci anioła, rysy Goodmana emanowały niebiańskim pięknem, wyrażając stanowczość i dumę. Otaczająca jego głowę aureola świeciła boskim płomieniem. - Nie lękaj się - rzekł uspokajająco głosem, w którym brzmiało tysiąc kryształowych dzwoneczków. - Jestem tu z ważnego powodu. Chcę ci coś ofiarować.Eddie padł na kolana, oczy wychodziły mu z orbit. - Ja... ja... Aureola. Alex skupił się na niej, celując prosto w głęboką, czystą biel jej jądra. - To nie będzie bolało - szemrał anioł, podchodząc coraz bliżej. Raptem uśmiechnął się, a wówczas jego blask zwiększył się dziesięciokrotnie, rozpraszając nocny mrok. Drżąc na całym ciele, Eddie jęknął i pochylił głowę niezdolny wytrzymać tego piękna. - W istocie zapamiętasz to jako najważniejsze doświadczenie swego życia... Alex pociągnął za spust. Gdy pulsująca energia aureoli rozproszyła się pod wpływem uderzenia pocisku, stwór rozpadł się bezdźwięcznie na milion cząsteczek światła. Alex skulił się za samochodem, by uniknąć rażenia falą uderzeniową, mając w uszach przenikliwy okrzyk bólu anioła. Znajdując się nadal w stanie nadwrażliwości, dostrzegał pola energii wszystkich żywych istot w pobliżu falujące na skutek wstrząsu: upiorna linia drzew, wyrwane z podłoża kępki trawy gnące się w szalonym tańcu i miotane siłą huraganu. Powoli wszystko wróciło do normalności. Zapadła niczym niezmącona cisza. Alex sprowadził ośrodek swojej energii z powrotem do czakramu serca, a wówczas upiorne kształty zniknęły. Ukrył karabin pod samochodem i podszedł do Eddiego, który nadal klęczał na chodniku, drżąc jak osika. T. Goodman wyparował bez śladu. - Hej, stary, dobrze się czujesz? - zagadnął Alex, kucając przy Eddiem. Bramkarze przestali rozmawiać i patrzyli teraz w ich kierunku. Machnął do nich uspokajająco. Miało to znaczyć: „W porządku, koleś trochę za dużo wypił, to wszystko". Eddie zwrócił do niego zalaną łzami twarz. Poruszył ustami, potrząsając bezradnie głową. - Ja... tu był... wiem, że mi nie uwierzysz, ale... - Tak, tak, wiem - odrzekł Alex. Otoczył Eddiego ramieniemi pomógł mu się podnieść. Jezu, gościowi przydałaby się dieta. - O Boże... głowa mi pęka - jęknął mężczyzna, wisząc bezwładnie na ramieniu Aleksa. Efekt uboczny rozpadu anioła, pomyślał chłopak. Eddie znalazł się przecież zaledwie dwa metry od stwora, a chociaż większa część fali uderzeniowej poszła w kierunku Aleksa, skutki będzie odczuwał jeszcze przez wie- le dni. Jednak było to lepsze niż anielskie poparzenie. Wszystko było lepsze od tego. - To było takie piękne - wymamrotał Eddie, zwiesiwszy bezsilnie głowę na piersi. - Tak cholernie piękne... - Aha, naprawdę piękne - mruknął Alex, przewracając oczami. Zaczął iść z powrotem w stronę baru, ciągnąc za sobą Eddiego, który ledwo powłóczył nogami. Jak zwykle w stosunku do cywili odczuwał mieszaninę współczucia i pogardy. Choć spędzał życie na ich

ratowaniu, to byli tak ciemni jak tabaka w rogu, więc nie miał z tego zbyt wiele przyjemności. - Hej, wydaje mi się, że nasz przyjaciel potrzebuje taksówki - powiedział, gdy dotarli do wykidajłów. - Znalazłem go na chodnik u. Jeden z bramkarzy zachichotał. - Jasne, zajmiemy się tym - odrzekł, przejmując od Aleksa ciężkiego biznesmena. - Stary Eddie jest naszym stałym klientem, prawda, kolego? Eddie zatoczył głową, usiłując skupić wzrok na ochroniarzu. - Tom... widziałem anioła - wybełkotał. Obaj bramkarze wybuchli gromkim śmiechem. - Jasne, masz na myśli Amber, no nie? - spytał wyższy. -Kiedy tańczy na barze, ma na sobie naprawdę kuse szorciki. -Mrugnął porozumiewawczo do Aleksa. - Hej, stary, chcesz wejść do środka? Nie musisz płacić za wstęp, my stawiamy. Gdy był młodszy, Alex dość często bywał w takich miejscach, głównie zaciągany tam przez innych Zabójców Aniołów. Szczerze mówiąc, uważał, że są piekielnie nudne. A choć miał ochotę na drinka, perspektywa siedzenia w Spurs z adrenaliną wciąż pulsującą w żyłach po zabiciu anioła była nieco zbyt surrealistyczna, nawet jak dla niego. Potrząsnął głową i cofnął się o krok. - Dzięki, może innym razem. Lepiej już pójdę. - Kiedy tylko zechcesz - zapewnił go bramkarz. Eddie naprawdę stracił już świadomość i wisiał na wykidajle jak worek ziemniaków. Mężczyzna poruszył się niecierpliwie. - Hej, Mike, dzwonisz po tę taksówkę czy nie? Nasza Śpiąca Piękność leci z nóg. - Aha, i powiedzcie mu, żeby odstawił twarde dragi – rzucił Alex z krzywym uśmiechem. - Bo następnym razem zobaczy różowe słonie.

R O Z D Z I A Ł P I E R W S Z Y - Boże, co za obciach - wymamrotała Nina. Stała oparta o drzwi od strony kierowcy z ramionami skrzyżowanymi na piersi i potrząsała głową z dezaprobatą. - Chcesz, żebym ci go naprawiła, czy nie? - spytałam krótko. Mój głos doszedł stłumiony, bowiem niemal cała tkwiłam głęboko schowana w trzewiach silnika corvetty. Próbowałam wymienić jej gaźnik, tyle że silnik był tak zapaskudzony, iż mutry wyglądały jak zespawane z warstwą pokrywającego je niczym uszczelka brudu. Czarnego i tłustego, dodam, gdybyście bardzo chcieli wiedzieć. - Możesz mi podać tamtego francuza z żółtą rączką? Nina, mamrocząc pod nosem, ukucnęła, żeby pogrzebać w moich narzędziach. - Nie mogę uwierzyć, że naprawdę masz własną skrzynkę z narzędziami. I że przyniosłaś ją do szkoły. - Wsunęła mi do ręki klucz francuski. - Świetnie - mam przestać? Powiedz tylko słowo. Na asfalcie dookoła mnie leżała mniej więcej połowa elementów silnika jej samochodu. Znajdowałyśmy się na szkolnym parkingu, ponieważ uznałam, że łatwiej mi będzie działać tutaj niż w moim garażu wypełnionym po dach kartonowymi pudłami, częściami do starych rowerów i ogólnie kupą śmieci,które ciotka cały czas zamierzała wyrzucić, tyłko jeszcze się do tego nie zabrała. Najwidoczniej nie wzięłam jednak pod uwagę czynnika obciachu. Historia mojego życia. - Willow! Ani mi się waż - wysyczała Nina, poprawiając swoją równo obciętą brązową grzywkę. - Posłuchaj, nie bądź raptem taka drażliwa. Owszem, chcę mieć naprawiony samochód, tylko nie przypuszczałam, że będziesz to robić tutaj, to wszystko. Rozejrzała się ukradkiem, wyraźnie wypatrując Scotta Masona i jego bandy butnych bohaterów futbolu. Lekcje już dawno się skończyły, ale trening futbolistów rządził się swoimi prawami. Na razie parking dla uczniów rozciągał się wokół nas niczym pusty szary ocean, znaczony tu i ówdzie kropkami pojedynczych samochodów. - Ciesz się, że nie zaczęłam w porze lunchu - pocieszyłam ją. - Wyobraź sobie, że mam jednak wyczucie. O rany, no chodź tu, ty... - Zacisnęłam zęby, zmagając się z oporną mutrą, która nagle i niespodziewanie puściła. - Ha! Udało się! - Odkręciłam ją, wyjęłam stary gaźnik i porównałam z nowym. Pasował jak ulał. To był cud, zważywszy na to, że corvetta Niny nadawała się właściwie do muzeum. - Ty i wyczucie? - Nina zmarszczyła nos. - Chyba skonam ze śmiechu. Popatrz, co masz na sobie. - Ubranie? - Willow. Wyglądasz jak... sama nie wiem, nie sądzę, żeby istniało w ogóle takie określenie. - Naprawdę? No to super. - Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu, wycierając ręce w bawełnianą szmatę. - To znaczy, że jestem wyjątkowa, no nie? - Miałam na sobie haftowaną bluzkę z rayonu z lat pięćdziesiątych, a do tego parę ulubionych wystrzępionych dżinsów. Czarny welwetowy żakiet wisiał bezpiecznie na podniesionej masce, żeby się czasem nie pobrudził. Większość ubrań kupowałam w Tammys Attic, który był i zawsze będzie moim ulubionym sklepem. Nina z jękiem przymknęła powieki. - Wyjątkowa... owszem, możesz tak o sobie powiedzieć. Mój Boże, Pawntucket totalnie nie jest na ciebie gotowe. Jej stwierdzenie było tak bardzo prawdziwe, że nie było sensu o tym dyskutować. Wobec tego chwyciłam śrubokręt i zaczęłam oskrobywać z brudu miejsce, w którym przedtem tkwił stary gaźnik. Ohyda. Wyobraźcie sobie szyb węglowy, który wpadł do kałuży ropy.

