Mojej Matce,
Równie cierpliwej i kochającej, jak Matka Ziemia.
Mojemu Ojcu, rycerzowi bez skazy.
INICJACJA
Rozdział 1
Cape Cod okazało się gorące i parne, chociaż wszystko powinno tu być idealne jak w
zamku Camelot. Tak przynajmniej twierdził przewodnik Cassie.
Pomijając - co przewodnik dodawał drobnym druczkiem - sumaka jadowitego,
kleszcze, końskie muchy, trujące owoce morza oraz prądy głębinowe w pozornie spokojnych
wodach.
Książka ostrzegała też przed pieszymi wycieczkami na wąskie półwyspy, bo wysoka
fala przypływu mogła nagle odciąć cię od lądu. Tyle że akurat w tej chwili Cassie oddałaby
wszystko, żeby utkwić na jakimś półwyspie wrzynającym się głęboko w Ocean Atlantycki.
Byle Portia Bainbridge znalazła się po drugiej stronie.
Jeszcze nigdy Cassie nie czuła się tak umęczona.
- ...a mój drugi brat, ten który należy do Koła Debat na MIT, ten który dwa lata temu pojechał
na Światowy Turniej Debat do Szkocji... - ciągnęła Portia. Cassie spojrzała na nią
półprzytomnie i znów odleciała w jakiś przeklęty trans. Obaj bracia Portii studiowali na MIT i
obaj byli przerażająco zdolni, co widać było nie tylko po ich wynikach w nauce, ale też po
osiągnięciach sportowych. Sama Portia też była przerażająco zdolna, chociaż zdała dopiero do
drugiej klasy, tak samo jak Cassie. A ponieważ ulubionym tematem Portii była ona sama,
większość ostatniego miesiąca poświęciła na dzielenie się z Cassie każdym szczegółem
swojego życia.
- ...a potem, kiedy w zeszłym roku zajęłam piąte miejsce w improwizowanym
przemawianiu na Krajowych Mistrzostwach Ligi Oratorskiej, mój chłopak powiedział: „No,
przecież to jasne, że dobijesz do tytułu Mistrza Stanów..."
Jeszcze tylko tydzień, powiedziała sobie Cassie. Jeszcze tylko jeden tydzień i będę
mogła wrócić do domu. Na samą myśl ogarniała ją tęsknota tak silna, że łzy napływały jej do
oczu. Dom. Miejsce, gdzie są jej wszystkie przyjaciółki. Gdzie nie czuje się obca,
pozbawiona talentów, nudna i głupia tylko dlatego, że nie wie, co to jest małż sercówka.
Gdzie będzie mogła śmiać się z tego wszystkiego - ze swoich cudownych wakacji na
Wschodnim Wybrzeżu.
- ...więc tata powiedział: „A może ja ci go po prostu kupię?", ale ja na to: „Nie... No,
chyba żeby faktycznie..."
Cassie wpatrywała się w morze.
To nie to, że na Cape nie było pięknie. Małe domki pokryte cedrową dachówką, białe
drewniane parkany obrośnięte różami, wiklinowe fotele na biegunach stojące na werandach i
pelargonie zwieszające się spod krokwi - wszystko to było śliczne jak z obrazka. A wiejskie,
pełne zieleni place, kościoły o wysokich wieżach i stare budynki szkoły sprawiały, że Cassie
wydawało się, że cofnęła się w czasie.
Ale dzień w dzień miała też na głowie Portię. I chociaż Cassie co wieczór wymyślała
jakieś powalająco dowcipne uwagi, którymi mogłaby poczęstować koleżankę, jakoś nigdy nie
udało jej się żadnej wygłosić. Zresztą to, co mogła zrobić Portia, nie było najgorsze. Cassie
najbardziej doskwierała świadomość, że jest tu kompletnie obca. Że znalazła się poza swoim
własnym żywiołem, jakby morze wyrzuciło ją na niewłaściwy brzeg. Przytulne
dwupoziomowe mieszkanie w Kalifornii wydawało się rajem.
Jeszcze tylko tydzień, pomyślała. Muszę wytrzymać jeszcze tylko tydzień.
No i mama, taka ostatnio blada i cicha... Cassie poczuła ukłucie niepokoju i szybko
odsunęła od siebie tę myśl. Mamie nic nie jest, powiedziała sobie z przekonaniem. Pewnie źle
jej tutaj, tak samo jak mnie, chociaż mama tutaj właściwie się urodziła. Na pewno odlicza dni,
kiedy będziemy mogły wrócić do domu, dokładnie tak samo jak ja.
Oczywiście. Na pewno o to właśnie chodziło i to dlatego mama robiła taką smutną
minę, kiedy Cassie mówiła, że tęskni za domem. Pewnie czuła się winna, że przywiozła tu
córkę, i wmawiała jej, że Cape to miejsce wprost idealne na wakacje. Wszystko wróci do
normy, kiedy tylko znajdą się w domu. lak będzie lepiej dla nich obydwu
- Cassie! Słuchasz mnie czy znów śnisz na jawie?
- Och, słucham - odparła szybko.
- To o czym przed chwilą mówiłam?
Cassie się zmieszała. O chłopakach, pomyślała rozpaczliwie. O Kotle Debat, o
studiach, o Krajowych Mistrzostwach Ligi Oratorskiej... Ludzie czasami twierdzili, że myśli o
niebieskich migdałach, ale tutaj zarzucano jej to wyjątkowo często.
- Mówiłam, że nie powinni takich ludzi wpuszczać na plażę - powtórzyła Portia. - A już na
pewno nie z psami. To znaczy wiem, że to nie teren prywatny, ale przynajmniej jest tu czysto.
A teraz, sama popatrz. - Cassie spojrzała w stronę, w którą gapiła się Portia. Zobaczyła tylko
jakiegoś chłopaka idącego po piasku. Znów popatrzyła niepewnie na Portię.
- On pracuje na kutrze - wyjaśniła koleżanka, marszcząc nos, jakby czuła jakiś niemiły
zapach. - Widziałam go dziś rano na przystani, przy rozładunku. Moim zdaniem nawet się nie
przebrał. Wyjątkowy nie chluj.
Cassie wcale nie wydawał się niechlujny. Miał ciemnorude włosy, był wysoki i nawet
z tej odległości widziała jego uśmiech. Tuż obok chłopaka biegał pies.
- Z facetami z kutrów się nie rozmawia. Nawet się na nich nie patrzy - dorzuciła
Portia. A Cassie widziała, że to prawda. Na plaży było może z dziesięć innych dziewczyn, w
grupkach po dwie czy trzy, niektóre z chłopakami, niektóre nie. Ale kiedy chłopak je mijał,
dziewczyny spuszczały oczy albo odwracały głowy i zaczynały się gapić w drugą stronę. To
nie było takie zalotne odwracanie wzroku, żeby potem znów popatrzeć i zachichotać. Raczej
wzgardliwe lekceważenie. Kiedy chłopak podszedł bliżej, Cassie dostrzegła, że uśmiechał się
niewesoło.
Teraz dwie dziewczyny stojące najbliżej Cassie i Portii odwracały wzrok od niego. I
niemal przy tym parsknęły z pogardą. Chłopak wzruszył lekko ramionami, jakby niczego
innego się po nich nie spodziewał. Cassie nadal nie mogła w nim dostrzec niczego
odrażającego.
Miał na sobie postrzępione szorty z obciętych dżinsów i T-shirt, który pamiętał
lepsze czasy, ale mnóstwo facetów tak się właśnie ubierało. Pies szedł przy nodze,
wymachując ogonem, przyjazny i czujny.
Nikomu nie przeszkadzał. Cassie zerknęła na twarz chłopaka, ciekawa, jakie ma oczy.
- Nie patrz - szepnęła Portia.
Chłopak właśnie je mijał. Cassie odruchowo posłuchała i pospiesznie opuściła wzrok,
chociaż w głębi serca poczuła drgnienie buntu. Miała wrażenie, że to tani chwyt, paskudny,
niepotrzebny i wredny. Wstydziła się, że bierze udział w czymś takim, ale nie mogła się
powstrzymać. Musiała posłuchać Portii. Spojrzała na własne palce, zanurzone w piasku.
Widziała każdą jego drobinę w oślepiającym słońcu. Z daleka piasek wydawał się biały, ale z
bliska połyskiwał kolorami - drobinkami czarnej i zielonej miki, pastelowymi okruchami
muszli, fragmentami kwarcu, czerwonego niczym maleńkie granaty. To niesprawiedliwe,
pomyślała, jakby zwracała się do chłopaka, ale on, oczywiście, nie mógł jej usłyszeć.
Przepraszam, to po prostu niesprawiedliwe. Chciałabym coś zrobić, ale nie mogę.
Wilgotny nos dotknął jej dłoni od spodu. To się stało tak nagle, że krzyknęła i
zachciało jej się śmiać. Pies znów szturchnął nosem jej dłoń, wcale nie prosząc, ale wręcz
domagając się pieszczoty. Pogłaskała go po krótkiej, jedwabistej sierści na pysku. To był
owczarek niemiecki, a w każdym razie miał wiele z owczarka - duży i ładny pies o
błyszczących, inteligentnych brązowych oczach i pogodnym pysku. Cassie poczuła, że
sztywna, pełna zażenowania maska, w jaką zmieniła się jej twarz, zaczyna się kruszyć.
Roześmiała się.
A potem szybko spojrzała na chłopaka. Nie potrafiła tego powstrzymać. Napotkała
jego wzrok.
Później Cassie zdarzało się myśleć o tej chwili… kiedy popatrzyła na niego, a on na
nią. Jego oczy były szaroniebieskie jak morze, gdy jest najbardziej tajemnicze. Twarz miał
niezwykłą, nie tyle piękną, ile pociągającą i intrygującą z wydatnymi kośćmi policzkowymi i
zdecydowaną linią ust. Coś w kształcie tych ust zdradzało, że chłopak ma swoją dumę, nie
brakuje mu poczucia humoru i jest wrażliwy. A kiedy na nią patrzył, jego ponury uśmiech
pojaśniał i coś zalśniło w dużych szaroniebieskich oczach. Jak słońce odbijające się w falach.
Zwykle Cassie przy chłopakach robiła się nieśmiała, a już zwłaszcza przy obcych. Ale
to był przecież tylko jakiś biedny rybak. Zrobiło jej się go żal i postanowiła być dla niego
miła. Zwyczajnie nic nie mogła na to poradzić. Kiedy poczuła, że na widok chłopaka coś w
niej samej zaczyna się rozjaśniać, że w odpowiedzi na jego uśmiech ma ochotę się śmiać,
pozwoliła sobie na to. Przez mgnienie oka było tak, jakby połączył ich jakiś sekret. Coś,
czego nie rozumiał nikt inny na tej plaży. Pies ekstatycznie wymachiwał ogonem, jakby i on
był dopuszczony do tajemnicy.
- Cassie - dobiegł ją wściekły syk Portii. Zaczerwieniła się. Oderwała spojrzenie od
twarzy chłopaka. Portia była purpurowa ze złości.
- Radża! - rzucił chłopak. Już się nie śmiał. - Noga!
Z widoczną niechęcią pies odsunął się od Cassie. Nadal merdał ogonem. A potem,
sypiąc pióropuszem piasku, skoczył w stronę swojego pana.
To niesprawiedliwe, znów pomyślała Cassie. I wtedy...
- Życie jest niesprawiedliwe - powiedział chłopak. Kompletnie ją zaskoczył.
Zaszokowana, zerknęła na niego.
Spojrzenie miał teraz mroczne jak morze podczas sztormu. Widziała to wyraźnie i
prawie się wystraszyła, jakby przez chwilę udało jej się dostrzec coś zakazanego. Coś
przekraczającego jej zrozumienie, ale potężnego. Potężnego i dziwnego.
A potem odszedł, a pies pobiegł za nim w podskokach. Nie obejrzał się.
Zdumiona Cassie patrzyła za nieznajomym. Nie odezwała się przecież, była pewna, że
nie powiedziała na głos ani słowa. Skąd więc wiedział, o czym pomyślała?
Z zamyślenia wyrwał ją kolejny syk. Skuliła się. Doskonale wiedziała, co za chwilę
usłyszy od Portii. Ten pies miał pewnie świerzb, pchły, robaki i skrofulozę. A ręcznik Cassie
na pewno roi się w tej chwili od pasożytów.
Ale Portia milczała. Ona też patrzyła za oddalającymi się sylwetkami chłopaka i psa.
Wspięli się na wydmę, a potem ruszyli wąską ścieżką wśród kęp trawy. I chociaż była
wyraźnie pełna obrzydzenia, w jej wyrazie twarzy pojawiły się jakiś ponury namysł i
podejrzliwość, jakich Cassie nigdy wcześniej u niej nie widziała.
- Co się dzieje? Portia zmrużyła oczy.
- Chyba... - wycedziła powoli przez zęby. - Chyba wiem, kto to.
- Aha, widziałaś go na przystani rybackiej. Koleżanka niecierpliwie pokręciła głową.
- Nie o to chodzi. Zamknij się i daj mi pomyśleć.
Cassie osłupiała, ale posłusznie zamilkła.
Portia nadal patrzyła za chłopakiem, a po paru chwilach zaczęła kiwać głową, jakby
coś potwierdzała. Na twarzy miała wypieki, i to wcale nie od słońca.
Nagle, nadal kiwając głową, mruknęła coś i wstała. Oddychała jakoś szybciej.
- Portio?
- Muszę coś załatwić - powiedziała. Machnęła ręką do Cassie i nawet na nią nie
spojrzała. - Zostań tu.
- Co się dzieje?
- Nic! - rzuciła ostro. - Nic się nie dzieje. Zapomnij o wszystkim. Zobaczymy się
później. - Ruszyła szybkim krokiem przez wydmy w stronę domku należącego do jej rodziny.
Dziesięć minut wcześniej Cassie byłaby najszczęśliwsza na świecie, już choćby
dlatego, że Portia dała jej spokój. Nieważne z jakiego powodu. Ale teraz jakoś nie umiała się
z tego cieszyć. W głowie kłębiły jej się myśli zupełnie jak wzburzona szaroniebieska woda
tuż przed wichurą. Była podenerwowana i przygnębiona. Może nawet przestraszona?
A najdziwniejsze było to, co Portia powiedziała, zanim podniosła się z piasku.
Mruczała do siebie pod nosem i Cassie miała wrażenie, że chyba ją źle usłyszała. Przecież to
musiało być coś innego, na przykład „stary", „szary" albo „bary".
Musiała się przesłyszeć. Przecież, na litość boską, tamta nie mogła twierdzić, że facet
uprawia czary.
Uspokój się, pomyślała. Luz. Przynajmniej wreszcie jesteś sama.
Ale z jakiegoś powodu nie mogła się wyluzować. Wstała i podniosła ręcznik. A potem
owinęła się nimi i ruszyła plażą w stronę, gdzie znikł tamten chłopaka.