Nina otworzyła oczy i zajrzała pod maskę. - A co teraz robisz? - spytała nieufnie. - Pozbywam się twojego okropnego brudu. - Pokazałam jej śrubokręt pokryty grubą warstwą czarnej mazi. - Chcesz mi pomóc? - Fuj, nie. - Oparła się z westchnieniem o samochód, nawijając sobie na palec pasemko włosów. - Właściwie po co to czyścisz? Czy nie możesz po prostu wstawić nowego gaźnika i już? Kosmyk moich długich blond włosów opadł mi na oczy, więc nie podnosząc wzroku, założyłam go za ucho. - Całkiem dobry pomysł. Gaźnik nie będzie dokładnie osadzony, wobec tego zacznie zasysać powietrze jak konający odkurzacz, i... Nina wyprostowała się znienacka niczym porażona prądem. - O Boże! Idzie Beth Hartley! Beth Hartley była jedną z gwiazd szkoły średniej Pawntucket - szczupła, śliczna, z najlepszymi ocenami itd. Była od nas o rok starsza, miała prawie osiemnaście lat i uczyła się w klasie maturalnej. Zresztą nawet pomijając to, nie obracałyśmy się w tym samym środowisku. Beth była członkinią wszystkich możliwych klubów i komitetów, niemal mieszkała w szkole. Przypuszczam, że zamknęliby budę, gdyby nie mogła się w niej z jakiegoś powodu pojawić. Nauczyciele rozpoczęliby strajk. Nalałam na czystą szmatkę trochę rozpuszczalnika i zaczęłam czyścić miejsce, w którym tkwił stary gaźnik. - Jak sądzisz, o co dzisiaj chodziło? - zapytałam. - O próbę cheerleaderek, zebranie w sprawie organizacji balu maturalnego czy może zbawienie świata? - Willow, to wcale nie jest śmieszne! - jęknęła Nina. -Ona zmierza prosto do nas! - I co z tego? Jestem pewna, że widziała już kiedyś gaźnik. -Nina popatrzyła na mnie znacząco. Po sekundzie uświadomiłam sobie, co powiedziałam, i zaczęłam się śmiać. - O-o. A może jednak nie? Westchnęła, potrząsając głową z taką miną, jakby nie mogła się zdecydować, czy udusić mnie na miejscu, czy podzielić moją wesołość. - Posłuchaj, wiem, że ci nie zależy, ale połowa szkoły już uważa cię za dziwadło, więc to twoje nabijanie się z pewnością ci nie pomoże, możesz mi wierzyć... - umilkła raptownie, gdy Beth podeszła do nas. - Cześć - zagadnęła, popatrując niepewnie to na Ninę, to na mnie. Miała długie włosy ufarbowane na miodowo i makijaż tak doskonale subtelny, że niemal się go nie zauważało. Zawsze wydawało mi się to stratą czasu - tkwić wiele godzin przed lustrem, malując się tylko po to, żeby efekt był niewidoczny - ale widać inni mieli odmienne zdanie. - Cześć - odrzekłam, wysuwając głowę spod maski. - Cześć, Beth - bąknęła nieśmiało Nina. - Udana próba kółka dramatycznego? - Spotkanie redakcji księgi pamiątkowej - poprawiła Beth. - Owszem, fajne. - Gapiła się na otwartą maskę. - A ty, ee... naprawiasz samochód Niny - powiedziała tonem raczej stwierdzenia niż pytania. - Konkretnie gaźnik - wyjaśniłam zwięźle. - Gaźnik. No tak - powtórzyła Beth, mrugając wielkimi piwnymi oczami.

Zapadło milczenie. Widziałam, jak próbuje zebrać myśli, ostatecznie postanawiając nie drążyć tematu motoryzacji. Odchrząknęła. - Willow... wiesz może, co Atkinson zadał do domu? Nie było mnie wczoraj na lekcji. Mimo woli uniosłam brwi ze zdziwienia. Nie miałam pojęcia, że Beth wie, iż obie chodzimy na lekcje do Atkinsona. I do tej samej szkoły. Że w ogóle mieszkamy na jednej planecie. Po namyśle skreślam to ostatnie - prawdopodobnie jesteśmy jednak z innych planet. Zresztą czemu pyta o to akurat mnie? Do tej samej klasy chodzi przecież tuzin jej najlepszych przyjaciółek. - Tak, jasne - odparłam, wzruszając ramionami. - Zajrzyj do czerwonego skoroszytu. - Machnięciem ręki wskazałam mój plecak, który leżał obok skrzynki z narzędziami. - Poradzisz sobie? Ja nie bardzo mogę... - Uniosłam dłonie, żeby zobaczyła, jak są brudne, na co wyraźnie zbladła. - Świetnie, dzięki. - Wyjęła skoroszyt z plecaka, otworzyła go i pośpiesznie przepisała zadanie. Potem schowała go z powrotem i z wahaniem zerknęła na Ninę. Zaczęła coś mówić i urwała. Na jej szyi wykwitły różowe plamy. Przestałam czyścić silnik i wpatrywałam się w nią z zaskoczeniem. Nagle zrozumiałam, co teraz nastąpi; doświadczyłam już tego wcześniej zbyt wiele razy, żeby nie rozpoznać symptomów. Nina uświadomiła sobie chyba to samo, bo oczy jej się rozszerzyły. - Może ja... pójdę napić się wody - oznajmiła ze sztuczną swobodą. Byłam pewna, że myśli podobnie: Beth Hartley? Naprawdę? Panna Doskonała? Gdy tylko Nina odeszła, Beth przysunęła się do mnie i zniżyła głos do szeptu. - Posłuchaj, Willow... - Wzięła głęboki oddech i przeczesała włosy wymanikiurowanymi palcami. - Ja, no wiesz... słyszałam, że umiesz przepowiadać przyszłość. Tak jak jasnowidz - dodała niepotrzebnie. Była teraz czerwona jak burak. - Zgadza się - odrzekłam ze spokojem. Beth sprawiała wrażenie, jakby brakowało jej tchu. Usiłowała przybrać sceptyczną minę, lecz w jej oczach pojawiła się nagle taka nadzieja, niemal błaganie, że przywiodła mi na myśl wierną psinę. - I co, dobra jesteś? - wypaliła. Wzruszyłam ramionami i zabrałam się do instalowania nowego gaźnika. - Chyba tak. To znaczy nie wszystko, co widzę, się przydarza, ale najczęściej tak jest. Szczerze mówiąc, te przepowiednie, które się nie spełniają, są zazwyczaj ścieżką alternatywną. Wpatrywała się we mnie w napięciu, nie chcąc uronić ani słowa. - Ścieżką alternatywną? - powtórzyła jak echo. - Co masz na myśli? Zastanawiałam się nad odpowiedzią, dokręcając stopniowo każdą mutrę, żeby gaźnik został obsadzony idealnie równo. - Chodzi o to, że... rozumiesz, w życiu masz różne możliwości. Czasem widzę, jak każda z nich się rozwija i co się może stać. Jednak nie wszystko się zdarzy, ponieważ wybierzesz tylko jedną z nich. Beth pokiwała powoli głową. - No właśnie, dokładnie tego potrzebuję - powiedziała jakby do siebie. - Wybór. - Zerknęła przez ramię na budynek szkoły. - No to przepowiesz mi kiedyś przyszłość? - spytała nerwowo. - Niedługo? Zamrugałam na myśl o Beth w moim domu - wyraźnie mi tam nie pasowała - potem jednak wzruszyłam ramionami. - Jasne, okej. Może jutro po lekcjach? Nie, zaczekaj, może w środę? - Zapomniałam, że opiekunka wychodzi jutro wcześniej, ja zaś obiecałam cioci Jo, że wrócę do domu i zajmę się mamą. Podałam Beth mój adres.

- Przyjdę na pewno - zapewniła mnie gorączkowo. Ze szkoły zaczęła się wysypywać reszta redakcji księgi pamiątkowej, więc przycisnąwszy torbę z książkami do piersi, Beth cofnęła się, żeby do nich dołączyć. - Willow, dziękuję ci! - zawołała cicho przez ramię. Patrzyłam za nią z niejakim rozbawieniem. Nie powinnam szufladkować ludzi - jeśli bycie medium czegoś mnie nauczyło, to tego, że naprawdę nie sposób ocenić, co inni właściwie myślą, bulgocząc pod powierzchnią swojego zwykłego życia jak kociołki z czarodziejskim eliksirem. A jednak Beth Hartley... Dziwne, pomyślałam, dokręcając ostatnią mutrę. Nina zjawiła się, gdy Beth odeszła już z przyjaciółmi. Jej mina wyrażała niepohamowaną ciekawość. - Chce, żebym przepowiedziała jej przyszłość - wyjaśniłam, zanim zdążyła mi zadać nieuniknione pytanie. - Wiedziałam! - wykrzyknęła Nina. - Poznałam to po jej zachowaniu, te ukradkowe spojrzenia... - Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Boże. Nie do wiary, że Beth Hartley bierze na poważnie te bzdury. Nina jest najbardziej pozbawioną wyobraźni osobą na świecie, totalnie prozaiczną, a w dodatku przekonaną, że wszelkie zjawiska paranormalne są jedną wielką ścierną. Oczywiście nie uważa mnie za wyrachowaną oszustkę, co to, to nie. Jest tylko zdania, że sama się żałośnie oszukuję. Dramatyzuję, wymyślam niestworzone rzeczy, nie uświadamiając sobie tego, daję się ponosić wyobraźni - i tym podobne. Uważa, że powinnam zostać aktorką, bo mam świetny kontakt z moim wewnętrznym dzieckiem. Właściwie to zdumiewające, że w ogóle się przyjaźnimy. Ale znam ją od dziewiątego roku życia, odkąd przeprowadziłam się wraz z mamą do Pawntucket, żeby zamieszkać z ciocią Jo, więc przypuszczam, że się do siebie nawzajem przyzwyczaiłyśmy. Nina zajrzała pod maskę i wbiła we mnie wzrok, potrząsając głową z dezaprobatą. - Willow, przecież wiesz, że powinnaś dać sobie spokójz tym całym jasnowidztwem, prawda? Połowa szkoły myśli, że jesteś czarownicą. Poczułam, że się rumienię. - No cóż, to nie moja wina - wymruczałam. Już prawie skończyłam z gaźnikiem, co było fajne, bo Nina zaczynała mnie naprawdę wkurzać. - Właśnie, że twoja - sprzeciwiła się. - Nie musisz przecież przepowiadać przyszłości, prawda? Oczywiście, że nie! Po prostu odmawiaj! Tak jak Nancy Reagan. Przez chwilę milczałam. Z oddali dochodziły odgłosy treningu futbolistów obijających się o siebie z równą pasją jak drużyna tytanów. - Muszę przepowiadać przyszłość - odezwałam się w końcu. Wytarłam ręce do czysta i zaczęłam pakować narzędzia. - Dlaczego? - zawyła z rozpaczą Nina. Odwróciłam się na pięcie, żeby spojrzeć jej prosto w twarz. - Ponieważ ludzie mają mnóstwo problemów, Nina! Najróżniejszych, a ja myślę... myślę, że potrafię im pomóc. - O Boże, Willow, naprawdę masz źle w głowie, jeżeli sądzisz... - urwała, gdy chwyciłam żakiet i z furią zatrzasnęłam maskę. - Proszę - warknęłam, rzucając jej kluczyki. - Zanim ruszysz, przydepnij parę razy gaz do dechy, to konieczne. - Nie czekając na odpowiedź, złapałam swoje rzeczy i odeszłam. - Dobra, niech ci będzie! - krzyknęła za mną. - Dobrze wiesz, że mam rację. Do zobaczenia jutro. Dzięki za naprawienie auta, ty wariatko. Pomachałam jej, nie odwracając się i nie zwalniając kroku. Wsiadłam do swojego pojazdu, poobijanej niebieskiej toyoty, rzuciłam skrzynkę i plecak na siedzenie pasażera i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Rzecz jasna, silnik zamruczał jak zadowolony kocur. Może i nie jestem wzorową uczennicą, ale za to znam się dobrze na samochodach.

Wsunęłam do odtwarzacza płytę z muzyką bluesową -okej, dwudziesty pierwszy wiek nie dotarł jeszcze do mojego systemu nagłaśniającego - i wyjechałam z parkingu na autostradę numer 12, kierując się prosto do domu. Rozmyślałam o Beth, o tym, czemu tak pilnie chciała poznać swoją przyszłość. Wybór. No właśnie, dokładnie tego potrzebuję. Ogarnęło mnie nagłe uczucie niepewności i obawy. Zdolności paranormalne to niezupełnie to, co się innym wydaje -nie jestem wszechwiedzącym guru. Nie, nie potrafię przewidzieć, jakie numery padną w losowaniu lotto i - cha, cha, tak, macie rację - mnie także zaskakuje deszcz, jak zwykłych ludzi. Owszem, mam niekiedy przebłyski czy przeczucia, lecz nie jest to nic konkretnego, póki nie nawiążę swoistego kontaktu, na przykład nie potrzymam kogoś za rękę. Ponadto muszę mieć przestrzeń mentalną, żeby się zrelaksować i poukładać sobie wszystko w głowie. Jeśli jestem zła lub podenerwowana, efekt jest mizerny, a poza tym nie da się tego robić bez przerwy, chyba że ktoś zamierza po prostu zwariować. Więc zasadniczo żyję tak jak reszta świata, nie zaprzątając sobie głowy przewidywaniem, jak się sprawy potoczą. Czasem jednak mam bardzo silne przeczucia... i tak było teraz, w związku z Beth. Przygryzłam wargi, zwalniając przed skrzyżowaniem. Intuicja podpowiadała mi, że każdy wybór Beth będzie dla niej niefortunny. - Poproszę naleśniki - powiedział Alex, przeglądając menu. - I jeszcze jajecznicę na bekonie ze startymi smażonymi ziemniakami z cebulą. Do tego dwa tosty. - Był głodny jak wilk. Zawsze tak się czuł po zabójstwie; miał wrażenie, że od tygodnia nic nie jadł. - Kawa? - spytała kelnerka. Była tęga i wyglądała na znudzoną. - Tak, i sok pomarańczowy. Gdy kelnerka odeszła, odłożył menu na bok i przeciągnął się dyskretnie. Po opuszczeniu Spurs krążył dookoła, póki nie znalazł w śródmieściu otwartej przez całą noc sali treningowej. Kupił bilet i ćwiczył przez wiele godzin, atakując przyrządy tak zaciekle, jakby były jego wrogami, i w takim tempie, że pot spływał mu po twarzy i barkach niczym strugi deszczu. Wreszcie poczuł, że nakręcająca go do działania adrenalina z wolna ustępuje miejsca pożądanemu znużeniu. W końcu znieruchomiał z głową opartą o drążek jednego z przyrządów. - Potrenował pan sobie, co? - spytał instruktor. Dochodziła szósta rano, sala zaczynała się powoli zapełniać. Wokół Aleksa słychać było brzęk i postukiwanie przyrządów do podnoszenia ciężarów, zduszone stęknięcia i szurgot stóp naciskających na pedały. Alex podniósł głowę i wpatrywał się w mężczyznę, przez ułamek sekundy nie wiedząc, gdzie się znajduje. Potem skinął głową, zmuszając się do uśmiechu. - Owszem, nieźle. Otarł twarz ręcznikiem i wstał. Nogi miał jak z waty. Kiedyś zazwyczaj biegał po spotkaniu z aniołem, ale to było za mało, nie czuł się dostatecznie wyczerpany. Trening dobrze mu zrobił. Może nawet uda mu się trochę przespać za dzień lub dwa. - Człowieku, przyglądałem się, jak atakujesz te przyrządy -rzekł z podziwem instruktor, spryskując środkiem dezynfekującym siodełko stacjonarnego roweru. Wytarł je starannie i dodał: - Pracowałeś, jakby cię opętało. Alex uśmiechnął się szeroko. - Nie, to dotyczy innych - oznajmił. - Tych, do których nie zdążę dotrzeć na czas. - Zarzucił ręcznik na szyję i ruszył w kierunku pryszniców, zostawiając kompletnie oszołomionego instruktora, który gapił się za nim z otwartymi ustami.

Upił łyk wodnistej kawy i zapatrzył się na widoczny za oknem masyw Gór Skalistych. W kafeterii roiło się od klientów -zrelaksowane mamusie szczebiotały z uśmiechniętymi tatusiami w wypłowiałych dżinsach. Ich uszczęśliwione dzieciaki podskakiwały na swoich krzesełkach, zajęte rysowaniem i ko-lorowankami. Wiele razy bywał w Aspen, jeszcze przed Inwazją. Nie wiedzieć czemu, anioły zdawały się lubić to miasto, być może za sprawą świeżego górskiego powietrza. Alex oparł brodę na grzbiecie dłoni, wpatrując się w pokryte śniegiem szczyty w oddali. Paradoksalnie Aspen przypominało mu Albuquerque, choć to drugie było przecież miastem pustynnym; złotawy piasek i skały w oślepiającym blasku słońca zamiast lodowych wierzchołków. Tajemnica kryła się chyba w powietrzu, pachnącym i świeżym, dzięki czemu czuł się czysty i jak nowo narodzony. W Albuquerque dokonał pierwszego solowego zabójstwa. Ręka z kubkiem z kawą zawisła w powietrzu. Alex odstawił go, nie upiwszy łyku. Miał wtedy dwanaście lat. Wyruszył na polowanie w towarzystwie Cully'ego i Jakea. Martin, jego ojciec, był już wtedy nieco dziwny - spędzał czas na włóczeniu się wokół obozu, mamrocząc pod nosem i poruszając szczękami, jakby miał kamyki w ustach, a kiedy nie wrzeszczał na wszystkich wkoło, obsesyjnie czyścił broń o każdej porze dnia i nocy. Choć jeszcze niedawno Alex nie wyobrażał sobie nic lepszego od przywileju polowania w towarzystwie ojca, to teraz czuł ulgę, gdy Martin nie dołączał do nich. A potem czuł się winny z powodu tej ulgi. Jego ojciec był wielkim człowiekiem, wszyscy o tym wiedzieli. A przynajmniej każdy, kto się w ogóle liczył. W dżipie, który z rykiem silnika wyjechał z obozu, wzniecając trzymetrowe fontanny kurzu, panowała atmosfera radosnego podniecenia. Pochodzący z Alabamy Cully wydał ogłuszający okrzyk buntownika, a Jake walnął Aleksa w ramię. - Hej, braciszku, myślisz, że możesz mnie pokonać, co? Myślisz, że możesz mnie pokonać? Wtedy Alex zrozumiał, że obaj odczuwali to samo, a wówczas poczucie winy natychmiast go opuściło. - Jasne, że mogę cię pokonać! - wykrzyknął i rzucił się na Jake'a, zakładając mu półnelsona. Ku jego satysfakcji starszy o dwa lata brat wyrwał mu się dopiero po upływie kilku sekund, a potem z okrzykiem wściekłości zwalił się na niego całym ciężarem. Padli na stos sprzętu kempingowego, dysząc i zaśmiewając się do łez. W owym czasie, zanim CIA przejęła wykrywanie aniołów, czyniąc to z niesłychaną, bezwzględną skutecznością, polowanie mogło trwać tygodniami. Oprócz sprzętu kempingowego w dżipie znajdowały się skrzynki z konserwami i pudła naboi. Broń leżała na razie dobrze schowana; niezawodne strzelby myśliwskie, które nie wyglądały zbyt efektownie, ale działały bez zarzutu. Cully miał nawet ze sobą łuk. Twierdził, że strzał z niego jest czystszy, lecz Alex uważał, że się popisuje. Był z tym w sumie tylko kłopot; po zabójstwie musieli zawsze odszukiwać grot. - Jeśli któryś z was, pacany, połamie mi kuchenkę, urwę mu łeb - zagroził Cully swoim przeciągłym akcentem z Południa. Zakręcił kierownicą, a dżip wszedł w ciasną pętlę, posyłając spod kół fontannę kamyków i piachu. Alex i Jake obijali się bezwładnie o drzwi jak szmaciane kukły. Alex wiedział, że gdy już dotrą do cywilizacji, Cully zacznie prowadzić jak wzorowy obywatel, na razie jednak znajdowali się na końcu świata, mając za towarzystwo jedynie piasek, kaktusy i jaszczurki. Można było robić, co się komu żywnie podobało. - Akurat, już to widzę - odgryzł się Jake, zerkając na Aleksa z szerokim uśmiechem. Był wyższy i mocniej zbudowany, lecz miał takie same ciemne włosy i szaroniebieskie oczy. Jeden rzut oka wystarczył, żeby rozpoznać, że są braćmi. Obaj byli podobni do mamy. Alex posmutniał na to wspomnienie. Pamiętał kobietę, która uwielbiała śpiewać i miała zwyczaj podczas gotowania zrzucać pantofle, żeby boso tańczyć w kuchni do muzyki z radia. We