Rozdział 2
Cassie wdrapała się na szczyt wydmy między marne kępki postrzępionej trawy. Tutaj
musiał skręcić. Rozejrzała się, ale nie widziała nic poza sosnami i karłowatymi dębami. Ani
śladu chłopaka. Ani śladu psa. Cisza.
Było jej gorąco.
No dobra, świetnie. Obróciła się w stronę morza, ignorując ukłucie zawodu i dziwną
pustkę, które ją nagle owładnęły. Pójdzie się ochłodzić w wodzie. Problemy Portii to tylko jej
sprawa. A jeśli chodzi o tego rudego chłopaka - no cóż, pewnie nigdy więcej go nie zobaczy.
Po co się nim przejmować?
Przeszył ją dreszcz. Taki, którego nie widać, ale który sprawia, że zastanawiasz się,
czy się nie przeziębiłaś. Naprawdę jest mi za gorąco, uznała Cassie. Tak gorąco, że zaczyna
mi się robić zimno. Przyda się kąpiel.
Woda okazała się chłodna, przecież po tej stronie przylądka był już otwarty Atlantyk.
Weszła do oceanu po kolana, a potem ruszyła przed siebie wzdłuż plaży.
Kiedy doszła do nabrzeża, z pluskiem wyszła z wody i wspięła się na pomost.
Przycumowano tam tylko trzy łodzie: dwie wiosłowe i jedną motorową. Nikogo na nich nie
było.
Dokładnie tego potrzebowała Cassie.
Odczepiła grubą postrzępioną linę, która miała bronić dostępu obcym, i weszła na pomost.
Szła do końca, a podniszczone sztormami deski skrzypiały jej pod stopami. Ocean miała po
obu stronach. Kiedy znów się obejrzała, zobaczyła, że plażowicze zostali daleko w tyle.
Lekka bryza muskała jej twarz, rozwiewała włosy i łaskotała mokrą skórę nóg. Nagle poczuła
coś, czego nie umiałaby wyjaśnić. Zupełnie jakby była balonem porwanym przez wiatr. Czuła
się lekka, jakby się unosiła. Czuła się wolna.
Miała ochotę wyciągnąć otwarte ramiona w stronę wiatru i oceanu, ale zabrakło jej
śmiałości. Aż tak wyzwolona nie była. Uśmiechnęła się jednak, kiedy dotarła do końca
pomostu.
Niebo i ocean miały dokładnie taką samą, przypominającą klejnot, ciemnobłękitną
barwę. Tyle że niebo lekko rozjaśniało się na horyzoncie, gdzie spotykało się z wodą. Cassie
pomyślała, że chyba widzi krzywiznę Ziemi, ale mogło jej się tylko wydawać. W górze
krążyły rybitwy i srebrzyste mewy.
Powinnam napisać o tym wiersz, pomyślała. W domu pod łóżkiem miała taki notes,
cały zabazgrany wierszami. Nigdy ich nikomu nie pokazywała, ale wieczorami często do nich
zaglądała. W tej chwili żadne słowa nie przychodziły jej jednak na myśl.
Tak cudownie było po prostu stać, wdychać słonawy zapach morza, czuć pod stopami
ciepłe deski i słuchać, jak woda z cichym pluskiem uderza o drewniany pomost.
Ten hipnotyzujący, rytmiczny i dziwnie znajomy odgłos przypominał potężny puls
albo oddech planety. Usiadła, patrzyła i słuchała. Czuła, jak oddech jej zwalnia. Po raz
pierwszy od przyjazdu do Nowej Anglii miała wrażenie, że znalazła się u siebie. Była częścią
bezmiaru nieba, ziemi i morza - maleńką cząsteczką tego ogromu, ale jednak jakąś
cząsteczką.
Przyszło jej na myśl, że może jej rola wcale nie jest aż tak nieważna. Zatopiła się w
rytmie Ziemi, ale teraz nabierała wrażenia, jakby to ona ten rytm kontrolowała. Jakby żywioły
stanowiły z nią jedność i reagowały na jej rozkazy. Wyczuwała w sobie puls życia planety -
silny, głęboki i nabrzmiały energią. Rytm powoli przybierał na sile, robił się natarczywy,
jakby... na coś czekał. Na co?
Gdy wpatrywała się w morze, słowa same napływały. Taki prosty wierszyk, jak rymowanka,
którą się czyta dziecku, ale jednak wiersz.
Niebo i morze, niech się nic złego nie stanie.
Najdziwniejsze było, że to wcale nie brzmiało jak coś wymyślonego przez nią. Już
raczej jakby to gdzieś przeczytała, albo usłyszała, dawno temu. Na króciutką chwilę mignął
jej przed oczyma obraz: ktoś ją trzyma w ramionach, a ona spogląda na ocean. Ktoś ją
wysoko unosi, a wtedy ona słyszy słowa.
Niebo i morze, niech się nic złego nie stanie. Ziemio i ogniu, ześlijcie mi...
Nie.
Skóra ją mrowiła. Cassie odczuwała, jak jeszcze nigdy przedtem, sklepienie niebios,
solidność ziemi i niezmierzoną połać oceanu, fala po fali, aż po horyzont i jeszcze dalej. I
było zupełnie tak, jakby to wszystko czekało, obserwowało i nasłuchiwało tego, co ona
powie.
Nie kończ tego zdania, pomyślała. Nie mów już nic więcej.
Ogarnęło ją nagłe, irracjonalne przekonanie, że tak długo, jak nie dopowie wiersza do końca,
będzie bezpieczna. Wszystko potoczy się dokładnie tak, jak zawsze. Wróci do domu i będzie
nadal żyła swoim spokojnym, zwyczajnym życiem. Tak długo jak tylko powstrzyma się od
wypowiedzenia tych słów, żadna krzywda jej nie spotka.
Ale wiersz pobrzmiewał w jej myślach jak odległy szmer jakiejś muzyki i ostatnie
słowa odnalazły się same. Nie mogła ich powstrzymać.
Niebo i morze, niech się nic złego nie stanie. Ziemio i ogniu, ześlijcie mi... pożądanie.
Tak.
Och, co ja zrobiłam?!
To było tak, jakby przerwać naprężoną nić. Cassie zerwała się na równe nogi,
nieprzytomnym wzrokiem wpatrując się w wody oceanu. Coś się stało, poczuła to i teraz
miała wrażenie, jakby żywioły cofały się przed nią, jakby traciła z nimi połączenie.
Już nie była wolna i lekka, ale roztrzęsiona, rozstrojona i spięta. Nagle ocean wydał się
jej jeszcze większy niż zwykle i niekoniecznie przyjazny. Szybko zawróciła i poszła z
powrotem w stronę brzegu.
Idiotka, pomyślała, kiedy znów znalazła się blisko białego piasku plaży. Strach zaczął
ją opuszczać. Czego się tak bała? Że niebo i morze naprawdę jej posłuchają? Że te słowa się
sprawdzą?
Miała ochotę się roześmiać. Była jednocześnie zawstydzona i zła. Zdaje się, że
dokucza jej nadmiar wyobraźni. Była bezpieczna, a świat wcale się nie zmienił. Słowa to
tylko słowa.
Ale już zawsze miała o nich pamiętać. A kiedy dostrzegła coś potem kątem oka, nawet
się nie zdziwiła. Coś się działo. Na brzegu ktoś się pojawił. Rudowłosy chłopak. Wyskoczył
spomiędzy karłowatych sosen i zbiegał po pochyłości wydmy. Nagle ogarnięta
niezrozumiałym spokojem, Cassie szybko przeszła do końca pomostu, żeby spotkać chłopaka,
kiedy dotrze do plaży.
Pies biegał u boku właściciela i zerkał na jego twarz, jakby chciał powiedzieć, że
zabawa była świetna, ale czeka na następną. Ale mina chłopaka i to, że biegł, sprawiły, że
Cassie czuła, że to nie zabawa.
Chłopak rozejrzał się po pustej plaży. Cypel po lewej nie pozwalał zobaczyć, co się za
nim kryje. Chłopak spojrzał na Cassie i ich oczy się spotkały. A potem odwrócił się i ruszył
biegiem w stronę cypla.
Serce Cassie zabiło mocniej.
- Zaczekaj! - zawołała głośno.
Obejrzał się, obrzucając ją szybkim spojrzeniem szaroniebieskich oczu.
- Kto cię goni? - zapytała, chociaż miała wrażenie, że już zna odpowiedź.
- Dwóch facetów, którzy wyglądają jak obrońcy New York Giants - rzucił.
Cassie pokiwała głową, jej serce jeszcze przyspieszyło. Ale głos miała nadal spokojny. -
Jordan i Logan Bainbridge'owie.
- No tak.
- Znasz ich?
- Nie, ale powinni się właśnie jakoś tak nazywać.
Cassie o mało nie parsknęła śmiechem. Podobał jej się ten chłopak. Włosy potargał
mu wiatr, miał czujny wyraz twarzy. Prawie nie dyszał po szybkim biegu. I podobała jej się ta
śmiała iskierka w jego oczach. I to, że żartował, chociaż miał kłopoty.
- Radża i ja poradzilibyśmy sobie z nimi, ale wzięli ze sobą dwóch kumpli - powiedział, znów
zerkając za siebie. Zrobił parę kroków do tyłu i dodał: - Lepiej idź w przeciwną stronę. Nie
chcesz się na nich natknąć. I byłoby miło, gdybyś mogła udać, że mnie nie widziałaś.
- Zaczekaj! - zawołała Cassie.
Cokolwiek tu się działo, to nie jej sprawa... Mimo to nie wahała się. Coś w tym
chłopaku sprawiało, że chciała mu pomóc.
- To ślepy zaułek. Za cyplem natkniesz się na skały. Będziesz w pułapce.
- Druga strona też odpada. Zobaczą mnie, są niedaleko stąd.
Cassie wpadła na pomysł.
- Ukryj się na łodzi.
- Co?
- Na łodzi. Na tej motorowej. Na przystani. -Wskazała ręką. - Możesz się schować w
kabinie. Nie zobaczą cię.
Podążył za jej spojrzeniem, ale potem pokręcił głową.
- Gdyby mnie znaleźli, znalazłbym się w pułapce. A Radża nie lubi pływać.
- Nie znajdą cię - powiedziała Cassie. - Nie podejdą do łodzi. Powiem im, że pobiegłeś
za cypel.
Popatrzył na nią i uśmiech w jego oczach zgasł.
- Nie rozumiesz - stwierdził cicho. - Oni są groźni.
- Nic mnie to nie obchodzi - odparła i niemal popchnęła go w stronę pomostu.
Pospiesz się, pospiesz się, pospiesz się, myślała gorączkowo. Cała jej nieśmiałość znikła.
Najważniejsze żeby chłopak się ukrył. - Co mi zrobią, pobiją mnie? Przecież jestem tu
przypadkiem.
- Ale...
- Och, proszę cię. Nie kłóć się ze mną, tylko to zrób!
Popatrzył na nią po raz ostatni, a potem zawrócił, klepnięciem w udo przywołując psa.
- Chodź, mały! - Pobiegł pomostem i z łatwością wskoczył na łódź motorową. Znikł
jej z oczu, gdy wszedł do kabiny. Pies szczeknął i skoczył za panem
Cii! - pomyślała Cassie. Obaj schowali się na łodzi, ale gdyby ktoś podszedł bliżej, od
razu by ich zauważył. Powiesiła z powrotem kawałek postrzępionej liny, który zagradzał
wejście na pomost.
A potem rozejrzała się niespokojnie dookoła i podeszła do wody. Zaczęła w niej
brodzić. Pochyliła się i zgarnęła pełną garść mokrego piasku i muszelek. Pozwoliła wodzie
wymyć piasek spomiędzy luźno rozstawionych palców i zatrzymała w dłoni dwie czy trzy
małe muszelki. Sięgnęła po kolejną garść piasku...
Od strony wydm dobiegło ją czyjeś wołanie.
Zbieram muszelki, ja tylko zbieram muszelki, pomyślała. Nie muszę jeszcze podnosić
głowy. Te krzyki mnie nie dotyczą.
- Hej!
Cassie uniosła głowę.
Było ich czterech, łych dwóch na przedzie to bracia Portii - Jordan, ten z Koła Debat, i
Logan z Klubu Strzeleckiego. A może odwrotnie?
- Hej! Biegł tędy jakiś facet? - spytał Jordan. Rozglądali się na wszystkie strony jak
psy podekscytowane zapachem tropionej zwierzyny. Nagle Cassie przyszła do głowy linijka
kolejnego wiersza: „Cztery chude psy biegły uśmiechnięte". Tyle że oni nie byli chudzi, tylko
muskularni i spoceni. I zdyszani, zauważyła Cassie z odrobiną niejasnej pogardy.
- To koleżanka Portii... Cassie - zauważył Logan. - Hej, Cassie, widziałaś kogoś?
Cassie podeszła do niego powoli. W dłoniach miała pełno muszelek. Serce waliło jej o
żebra tak mocno, że była pewna, że to widać. Nie mogła wykrztusić z siebie słowa.
- Dlaczego nic nie mówisz? Co tu robisz?
Cassie uniosła dłonie, pokazując ich zawartość. Wymienili spojrzenia, prychając, a
Cassie zdała sobie sprawę, jak musi wyglądać w oczach studentów - niewysoka dziewczynka
o całkiem zwyczajnych brązowych włosach i zwyczajnych niebieskich oczach. Ot, jakiś
kalifornijski głuptas z liceum, któremu się wydaje, że zbieranie nic niewartych muszelek to
wielka frajda.
- Widziałaś tu kogoś? - spytał Jordan niecierpliwie, ale powoli, jakby zwracał się do
osoby niedosłyszącej.
Cassie pokiwała głową. Wciąż się nie odzywała, spojrzała tylko na plażę w stronę
cypla. Jordan na T-shirt miał narzuconą rozpiętą wiatrówkę, co przy upalnej pogodzie
wyglądało dziwnie. Jeszcze dziwniejsze wydawało się wybrzuszenie pod wiatrówką. Kiedy
się odwrócił, Cassie dostrzegła błysk metalu.
Broń?
A więc to Jordan jest członkiem sekcji strzeleckiej, pomyślała bez związku.
Teraz, kiedy zobaczyła coś, czego rzeczywiście można się było wystraszyć, odzyskała
głos.
- Jakiś facet z psem biegł tędy parę minut temu -wychrypiała.
- Mamy go! Utkwi tam przy skałach! - ucieszył się Logan. Razem z dwoma
pozostałymi chłopakami, których Cassie nie znała, ruszył dalej plażą, ale Jordan wpatrywał
się w nią uważnie.
- Jesteś pewna?
Zaskoczona, spojrzała na niego. Dlaczego pytał? Z premedytacją otworzyła szeroko
oczy i zrobiła minę jak najbardziej dziecinną i głupią.
- Tak...