wspomnieniach sięgał jej zawsze do kolan i był najmniejszą osobą w swoim świecie. Zwykł szarpać ją za nogawki dżinsów, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. Czasem przerywała jakąś czynność, nachylała się nad nim i chwytała go za ręce. „Zatańcz ze mną, mój ukochany", wołała ze śmiechem, wirując wraz z nim dookoła. To mama była przyczyną ich działania. Ona zawsze była przyczyną. Alex wiedział, że prawdopodobnie przez nią ojciec -być może - tracił zmysły. Dżip trząsł się i podskakiwał na kamienistym podłożu. Prowadząc jedną ręką, Cully odgryzł koniec cygara i wypluł go przez ramię, po czym zgrabnie je zapalił. Miał na sobie czarny podkoszulek bez rękawów ukazujący twarde niczym u posągu mięśnie barków i ramion. Potrząsnął głową, zaciągając się mocno, i zerknął w tylne lusterko na Aleksa i Jake'a. - Zabójcy Aniołów, nadzieja wolnego świata - wymruczał. - Niech Bóg ma nas w swojej opiece. Jazda do Albuquerque zajęła im prawie cztery godziny, więc zanim tam dotarli, Alex zdążył się porządnie wynudzić. Ożywił się jednak, gdy wjechali na przedmieścia. Żyjąc na pustyni jak w stadzie szczurów, niekiedy zapominał o istnieniu prawdziwego świata, teraz jednak ta świadomość dotarła do niego w jednym gwałtownym przebłysku - bary z zapiekankami, galerie handlowe, kina. Jego wzrok przyciągnął billboard z osobnikiem o nazwisku Will Smith - czarnoskóry twardziel łypał groźnie, trzymając karabin. - Hej, Cull, możemy iść do kina? - zapytał, zwieszając się z przedniego siedzenia. - Ty i Jake tak - odrzekł Cully. Spoglądając w lusterko, przygładził jasne włosy i uśmiechnął się szeroko. - Ja mam inną propozycję, chłopaki, o ile chwytacie, co mi chodzi po głowie. Kobiety. Alex i Jake wykrzywili się do siebie. W obozie przebywały wprawdzie liczne kobiety zabójczynie, ale Cully twierdził, że lubi delikatne, słodkie dziewczęta, nie zaś twar-dzielki w rynsztunku bojowym, wiecznie ćwiczące trafianie w tarczę. Kobiety strzelające równie celnie co on trochę go onieśmielały. Zaplanowali jeden nocleg w mieście w przyzwoitych warunkach, zanim wyruszą w długą, męczącą podróż w kierunku Vancouver, gdzie według Martina, który słyszał takie pogłoski, widziano wałęsające się anioły. Gdy jednak podjechali przed motel, Cully zesztywniał. - Wiecie co - wymruczał, wysiadając z dżipa. - Myślę, że coś tu się dzieje... To oznaczało anioły. Alex gwałtownie podniósł głowę, czując mrowienie na skórze. Gorące powietrze zdawało się zastygać wokół nich, świat przestał się nagle obracać. - Gdzie, Cull? - spytał cicho Jake. Sprawiał wrażenie starszego, bardziej poważnego. - Na razie nie mam pewności - odparł Cully, mrużąc oczy. - Ale nie sądzę, żeby byli zbyt daleko. - Milczał przez dłuższą chwilę, rozglądając się po ruchliwej okolicy. - Chodźcie, weźmiemy pokój i rozpakujemy graty. A potem wybierzemy się na krótką przejażdżkę, panowie. Cully wynajął pokój i zaparkował dżipa tuż przed drzwiami. Wszyscy trzej działali automatycznie, wynosząc z auta ekwipunek i tworząc z niego stertę na podłodze. Strzelby zostawili w samochodzie. Kiedy wszystkie rzeczy zostały już zabrane, Cully przykrył je plandeką. - No dobra, wskakujcie - powiedział, siadając z powrotem za kierownicą i zapalając silnik. - Obaj wiecie, co robić. Alex, siadasz obok mnie. Jake, ty idziesz do tyłu. Alex widział, że brat zamierzał protestować, ale w porę się rozmyślił. Cully lubił śmiać się i żartować, lecz jeśli ktoś kwestionował jego polecenia, dorabiał się sińca pod okiem. Alex wsunął się z przodu na miejsce pasażera, przez cały czas czując ciarki na skórze. Choć dotąd zdążył zaliczyć z tuzin polowań, radosne podniecenie nie minęło. Być może to głupie, ale częścią jego ekscytacji była świadomość, że jest naprawdę dobry. Jake był wprawdzie starszy i silniejszy oraz świetnie strzelał, jednak nie umiał się dostroić równie szybko i skutecznie jak Alex. Ten przyswoił sobie wszystkie te dziwne rzeczy, których uczył ich ojciec, jakby nigdy nic innego nie robił. Kiedy Cully krążył powoli zatłoczonymi ulicami Albuquerque, Alex przymknął oczy i rozluźnił się,

gładko przesuwając ośrodek energii w górę, przez kolejne punkty czakramów. W momencie gdy jego świadomość wzniosła się powyżej cza-kramu głowy, otworzył się przed nim inny świat. Wyczuwał pola energii wszystkich żywych istot w pobliżu - kobiety w sąsiednim samochodzie, faceta czekającego na zielone światło, by przejść na drugą stronę ulicy, czy owczarka niemieckiego, który szarpał się na krótkiej smyczy. Ich energie zetknęły się z jego własną, on zaś musnął je pobieżnie, a potem ruszył dalej, zataczając myślą coraz szersze kręgi. Z oddali dobiegł go stłumiony głos Jakea: - Cully, jesteś pewien, że coś wyczułeś? - Zamknij się... - zaczął Cully, po czym urwał, bo Alex gwałtownie otworzył oczy i usiadł wyprostowany. - Tędy! - zawołał z naciskiem, pokazując kierunek. - Jakieś dwie przecznice stąd na południe jest park czy coś w tym rodzaju - wyczuwam dużo drzew. On tam jest. Szykuje się do posiłku. - Alex zadrżał mimowolnie. Energia anioła była lepka i ohydnie zimna. Dotykała jego duszy, pozostawiając na niej cuchnące odciski palców. - Park? Znakomicie - ucieszył się Cully. W lusterku Alex dostrzegł na sobie wzrok Jake'a, pełen podziwu i lekkiej zazdrości. - Dobry strzał, braciszku - pochwalił brat. Kilka sekund później rzeczywiście dotarli do parku. Cully zaparkował dżipa pod osłoną drzew. Rozejrzał się dyskretnie dookoła, po czym wyjął ze schowka pistolet z tłumikiem. Sprawdził, czy jest zabezpieczony, przeładował i wręczył Aleksowi. - Idź i dorwij go, tygrysie - powiedział ze spokojem. Zaszokowany Alex omal nie upuścił broni. - Ze co? - On ma dopiero dwanaście lat! - wykrzyknął Jake. - I co z tego? Ty miałeś trzynaście, kiedy pierwszy raz poszedłeś sam, a on jest lepszy w czakramach od ciebie - powiedział Cully, obracając się na siedzeniu, żeby zmierzyć go wzrokiem. Jake skulił się w fotelu, patrząc spode łba. Alex wpatrywał się w pistolet. Strzelał już wcześniej do aniołów, to jasne, ale nigdy bez wsparcia, nigdy na własną rękę. Mnóstwo rzeczy mogło się nie udać, nie potrafił ich nawet policzyć. Podstawowa to taka, że anioł wykryje go i zaatakuje, zanim Alex zdoła go zabić. Brał kiedyś udział w polowaniu, na którym do tego doszło; ofiarą był zabójca aniołów o imieniu Spencer. Alex przełknął ślinę na wspomnienie pustego spojrzenia Spencea, którego umysł stopił się kompletnie wskutek ataku anioła. Oczywiście czasem stwór zwyczajnie zabijał. - Posłuchaj no - rzucił szorstko Cully, który uważnie go obserwował. - Nigdy nie będziesz dla nas wystarczająco przydatny, jeśli nie zdołasz działać na własną rękę. Dasz radę, zobaczysz, inaczej nie dałbym ci przecież naładowanej broni. W ustach Cully ego była to najwyższa pochwała. Alex oblizał wyschnięte wargi. - Okej - powiedział ochryple. Starając się ukryć drżenie dłoni, zabezpieczył pistolet. Nie nosił kabury, więc wsunął broń za pasek dżinsów i zasłonił ją bawełnianym podkoszulkiem. - Braciszku... uważaj na siebie - bąknął Jake z zaniepokojoną miną. - Nic mu nie będzie - zapewnił go Cully. Klepnął Aleksa po ramieniu. - Jak nie wrócisz za kwadrans, wezwiemy ekipę z wariatkowa, żeby cię z tego wyciągnęli. Humor Zabójców Aniołów, nie ma rady, trzeba go uwielbiać. Alex rozciągnął wargi w

nieco sztucznym uśmiechu. A potem wysiadł z dżipa i ruszył do parku. Wytropienie anioła zajęło mu zaledwie kilka minut. Nie musiał nawet wyostrzać zmysłów - gdy tylko ujrzał siedzącą pod drzewem kobietę zapatrzoną na obłoki, już wiedział. Miała na sobie letnią sukienkę, a brązowe włosy rozpuściła luźno na ramiona. Wcześniej musiała czytać książkę, która teraz leżała porzucona na trawie, ona zaś z uśmiechem patrzyła w niebo, zatopiona we własnych, rozkosznych myślach. Przypadkowy przechodzień ujrzałby taki właśnie widok. Percepcja Aleksa błyskawicznie przemknęła przez czakramy, dzięki czemu dostrzegł olśniewającą ponaddwumetrową istotę emanującą niesamowitą bielą. Choć gigantyczne skrzydła niemal zasłaniały słońce, anioł był znacznie od niego świetlistszy. Wydzielał przeraźliwie jaskrawy blask, rzucając czyste, oślepiające światło na rozmodloną postać kobiety. Żołądek Aleksa skurczył się boleśnie. Nie spotkał dotąd pożywiającego się anioła. Stwór zanurzył obie dłonie w polu energetycznym ofiary, które z każdą sekundą stawało się bledsze, migocząc słabo niczym w niemym proteście. Anioł odrzucił głowę do tyłu w żarłocznej ekstazie, podczas gdy energia kobiety stapiała się z jego własną rwącym strumieniem. Jednak z powodu anielskiego poparzenia ofiara miała zapamiętać go jako „dobrego i łaskawego". Przynajmniej jego matce zostało to oszczędzone. Odsuwając na bok uczucia, Alex rozejrzał się wokół siebie. Znajdowali się w ustronnej części parku, położonej z dala od żwirowych ścieżek; jedynie jakieś sto metrów od nich kilku chłopców grało w frisbee. Alex schował się za grubym pniem drzewa, wyjął zza paska pistolet i starannie wycelował. Nagle poczuł, że jest całkowicie spokojny, jedynie głęboko pod powierzchnią pulsowało lekkie podniecenie. Jego pierwsze solowe zabójstwo. Cully miał rację, był do tego gotowy. Czemu wcześniej się martwił? Całe życie czekał na tę chwilę. Anioł podniósł wzrok i go zobaczył. Alex poczuł strach, gdy ich spojrzenia się spotkały. Stwór od razu poznał, kim jest, i wrzasnął z nieokiełznaną furią, odrywając dłonie od pola energetycznego swej ofiary. Nieprzydatna już i zapomniana bezwładnie opadła na ziemię. Błogi uśmiech nie schodził z jej twarzy. Anioł ruszył do Aleksa, wrzeszcząc przenikliwie. Chłopak miał w oczach zamazany obraz skrzydeł tnących powietrze, wiatr potargał mu włosy, jakby cały świat nagle zawirował. Dłoń trzymająca pistolet zaczęła się trząść. Strzelaj, nakazał sobie w duchu. Jednak oczy anioła były takie piękne, nawet w ataku furii. Alex mógł tylko w nie patrzeć, wiedząc, że niedługo zginie. Nie! Z nieopisanym wysiłkiem oderwał uwagę od spojrzenia anioła i skupił się na jego aureoli. „To jest serce anioła -zwykł mawiać jego ojciec. - Celuj zawsze w sam środek". Ręka Alek sa trzęsła się tak, że nie mógł dobrze wymierzyć. Anioł wydzierał się triumfalnie, jego przerażający krzyk przeszywał chłopca na wylot. Aureola była wielkości spodka... potem talerza... potem... Alex wystrzelił. Świat wybuchł odłamkami światła, kiedy fala rozpadu uderzyła w niego z potężną siłą, zwalając go z nóg. Wylądował w trawie kilka metrów dalej i przez chwilę leżał nieruchomo, bez tchu w piersiach. - Człowieku, to było chyba najfatalniejsze zabójstwo, jakie w życiu widziałem - zauważył przeciągle niski glos. - Już miałem sam zastrzelić tego potwora. Alex poczuł na plecach objęcie silnego ramienia, które pomogło mu wstać. Zachwiał się i oszołomiony gapił się na Cullyego. Chciał coś powiedzieć, ale chwilowo nie miał na to siły. W głowie mu pulsowało, jakby dostał w nią kowadłem. - Pewnie przez tydzień będziesz się czuł okropnie - stwierdził Cully. - Nie masz przekonania do szybkich działań, co? Już myślałem, że czekasz, żeby ten skurczybyk wleciał prosto w ciebie... Alex zaśmiał się słabo. Kiedy było już po wszystkim, poczuł niemal słabość pod wpływem ulgi, potem zaś emocje poszybowały na drugi koniec skali i musiał zaciskać pięści, by nie wybuchnąć histerycznym płaczem. Jezu. Anioł prawie go dopadł. Naprawdę mało brakowało.