- Bo to ważne. - Złapał ją za nadgarstek. Cassie spojrzała na własną dłoń, z której
wysypywały się muszelki. Jego zachowanie tak bardzo zbiło ją z tropu, że nie wiedziała, co
powiedzieć. - To bardzo ważne -powtórzył Jordan. Poczuła napięcie, jakim pulsowało całe
jego ciało, i kwaśny odór potu. Ogarnęła ją fala mdłości, ale starała się spoglądać na niego
obojętnie, szeroko otwartymi oczami. Bała się, że brat Portii spróbuje przyciągnąć ją do
siebie, ale on tylko wykręcił jej nadgarstek.
Nie chciała krzyknąć, ale nie zdołała się powstrzymać. Trochę z bólu, a trochę w
reakcji na coś, co dostrzegła w jego oczach: coś fanatycznego, brzydkiego i palącego się
żywym ogniem. Jęknęła przerażona bardziej niż kiedykolwiek od czasów dzieciństwa.
- Tak, jestem pewna - powiedziała bez tchu. Wpatrywała się w tę brzydotę i nie
pozwalała sobie na odwrócenie wzroku. - Poszedł tamtędy i skręcił za cypel.
- Chodź, Jordan, zostaw już ją! - krzyknął Logan. - To tylko dzieciak. Daj spokój!
Jordan się zawahał. Wie, że kłamię. Cassie ogarnęła dziwna fascynacja. Wie, ale boi
się zaufać przeczuciu, bo nie ma pojęcia, skąd właściwie się wzięło.
Uwierz mi, pomyślała, wpatrując się w niego i skupiając na tym całą swoją wolę.
Uwierz mi i idź sobie. Uwierz mi. Uwierz.
Puścił jej nadgarstek.
- Przepraszam - burknął niezręcznie. Zawrócił i pognał za pozostałymi.
- Nie ma za co - szepnęła. Wciąż stała bez ruchu.
Drżała. Przyglądała się, jak chłopcy biegną po mokrym piasku, mocno pracując
łokciami i wysoko unosząc kolana. Wiatrówka Jordana powiewała za nim luźno. Słabość,
którą Cassie czuła w żołądku, dotarła aż do kolan. Nogi miała teraz jak z waty.
Zupełnie nagle znów dotarł do niej szum oceanu. Uspokajający odgłos, który zdawał
się ją otaczać. Kiedy cztery biegnące sylwetki skręciły za załom lądu i znikły jej z oczu,
odwróciła się w stronę pomostu, żeby powiedzieć rudemu chłopakowi, że może wyjść.
Już to zrobił.
Nogi się pod nią uginały, z trudem ruszyła w stronę pomostu. Stał tam i miał taki
wyraz twarzy, że poczuła się niezręcznie.
- Lepiej stąd uciekaj... Albo znów się gdzieś schowaj - powiedziała z wahaniem. -
Mogą zaraz wrócić...
- Nie wydaje mi się.
- No cóż... - wykrztusiła. Spojrzała na niego niemal z lękiem. - Twój pies był bardzo
posłuszny - dodała wreszcie niepewnie. - Znaczy nie szczekał ani nic.
- Jest na to za mądry.
- Och! - Cassie rozejrzała się po plaży, zastanawiając się, co jeszcze powiedzieć.
Chłopak miał łagodny głos, wcale nie ostry, ale to uważne spojrzenie ani na moment nie
znikało mu z oczu. Surowo zaciskał usta. - Chyba już na dobre sobie poszli - stwierdziła.
- Dzięki tobie - odparł. Odwrócił się do niej, a ich oczy się spotkały. - Nie wiem, jak mam ci
dziękować - dodał - że zgodziłaś się dla mnie na takie coś. Przecież nawet mnie nie znasz.
Cassie poczuła się jeszcze bardziej skrępowana. Zerknęła na niego i niemal kręciło jej
się w głowie. Nie mogła oderwać od niego spojrzenia. Teraz nie widziała już żadnych
iskierek, jego oczy miały szaroniebieski kolor stali. Fascynujący, hipnotyczny. Zatapiała się w
tym spojrzeniu, przyciągało ją do siebie.
Przecież ja cię znam, pomyślała. I w tym samym momencie przed jej oczyma mignęła
dziwna scena. Wydawało się jej, że unosi się gdzieś poza własnym ciałem i może
obserwować ich dwoje stojących na plaży. Widziała słońce rozświetlające mu włosy i to, jak
sama unosi twarz w jego stronę. A potem połączyła ich srebrzysta nić, która drgała i szumiała
mocą.
Łączące ich pasmo energii. Wrażenie było tak rzeczywiste, jakby mogła wyciągnąć
dłoń i dotknąć tej nici. Pasemko łączyło ich serca i usiłowało przyciągnąć ich do siebie
jeszcze bliżej.
I nagle przyszła jej do głowy myśl, zupełnie jakby przemawiał do niej jakiś cichy głos
z głębi duszy: „Srebrna nić nigdy nie zostanie zerwana. Wasze istnienia są teraz złączone. Nie
uciekniecie od siebie nawzajem tak samo, jak nie da się uciec przed przeznaczeniem".
Wizja i głos zniknęły równie szybko, jak się pojawiły. Cassie zamrugała oczami i
pokręciła głową, usiłując pozbierać myśli. Chłopak patrzył na nią i czekał na odpowiedź.
- Cieszę się, że mogłam pomóc. Ale to głupio zabrzmiało. I nie żałuję... niczego.
Chłopak zerknął na jej nadgarstek, a w jego oczach zabłysło coś jak czyste srebro.
- A ja owszem - powiedział. - Szkoda, że nie wyszedłem wcześniej.
Cassie znów pokręciła głową. Za nic nie chciałaby, żeby go złapali i zrobili mu coś
złego.
- Chciałam tylko pomóc - szepnęła cicho, zmieszana. A potem dodała: - Dlaczego cię
ścigali?
Odwrócił wzrok i odetchnął głęboko. Zdaje się, że przekroczyła granicę.
- Nie ma sprawy. Nie powinnam pytać - stwierdziła.
- Nie. - Znów na nią spojrzał i uśmiechnął się tym swoim kpiącym, asymetrycznym
uśmieszkiem. - Jeśli ktoś ma prawo pytać, to właśnie ty. Tylko że to trudno wyjaśnić. Ja tu
jestem... tak trochę na cudzym boisku. W domu nie odważyliby się na mnie naskakiwać.
Nawet
nie spojrzeliby na mnie krzywo. Ale tutaj łatwo mogą mi się dobrać do skóry.
Nadal nic nie rozumiała.
- Oni nie lubią łudzi, którzy są... inni - wyjaśnił, znów zniżając głos. - A ja się od nich
różnię. Bardzo, ale to bardzo się różnię.
Tak, pomyślała. Jakikolwiek by był, zupełnie nie przypominał Jordana ani Logana.
Nikogo takiego jak on jeszcze nigdy nie spotkała.
- Przepraszam. Wiem, że to marne wyjaśnienie. Zwłaszcza po tym, co zrobiłaś.
Pomogłaś mi i nigdy o tym nie zapomnę. - Popatrzył na siebie i parsknął śmiechem. -
Oczywiście, raczej trudno przypuszczać, że będę mógł coś dla ciebie zrobić, prawda? Nie
tutaj. Chociaż... - urwał. - Moment.
Pogrzebał w kieszeni. Cassie nagle znów ogarnęła słabość, a krew napłynęła jej do
twarzy. Szukał pieniędzy? Uważał, że powinien jej zapłacić za pomoc? Poczuła upokorzenie
o wiele dotkliwsze, niż kiedy Jordan złapał ją za nadgarstek, i nie zdołała powstrzymać łez
napływających jej do oczu.
Ale chłopak wyciągnął z kieszeni kamień. Kawałek skały, taki jaki można podnieść z
morskiego dna. A przynajmniej tak w pierwszej chwili wyglądał. Jedna strona była chropawa
i szara, poprzecinana cienkimi czarnymi spiralami, przypominającymi ślad muszelek. Ale
potem go odwrócił i druga strona okazała się szarawa i bladoniebieska, przejrzysta i
połyskująca w słońcu jak zlepiona z kryształów cukru. Kamień był piękny.
Wsunął go do ręki Cassie i zacisnął na nim jej palce. Poczuła, jakby przez całą jej rękę
aż do ramienia przebiegł prąd elektryczny. Ten kamień wydawał się... żywy. Poprzez szum w
uszach usłyszała, że chłopak mówi coś do niej cicho i szybko.
- To chalcedon. Taki... kamień na szczęście. Jeśli kiedyś będziesz miała kłopoty albo
zagrozi ci niebezpieczeństwo czy coś... Jeśli zdarzy się taka chwila, że poczujesz się zupełnie
sama i że nikt inny nie będzie mógł ci pomóc, ściśnij go mocno. Mocno... - Zacisnął palce jej
dłoni. - I pomyśl o mnie.
Popatrzyła na chłopaka, zafascynowana. Ledwie mogła złapać oddech. Wydawało się,
że coś ją ściska w piersi. Stał bardzo blisko niej. Widziała jego oczy - miały ten sam kolor co
kryształ - czuła jego oddech i promieniujące ciepłem, rozgrzane słońcem ciało. Jego włosy
okazały się nie tak jakoś zwyczajnie rude, ale pełne różnych kolorów. Niektóre kosmyki były
ciemne i wydawały się niemal fioletowe, inne miały odcień burgundzkiego wina, inne złota.
Inny, pomyślała znowu. Odmienny od wszystkich znanych jej chłopaków. Poraził ją
słodki, gorący prąd.
Ogarnęło ją poczucie dzikości i nie skrępowania. Drżała i wyczuwała puls aż w
koniuszkach palców, ale nie wiedziała, czy to jej własny czy może jego. Już przedtem miała
wrażenie, że chłopak słyszy jej myśli. Teraz czuła się prawie tak, jakby je przenikał. Stał tak
blisko i przyglądał jej się...
- I co się wtedy stanie? - szepnęła.
- Wtedy... Być może pech się odwróci. - Cofnął się nagle, jakby właśnie coś sobie
przypomniał i ton jego głosu się zmienił. - Zawsze warto spróbować, nie sądzisz? - rzucił
lekko.
Niezdolna się odezwać, pokiwała głową. Żartował. Ale przedtem mówił poważnie.
- Muszę iść. Nie mogę tu dłużej sterczeć - stwierdził.
Cassie przełknęła ślinę.
- Lepiej uważaj. Jordan chyba ma pistolet...
- Nie zdziwiłbym się. - Zbył jej słowa i nie pozwolił nic więcej dodać. - Nie martw się,
wyjeżdżam z Cape Cod. Przynajmniej na jakiś czas. Jeszcze tu wrócę i może wtedy się
spotkamy. - Już się odwracał, ale nagle zatrzymał się w pół ruchu i znów wziął ją za rękę.
Cassie była zbyt zaskoczona, żeby zareagować. Obrócił jej dłoń i popatrzył na czerwone ślady
na nadgarstku, a potem musnął je lekko czubkami palców. Kiedy podniósł wzrok, w jego
oczach znów pojawiły się stalowe błyski. - I wierz mi, któregoś dnia za to zapłacą - szepnął. -
Obiecuję ci to.
A potem zrobił coś, co zaszokowało Cassie bardziej niż wszystko, co się jej przytrafiło
w ciągu tego i tak już szokującego dnia. Uniósł jej posiniaczoną rękę do ust i pocałował. To
był najdelikatniejszy, najlżejszy dotyk, który przeszył Cassie jak ogień. Patrzyła na niego,
oszołomiona i niedowierzająca, całkowicie Oniemiała. Nie mogła ani drgnąć, ani myśleć,
mogła tylko stać tam i czuć to, co czuła.
A potem odszedł, pogwizdując na psa. Zwierzę w podskokach obiegło Cassie i
dopiero potem ruszyło za właścicielem. Została sama i patrzyła jego śladem, zaciskając
mocno palce na niewielkim, chropowatym kamieniu.
I dopiero wtedy dotarło do niej, że nawet nie spyta, jak ma na imię.
Rozdział 3
Zaraz potem Cassie ocknęła się z oszołomienia. Lepiej się stąd wynosić, Logan i
Jordan mogą w każdej chwili wrócić. A jeśli się zorientują, że ich okłamała...
Cassie się skrzywiła, zaczęła wspinaczkę na stromą wydmę. Świat wkoło niej znów
wydawał się zwyczajny, a nie przepełniony magią i tajemnicami. Zupełnie jakby chodziła
przedtem we śnie, a teraz się obudziła. Co ona sobie uroiła? Jakieś głupoty o srebrzystych
niciach, przeznaczeniu i chłopaku niepodobnym do żadnego innego? To wszystko było
śmieszne. Kamień w jej dłoni to tylko kamień. A słowa to tylko słowa. I nawet tamten
chłopak... Oczywiście, że nie mógł Bzytać w jej myślach. Nikt tego nie potrafi. Na pewno
znajdzie się jakieś racjonalne wytłumaczenie...
Zacisnęła mocniej palce na niewielkim kamyku w swojej dłoni. Dłoń nadal ją mrowiła
w miejscu, w którym jej dotknął, a skóra muśnięta jego palcami wydawała się jakaś inna od
całej reszty skóry na jej ciele. Pomyślała, że zawsze będzie czuła ten dotyk, niezależnie od
tego, co ją jeszcze spotka.
Dotarła do domku letniskowego, który wynajmowały z mamą, zamknęła za sobą
frontowe drzwi i przystanęła. W kuchni słyszała mamę, a sądząc z jej tonu, coś było nie w
porządku.
Pani Blake rozmawiała przez telefon. Stała plecami do drzwi i lekko przechyliła
głowę, żeby przycisnąć słuchawkę do ucha. Jak zawsze Cassie uderzyło, że mama jest taka
szczupła. Przy swojej figurze i długiej fali ciemnych, opadających na plecy włosów, spiętych
na karku zwyczajną spinką, pani Blake mogłaby uchodzić za nastolatkę. Cassie nastrajało to
do niej opiekuńczo. W sumie czasami czuła się tak, jakby to ona była matką, a mama jej
córką.
Nie chciała przeszkadzać w rozmowie. Mama była zmartwiona i co chwila powtarzała
„tak" albo „rozumiem" pełnym napięcia głosem.
Cassie zawróciła i poszła do swojej sypialni.
Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Zastanawiała się z roztargnieniem, co się
mogło stać, ale nie mogła skupić myśli na niczym innym poza wydarzeniami na plaży.
Nawet jeśli Portia wiedziała, jak ma na imię ten chłopak, nigdy jej tego nie zdradzi, Cassie
była tego pewna. Ale jak Cassie miała go odszukać, nie wiedząc, jak się nazywa?
Nie odszuka go. Tak wyglądała brutalna prawda i lepiej, żeby od razu stawiła jej czoła. Nawet
gdyby udało jej się dowiedzieć, jak się nazywa nieznajomy rudzielec, nie należała do
dziewczyn, które uganiają się za facetami. Nie wiedziałaby nawet, jak się do tego zabrać.
- A poza tym za tydzień wracam do domu - szepnęła. Po raz pierwszy te słowa nie
przyniosły jej żadnej pociechy. Odłożyła chropowaty kawałek chalcedonu na komódkę.
Kamień stuknął o nią jakoś tak.. ostatecznie?
- Cassie? Mówiłaś coś?
Obróciła się i zobaczyła matkę. Stała w drzwiach.
- Nie wiedziałam, że już skończyłaś rozmowę. - A kiedy mama nadal przyglądała jej
się pytająco, dodała: - Tak tylko na głos myślałam. Mówiłam, że za tydzień pojedziemy już
do domu.
Przez twarz pani Blake przebiegł dziwny skurcz, jakby bólu. Jej duże czarne oczy były
podkrążone. Rozglądała się niespokojnie po pokoju.
- Mamo, co się dzieje?
- Rozmawiałam właśnie z babcią. Pamiętasz, planowałam, że w przyszłym tygodniu
pojedziemy do niej z wizytą?
Cassie pamiętała to bardzo dobrze. Powiedziała Portii, że wybiorą się z matką w górę
wybrzeża, a Portia rzuciła na to, że tutaj nie mówi się „wybrzeże". Od Bostonu w dół aż do
Cape był południowy brzeg, a od Bostonu do New Hampshire brzeg północny. A jeśli jechało
się do Maine, to w kierunku na dolny wschód. A poza tym, gdzie niby mieszkała ta jej babka?
Cassie nie mogła na to odpowiedzieć, bo mama nigdy jej nie powiedziała, jak się to miasto
nazywa.
- Tak - odparła. - Pamiętam.
- Właśnie z nią rozmawiałam. Zestarzała się, Cassie, i nie za dobrze sobie radzi. Jest
gorzej, niż myślałam.
- Och! Przykro mi. - Cassie nigdy nie poznała babki, nigdy nawet nie widziała jej
zdjęcia, ale i tak poczuła się okropnie. Matka i babka przez wiele lat nie utrzymywały ze sobą
kontaktów. Od czasu, kiedy urodziła się Cassie. To się jakoś wiązało z wyjazdem mamy z
rodzinnego domu, ale pani Blake nic więcej nie chciała powiedzieć. W ciągu ostatnich paru
lat mama i babka zaczęły jednak do siebie pisywać i Cassie uznała, że mimo wszystko nadał
były do siebie przywiązane. A każdym razie miała nadzieję, że tak jest i niecierpliwie
wyglądała pierwszego w życiu spotkania z babką. - Naprawdę mi przykro, mamo -
powtórzyła. - Nic jej nie będzie?
- Nie wiem. Mieszka zupełnie sama w wielkim domu i jest samotna... A teraz, przy
zapaleniu żył, miewa takie dni, kiedy trudno jej się wokół siebie zakrzątnąć. - Słońce padało
smugami na twarz pani Blake. Mówiła cicho, urywanym głosem, jakby z trudem
powstrzymując
silne emocje. - Cassie, twoja babka i ja miałyśmy swoje nieporozumienia, ale
nadal jesteśmy rodziną. Ona nie ma nikogo innego. Czas, żebyśmy zapomniały o tym, co nas
poróżniło.
Mama jeszcze nigdy nie mówiła tak otwarcie.
- O co w tym wszystkim poszło, mamo? - spytała Cassie.
- To teraz nieistotne. Chciała, żebym... poszła drogą, której nie mogłam wybrać.
Uważała, że postępuje słusznie... A teraz jest samotna i potrzebuje pomocy.
Cassie ogarnął niepokój. Troska o babcię, której nigdy nie spotkała, i coś jeszcze.
Przestraszył ją wyraz twarzy matki. Miała taką minę jak ktoś, kto ma właśnie przekazać złe
wiadomości i z trudem szuka odpowiednich słów.
- Cassie, długo się nad tym zastanawiałam i mamy w tej sytuacji tylko jedno wyjście. I
przykro mi, bo to oznacza, że twoje życie stanie na głowie. Będzie ci z tym pewnie ciężko...
Ale jesteś młodziutka. Przyzwyczaisz się. Wiem, że się przyzwyczaisz.
Cassie poczuła przypływ paniki.
- Mamo, nie ma sprawy - powiedziała szybko. - Możesz tu zostać i zająć się
wszystkim. Sama się przyszykuję do szkoły. To nic trudnego, Beth i pani Freeman mi
pomogą... - Matka kręciła głową i nagle Cassie poczuła, że musi mówić dalej, żeby to
wszystko powstrzymać potokiem słów. - Nie potrzebuję wcale tak wielu nowych ciuchów do
szkoły...
- Cassie, tak mi przykro. Kochanie, musisz spróbować zrozumieć i podejść do tego jak
osoba dorosła. Wiem, że będzie ci brakowało przyjaciółek. Ale obie spróbujemy poradzić
sobie z tym wszystkim jak najlepiej. - Matka nie odrywała wzroku od okna, jakby nie mogła
zmusić się, żeby spojrzeć na córkę.
Cassie zamarła.
- Mamo, co ty mi właściwie próbujesz powiedzieć?
- Mówię, że nie wracamy do domu, a przynajmniej nie z powrotem do Resedy.
Wracamy do mojego domu. Wprowadzimy się do twojej babki. Ona nas potrzebuje.
Zostaniemy tutaj.
Cassie czuła tylko odrętwienie. Zdołała wydukać głupio, jakby właśnie to było istotne:
- Ale co to znaczy „tutaj"? Gdzie mieszka babcia?
Matka po raz pierwszy odwróciła się od okna. Jej oczy wydawały się większe i
mroczniejsze niż kiedykolwiek przedtem.
- W New Salem - odparła cicho. - To miasteczko nazywa się New Salem.
Parę godzin później Cassie nadal siedziała przy oknie i bezmyślnie gapiła się na
zewnątrz. Jej myśli zataczały bezradne, bezsensowne kręgi.
Zostać tutaj... Zostać w Nowej Anglii...
Nagle przeszył ją ostry dreszcz. On. Wiedziałam, że go znów zobaczę, stwierdziło coś
w jej myślach z zadowoleniem. Ale był to tylko pojedynczy głos, a odzywało się też wiele
innych. Wszystkie naraz.
Zostać. Nie wracać do domu. I co to niby za różnica, czy ten facet jest gdzieś tutaj w
stanie Massachusetts? Przecież nie wie, jak się nazywa ani gdzie mieszka. Nigdy go już nie
znajdzie.
Zawsze jest jakaś szansa, pomyślała desperacko. A ten głos, gdzieś głęboko wewnątrz,
ten sam, który wcześniej był zadowolony, szepnął: To więcej niż szansa. To twoje
przeznaczenie.
Przeznaczenie! - odezwały się drwiąco pozostałe głosy. Nie bądź śmieszna! Twoim
przeznaczeniem jest spędzić drugą klasę liceum w Nowej Anglii i to wszystko. Tu gdzie
nikogo nie znasz. Gdzie będziesz sama.
Sama, sama, sama! - zgodziły się pozostałe głosy.
Ten najgłębszy ucichł, przytłoczony. Cassie poczuła, jak opuszczają ją resztki nadziei
na spotkanie z rudowłosym chłopakiem. Została jej tylko rozpacz.
Nawet nie będę miała okazji pożegnać się z przyjaciółkami, pomyślała. Błagała matkę,
żeby pozwoliła jej wrócić chociaż na kilka dni. Ale pani Blake powiedziała, że nie ma na to
czasu ani pieniędzy. Bilety lotnicze zamierzała zwrócić i odzyskać gotówkę. Wszystkie ich
rzeczy przyjaciółka miała spakować i przesłać do domu babki Cassie.
- Gdybyś tam wróciła - powiedziała łagodnie mama - poczułabyś się jeszcze gorzej, musząc
znów wyjechać. W ten sposób załatwisz sprawę raz na zawsze. A przyjaciółki będziesz mogła
odwiedzić w przyszłe wakacje.
Przyszłe wakacje? Przyszłe wakacje będą za jakieś sto lat. Cassie myślała o
przyjaciółkach - pogodnej Beth, spokojnej Clover i Miriam, klasowej dowcipnisi. Jeśli dodać
do tego nieśmiałą i rozmarzoną Cassie, otrzymywało się ich grupkę. Może i nie były uważane
za najfajniejsze dziewczyny w szkole, ale bawiły się dobrze i trzymały razem od czasów
podstawówki. Jak sobie bez nich poradzi aż do przyszłego lata?
Ale głos matki był taki cichy i strapiony. Rozglądała się po pokoju z takim
roztargnieniem i zatroskaniem, że Cassie nie miała serca awanturować się i pieklić, chociaż ją
korciło.
W pewnej chwili chciała nawet już podejść do mamy, objąć ją za szyję i powiedzieć,
że wszystko będzie dobrze. Ale nie mogła. Mały, rozpalony węgielek urazy, który tlił się w
jej piersi, na to nie pozwalał. Jak bardzo mama by się martwiła, to nie ona stała przed
perspektywą chodzenia do nieznanej, nowej szkoły tysiące kilometrów od miejsca, gdzie
czuła się jak w domu.
A Cassie, owszem. Nowe korytarze, szafki, klasy, nowe stoliki, myślała. Nowe twarze,
zamiast tych, które znała jeszcze z gimnazjum. Och, to nie może być prawda.
Cassie nie zrobiła mamie tego popołudnia awantury, ale też jej nie przytuliła.
Odwróciła się tylko w milczeniu do okna i siedziała tak cały czas. Światło dnia powoli bladło,
a niebo przybierało odcień łososiowy, a potem fioletowy i wreszcie czarny.
Było już późno, kiedy położyła się do łóżka. I dopiero wtedy zorientowała się, że zupełnie
zapomniała o kawałku chalcedonu, który dostała na plaży. Wyciągnęła rękę, zabrała odłamek
skały z nocnego stolika
I wsunęła pod poduszkę.
Portia przystanęła, widząc Cassie, która z matką pakowała rzeczy do wypożyczonego
samochodu.
- Wracacie do domu? - spytała.
Cassie jeszcze jeden, ostatni raz pchnęła swoją torbę na ramię, żeby zmieściła się w
bagażniku. Dotarło do niej, że wcale nie ma ochoty informować Portii, że zostaje w Nowej
Anglii. Nie zniosłaby, gdyby Portia wiedziała o jej zmartwieniu. To by jej pozwoliło w jakiś
sposób zatriumfować nad Cassie.
Dlatego kiedy uniosła wzrok, miała przylepiony do twarzy swój najładniejszy
uśmiech.
- Tak, Portio - powiedziała i obejrzała się na matkę, stojącą przy drzwiach od strony
kierowcy i układającą rzeczy na tylnym siedzeniu.
- Myślałam, że zostaniesz do końca tygodnia.
- Zmieniłyśmy zdanie. - Spojrzała w piwne oczy koleżanki i zdumiał ją chłód, który w
nich dostrzegła. - Nie żebym się tu dobrze nie bawiła. Miło było - dodała prędko i niemądrze.
Portia odgarnęła sobie z czoła jasne włosy.
- Może lepiej trzymaj się teraz Zachodniego Wybrzeża - wycedziła. - Bo my tutaj nie
lubimy kłamczuchów.
Cassie otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Zaczerwieniła się. A więc domyślili się, że
tam na plaży ich oszukała. Teraz przydałaby się jedna z tych druzgocąco dowcipnych
odpowiedzi na przytyki Portii, które wymyślała sobie co noc. Ale oczywiście nic jej w tej
chwili nie przychodziło na myśl. Zacisnęła wargi.
- Miłej podróży - zakończyła koleżanka i z ostatnim zimnym spojrzeniem odwróciła
się na pięcie.
- Portio! - Żołądek zacisnął się Cassie ze wstydu, napięcia i gniewu, ale nie mogła
stracić takiej szansy. - Zanim wyjadę, możesz mi coś powiedzieć?
- Co?
- Teraz to już bez różnicy... Chciałabym po prostu wiedzieć. Tak się zastanawiałam
tylko... Wiesz, jak on się nazywa?
- Kto?
Cassie poczuła, że rumieni się jeszcze bardziej, ale uparcie brnęła dalej.
- No, on. Ten rudy chłopak. Z plaży.
Piwne oczy wpatrywały się prosto w Cassie. Źrenice Portii zwęziły się i przypominały
małe, wredne kropki. Cassie wiedziała, że nie ma co się łudzić.
I miała rację.
- Jaki rudy chłopak z plaży? - zdziwiła się Portia, wyraźnie i powoli artykułując każde
słowo, a potem znów się odwróciła i odeszła. Tym razem Cassie nie próbowała jej
zatrzymywać.
Zieleń. To właśnie zauważyła Cassie, kiedy wyruszyły z Cape na północ. Po obu
stronach drogi rósł tu prawdziwy las. W Kalifornii trzeba by jechać do parku narodowego,
żeby zobaczyć takie wysokie drzewa...
- To klony cukrowe - opowiadała mama z wymuszonym uśmiechem, kiedy Cassie
lekko obróciła głowę, chcąc się dokładniej przyjrzeć kępie szczególnie ładnych drzew. - A te
niższe to klony czerwone. Jesienią czerwienieją i mają taki piękny, różowobordowy odcień
jak zachód słońca. Poczekaj tylko, sama zobaczysz.
Cassie nie odpowiedziała. Nie chciała oglądać tych drzew jesienią, bo w ogóle nie
miała ochoty tu być.
Przejechały przez Boston i ruszyły w górę wybrzeża, czy raczej północnego brzegu,
szybko poprawiła się w myślach. Cassie oglądała przez okno stare, małe miasteczka,
przystanie i kamieniste plaże. Podejrzewała, że mama specjalnie wybrała drogę widokową, i
poczuła, że dusi ją uraza. Dlaczego nie mogły po prostu dostać się na miejsce i mieć to z
głowy?
- Nie ma jakiejś krótszej trasy? - odezwała się, otwierając schowek na rękawiczki i
wyciągając mapę, w którą zaopatrzyła ich firma wynajmująca samochody. - Dlaczego nie
pojedziemy Jedynką? Albo Międzystanową 95?
Matka nie spuszczała oczu z drogi.
- Już dawno tędy nie jeździłam, Cassie. Tę drogę znam.
- Ale gdybyś skręciła tutaj na Salem... - Cassie patrzyła, jak mijają zjazd. - No dobra,
to nie skręcaj - burknęła. Ze wszystkich miejsc w Massachusetts tylko Salem chciałaby
zobaczyć. Makabryczna historia miasteczka pasowała w tej chwili do jej nastroju. - To tam
palili czarownice, prawda? - spytała. - Czy New Salem zostało tak nazwane ze względu na
Salem? Tam też palili czarownice?
- Nikogo nie palili, tylko wieszali. I to nie były czarownice, tylko całkiem zwyczajni
ludzie, ale tak się złożyło, że sąsiedzi ich nie lubili. - Głos matki był znużony i cierpliwy. - A
Salem w czasach kolonialnych było pospolitą nazwą; pochodzi od słowa Jeruzalem.
Mapa rozmywała się Cassie przed oczami.
- Gdzie tak w ogóle jest to miasteczko? Nie ma go w spisie - stwierdziła.
Po chwili milczenia matka odparła:
- To małe miasto, często nie umieszczają go na mapach. Właściwie leży na wyspie.