- Dobrze sobie poradziłeś - powiedział Cully, ściskając go za ramię i nagle poważniejąc. - Ciężko jest, kiedy cię namierzą. Zostań tu, sprawdzę tylko, jak się czuje nasza przyjaciółka. Ruszył truchtem w kierunku kobiety, przystając tylko na moment, żeby podnieść pistolet Aleksa i schować go za pasek dżinsów. Alex oparł się bezsilnie o pień i słuchał stłumionych odgłosów rozmowy. - Dobrze się pani czuje? Mizernie pani wygląda... - Och... nic mi nie jest. Nie uwierzy pan, ale właśnie widziałam najbardziej niezwykłą, najpiękniejszą istotę... Alex przymknął powieki. Anioł zginął, on sam go zabił, mimo to słowa kobiety nim wstrząsnęły. Aha, najbardziej niezwykła, najpiękniejsza istota. Przez resztę życia będzie to jej najcudowniejsze wspomnienie, ale za jaką cenę? Może zdrowych zmysłów? To się często zdarzało - zawładnie nią schizofrenia, nieszczęsna będzie prowadziła upiorny dialog z głosami w swojej głowie. A może nowotwór? To także był częsty przypadek - dotyk pożywiającego się anioła sprawiał, że komórki wewnątrz organizmu obumierały. Albo stwardnienie rozsiane, wskutek czego utraci kontrolę nad ciałem i skończy na wózku inwalidzkim, a wkrótce potem umrze. Bądź też parkinson lub AIDS, właściwie każda choroba, jaka mogła przyjść na myśl; anielskie poparzenie mogło mieć nieograniczone skutki, których nie sposób przewidzieć. Jedno można było stwierdzić z pewnością - kobieta była nieodwołalnie zatruta i bez względu na rodzaj uszkodzenia od tej chwili jakość jej życia miała się drastycznie pogorszyć. Co za ironia, że nigdy nie dostrzeże ona związku między chorobą a ujrzeniem anioła. Przeciwnie, będzie zapewne myślała, że został do niej przysłany na pomoc, gdy właśnie jej potrzebowała. Cully zjawił się z powrotem. - Poszła do domu szczęśliwa jak dziecko, przynajmniej na razie. Chodź - ponaglił, kładąc Aleksowi dłoń na ramieniu. -Poszukajmy twojego brata, żebyś mógł się pochwalić swoim pierwszym samodzielnym zabójstwem. Może i ja dołożę jakieś dobre słowo... - Dlaczego? - wykrztusił z trudem Alex. Gardło miał wysuszone, jakby najadł się piasku. - Wszystko zrobiłem źle! Zbyt długo czekałem na oddanie strzału... spojrzałem mu prosto w oczy... ja... Ból głowy omal go nie oślepił, gdy Cully lekko go po niej poklepał. - Nieprawda, chłopcze, nie masz racji - odparł. Otoczył Aleksa ramieniem i razem ruszyli do dżipa. - Czy ci nie powiedziałem, że ciężko jest, gdy cię namierzą? Dobrze ci poszło. Naprawdę dobrze. A teraz, pięć lat później w Aspen, Alex wyglądał przez okno na Góry Skaliste, widząc zamiast nich piaszczyste złotawe wzgórza Nowego Meksyku. Jak się później okazało, jedynie garstka aniołów zdołała na niego spojrzeć; miał po prostu pecha, że zdarzyło mu się to akurat wtedy, gdy po raz pierwszy działał na własną rękę. Na szczęście to było bez znaczenia. Pokonał zdenerwowanie i jak dotąd zabił więcej stworów, niż umiał policzyć, zwłaszcza że już dawno temu przestał prowadzić rejestr. Nie było takiej potrzeby, bowiem od śmierci Jakea współzawodnictwo między braćmi straciło sens. Ta myśl przeszyła boleśnie Aleksa, zanim zdołał temu zapobiec. Nie. Tylko tam nie idź. - Proszę bardzo - oznajmiła kelnerka, przynosząc zamówione śniadanie. Z brzękiem zaczęła przed nim rozstawiać talerze z potrawami. Z kieszeni fartucha wyjęła komplet sztućców i głośno położyła je na stole. - Czy chce pan więcej kawy? - Tak, poproszę. Napełniła jego kubek i odeszła, on zaś ze znużeniem zapatrzył się na jedzenie, dziwiąc się, że aż tyle zamówił. Musiał zjeść, żeby mieć energię, choćby tylko po to. W każdej chwili mogło przyjść nowe wezwanie, po którym wyślą go w podróż Bóg wie dokąd. Równie dobrze jednak może upłynąć tydzień. Tydzień wypełniony ciągnącymi się bez końca godzinami, które będzie musiał sobie czymś zapełnić. Zazwyczaj oznaczało to ciasne pokoje motelowe i kiepskie programy w telewizji. Nie zwracając uwagi na szczęśliwe rodziny dookoła, Alex uniósł widelec i zaczął jeść.

R O Z D Z I A Ł D R U G I - Cześć, wejdź do środka - przywitałam Beth. Było środowe popołudnie, po lekcjach, ona zaś stała na ganku, rozglądając się wokoło szeroko otwartymi oczami. Moja ciocia Jo mieszkała w starym wiktoriańskim domu w południowej części Pawntucket i była tak szalenie łaskawa (o czym nam stale przypominała), że pozwoliła mamie i mnie zamieszkać ze sobą, co się naprawdę dobrze złożyło, bo przecież mama nie miała pracy, zresztą i tak nie mogłaby pracować. To fajny stary dom, a przynajmniej taki był dawniej. Teraz gwałtownie potrzebował odświeżenia. Nie wspominając już o figurkach małych jelonków, wiatraczkach i maleńkich latawcach, które ciocia Jo trzymała na trawniku od frontu. Beth przełknęła głośno, z trudem odrywając spojrzenie od krasnala w upiornie czerwonym kapeluszu. - Och, jest bardzo... kolorowy - wyjąkała. Cofnęłam się, pozwalając jej wejść do domu. Jego wnętrze wyglądało znacznie normalniej, pomijając walające się wszędzie stosy rupieci. Ciocia Jo jest chomikiem. Przechowuje wszystko, co kiedykolwiek wpadło jej w ręce, tyle że niczego nie może znaleźć, bo rzeczy leżą zakopane pod stosem innych przedmiotów, wobec tego jest zmuszona kupować dwu-, trzy-lub sześciokrotnie to samo. Beth weszła z wahaniem, ściskając w rękach torebkę. Wyglądała jak zwykle doskonale, ubrana w wąskie czarne spodnie i turkusowy top. Ciemnomiodowe włosy związała w koński ogon, dzięki czemu piwne oczy wydawały się jeszcze większe. Zerknęłam na jej pantofle. Prada. Przy nich moje fioletowe converse'y wyglądały bardziej kolorowo niż trawnik przed domem. Po zamknięciu drzwi z salonu dobiegły mnie dźwięki programu telewizyjnego, który oglądała mama wraz z opiekunką. Ciocia Jo nie wróciła jeszcze z pracy. - Mhm... zazwyczaj przepowiadam w jadalni - oznajmiłam, ruszając korytarzem. Beth poszła za mną, oglądając w milczeniu porcelanowe figurki kociąt, regały wypełnione kolekcją harlequinow, zbiór smutnych klaunów i dziesiątki zakurzonych ozdobnych talerzy na ścianach. Ciocia Jo jest nie tylko chomikiem, lecz także kolekcjonerką. Niemalże sama nakręca obroty firmie Franklin Mint. Patrząc oczami Beth, uświadomiłam sobie, że być może wnętrze domu wcale nie wygląda normalnie. - Tutaj - powiedziałam, zapraszając ją do jadalni. Dwuskrzydłowe drzwi pozwalały poczuć się swobodnie. Zamknęłam je starannie, podczas gdy Beth nieśmiało zajęła miejsce przy stole z taką miną, jakby spodziewała się, że krzesło zaraz się pod nią załamie. Odchrząknęła nerwowo i powiodła dłońmi po nakrytym obrusem blacie stołu. - Więc... jak to właściwie działa? Używasz kart do tarota czy czegoś w tym rodzaju? - Nie. Po prostu trzymam cię za rękę. Usiadłam obok niej i potarłam dłonie o nogawki dżinsów. Nie do wiary, jaka byłam zdenerwowana. Przecież robiłam to już mnóstwo razy, odkąd skończyłam jedenaście lat. Przez ostatni rok brałam nawet za to pieniądze, żeby zatkać usta cioci Jo, która wiecznie narzekała, że nie daje rady sama utrzymywać trzech osób. Beth odetchnęła głęboko i wyprostowała ramiona. - Wobec tego proszę - powiedziała, wyciągając rękę. Była drobna i wypielęgnowana, na jednym palcu widniał delikatny zloty pierścionek z perłą. Tkwiłam nieruchomo, wpatrując się w jej dłoń. Jakoś nie mogłam się przemóc, żeby jej dotknąć. Boże, co się ze mną dzieje? Od lat przepowiadałam przyszłość rozmaitym ludziom i zdążyłam się już napatrzeć na mnóstwo dziwnych, nieprzyjemnych, a nawet nielegalnych czynów. Po Beth Hartley raczej nie należało się niczego takiego spodziewać. Ledwie to pomyślałam, od razu zrozumiałam, że nie to jest powodem mojego wahania. Wciąż miałam... przeczucie, intuicję czy