- Na wyspie?
- Nie martw się. Z lądem łączy je most.
Ale Cassie myślała tylko o tym. Wyspa. Będę mieszkała na wyspie. W miasteczku,
którego nawet nie ma na mapie.
Droga w ogóle nie była oznaczona. Pani Blake skręciła w nią, a potem samochód
przejechał przez most i znalazły się na wyspie. Cassie spodziewała się, że wyspa będzie
maleńka, i nieco poprawił jej się humor, kiedy zobaczyła, że to nieprawda. Były tam całkiem
normalne sklepy - a nie tylko takie z pamiątkami dla turystów - zgrupowane wokół czegoś, co
widocznie stanowiło centrum miasteczka. Znalazły się nawet Dunkin' Donuts i naleśnikarnia
z transparentem głoszącym „Wielkie otwarcie". Przed drzwiami tańczył ktoś przebrany za
olbrzymi naleśnik.
Cassie poczuła, że jej ściśnięty żołądek nieco się odpręża. Miasteczko, w którym
tańczy wielki naleśnik, nie może być tak do końca złe, prawda?
Ale potem matka skręciła w kolejną ulicę. Droga prowadziła pod górę, a okolica robiła
się coraz bardziej odludna, w miarę jak zostawiały miasto za sobą.
Najwidoczniej zmierzamy na najdalej wysuniętą część cypla, uznała Cassie. Widziała
to miejsce. Połyskujące czerwienią słońce odbijało się w oknach grupy domów wzniesionych
nad urwiskiem. W miarę jak samochód się do nich zbliżał, Cassie przyglądała się
zabudowaniom z coraz większym przerażeniem.
Bo te domy były stare. Okropnie stare. Nie staroświeckie i uroczo posunięte w latach,
ale po prostu wiekowe. Niektóre utrzymywano w dobrym stanie, ale inne wyglądały, jakby w
każdej chwili miały się rozpaść z trzaskiem murszejących belek.
Proszę, niech to będzie tamten, myślała Cassie, wpatrując się w ładny żółty dom z
kilkoma wieżyczkami i wykuszowymi oknami. Ale matka minęła go, nie zwalniając. Nie
zatrzymała się też przy następnym i jeszcze następnym.
A potem został już tylko jeden dom, ostatni dom na skarpie. I samochód jechał
właśnie w jego stronę. Cassie przyglądała mu się, zniechęcona. Dom miał kształt
przysadzistej, odwróconej litery T. Jedno jego skrzydło wzniesiono wzdłuż ulicy, a drugie
dobudowano pośrodku pierwszego na jego tyłach. Kiedy samochód okrążył budynek, Cassie
zauważyła, że tylne skrzydło w niczym nie przypomina frontowego. Miało mocno spadzisty
dach i niewielkie, nieregularnie rozmieszczone okienka z maleńkich szklanych szybek w
kształcie rombów. To skrzydło nie było nawet pomalowane, a tylko pokryte poszarzałymi ze
starości deskami.
Frontowe skrzydło pomalowano... Kiedyś. Teraz ta farba, która jeszcze pozostała,
odchodziła płatami. Dwa kominy wyglądały krucho i niepewnie, a kryty łupkiem dach zdawał
się zapadać. Od frontu okna rozmieszczono regularnie, ale większość z nich była chyba od
wieków niemyta.
Cassie patrzyła na budynek bez słowa. W życiu jeszcze nie widziała bardziej
przygnębiającej rudery. Przecież nie mógł to być właśnie ten dom.
- No cóż - powiedziała matka z wymuszoną swobodą, kiedy skręcała na żwirowy
podjazd. - Oto dom, w którym wyrosłam. Jesteśmy na miejscu.
Cassie odebrało mowę. W gardle miała gulę przełażenia, wściekłości i urazy. Było
tego tak dużo, że o mało się nie udusiła.
Rozdział 4
Matka mówiła coś fałszywie wesołym tonem, ale do Cassie docierały tylko
pojedyncze słowa.
- ...oryginalne skrzydło zbudowano jeszcze przed wojną o niepodległość, miało wtedy
półtora piętra... To frontowe to już styl georgiański, z końca XVIII wieku...
I tak to się ciągnęło. Cassie otworzyła okno w samochodzie, żeby nic nie przesłaniało
jej widoku na stary dom. Im dłużej mu się przyglądała, tym gorzej wyglądał.
Matka opowiadała coś o świetliku nad drzwiami wejściowymi.
- ...prostokątny, a nie wachlarzowato wygięty, takie robiono później... - mówiła
szybko, zdyszanym głosem.
- Tu jest okropnie! - przerwała jej Cassie tonem zbyt donośnym w tej cichej okolicy,
niepokojąco głośnym. - Okropnie! - krzyknęła jeszcze raz z całą mocą. Matka za jej plecami
umilkła, ale Cassie nie obejrzała się na nią. Patrzyła na budynek, na rzędy niemytych okien,
na zapadający się okap dachu i cały ten paskudny ogrom, bezbarwny i brzydki. I aż się
trzęsła. -W życiu nie widziałam czegoś paskudniejszego. Tu jest okropnie! Chcę do domu.
Wracam do domu!
Odwróciła się, zobaczyła pobladłą twarz matki i jej zbolałe oczy, i wybuchnęła
płaczem.
- Och, Cassie... - Pani Blake pochyliła się nad winylowym dachem samochodu do
córki. - Cassie, kochanie. - Sama też miała w oczach łzy, a kiedy spojrzała na dom, Cassie
zdumiał wyraz jej twarzy. Malowały się na niej nienawiść i strach większe niż wszystko, co
odczuwała córka. - Cassie, kochanie, posłuchaj mnie - powtórzyła. - Jeśli naprawdę nie
chcesz tu zostać. ..
Urwała. Cassie wciąż płakała. Nagle usłyszała jakiś odgłos za ich plecami. Odwróciła
się i zobaczyła, że drzwi domu się otworzyły. W wejściu stanęła starsza, siwowłosa pani
wsparta na lasce.
Cassie obejrzała się za siebie.
- Mamo? - powiedziała pytająco i z naciskiem jednocześnie.
Ale matka już patrzyła w stronę drzwi. 1 powoli w jej spojrzenie wkradła się tępa
rezygnacja. Kiedy zwróciła się do Cassie, w jej łamiącym się głosie znów pojawił się ten
fałszywie pogodny ton.
- To twoja babcia, kochanie - oznajmiła. - Nie każmy jej czekać.
- Mamo... - szepnęła Cassie. To była rozpaczliwa prośba, ale oczy matki stały się
obojętne i nieprzejrzyste.
- No chodź. - Pociągnęła ją za sobą.
Cassie ogarnęła dzika ochota, żeby wskoczyć do samochodu, pozamykać drzwi i
poczekać, aż ktoś przyjdzie jej na ratunek. Ale potem to samo głębokie wyczerpanie, które
widziała u matki, dopadło i ją. Zamknęła za sobą drzwi samochodu i w milczeniu poszła
za matką w stronę domu.
Kobieta stojąca w drzwiach była bardzo stara.
Dość stara, żeby być co najmniej jej prababką. Cas-Łsie próbowała dostrzec w niej
jakieś podobieństwo do mamy, ale go nie znalazła.
- Cassie, to babcia Howard.
Cassie udało się coś wykrztusić. Starsza pani podeszła bliżej i spojrzenie głęboko
osadzonych oczu utkwiła w twarzy Cassie. W tej samej chwili dziewczynka przyszła do
głowy dziwna myśl: Ona mnie zaraz upiecze w piecu. Ale potem poczuła ramiona obejmujące
ją w zadziwiająco mocnym uścisku. Odruchowo odwzajemniła gest.
Babka odsunęła się, żeby jej się przyjrzeć.
- Cassie! Nareszcie. Po tych wszystkich latach. - Ku konsternacji Cassie nadal się w
nią wpatrywała. We wzroku starszej pani dostrzegła niepokój i żarliwą nadzieję. - Nareszcie -
szepnęła babka jakby do samej siebie.
- Dobrze cię widzieć, mamo - odezwała się mama Cassie cichym i oficjalnym głosem.
Żarliwe spojrzenie staruszki odwróciło się od Cassie.
- Alexandro. Och, moja droga, tyle czasu minęło. - Obie kobiety uściskały się, ale
między nimi pozostało jakieś trudne do określenia napięcie.
- Dlaczego stoimy na zewnątrz. Wchodźcie, wchodźcie do środka - powiedziała
babka, ocierając oczy. - Obawiam się, że dom jest raczej zaniedbany, ale wybrałam dla was
najlepsze pokoje. Zaprowadźmy Cassie do jej sypialni.
W zamierającej czerwonej poświacie zachodu wnętrze budynku wydawało się
ogromne i mroczne. Sprzęty rzeczywiście były sfatygowane, począwszy od wytartych obić na
fotelach do wyblakłego wschodniego dywanu, pokrywającego sosnową podłogę.
Ruszyły na górę schodami. Powoli, bo babka Cassie opierała się o poręcz. A potem
szły długim korytarzem. Podłoga skrzypiała pod podeszwami reeboków Cassie, a lampy
umieszczone wysoko na ścianach mrugały niepewnie. Jedna z nas powinna trzymać
świecznik, pomyślała Cassie. W każdej chwili spodziewała się Lurcha albo Kuzyna To
nadchodzących korytarzem. Jak w Rodzinie Adamsów.
- Te lampy... To twój dziadek zakładał kable - przeprosiła babka i wskazała migocące
światła. - Upierał się, że wiele rzeczy zrobi sam. Oto twój pokój, Cassie. Mam nadzieję, że
lubisz różowy.
Cassie poczuła, że jej oczy szeroko się otwierają, kiedy babka otworzyła przed nią
drzwi. Zupełnie jak jakaś sypialnia w muzeum. Było tam łóżko z kolumienkami, z kotarami
opadającymi u wezgłowia i w nogach, baldachimem z tego samego kwiecistego materiału w
kolorze przydymionego różu. Obok stały fotele obite różowym adamaszkiem. Na wysokim
gzymsie nad kominkiem stały cynowy świecznik i porcelanowy zegar. W pokoju znajdowało
się też kilka innych ciężkich, połyskujących, ciemnych mebli. Wnętrze było bardzo piękne,
ale zbyt okazałe...
- Ubrania możesz schować tutaj. Komoda jest z litego mahoniu - mówiła babka. - Ten
styl nazywa się bombę, a komodę zrobiono tutaj, w Massachusetts. To jedyne miejsce w
koloniach, gdzie je produkowano.
W koloniach? - pomyślała półprzytomnie Cassie, wpatrując się w ozdobne ślimacznice
wieńczące komodę.
- A tu masz toaletkę i szafę... Wyjrzałaś za okno? Pomyślałam, że spodoba ci się
narożny pokój, bo masz stąd widok i na południe, i na wschód.
Cassie spojrzała. Z jednego z okien widziała drogę. Drugie wychodziło na ocean.
Woda miała odcień nadąsanej ołowianej szarości pod mroczniejącym niebem, doskonale
oddając nastrój Cassie.
- Zostawię cię, żebyś się tu rozgościła - stwierdziła babka. - Alexandra, przeznaczyłam
dla ciebie zielony pokój na drugim końcu korytarza...
Matka Cassie szybkim, niemal nieśmiałym gestem uścisnęła ramiona córki. A potem
dziewczyna została sama. Sam na sam z masywnymi, czerwono-czarnymi meblami,
wystygłym kominkiem i ciężkimi draperia-mi. Ostrożnie usiadła w fotelu, bo bała się łóżka.
Pomyślała o swojej sypialni w domu, o meblach z lekkiego, jasnego drewna, o plakacie z
Upiora w operze i o nowym odtwarzaczu CD, kupionym za pieniądze, które zarobiła, pilnując
dzieci. Regał na książki Cassie pomalowała na blady błękit i ustawiła na nim kolekcję
jednorożców. Zbierała wszelkie możliwe jednorożce - pluszowe, z dmuchanego szkła,
ceramiczne, z brązu. Clover powiedziała kiedyś, że Cassie sama jest jak jednorożec -
niebieskooka, nieśmiała i niepodobna do nikogo. Wszystko to teraz wydawało się częścią
jakiegoś innego, poprzedniego życia.
Nie wiedziała, jak długo siedziała w fotelu, ale jakiś czas potem zorientowała się, że
trzyma w ręku kawałek chalcedonu. Widocznie musiała wyjąć go z kie-ni, a teraz ściskała w
dłoni.
„Jeśli kiedyś będziesz miała kłopoty, albo zagrozi ci niebezpieczeństwo...",
przypomniała sobie słowa chłopaka i ogarnęła ją tęsknota. Za nią pojawiła się fala złości. Nie
bądź głupia, skarciła się ostro. Nic ci nie grozi. I żaden kamień ci nie pomoże. Przez chwilę
miała ochotę wyrzucić odłamek chalcedonu, ale tylko potarła nim o policzek tak, że poczuła
chłodne, chropowate krawędzie. To jej przypomniało dotyk chłopaka - łagodny, a przecież
głęboko zapadł jej w duszę. Śmiałym gestem potarła kamieniem o wargi i poczuła nagłe
mrowienie wszystkich tych miejsc na skórze, których dotknął nieznajomy. Ręka - nadal czuła
ślad jego palców na dłoni. Nadgarstek - pamiętała delikatne muśnięcie końcami palców, od
którego zjeżyły jej się włoski. Wewnętrzna strona nadgarstka... Przymknęła oczy i aż zaparło
jej dech, kiedy wspominała tamten pocałunek. Zastanowiła się, jakby to było, poczuć jego
usta tam, gdzie teraz trzymała kamień? Pozwoliła głowie opaść w tył, przesuwając kamień z
ust po szyi aż do tego zagłębienia, gdzie bił jej puls. Prawie czuła, że całuje ją rudowłosy
chłopak. Tak jak nigdy żaden inny. Prawie mogła sobie wyobrazić, że naprawdę tego miejsca
dotykają jego wargi. Pozwoliłabym ci, pomyślała, chociaż nie pozwoliłabym nikomu
innemu... Tobie bym zaufała...
Ale przecież ją zostawił. Z nagłym drgnieniem przypomniała sobie o tym. Zostawił ją
i odszedł, zupełnie tak samo jak niegdyś ten drugi, najważniejszy w życiu Cassie mężczyzna.
Cassie prawie nie myślała o ojcu. Rzadko sobie na to pozwalała. Odszedł, kiedy była bardzo
mała. Zostawił ją i matkę. Pani Blake mówiła, że on umarł, ale Cassie wyjaśniła prawdę - że
po prostu odszedł.
Może teraz naprawdę nie żył, a może mieszkał gdzieś z drugą rodziną. Z inną córką.
Cassie ani matka nigdy się tego nie dowiedzą. I chociaż mama prawie go nie wspominała -
no, chyba że ktoś o niego pytał - Cassie wiedziała, że tata złamał jej serce.