jakkolwiek zechcecie to nazwać. Jeśli przepowiem przyszłość Beth, wszystko się zmieni. Nieodwołalnie. - Czy coś się stało? - spytała z niepokojem. Nerwowym ruchem zacisnęła palce. - Proszę cię, Willow, ja... ja naprawdę potrzebuję pomocy. Otrząsnęłam się z otępienia. - Przepraszam - wymamrotałam. - Ja tylko... coś mi się przypomniało. Zamknęłam oczy i ujęłam jej dłoń. Wydawała się ciepła i dziwnie bezbronna. Oparłam się wygodnie na krześle i pozwoliłam odpłynąć wszystkiemu, co wiedziałam o Beth; mój umysł miał swobodnie dryfować. Niemal natychmiast zaczęły napływać obrazy oraz fakty, o których skądś wiedziałam; poja- wiały się w mojej głowie jakby szeptane przez niewidzialnych pomocników. - W zeszłym tygodniu wybrałaś się na spacer - zaczęłam powoli. - Za twoim domem rozciąga się niewielki las. Zawsze czułaś się tam bezpieczna. Znasz go naprawdę dobrze i uważasz, że to świetne miejsce, żeby się odstresować, uciec od wszystkich problemów. Usłyszałam, jak Beth głośno wciąga powietrze, jej ręka nieco zesztywniała. Wyraźnie widziałam Beth z zeszłego tygodnia, jak kroczy wydeptaną ścieżką pośród opadłych jesiennych liści. Podobnie jak dziś miała na sobie tenisówki i zwykłe dżinsy. Zmarszczyła czoło, rozmyślając o egzaminie z angielskiego. Przypuszczała, że dobrze jej poszło, co jednak, jeśli nie? Co będzie, jeżeli narazi na szwank swoją wzorową ocenę końcową? Nagle zrozumiałam, że Beth jest doskonała tylko dlatego, że boi się taka nie być. Prawdziwa Beth wcale nie była pewna siebie. Nieustannie obawiała się, że coś jej się nie uda. Wręcz czułam jej napięcie zwijające się w żołądku jak groźny boa dusiciel. - Często martwisz się z różnych powodów - powiedziałam ostrożnie. Nauczyłam się, że dobry jasnowidz nie powinien straszyć ludzi, pozwalając im się przekonać, jak wiele o nich wie. - Odczuwasz silny stres. - To prawda - wyszeptała. Wyglądała, jakby się miała zaraz rozpłakać. - Ale, Willow, najbardziej zależy mi na tym, żeby się dowiedzieć... - Nie mów mi tego - przerwałam jej. - Pozwól mi samej na to wpaść. - Beth umilkła. Ja także się nie odzywałam, czekając, co pokażą mi kolejne obrazy. Była to ostatnia rzecz we wszechświecie, której bym się spodziewała. Tamta Beth zatrzymała się przed strumieniem; było to jej ulubione miejsce. Przysiadłszy na piętach, leniwie burzyła czystą chłodną wodę wymanikiurowanym palcem. „Moja końcowa ocena nie ma wielkiego znaczenia - usiłowała przekonać siebie samą. - Słyszałam nawet, że niektóre collegee wolą mniej perfekcyjne osoby, bo to oznacza, że się jest bardziej zrównoważonym...". Tok jej myśli się urwał, gdyż strumień zapłonął. To znaczy nie ogniem, lecz światłem: jaskrawym, rozżarzonym światłem, które rozgorzało, tańcząc migotliwie na drobnych falach. Beth podniosła wzrok ze stłumionym okrzykiem... i ujrzała anioła. Poczułam, że mój szok próbuje się przebić na powierzchnię, lecz zepchnęłam go z powrotem, pozwalając pojawiać się coraz to nowym obrazom. Na przeciwległym brzegu stała cudowna skrzydlata istota ze światła. Olśniewająca. Tak właśnie określiła ją Beth. Istota wpatrywała się w nią z bezbrzeżną czułością. „Nie bój się" - powiedział anioł, podchodząc bliżej. Brzegi jego szaty nie dotykały wody, gdy kroczył. Oszołomiona otworzyłam oczy. - Widziałaś anioła - wykrztusiłam. - Tak! - wykrzyknęła Beth, nachylając się do mnie. Uścisnęła moją rękę. - Och, Willow, naprawdę go widziałam, był prawdziwy, ja o tym wiem! Podszedł prosto do mnie i położył mi dlonie na głowie, ja zaś poczułam wtedy taki... taki spokój Nagle uświadomiłam sobie, że nic nie ma

znaczenia: ani moje stopnie, ani szkoła, nic, co wcześniej było dla mnie tak ważne. Beth mówiła nieskładnie, niemal dławiąc się słowami. Jej oczy były rozszerzone, rozgorączkowane. Próbowałam coś tłumaczyć, a potem urwałam. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, co mam jej powiedzieć Czyżby anioły były realne? Nigdy tak nie myślałam, z drugiej strony jednak nie interesowałam się zbytnio religią, być może dlatego, że większość tutejszych kościołów organizowała spotkania w olbrzymich namiotach i uważała jasnowidzów za nasienie szatana. Przygryzłam wargi w zamyśleniu. Czy Beth się wydawało, że ujrzała anioła? Może załamała się pod wpływem nadmiernego stresu albo tylko to sobie wyobraziła, żeby sie lepiej poczuć. Jednak to chyba nie było właściwe wytłumaczenie. Nawet jeśli odczuwałam to niebezpośrednio, bo poprzez Beth, to anioł w jej wspomnieniu sprawiał wrażenie całkowicie prawdziwego. - Okej... - wydukałam, przełykając ślinę - zobaczmy, czego jeszcze uda się nam dowiedzieć. - Znów zamknęłam oczy. Palce Beth zadrżały z niecierpliwości. Anioł bardzo długo trzymał jej głowę w objęciach. Tak jak określiła to Beth, napełniło ją to niezwykłym spokojem. Było w tym jednak coś więcej. Zamarłam, usiłując to wychwycić. Drenaż. Dotyk anioła wydawał się cudowny, lecz zarazem tak wycieńczył Beth, że gdy owa istota w końcu ją opuściła, z ledwością wróciła do domu. Czy był fizyczny, czy tylko emocjonalny? Nie potrafiłam rozstrzygnąć; Beth usiłowała akurat tego nie pamiętać. Od tamtej pory codziennie chodziła nad strumień w nadziei, że anioł wróci. I wracał, niejeden raz. Obrazy były czasem niejasne; niekiedy widziałam anioła, innym razem mężczyznę z anielskim obliczem. Wyczuwałam także radość Beth, jej zauroczenie... wirowanie energii. Zadrżałam pod wpływem niepokoju. O co tu w ogóle chodziło? - Widziałaś tego anioła już wiele razy - oznajmiłam głosem możliwie pozbawionym emocji. - Widzę również mężczyznę z anielskim obliczem. - Tak, to właśnie on - odrzekła Beth. W jej tonie była żarliwość jak podczas modlitwy. - Anioły to potrafią, chodzą pomiędzy nami, żeby nam służyć pomocą. Och, Willow, nie mogłam uwierzyć, że on naprawdę wrócił! Obiecał mi, że już zawsze ze mną będzie. Jestem teraz szczęśliwsza niż kiedy- kolwiek. To prawda, lecz zarazem wyczuwałam, że Beth tkwi w otchłani rozpaczy. Zanim jednak zdążyłam coś dodać, nachyliła się do mnie i chwyciwszy mocno za rękę, zaczęła mnie gorączkowo zasypywać słowami. - Czuję, że szkoła, kluby, sklepy nie mają już dla mnie znaczenia, skoro to wszystko tu jest. - Wolną ręką zatoczyła krąg w powietrzu. - Anioły są realne, a to oznacza... że po co się czymkolwiek przejmować? Gapiłam się na nią z niedowierzaniem. - Yy... co takiego? Zapadła cisza, gdyż Beth wpatrywała się w obrus, rysując na nim nieokreślone wzory. Wreszcie odetchnęła głęboko i spojrzała mi prosto w oczy. - Myślę o porzuceniu szkoły i wstąpieniu do Kościoła Aniołów. Otworzyłam usta, po czym powoli je zamknęłam, niezdolna wykrztusić słowa. Kościół Aniołów stanowił potężną organizację, która przed kilkoma laty pojawiła się właściwie znikąd. Był to tak naprawdę rodzaj kultu. Wiele razy widziałam ich reklamy w telewizji: mnóstwo uszczęśliwionych ludzi rozprawiających o tym, że anioły są czystą miłością i pomogły im w rozwiązaniu wszystkich znanych ludzkości problemów. „Tak, a poza tym pomogły im wyczyścić konta bankowe" -mawiała złośliwie ciocia Jo. - Teraz, kiedy już wiem, że one istnieją - ciągnęła Beth -chcę mieć kontakt z ludźmi, którzy wiedzą to, co ja, którzy również je widzieli, więc rozumieją... No i mój anioł powiedział mi, że kiedy się przyłączę, wówczas... naprawdę będziemy mogli być razem. Ale kiedy pomyślę o rodzicach... -

umilkła, a jej oczy wypełniły się łzami. Grzebała przez chwilę w torebce w poszukiwaniu chusteczki. - Próbowałam z nimi o tym porozmawiać, wiesz? To było straszne. Powiedzieli, że wstępując do Kościoła Aniołów, zmarnuję sobie życie, a jeśli jestem aż tak niewdzięczna i nie doceniam wszystkiego, co dla mnie zrobili, to nie kiwną nawet jednym palcem, żeby mnie powstrzymać. -Stłumiła szloch i przytknęła chusteczkę do oczu, potrząsając głową z rozpaczą. - Sama nie wiem... Kiedy przebywam z dala od anioła, wszystko wydaje mi się takie... nierzeczywiste. Zarazem jednak to najbardziej realna rzecz w moim życiu. Jak mogę ją zignorować? Podniosła wzrok i spojrzała na mnie błagalnie. - Willow, czy możesz mi poradzić, co mam zrobić? Zabrakło mi słów - to mało powiedziane. Nigdy dotąd nie byłam aż tak zaskoczona. - Zobaczmy, czego uda mi się dowiedzieć. Przymknęłam oczy i odsunąwszy od siebie wzburzone my- śli zagłębiłam się w swoje wnętrze, szukając wizji możliwej przyszłości Beth. Rosła przede mną jak drzewo, rozgałęziając się i dzieląc z każdym wyborem, jakiego mogłaby dokonać w swoim życiu. „Zamrugałam" w duchu ze zdziwienia U większości ludzi mapa możliwości emanowała złotawym blaskiem, u Beth zaś była matowa. Skarłowaciała. Co gorsza, jej drzewo miało jedynie dwa główne konary, oba poskręcane i patykowate, które wyrastały z pnia w kształcie krzywej litery V. ' Przeszył mnie dreszcz przerażenia. Jak to możliwe? Przyszłość Beth składała się jedynie z dwóch możliwości... a żadna z nich nie wyglądała obiecująco. Ze ściśniętym sercem badałam pierwsze odgałęzienie. O mój Boże, biedna Beth. Modląc się żeby drugie okazało się bardziej optymistyczne, zwróciłam się ku niemu... i poczułam, jak ogarnia mnie nieprzyjemne uczucie chłodu. Obrazy pojawiały się i znikały, lecz były niewyraźne; wszelkie szczegóły rozmazywały się w plamę szarości, gdy tylko usiłowałam się na nich skoncentrować. Choć niewiele widziałam, i tak upiorny, mrożący krew w żyłach chłód tej przyszłości napawał mnie zgrozą. Cokolwiek znaczyła szara plama, wydawała się ostateczna i przeklęta, jakbym widziała grób, nad którym kłębi się gęsta mgła. Otworzyłam gwałtownie oczy. - Beth, musisz mnie posłuchać; anioł nie jest dla ciebie dobry - powiedziałam z naciskiem. - On cię krzywdzi. Najlepiej już nigdy nie wracaj do tego strumienia. On może cię wprawdzie odszukać, ale jest szansa, że cię zostawi, pozwoli ci odejsc, a wtedy mogłabyś... Beth wydała stłumiony okrzyk i wyrwała rękę. - Nie! - krzyknęła. - Nic nie zrozumiałaś! - Posłuchaj mnie! Jedna ścieżka jest taka, że przyjmujesz moją radę. Starasz się zapomnieć o aniele, wybierasz szkołę i college. To nie jest zły wybór... - urwałam niepewnie - Studiujesz politologię i... - „i przez reszte życia cierpisz na depresję, nieustannie zastanawiając się, czy dobrze wybrałaś" Nie mogłam wypowiedzieć tych słów na głos. - ...świetnie sobie radzisz - dokończyłam słabo. Skamieniała twarz Beth nie wyrażała żadnych emocji Nie patrząc na mnie, wepchnęła chusteczkę z powrotem do torebki - A co z drugą ścieżką? - spytała w końcu. - Czy wstępuje do Kościoła Aniołów? - Tak, ale... to ci nie wychodzi na dobre. Zdaje się, że zachorujesz i... - Zachoruję? - podniosła na mnie czujne spojrzenie. - Będziesz przez cały czas zmęczona. Wyczerpana. Poza tym... - Czy mimo to będę szczęśliwa? Jako członkini Kościoła -Nachyliła się do mnie z twarzą zastygłą w wyrazie napięcia. Chyba tak - przyznałam niechętnie. - To wszystko było trochę pomieszane, ale... tak, znów spotkasz swojego anioła a potem będą jeszcze inne. Zostaniesz przyjęta do grona członków

Kościoła. Po raz pierwszy poczujesz, że życie ma sens. Ale... - Wil ow, to po prostu cudowne! - wyszeptała Beth. Tej oczy rozbłysły jak gwiazdy. - Właśnie to chciałam wiedzieć' W takim razie to nie byłby błąd... - Przeciwnie! - warknęłam. Mój głos był jak smagnięcie batem; Beth uniosła brwi ze zdumienia. - Uwierz mi to nie jest dobra ścieżka. Wszystko tam było... takie zimne. - Serce zabiło mi żywiej na wspomnienie oślizgłych szarych plam Poczułam straszliwy niepokój. Słowa stały się nagle zupełnie nieadekwatne. Beth siedziała bez ruchu, mierząc mnie uważnym spojrzeniem. Z salonu dochodziły stłumione dźwięki telewizora i niewyraźne pomruki opiekunki mówiącej coś do mamy. Wreszcie Beth odchrząknęła z trudem. - Co masz na myśli, mówiąc, że wszystko było zimne? Chodzi ci może... o śmierć? W geście rozpaczy wczepiłam palce we włosy. - Nie wiem! Widziałam już przedtem śmierć, ale to wyglądało inaczej. Nie wiem, co to było, jestem jedynie pewna, że nic dobrego. Beth pogrążyła się w zamyśleniu, w jej oczach czaił się niepokój. Na koniec potrząsnęła głową. - Ja... ja już sama nie wiem, co mam myśleć. To, co mówisz, zupełnie nie zgadza się z tym, co czuję. Wiem - powiedziała z naciskiem - że anioł jest dla mnie dobry. Czuję to, właśnie tutaj! - Z mocą przyłożyła dłoń do serca. - Nie wiem, co zobaczyłaś, ale... - Jakaś cząstka ciebie nie jest tego jednak taka pewna, bo inaczej nie przyszłabyś do mnie - wtrąciłam rozpaczliwie. Spojrzała na mnie zaskoczona. - Jak to jest z tym uczuciem zmęczenia, Beth? Czy nie zaczęło się czasem od spotkania z aniołem? Nadal to czujesz, nawet w tej chwili! Bolą cię mięśnie, jesteś otępiała, znużona i... Twarz Beth spłonęła rumieńcem. Nie patrząc mi w oczy, z trzaskiem odsunęła krzesło i wstała, zarzucając torebkę na ramię. - Dzięki za przepowiednię, Willow - oznajmiła beznamiętnie. - Ile jestem ci winna? - Zaczekaj! - krzyknęłam, zrywając się z miejsca. - Błagam, zadaj sobie tylko jedno pytanie: gdyby to było dla ciebie naprawdę dobre, to nie czułabyś się tak, prawda? - Zacisnęłam dłonie na oparciu krzesła, modląc się w duchu, żeby mnie wysłuchała. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - odparła ze spuszczonym wzrokiem. - Nic mi nie jest. Proszę, czy to wystarczy? -Wyjęła z torebki skórzaną portmonetkę i podała mi banknot dwudziestodolarowy. Ponieważ nie zrobiłam żadnego ruchu, położyła go na stole pod cukiernicą. - No dobrze, w takim razie lepiej już pójdę... - Nic! - Chwyciłam ją za ramię. - Beth, proszę cię, proszę, posłuchaj mnie - ten stwór cię zabija! Jej oczy błysnęły złowrogo, wyszarpnęła ramię z mojego uścisku. Umilkłam, czując, że wszystko stracone. Posunęłam się za daleko, a teraz jeszcze ją od siebie odepchnęłam. Cholera! Niech to szlag... - Dziękuję za przepowiednię - powtórzyła chłodno. - To było naprawdę ciekawe. Nie odprowadzaj mnie, sama trafię. -Powiedziawszy to, szybko rozsunęła dwuskrzydłowe drzwi i oddaliła się korytarzem. Po chwili usłyszałam trzaśnięcie wejściowych, nieco mocniejsze, niżby należało. Przygnębiona oparłam się o stół, mając wrażenie, jakby zalewały mnie szare fale oceanu porażki. Czy mogłam rozegrać to inaczej? Gdybym użyła innych słów, bardziej przekonujących, czy wówczas zdołałabym ją powstrzymać? Jednego bowiem byłam pewna - Beth właśnie podjęła decyzję, miała to wypisane na twarzy. Udała się prosto do swojego anioła.

Co to był w ogóle za stwór? Przypomniałam sobie obrazy widziane oczyma duszy, próbując coś z nich wychwycić. O ile jednak się nie myliłam, był dokładnie tym, co przeczuwałam: rodzajem potężnej istoty, która skierowała Beth na drogę katastrofy. Ale to przecież nie mogło być prawdą... Co ja właściwie ujrzałam? Opadłam z powrotem na krzesło i niewidzącym wzrokiem wpatrzyłam się w wiszącą nad kredensem makatkę ze smutnym klaunem. Trzymał w dłoni więdnący narcyz, zaś na wymalowanym policzku lśniła wielka łza. Ciocia Jo kupiła ją kilka lat temu na jednej z garażowych wyprzedaży. „Wyobraź sobie, co za okazja! - powiedziała wówczas z dumą, zawieszając makatkę na ścianie. - Kosztowała tylko dwadzieścia dolarow! Dwadzieścia dolarów. Mój wzrok powędrował do wetkniętego pod cukiernicę banknotu. Wyciągnęłam go i obejrzałam, a potem delikatnie wsunęłam z powrotem pod cukiernicę i ukryłam twarz w dłoniach. - Popatrz, Mirando, czyż to nie piękny widok? - spytała ciocia Jo, wskazując ekran telewizora. Było to tego samego dnia wieczorem, po kolacji, którą przyrządziłam osobiście, ponieważ nie lubię plastikowego żarcia, jeśli zaś chodzi o ciocię Jo, to gdy na etykiecie nie widnieje logo Hamburger Helper lub Chef Boy-Ar-Dee, zawartość opakowania nie należy do żadnej z podstawowych grup żywności. Wobec tego ugotowałam dla nas trzech duży gar spaghetti, bo to akurat danie nie wymaga myślenia. Ponadto krojenie warzyw i mieszanie perkoczącego sosu ma w sobie coś prawdziwie koją- cego, ja zaś ogromnie potrzebowałam ukojenia. Nie mogłam przestać myśleć o Beth. Podczas kolacji ciocia Jo rozprawiała nieprzerwanie o koleżance z pracy, której bardzo nie lubiła. Wielka mi niespodzianka; ona w ogóle niespecjalnie lubi ludzi. Jadłam z opuszczoną głową, nawijając makaron na widelec i co jakiś czas mrucząc „hm". Mama jak zwykle ignorowała ciocię. Z nieobecną miną grzebała widelcem w talerzu i od czasu do czasu powolnym ruchem wkładała kęs do ust. Czasami naprawdę jej zazdrościłam. Nie musiała nawet udawać, że słucha gadania ciotki. . . . Teraz wszystkie siedziałyśmy w salonie, a ciocia Jo usilnie próbowała „zająć uwagę" mamy, jak to określił terapeuta. W praktyce oznaczało to próbę nakłonienia jej, zeby na moment uświadomiła sobie naszą obecność i to, że nadal była częścią realnego świata, zamiast przebywać na własnej planecie Niekiedy jednak miałam wątpliwości, po co w ogóle się staramy. Szczerze mówiąc, mama wydawała mi się szczęśliwsza tam, gdzie była. - Mirando! - powtórzyła ciocia Jo, nachylając się i stukając ją mocno w ramię. - Czy ty mnie słuchasz? Spójrz na ekran telewizora. Czyż ta tropikalna plaża nie jest przepiękna? Ciocia przemawiała odrobinę głośniej i wolniej niż zwykle, jakby rozmawiała z trzylatką. Mama nie odpowiedziała. Siedziała w swoim ulubionym fotelu, wpatrując się w przestrzeń. Wydaje mi się, że jesteśmy do siebie podobne. Mama ma takie same falujące blond włosy jak ja, tyle tylko, że jest ostrzyżona na boba, żeby łatwiej było je pielęgnować. I też jest niska, choć już nie tak szczupła. Zbyt wiele lat przesiadywania ze wzrokiem wbitym w dal sprawiło, że zrobiła się blada i pulchna, jakby nieco rozlana. Mimo to jest nadal piękna. Zawsze taka była. Zerknęłam na szeroko otwarte zielone oczy mamy, dokładnie takie jak moje. „Zielony groszek w strąku" - mawiała kiedyś. Nie zawsze bowiem taka była; miała zwyczaj rozmawiać, przynajmniej ze mną. Kiedy byłam mała, bawiłyśmy się w różne gry, a ona się zaśmiewała. Jednak już wtedy była na tyle dziwna i spłoszona w towarzystwie innych ludzi, że w wieku czterech albo pięciu lat czułam, iż muszę ją chronić, wiedząc, że nie umie sobie radzić ze światem tak dobrze jak ja. No i była jeszcze ta chmura, która czasami na