Mężczyźni zawsze odchodzą, pomyślała Cassie i gardło ścisnęło jej się bólem. Obaj
mnie zostawili. A teraz jestem sama... Tutaj. Gdybym tylko miała kogośś, z kim mogłabym
porozmawiać... Siostrę, kogokolwiek...
Wciąż nie otwierając oczu, pozwoliła dłoni, w której trzymała kamień, ześlizgnąć się
na kolana. Była tak wyczerpana emocjami, że nie miała nawet siły wstać i podejść do łóżka.
Po prostu siedziała w fotelu, pogrążona w półmroku, aż wreszcie jej oddech zrobił się
wolniejszy i zasnęła.
Tej nocy Cassie miała sen... A może to wcale nie był sen? W każdym razie wydawało
się jej, że matka i babka weszły do pokoju, poruszając się bezgłośnie, niemal płynąc ponad
posadzką. W tym śnie zdawała sobie sprawę z ich obecności, ale nie mogła się poruszyć,
kiedy podniosły ją z fotela, rozebrały i położyły do łóżka. A potem stanęły obok i przyglądały
się jej. Oczy matki były dziwnie ciemne i nieprzeniknione.
- Mała Cassie - odezwała się babka z westchnieniem. - Nareszcie. Ale jaka szkoda...
- Cii! - odezwała się matka ostro. - Obudzi się.
Babka znowu westchnęła.
- Rozumiesz przecież, że to jedyne wyjście...
- Tak - zgodziła się matka. W głosie miała pustkę i rezygnację. - Rozumiem, że nie da
się uciec przed przeznaczeniem. Niepotrzebnie próbowałam.
Dokładnie tak pomyślałam, zrozumiała Cassie, kiedy sen się rozpłynął. Nie da się
uciec przed przeznaczeniem. Niewyraźnie widziała sylwetki matki i babki, zmierzających w
stronę drzwi, słyszała szmer ich głosów. Nie udało jej się jednak rozróżnić słów, dopóki jedno
nie wybiło się wyraźniejszym dźwiękiem.
- ...ofiara...
Nie była pewna, która z kobiet wymówiła to słowo, ale odbijało się ono echem w jej
myślach. Ogarniał ją mrok, ale ona nadal je słyszała. Ofiara... ofiara... ofiara...
Był już ranek. Cassie leżała na łóżku z baldachimem, a słońce wpadało przez okno.
Sprawiało, że różowy pokój wyglądał jak płatek róży oglądany pod światło. Był taki ciepły i
promienny. Gdzieś na zewnątrz śpiewał ptak.
Cassie usiadła. Niejasno pamiętała, że coś jej się śniło, ale sen był nieuchwytny i
niewyraźny. Nos miała zatkany - pewnie od płaczu - i trochę kręciło jej się w głowie. Ale
poza tym nie było tak źle. Czuła się jak po długiej chorobie albo jakby miała poważne
zmartwienie,
a potem dobrze się wyspała. Wydawało się jej, że jest dziwnie wyciszona i spokojna.
I miała wrażenie, że to spokój przed burzą.
Ubrała się. Chciała już wyjść z pokoju, kiedy zauważyła na podłodze kawałek
chalcedonu. Musiała go upuścić. Podniosła kamień i wsunęła do kieszeni.
Nikt inny jeszcze chyba nie wstał. Nawet za dnia długi korytarz był mroczny i
chłodny, oświetlony jedynie oknami z obydwu krańców. Cassie zadrżała schodząc na dół, a
słabe żarówki w lampach na ścianach korytarza zamigotały jakby ze współczuciem.
Na parterze było jaśniej. Znajdowało się tam tyle pomieszczeń, że kiedy zaczęła do
nich zaglądać, szybko się pogubiła. Wreszcie trafiła do frontowego holu i postanowiła wyjść
na zewnątrz.
Nie zastanawiała się nawet po co. Chyba po to, żeby obejrzeć okolicę. Wąska, wiejska
droga wiodła ją obok kolejnych domów. Było tak wcześnie, że nikogo nie spotkała. Wreszcie
dotarła do ładnego, żółtego domu z wieżyczkami. Wysoko na wieżyczce połyskiwało okno.
Cassie popatrzyła w nie, zastanawiając się, skąd ten błysk, a potem dostrzegła ruch za oknem
na parterze, o wiele bliżej. Musiała to być biblioteka albo gabinet. W środku stała
dziewczyna. Wysoka i szczupła, z niesamowicie długą kaskadą włosów, które przesłaniały jej
twarz, kiedy pochylała się nad czymś, co leżało na biurku stojącym przy oknie. Włosy -
Cassie nie mogła od nich oderwać wzroku - wyglądały jak splecione razem światło księżyca i
słońca. I to był ich naturalny odcień. Żadnych ciemnych odrostów. Cassie jeszcze nigdy nie
widziała niczego równie pięknego. Były tak blisko - Cassie stała tuż za schludnym
żywopłotem pod oknem, a dziewczyna blisko okna, zwrócona do niej twarzą, ale z
opuszczonym wzrokiem. Cassie przyglądała się zafascynowana. Próbowała zobaczyć, co
jasnowłosa dziewczyna robi przy biurku. Jej dłonie poruszały się z wdziękiem, jakby ucierała
coś tłuczkiem w moździerzu. Przyprawy? Cokolwiek to było, ruchy dziewczyny były szybkie
I wprawne, a jej dłonie szczupłe i ładne.
A Cassie ogarnęło przedziwne uczucie... Gdyby tylko nieznajoma podniosła wzrok...
Gdyby wyjrzała przez okno... Gdyby to zrobiła... Coś by się wydarzyło.
Cassie nie wiedziała co, ale ramiona pokryły jej się gęsią skórką. Miała poczucie
wspólnoty. Pokrewieństwa. Gdyby tylko tamta dziewczyna spojrzała...
Krzyknij. Rzuć kamieniem w szybę, pomyślała. I już się rozglądała za jakimś
kamykiem, kiedy znów dostrzegła ruch. Dziewczyna o połyskliwych włosach odwróciła się
jakby w odpowiedzi na wołanie kogoś z głębi domu. Cassie mignęła śliczna, urocza twarz -
ale tylko na ułamek sekundy. Potem dziewczyna odwróciła się i szybko odeszła, a włosy
powiewały za nią niczym jedwab.
Cassie wypuściła powietrze z płuc.
Przecież to byłoby głupie, uświadomiła sobie, zawracając do domu. Ładny sposób
przedstawiania się sąsiadom, rzucać w nich kamieniami.
Ale uczucie dotkliwego rozczarowania nie mijało. Miała wrażenie, że drugiej szansy
już nie będzie, że nigdy nie zbierze się na odwagę, żeby przedstawić się tej dziewczynie. Ktoś
tak piękny na pewno ma dość przyjaciół i bez Cassie. Na pewno zadawała się z
towarzystwem kompletnie spoza orbity Cassie.
Przysadzisty, kanciasty dom babki wyglądał jeszcze gorzej w porównaniu z żółtym
budynkiem utrzymanym w słonecznym, wiktoriańskim w stylu. Cassie ze smutkiem
powędrowała w stronę urwiska, żeby popatrzeć na ocean.
Niebieski. Kolor tak intensywny, że nie wiedziała, jak go opisać. Obserwowała, jak
woda obmywa ciemne skały, i przeszył ją dziwny dreszcz. Wiatr rozwiewał jej włosy i
wpatrywała się w poranne słońce połyskujące na falach. Znów poczuła... pokrewieństwo.
Jakby coś przemawiało do jej krwi, do czegoś ukrytego głęboko w niej, co wiązało się z tym
miejscem. I z tą dziewczyną. Czuła, że może to niemal uchwycić...
- Cassie!
Zaskoczona, rozejrzała się wkoło. Wołała ją babka. Staruszka stała w drzwiach
prowadzących do starego skrzydła domu.
- Nic ci nie jest? Na litość boską, odejdź od urwiska!
Cassie spojrzała w dół i natychmiast zakręciło jej się w głowie. Palce stóp niemal
wystawały poza krawędź skały.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że stoję tak blisko. - Cofnęła się ostrożnie.
Babka przyjrzała jej się, a potem pokiwała głową.
- No cóż, chodź stąd, zrobię ci śniadanie - powiedziała. - Lubisz naleśniki?
Cassie nieśmiało skinęła głową. Niejasno przypominała sobie niepokojący sen, ale
teraz, rano, czuła się zdecydowanie lepiej niż wczoraj. Weszła za babką do środka przez stare
drzwi, które okazały się o wiele solidniejsze i cięższe niż te współczesne.
- To frontowe drzwi dawnego domu - wyjaśniła babka. Cassie zauważyła, że dzisiaj
noga chyba mniej dokuczała staruszce. - Dziwne, że prowadzą prosto do kuchni, prawda? Ale
tak się w tamtych czasach budowało. Usiądź sobie, bardzo proszę. Zaraz zrobię naleśniki.
Ale Cassie stała, zapatrzona. Kuchnia w niczym nie przypominała żadnej kuchni, jakie dotąd
widziała. Były tam kuchenka gazowa i lodówka - a nawet mikrofalówka upchnięta gdzieś w
kącie kontuaru - ale cała reszta wyglądała jak rodem z planu filmowego. W pomieszczeniu
dominował olbrzymi, otwarty kominek, wielki jak szafa ścienna. I chociaż nie palił się na nim
ogień, gruba warstwa popiołu na dnie świadczyła o tym, że często z niego korzystano. W
środku, na żelaznym poprzecznym pręcie wisiał metalowy kociołek. Nad kominkiem suszyły
się pęki kwiatów i ziół, wydzielając przyjemny zapach.
A kobieta stojąca przy palenisku...
Babcie powinny być różowe i pulchne, z miękkimi kolanami, na których można
przysiąść, i sporymi kontami w banku. Ta kobieta była zgarbiona, kanciasta i siwowłosa. Na
policzku miała duże znamię. Cassie wydawało się, że babcia zaraz podejdzie do kociołka i
zacznie w nim mieszać, pomrukując: „Czary-mary, abrakadabra".
Pomyślała tak i od razu się zawstydziła. Przecież to moja babka, pomyślała karcąco.
Moja jedyna żyjąca krewna poza matką. To nie jej wina, że jest stara i brzydka. Więc nie ma
co tak siedzieć. Powinnam jej powiedzieć coś miłego.
- Och, dziękuję - odezwała się, kiedy babka postawiła przed nią talerz parujących
placuszków. A potem dodała: - Te suszone kwiaty nad paleniskiem? Ładnie pachną.
- Lawenda i hyzop - wyjaśniła babka. - Kiedy skończysz jeść, pokażę ci ogród, jeśli
będziesz miała ochotę.
- Bardzo chętnie. - Cassie szczerze się ucieszyła. Ale kiedy po śniadaniu babka
zaprowadziła ją do ogrodu, widok był zupełnie odmienny od tego, czego Cassie się
spodziewała. Owszem, było tam trochę kwiatów, ale miejsce to w większości składało się z
krzaków i chaszczy. Rząd za rzędem Cassie widziała zarośnięte wybujałym zielskiem rabaty.
- Och... Jak ładnie - powiedziała niepewnie. Być może starsza pani była już trochę
zdziecinniała. - Jakie niezwykłe... rośliny.
Babka rzuciła jej bystre, rozbawione spojrzenie.
- To są zioła - wyjaśniła. - Tutaj masz melisę cytrynową. Powąchaj.
Cassie ujęła sercowaty liść, pomarszczony jak liść mięty, ale nieco większy.
Powąchała go. Miał zapach świeżo obranej cytryny.
- Ślicznie pachnie - stwierdziła, zaskoczona.
- A to szczaw. Spróbuj.
Dziewczyna ujęła mały, zaokrąglony listek i lekko nagryzła koniuszek. Smak był ostry
i odświeżający.
- Smaczne... Takie kwaskowe! - powiedziała i spojrzała na babkę, a ta się
uśmiechnęła. - A co to jest ?- spytała Cassie i wskazała jasnożółte główki jakichś kwiatów.
- To wrotycz. A te białe, które wyglądają jak margerytki, to złocienie. Ich listki są
dobre do sałatek.
Cassie rozejrzała się zaciekawiona.
- A tamte? - Wskazała kremowobiałe kwiaty, które wiły się wokół innych roślin.
- Kapryfolium. Trzymam je tu, bo ładnie pachną. Pszczoły je lubią i motyle. Wiosną te
krzewy są rojne jak dworzec kolejowy.
Cassie wyciągnęła rękę, żeby zerwać pachnącą gałązkę pokrytą delikatnymi pączkami,
ale się zawahała.
- Mogę? Pomyślałam, że wezmę sobie trochę do pokoju. To znaczy, jeśli nie masz nic
przeciwko temu.
- Ależ cóż znowu, rwij, ile zechcesz. Przecież po to tu są.
Wcale nie wydaje się taka stara i brzydka, pomyślała Cassie, zrywając kremowe
kwiaty. Jest po prostu... Inna. Inna niekoniecznie znaczy zła.
- Dziękuję... babciu - powiedziała, kiedy wróciły do domu. A potem znów otworzyła
usta, żeby zapytać o żółty dom i jego mieszkańców.
Ale babka sięgnęła po coś, co leżało obok mikrofalówki.
- Proszę, Cassie. To przyszło do ciebie wczorajszą pocztą. - Wręczyła jej dwie
broszurki oprawione w karton, jedną czerwoną i jedną białą.
„Liceum New Salem. Informator dla uczniów i rodziców" - przeczytała Cassie na
jednej. Druga miała napis: „Liceum New Salem. Program nauczania".
O rany! Szkoła.
Nowe korytarze, szafki, klasy i nowe twarze. W jednej z broszurek tkwiła kartka
papieru z pogrubionym napisem „Plan lekcji" u góry. A pod spodem były jej nazwisko i
adres, czyli: Crowhaven Road 12, New Salem.
Babka może nie była taka zła, jak się w pierwszej chwili wydawało. Nawet i ten dom
mógł się okazać nie taki okropny. Ale co ze szkołą? Jak Cassie da sobie radę w szkole w New
Salem?
L.J.SMITH TAJEMNY KRĄG KSIĘGA 1 INICJACJA ZAKŁADNICZKA
Mojej Matce, Równie cierpliwej i kochającej, jak Matka Ziemia. Mojemu Ojcu, rycerzowi bez skazy. INICJACJA Rozdział 1 Cape Cod okazało się gorące i parne, chociaż wszystko powinno tu być idealne jak w zamku Camelot. Tak przynajmniej twierdził przewodnik Cassie. Pomijając - co przewodnik dodawał drobnym druczkiem - sumaka jadowitego, kleszcze, końskie muchy, trujące owoce morza oraz prądy głębinowe w pozornie spokojnych wodach. Książka ostrzegała też przed pieszymi wycieczkami na wąskie półwyspy, bo wysoka fala przypływu mogła nagle odciąć cię od lądu. Tyle że akurat w tej chwili Cassie oddałaby wszystko, żeby utkwić na jakimś półwyspie wrzynającym się głęboko w Ocean Atlantycki. Byle Portia Bainbridge znalazła się po drugiej stronie. Jeszcze nigdy Cassie nie czuła się tak umęczona. - ...a mój drugi brat, ten który należy do Koła Debat na MIT, ten który dwa lata temu pojechał na Światowy Turniej Debat do Szkocji... - ciągnęła Portia. Cassie spojrzała na nią półprzytomnie i znów odleciała w jakiś przeklęty trans. Obaj bracia Portii studiowali na MIT i obaj byli przerażająco zdolni, co widać było nie tylko po ich wynikach w nauce, ale też po osiągnięciach sportowych. Sama Portia też była przerażająco zdolna, chociaż zdała dopiero do drugiej klasy, tak samo jak Cassie. A ponieważ ulubionym tematem Portii była ona sama, większość ostatniego miesiąca poświęciła na dzielenie się z Cassie każdym szczegółem swojego życia. - ...a potem, kiedy w zeszłym roku zajęłam piąte miejsce w improwizowanym przemawianiu na Krajowych Mistrzostwach Ligi Oratorskiej, mój chłopak powiedział: „No, przecież to jasne, że dobijesz do tytułu Mistrza Stanów..." Jeszcze tylko tydzień, powiedziała sobie Cassie. Jeszcze tylko jeden tydzień i będę mogła wrócić do domu. Na samą myśl ogarniała ją tęsknota tak silna, że łzy napływały jej do oczu. Dom. Miejsce, gdzie są jej wszystkie przyjaciółki. Gdzie nie czuje się obca, pozbawiona talentów, nudna i głupia tylko dlatego, że nie wie, co to jest małż sercówka. Gdzie będzie mogła śmiać się z tego wszystkiego - ze swoich cudownych wakacji na
Wschodnim Wybrzeżu. - ...więc tata powiedział: „A może ja ci go po prostu kupię?", ale ja na to: „Nie... No, chyba żeby faktycznie..." Cassie wpatrywała się w morze. To nie to, że na Cape nie było pięknie. Małe domki pokryte cedrową dachówką, białe drewniane parkany obrośnięte różami, wiklinowe fotele na biegunach stojące na werandach i pelargonie zwieszające się spod krokwi - wszystko to było śliczne jak z obrazka. A wiejskie, pełne zieleni place, kościoły o wysokich wieżach i stare budynki szkoły sprawiały, że Cassie wydawało się, że cofnęła się w czasie. Ale dzień w dzień miała też na głowie Portię. I chociaż Cassie co wieczór wymyślała jakieś powalająco dowcipne uwagi, którymi mogłaby poczęstować koleżankę, jakoś nigdy nie udało jej się żadnej wygłosić. Zresztą to, co mogła zrobić Portia, nie było najgorsze. Cassie najbardziej doskwierała świadomość, że jest tu kompletnie obca. Że znalazła się poza swoim własnym żywiołem, jakby morze wyrzuciło ją na niewłaściwy brzeg. Przytulne dwupoziomowe mieszkanie w Kalifornii wydawało się rajem. Jeszcze tylko tydzień, pomyślała. Muszę wytrzymać jeszcze tylko tydzień. No i mama, taka ostatnio blada i cicha... Cassie poczuła ukłucie niepokoju i szybko odsunęła od siebie tę myśl. Mamie nic nie jest, powiedziała sobie z przekonaniem. Pewnie źle jej tutaj, tak samo jak mnie, chociaż mama tutaj właściwie się urodziła. Na pewno odlicza dni, kiedy będziemy mogły wrócić do domu, dokładnie tak samo jak ja. Oczywiście. Na pewno o to właśnie chodziło i to dlatego mama robiła taką smutną minę, kiedy Cassie mówiła, że tęskni za domem. Pewnie czuła się winna, że przywiozła tu córkę, i wmawiała jej, że Cape to miejsce wprost idealne na wakacje. Wszystko wróci do normy, kiedy tylko znajdą się w domu. lak będzie lepiej dla nich obydwu - Cassie! Słuchasz mnie czy znów śnisz na jawie? - Och, słucham - odparła szybko. - To o czym przed chwilą mówiłam? Cassie się zmieszała. O chłopakach, pomyślała rozpaczliwie. O Kotle Debat, o studiach, o Krajowych Mistrzostwach Ligi Oratorskiej... Ludzie czasami twierdzili, że myśli o niebieskich migdałach, ale tutaj zarzucano jej to wyjątkowo często. - Mówiłam, że nie powinni takich ludzi wpuszczać na plażę - powtórzyła Portia. - A już na pewno nie z psami. To znaczy wiem, że to nie teren prywatny, ale przynajmniej jest tu czysto. A teraz, sama popatrz. - Cassie spojrzała w stronę, w którą gapiła się Portia. Zobaczyła tylko jakiegoś chłopaka idącego po piasku. Znów popatrzyła niepewnie na Portię. - On pracuje na kutrze - wyjaśniła koleżanka, marszcząc nos, jakby czuła jakiś niemiły zapach. - Widziałam go dziś rano na przystani, przy rozładunku. Moim zdaniem nawet się nie przebrał. Wyjątkowy nie chluj. Cassie wcale nie wydawał się niechlujny. Miał ciemnorude włosy, był wysoki i nawet z tej odległości widziała jego uśmiech. Tuż obok chłopaka biegał pies. - Z facetami z kutrów się nie rozmawia. Nawet się na nich nie patrzy - dorzuciła Portia. A Cassie widziała, że to prawda. Na plaży było może z dziesięć innych dziewczyn, w grupkach po dwie czy trzy, niektóre z chłopakami, niektóre nie. Ale kiedy chłopak je mijał, dziewczyny spuszczały oczy albo odwracały głowy i zaczynały się gapić w drugą stronę. To nie było takie zalotne odwracanie wzroku, żeby potem znów popatrzeć i zachichotać. Raczej wzgardliwe lekceważenie. Kiedy chłopak podszedł bliżej, Cassie dostrzegła, że uśmiechał się niewesoło. Teraz dwie dziewczyny stojące najbliżej Cassie i Portii odwracały wzrok od niego. I niemal przy tym parsknęły z pogardą. Chłopak wzruszył lekko ramionami, jakby niczego innego się po nich nie spodziewał. Cassie nadal nie mogła w nim dostrzec niczego
odrażającego. Miał na sobie postrzępione szorty z obciętych dżinsów i T-shirt, który pamiętał lepsze czasy, ale mnóstwo facetów tak się właśnie ubierało. Pies szedł przy nodze, wymachując ogonem, przyjazny i czujny. Nikomu nie przeszkadzał. Cassie zerknęła na twarz chłopaka, ciekawa, jakie ma oczy. - Nie patrz - szepnęła Portia. Chłopak właśnie je mijał. Cassie odruchowo posłuchała i pospiesznie opuściła wzrok, chociaż w głębi serca poczuła drgnienie buntu. Miała wrażenie, że to tani chwyt, paskudny, niepotrzebny i wredny. Wstydziła się, że bierze udział w czymś takim, ale nie mogła się powstrzymać. Musiała posłuchać Portii. Spojrzała na własne palce, zanurzone w piasku. Widziała każdą jego drobinę w oślepiającym słońcu. Z daleka piasek wydawał się biały, ale z bliska połyskiwał kolorami - drobinkami czarnej i zielonej miki, pastelowymi okruchami muszli, fragmentami kwarcu, czerwonego niczym maleńkie granaty. To niesprawiedliwe, pomyślała, jakby zwracała się do chłopaka, ale on, oczywiście, nie mógł jej usłyszeć. Przepraszam, to po prostu niesprawiedliwe. Chciałabym coś zrobić, ale nie mogę. Wilgotny nos dotknął jej dłoni od spodu. To się stało tak nagle, że krzyknęła i zachciało jej się śmiać. Pies znów szturchnął nosem jej dłoń, wcale nie prosząc, ale wręcz domagając się pieszczoty. Pogłaskała go po krótkiej, jedwabistej sierści na pysku. To był owczarek niemiecki, a w każdym razie miał wiele z owczarka - duży i ładny pies o błyszczących, inteligentnych brązowych oczach i pogodnym pysku. Cassie poczuła, że sztywna, pełna zażenowania maska, w jaką zmieniła się jej twarz, zaczyna się kruszyć. Roześmiała się. A potem szybko spojrzała na chłopaka. Nie potrafiła tego powstrzymać. Napotkała jego wzrok. Później Cassie zdarzało się myśleć o tej chwili… kiedy popatrzyła na niego, a on na nią. Jego oczy były szaroniebieskie jak morze, gdy jest najbardziej tajemnicze. Twarz miał niezwykłą, nie tyle piękną, ile pociągającą i intrygującą z wydatnymi kośćmi policzkowymi i zdecydowaną linią ust. Coś w kształcie tych ust zdradzało, że chłopak ma swoją dumę, nie brakuje mu poczucia humoru i jest wrażliwy. A kiedy na nią patrzył, jego ponury uśmiech pojaśniał i coś zalśniło w dużych szaroniebieskich oczach. Jak słońce odbijające się w falach. Zwykle Cassie przy chłopakach robiła się nieśmiała, a już zwłaszcza przy obcych. Ale to był przecież tylko jakiś biedny rybak. Zrobiło jej się go żal i postanowiła być dla niego miła. Zwyczajnie nic nie mogła na to poradzić. Kiedy poczuła, że na widok chłopaka coś w niej samej zaczyna się rozjaśniać, że w odpowiedzi na jego uśmiech ma ochotę się śmiać, pozwoliła sobie na to. Przez mgnienie oka było tak, jakby połączył ich jakiś sekret. Coś, czego nie rozumiał nikt inny na tej plaży. Pies ekstatycznie wymachiwał ogonem, jakby i on był dopuszczony do tajemnicy. - Cassie - dobiegł ją wściekły syk Portii. Zaczerwieniła się. Oderwała spojrzenie od twarzy chłopaka. Portia była purpurowa ze złości. - Radża! - rzucił chłopak. Już się nie śmiał. - Noga! Z widoczną niechęcią pies odsunął się od Cassie. Nadal merdał ogonem. A potem, sypiąc pióropuszem piasku, skoczył w stronę swojego pana. To niesprawiedliwe, znów pomyślała Cassie. I wtedy... - Życie jest niesprawiedliwe - powiedział chłopak. Kompletnie ją zaskoczył. Zaszokowana, zerknęła na niego. Spojrzenie miał teraz mroczne jak morze podczas sztormu. Widziała to wyraźnie i prawie się wystraszyła, jakby przez chwilę udało jej się dostrzec coś zakazanego. Coś przekraczającego jej zrozumienie, ale potężnego. Potężnego i dziwnego. A potem odszedł, a pies pobiegł za nim w podskokach. Nie obejrzał się.
Zdumiona Cassie patrzyła za nieznajomym. Nie odezwała się przecież, była pewna, że nie powiedziała na głos ani słowa. Skąd więc wiedział, o czym pomyślała? Z zamyślenia wyrwał ją kolejny syk. Skuliła się. Doskonale wiedziała, co za chwilę usłyszy od Portii. Ten pies miał pewnie świerzb, pchły, robaki i skrofulozę. A ręcznik Cassie na pewno roi się w tej chwili od pasożytów. Ale Portia milczała. Ona też patrzyła za oddalającymi się sylwetkami chłopaka i psa. Wspięli się na wydmę, a potem ruszyli wąską ścieżką wśród kęp trawy. I chociaż była wyraźnie pełna obrzydzenia, w jej wyrazie twarzy pojawiły się jakiś ponury namysł i podejrzliwość, jakich Cassie nigdy wcześniej u niej nie widziała. - Co się dzieje? Portia zmrużyła oczy. - Chyba... - wycedziła powoli przez zęby. - Chyba wiem, kto to. - Aha, widziałaś go na przystani rybackiej. Koleżanka niecierpliwie pokręciła głową. - Nie o to chodzi. Zamknij się i daj mi pomyśleć. Cassie osłupiała, ale posłusznie zamilkła. Portia nadal patrzyła za chłopakiem, a po paru chwilach zaczęła kiwać głową, jakby coś potwierdzała. Na twarzy miała wypieki, i to wcale nie od słońca. Nagle, nadal kiwając głową, mruknęła coś i wstała. Oddychała jakoś szybciej. - Portio? - Muszę coś załatwić - powiedziała. Machnęła ręką do Cassie i nawet na nią nie spojrzała. - Zostań tu. - Co się dzieje? - Nic! - rzuciła ostro. - Nic się nie dzieje. Zapomnij o wszystkim. Zobaczymy się później. - Ruszyła szybkim krokiem przez wydmy w stronę domku należącego do jej rodziny. Dziesięć minut wcześniej Cassie byłaby najszczęśliwsza na świecie, już choćby dlatego, że Portia dała jej spokój. Nieważne z jakiego powodu. Ale teraz jakoś nie umiała się z tego cieszyć. W głowie kłębiły jej się myśli zupełnie jak wzburzona szaroniebieska woda tuż przed wichurą. Była podenerwowana i przygnębiona. Może nawet przestraszona? A najdziwniejsze było to, co Portia powiedziała, zanim podniosła się z piasku. Mruczała do siebie pod nosem i Cassie miała wrażenie, że chyba ją źle usłyszała. Przecież to musiało być coś innego, na przykład „stary", „szary" albo „bary". Musiała się przesłyszeć. Przecież, na litość boską, tamta nie mogła twierdzić, że facet uprawia czary. Uspokój się, pomyślała. Luz. Przynajmniej wreszcie jesteś sama. Ale z jakiegoś powodu nie mogła się wyluzować. Wstała i podniosła ręcznik. A potem owinęła się nimi i ruszyła plażą w stronę, gdzie znikł tamten chłopaka.