nią nachodziła, zabierając ją daleko ode mnie. Siadała wówczas tak jak teraz, nie reagując na żadne krzyki i płacze, póki nie była gotowa do powrotu. Musiałam się nauczyć przyrządzać sobie posiłki, rozczesywać włosy, w głębi ducha wiedząc, że nie wolno mi nikomu o tym opowiedzieć, bo mogliby mi ją odebrać już na zawsze. Wraz z upływem lat stało się jednak to, czego tak bardzo się obawiałam. Moja mama w pewien sposób odpłynęła... pogrążając się coraz bardziej w marzeniach, aż w końcu niemal przestała wracać do realnego świata. - Mirando! - nalegała ciocia Jo, ciągnąc ją za ramię. - Czy nie miałabyś ochoty posiedzieć na takiej plaży? Mama westchnęła, nadal wpatrując się w nieprzeniknioną dal. - Jest tak pięknie - wymruczała. - Tyle kolorów... tęcza... - Nie, nie ma tu tęczy - poprawiła ją z mocą ciocia Jo. -Spójrz, Mirando. Popatrz! To przecież plaża. Mama nie odpowiedziała. Jej wargi wygięły się w leciutkim uśmiechu. - Mirando...! - Myślę, że ona nie chce teraz z tobą gawędzić, ciociu Jo -wtrąciłam ze znużeniem. Staram się dużo rozmawiać z mamą, kiedy ciotki nie ma przy nas, ale robię to na swój sposób, po prostu do niej mówiąc, a nie traktując jak osobę niespełna rozumu. - No cóż, nie możemy jej pozwolić tak tylko siedzieć - rzuciła z pretensją ciocia Jo, odsuwając się nieco od mamy. Umilkłyśmy, oglądając jakiś program satyryczny. Na ekranie rezolutna pani detektyw zamawiała drinka z parasolką w barze na jednej z wysp tropikalnych. Podciągnęłam kolana i objęłam je ramionami, niewidzącym wzrokiem gapiąc się w telewizor. Tak bardzo pragnęłam wierzyć, że Beth tylko wyobraziła sobie anioła; że trochę jej odbiło na skutek stresu czy diabli wiedzą czego. Jednak w głębi duszy wiedziałam, że tak nie jest. Czymkolwiek był ten stwór, był prawdziwy, i być może zdążył już zniszczyć jej życie. Musiałam działać, lecz nie miałam pojęcia, od czego zacząć. Rozległ się dzwonek do drzwi. - Ja otworzę - oznajmiłam, wstając z kanapy. - To pewnie Nina chce mnie wyciągnąć do miasta. - Nina wiecznie zapominała komórki bądź nie miała środków na karcie. Mimo to pragnęłam, żeby to jednak nie była ona. Naprawdę nie miałam ochoty zmagać się teraz z jej szczególnym rodzajem cynizmu. Zerknąwszy ukradkiem na mamę, żeby się przekonać, czy to zauważy, ciocia Jo przełączyła na kanał zakupowy - jej ukochany program, nie muszę chyba dodawać. Rozparłszy się wygodniej na poduszkach, kiwała głową przyssana wzrokiem do ekranu. - Jeśli pójdziesz do miasta, kup po drodze mleko - poprosiła. Jednak to nie była Nina; poznałam to po wzroście osoby, która stała na ganku widoczna zza przeszklonych drzwi wejściowych. Była bardzo wysoka - miała co najmniej metr dziewięćdziesiąt - i przy tym niezwykle barczysta. - Tak? - zapytałam, uchylając odrobinę drzwi. Nieznajomy miał około dwudziestu pięciu lat, jasnobrązo- we włosy i męską, atrakcyjną twarz. Był ubrany w dżinsy, jasną koszulę i beżową marynarkę. - Cześć - przywitał się, przekrzywiając głowę, żeby mi się dobrze przyjrzeć. - Ty pewnie jesteś Willow Fields, prawda? Słyszałem, że przepowiadasz przyszłość. Poczułam, że mój puls przyśpieszył, i zrobiło mi się nagle zimno. To był ten sam mężczyzna, którego ujrzałam podczas seansu z Beth. O mój Boże, to przecież jej anioł, przyszedł tutaj...! Chciałam zatrzasnąć drzwi, lecz wyraz jego oczu sprawił, że zmartwiałam - były jak otchłań, jak studnia bez

dna, w którą wpadasz bez nadziei na wydostanie. - Yy... bardzo rzadko - wyjąkałam. - Rozumiem. Czy byłabyś wobec tego w stanie przepowiedzieć przyszłość mnie? Przez moment zastanawiałam się, czy nie zwariowałam, on zaś nie jest jednym ze zwyczajnych klientów, którzy często mnie nachodzili. Poczułam falę mdłości na myśl, że miałabym go dotknąć. Głos, jaki się ze mnie wydobył, był piskliwy, spanikowany. - Nie, ja... raczej nie, jestem teraz bardzo zajęta. - Z wysiłkiem oderwałam wzrok od jego oczu i zaczęłam zamykać drzwi, ale nim się zorientowałam, co się dzieje, postąpił szybko krok do przodu i zablokował je, wsunąwszy stopę w szczelinę między nimi a framugą. W tej samej chwili jego ręka wystrzeliła i chwyciła moją. Emanująca z niej energia uderzyła we mnie z wielką siłą, jakbym wpadła do wody z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Oczy wyszły mi z orbit, nie mogłam złapać tchu. Oślepiająco białe światło przechodzące spiralą w kształt kwiatu. Twarze ludzi patrzących z bojaźnią. Dziwaczny świat lśniących wież i istot w powłóczystych szatach. Trzepoczące skrzydła. Ktoś przeraźliwie wrzeszczący. Głód. Przeszła przeze mnie fala głodu, eliminując jakiekolwiek emocje. Trzeba się pożywić. Trzeba...! Natychmiast...! Mężczyzna puścił moją rękę, a wówczas oparłam się bezsilnie o ścianę, bojąc się, że upadnę. Nie mogłam wykrztusić słowa, dyszałam ciężko, jakbym właśnie przebiegła kilometr. - Kim... kim ty jesteś? - wymamrotałam w końcu. Gapił się na mnie bez słowa, nie pozorując już przyjaznych odruchów. Wyczuwałam płynące od niego złowrogie wibracje, a także strach spowijający go niczym oślizły wąż. Nie odrywając ode mnie spojrzenia, wytarł sobie dłoń o koszulę. Znienacka odwrócił się i zbiegł pośpiesznie ze schodów. Wsiadł do niskiego srebrnego samochodu, zatrzasnął drzwi i szybko odjechał w noc. Gdy umilkł warkot silnika jego auta, moich uszu dobiegły granie świerszczy i dalekie odgłosy pojazdów na autostradzie. Wpatrywałam się w miejsce, w którym stał srebrny samochód, mając w głowie kompletny chaos, gdy wtem wstrząsnął mną z opóźnieniem potworny lęk. Z hukiem zamknęłam drzwi, zasunęłam drżącą ręką zasuwę i pognałam z powrotem do salonu. Mama nadal siedziała w swoim fotelu, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń. Stałam i patrzyłam na nią dłuższą chwilę, obejmując się ciasno ramionami, by powstrzymać drżenie, i ze wszystkich sił pragnąc, żeby podniosła na mnie oczy i powiedziała: „Willow, skarbie, czy wszystko w porządku? Opowiedz mi, co się stało, kochanie. Może zdołam ci jakoś pomóc". - Kto to był? - zapytała ciocia Jo, zerkając na mnie przelotnie. - Nikt - odparłam słabo. Wiedząc, że na nic się to zda, uklękłam przed fotelem mamy i chwyciłam jej ręce w swoje. -Mamo? Jesteś tu ze mną? - spytałam przyciszonym głosem. Ciocia Jo gapiła się na mnie, jakbym postradała zmysły. - Co ty wyprawiasz? - Nic. Po prostu... mówię do mamy. - Aha, powodzenia - prychnęła. - Nie sądzę, żeby była dzisiaj specjalnie rozmowna. Zmilczałam, ciocia zaś wyszła do kuchni. Nadal klęczałam przed moją piękną skrzywdzoną przez los mamą, gładząc jej chłodne dłonie. - Mamo? Słyszysz mnie? Odezwij się, proszę. Zamrugała powiekami i lekko się poruszyła.