Rozdział 2 Cassie wdrapała się na szczyt wydmy między marne kępki postrzępionej trawy. Tutaj musiał skręcić. Rozejrzała się, ale nie widziała nic poza sosnami i karłowatymi dębami. Ani śladu chłopaka. Ani śladu psa. Cisza. Było jej gorąco. No dobra, świetnie. Obróciła się w stronę morza, ignorując ukłucie zawodu i dziwną pustkę, które ją nagle owładnęły. Pójdzie się ochłodzić w wodzie. Problemy Portii to tylko jej sprawa. A jeśli chodzi o tego rudego chłopaka - no cóż, pewnie nigdy więcej go nie zobaczy. Po co się nim przejmować? Przeszył ją dreszcz. Taki, którego nie widać, ale który sprawia, że zastanawiasz się, czy się nie przeziębiłaś. Naprawdę jest mi za gorąco, uznała Cassie. Tak gorąco, że zaczyna mi się robić zimno. Przyda się kąpiel. Woda okazała się chłodna, przecież po tej stronie przylądka był już otwarty Atlantyk. Weszła do oceanu po kolana, a potem ruszyła przed siebie wzdłuż plaży. Kiedy doszła do nabrzeża, z pluskiem wyszła z wody i wspięła się na pomost. Przycumowano tam tylko trzy łodzie: dwie wiosłowe i jedną motorową. Nikogo na nich nie było. Dokładnie tego potrzebowała Cassie. Odczepiła grubą postrzępioną linę, która miała bronić dostępu obcym, i weszła na pomost. Szła do końca, a podniszczone sztormami deski skrzypiały jej pod stopami. Ocean miała po obu stronach. Kiedy znów się obejrzała, zobaczyła, że plażowicze zostali daleko w tyle. Lekka bryza muskała jej twarz, rozwiewała włosy i łaskotała mokrą skórę nóg. Nagle poczuła coś, czego nie umiałaby wyjaśnić. Zupełnie jakby była balonem porwanym przez wiatr. Czuła się lekka, jakby się unosiła. Czuła się wolna. Miała ochotę wyciągnąć otwarte ramiona w stronę wiatru i oceanu, ale zabrakło jej śmiałości. Aż tak wyzwolona nie była. Uśmiechnęła się jednak, kiedy dotarła do końca pomostu. Niebo i ocean miały dokładnie taką samą, przypominającą klejnot, ciemnobłękitną barwę. Tyle że niebo lekko rozjaśniało się na horyzoncie, gdzie spotykało się z wodą. Cassie pomyślała, że chyba widzi krzywiznę Ziemi, ale mogło jej się tylko wydawać. W górze krążyły rybitwy i srebrzyste mewy. Powinnam napisać o tym wiersz, pomyślała. W domu pod łóżkiem miała taki notes, cały zabazgrany wierszami. Nigdy ich nikomu nie pokazywała, ale wieczorami często do nich zaglądała. W tej chwili żadne słowa nie przychodziły jej jednak na myśl. Tak cudownie było po prostu stać, wdychać słonawy zapach morza, czuć pod stopami ciepłe deski i słuchać, jak woda z cichym pluskiem uderza o drewniany pomost. Ten hipnotyzujący, rytmiczny i dziwnie znajomy odgłos przypominał potężny puls albo oddech planety. Usiadła, patrzyła i słuchała. Czuła, jak oddech jej zwalnia. Po raz pierwszy od przyjazdu do Nowej Anglii miała wrażenie, że znalazła się u siebie. Była częścią bezmiaru nieba, ziemi i morza - maleńką cząsteczką tego ogromu, ale jednak jakąś cząsteczką. Przyszło jej na myśl, że może jej rola wcale nie jest aż tak nieważna. Zatopiła się w rytmie Ziemi, ale teraz nabierała wrażenia, jakby to ona ten rytm kontrolowała. Jakby żywioły stanowiły z nią jedność i reagowały na jej rozkazy. Wyczuwała w sobie puls życia planety - silny, głęboki i nabrzmiały energią. Rytm powoli przybierał na sile, robił się natarczywy, jakby... na coś czekał. Na co? Gdy wpatrywała się w morze, słowa same napływały. Taki prosty wierszyk, jak rymowanka,
którą się czyta dziecku, ale jednak wiersz. Niebo i morze, niech się nic złego nie stanie. Najdziwniejsze było, że to wcale nie brzmiało jak coś wymyślonego przez nią. Już raczej jakby to gdzieś przeczytała, albo usłyszała, dawno temu. Na króciutką chwilę mignął jej przed oczyma obraz: ktoś ją trzyma w ramionach, a ona spogląda na ocean. Ktoś ją wysoko unosi, a wtedy ona słyszy słowa. Niebo i morze, niech się nic złego nie stanie. Ziemio i ogniu, ześlijcie mi... Nie. Skóra ją mrowiła. Cassie odczuwała, jak jeszcze nigdy przedtem, sklepienie niebios, solidność ziemi i niezmierzoną połać oceanu, fala po fali, aż po horyzont i jeszcze dalej. I było zupełnie tak, jakby to wszystko czekało, obserwowało i nasłuchiwało tego, co ona powie. Nie kończ tego zdania, pomyślała. Nie mów już nic więcej. Ogarnęło ją nagłe, irracjonalne przekonanie, że tak długo, jak nie dopowie wiersza do końca, będzie bezpieczna. Wszystko potoczy się dokładnie tak, jak zawsze. Wróci do domu i będzie nadal żyła swoim spokojnym, zwyczajnym życiem. Tak długo jak tylko powstrzyma się od wypowiedzenia tych słów, żadna krzywda jej nie spotka. Ale wiersz pobrzmiewał w jej myślach jak odległy szmer jakiejś muzyki i ostatnie słowa odnalazły się same. Nie mogła ich powstrzymać. Niebo i morze, niech się nic złego nie stanie. Ziemio i ogniu, ześlijcie mi... pożądanie. Tak. Och, co ja zrobiłam?! To było tak, jakby przerwać naprężoną nić. Cassie zerwała się na równe nogi, nieprzytomnym wzrokiem wpatrując się w wody oceanu. Coś się stało, poczuła to i teraz miała wrażenie, jakby żywioły cofały się przed nią, jakby traciła z nimi połączenie. Już nie była wolna i lekka, ale roztrzęsiona, rozstrojona i spięta. Nagle ocean wydał się jej jeszcze większy niż zwykle i niekoniecznie przyjazny. Szybko zawróciła i poszła z powrotem w stronę brzegu. Idiotka, pomyślała, kiedy znów znalazła się blisko białego piasku plaży. Strach zaczął ją opuszczać. Czego się tak bała? Że niebo i morze naprawdę jej posłuchają? Że te słowa się sprawdzą? Miała ochotę się roześmiać. Była jednocześnie zawstydzona i zła. Zdaje się, że dokucza jej nadmiar wyobraźni. Była bezpieczna, a świat wcale się nie zmienił. Słowa to tylko słowa. Ale już zawsze miała o nich pamiętać. A kiedy dostrzegła coś potem kątem oka, nawet się nie zdziwiła. Coś się działo. Na brzegu ktoś się pojawił. Rudowłosy chłopak. Wyskoczył spomiędzy karłowatych sosen i zbiegał po pochyłości wydmy. Nagle ogarnięta niezrozumiałym spokojem, Cassie szybko przeszła do końca pomostu, żeby spotkać chłopaka, kiedy dotrze do plaży. Pies biegał u boku właściciela i zerkał na jego twarz, jakby chciał powiedzieć, że zabawa była świetna, ale czeka na następną. Ale mina chłopaka i to, że biegł, sprawiły, że Cassie czuła, że to nie zabawa. Chłopak rozejrzał się po pustej plaży. Cypel po lewej nie pozwalał zobaczyć, co się za nim kryje. Chłopak spojrzał na Cassie i ich oczy się spotkały. A potem odwrócił się i ruszył biegiem w stronę cypla. Serce Cassie zabiło mocniej. - Zaczekaj! - zawołała głośno. Obejrzał się, obrzucając ją szybkim spojrzeniem szaroniebieskich oczu. - Kto cię goni? - zapytała, chociaż miała wrażenie, że już zna odpowiedź.
- Dwóch facetów, którzy wyglądają jak obrońcy New York Giants - rzucił. Cassie pokiwała głową, jej serce jeszcze przyspieszyło. Ale głos miała nadal spokojny. - Jordan i Logan Bainbridge'owie. - No tak. - Znasz ich? - Nie, ale powinni się właśnie jakoś tak nazywać. Cassie o mało nie parsknęła śmiechem. Podobał jej się ten chłopak. Włosy potargał mu wiatr, miał czujny wyraz twarzy. Prawie nie dyszał po szybkim biegu. I podobała jej się ta śmiała iskierka w jego oczach. I to, że żartował, chociaż miał kłopoty. - Radża i ja poradzilibyśmy sobie z nimi, ale wzięli ze sobą dwóch kumpli - powiedział, znów zerkając za siebie. Zrobił parę kroków do tyłu i dodał: - Lepiej idź w przeciwną stronę. Nie chcesz się na nich natknąć. I byłoby miło, gdybyś mogła udać, że mnie nie widziałaś. - Zaczekaj! - zawołała Cassie. Cokolwiek tu się działo, to nie jej sprawa... Mimo to nie wahała się. Coś w tym chłopaku sprawiało, że chciała mu pomóc. - To ślepy zaułek. Za cyplem natkniesz się na skały. Będziesz w pułapce. - Druga strona też odpada. Zobaczą mnie, są niedaleko stąd. Cassie wpadła na pomysł. - Ukryj się na łodzi. - Co? - Na łodzi. Na tej motorowej. Na przystani. -Wskazała ręką. - Możesz się schować w kabinie. Nie zobaczą cię. Podążył za jej spojrzeniem, ale potem pokręcił głową. - Gdyby mnie znaleźli, znalazłbym się w pułapce. A Radża nie lubi pływać. - Nie znajdą cię - powiedziała Cassie. - Nie podejdą do łodzi. Powiem im, że pobiegłeś za cypel. Popatrzył na nią i uśmiech w jego oczach zgasł. - Nie rozumiesz - stwierdził cicho. - Oni są groźni. - Nic mnie to nie obchodzi - odparła i niemal popchnęła go w stronę pomostu. Pospiesz się, pospiesz się, pospiesz się, myślała gorączkowo. Cała jej nieśmiałość znikła. Najważniejsze żeby chłopak się ukrył. - Co mi zrobią, pobiją mnie? Przecież jestem tu przypadkiem. - Ale... - Och, proszę cię. Nie kłóć się ze mną, tylko to zrób! Popatrzył na nią po raz ostatni, a potem zawrócił, klepnięciem w udo przywołując psa. - Chodź, mały! - Pobiegł pomostem i z łatwością wskoczył na łódź motorową. Znikł jej z oczu, gdy wszedł do kabiny. Pies szczeknął i skoczył za panem Cii! - pomyślała Cassie. Obaj schowali się na łodzi, ale gdyby ktoś podszedł bliżej, od razu by ich zauważył. Powiesiła z powrotem kawałek postrzępionej liny, który zagradzał wejście na pomost. A potem rozejrzała się niespokojnie dookoła i podeszła do wody. Zaczęła w niej brodzić. Pochyliła się i zgarnęła pełną garść mokrego piasku i muszelek. Pozwoliła wodzie wymyć piasek spomiędzy luźno rozstawionych palców i zatrzymała w dłoni dwie czy trzy małe muszelki. Sięgnęła po kolejną garść piasku... Od strony wydm dobiegło ją czyjeś wołanie. Zbieram muszelki, ja tylko zbieram muszelki, pomyślała. Nie muszę jeszcze podnosić głowy. Te krzyki mnie nie dotyczą. - Hej! Cassie uniosła głowę.
Było ich czterech, łych dwóch na przedzie to bracia Portii - Jordan, ten z Koła Debat, i Logan z Klubu Strzeleckiego. A może odwrotnie? - Hej! Biegł tędy jakiś facet? - spytał Jordan. Rozglądali się na wszystkie strony jak psy podekscytowane zapachem tropionej zwierzyny. Nagle Cassie przyszła do głowy linijka kolejnego wiersza: „Cztery chude psy biegły uśmiechnięte". Tyle że oni nie byli chudzi, tylko muskularni i spoceni. I zdyszani, zauważyła Cassie z odrobiną niejasnej pogardy. - To koleżanka Portii... Cassie - zauważył Logan. - Hej, Cassie, widziałaś kogoś? Cassie podeszła do niego powoli. W dłoniach miała pełno muszelek. Serce waliło jej o żebra tak mocno, że była pewna, że to widać. Nie mogła wykrztusić z siebie słowa. - Dlaczego nic nie mówisz? Co tu robisz? Cassie uniosła dłonie, pokazując ich zawartość. Wymienili spojrzenia, prychając, a Cassie zdała sobie sprawę, jak musi wyglądać w oczach studentów - niewysoka dziewczynka o całkiem zwyczajnych brązowych włosach i zwyczajnych niebieskich oczach. Ot, jakiś kalifornijski głuptas z liceum, któremu się wydaje, że zbieranie nic niewartych muszelek to wielka frajda. - Widziałaś tu kogoś? - spytał Jordan niecierpliwie, ale powoli, jakby zwracał się do osoby niedosłyszącej. Cassie pokiwała głową. Wciąż się nie odzywała, spojrzała tylko na plażę w stronę cypla. Jordan na T-shirt miał narzuconą rozpiętą wiatrówkę, co przy upalnej pogodzie wyglądało dziwnie. Jeszcze dziwniejsze wydawało się wybrzuszenie pod wiatrówką. Kiedy się odwrócił, Cassie dostrzegła błysk metalu. Broń? A więc to Jordan jest członkiem sekcji strzeleckiej, pomyślała bez związku. Teraz, kiedy zobaczyła coś, czego rzeczywiście można się było wystraszyć, odzyskała głos. - Jakiś facet z psem biegł tędy parę minut temu -wychrypiała. - Mamy go! Utkwi tam przy skałach! - ucieszył się Logan. Razem z dwoma pozostałymi chłopakami, których Cassie nie znała, ruszył dalej plażą, ale Jordan wpatrywał się w nią uważnie. - Jesteś pewna? Zaskoczona, spojrzała na niego. Dlaczego pytał? Z premedytacją otworzyła szeroko oczy i zrobiła minę jak najbardziej dziecinną i głupią. - Tak... - Bo to ważne. - Złapał ją za nadgarstek. Cassie spojrzała na własną dłoń, z której wysypywały się muszelki. Jego zachowanie tak bardzo zbiło ją z tropu, że nie wiedziała, co powiedzieć. - To bardzo ważne -powtórzył Jordan. Poczuła napięcie, jakim pulsowało całe jego ciało, i kwaśny odór potu. Ogarnęła ją fala mdłości, ale starała się spoglądać na niego obojętnie, szeroko otwartymi oczami. Bała się, że brat Portii spróbuje przyciągnąć ją do siebie, ale on tylko wykręcił jej nadgarstek. Nie chciała krzyknąć, ale nie zdołała się powstrzymać. Trochę z bólu, a trochę w reakcji na coś, co dostrzegła w jego oczach: coś fanatycznego, brzydkiego i palącego się żywym ogniem. Jęknęła przerażona bardziej niż kiedykolwiek od czasów dzieciństwa. - Tak, jestem pewna - powiedziała bez tchu. Wpatrywała się w tę brzydotę i nie pozwalała sobie na odwrócenie wzroku. - Poszedł tamtędy i skręcił za cypel. - Chodź, Jordan, zostaw już ją! - krzyknął Logan. - To tylko dzieciak. Daj spokój! Jordan się zawahał. Wie, że kłamię. Cassie ogarnęła dziwna fascynacja. Wie, ale boi się zaufać przeczuciu, bo nie ma pojęcia, skąd właściwie się wzięło. Uwierz mi, pomyślała, wpatrując się w niego i skupiając na tym całą swoją wolę. Uwierz mi i idź sobie. Uwierz mi. Uwierz.
Puścił jej nadgarstek. - Przepraszam - burknął niezręcznie. Zawrócił i pognał za pozostałymi. - Nie ma za co - szepnęła. Wciąż stała bez ruchu. Drżała. Przyglądała się, jak chłopcy biegną po mokrym piasku, mocno pracując łokciami i wysoko unosząc kolana. Wiatrówka Jordana powiewała za nim luźno. Słabość, którą Cassie czuła w żołądku, dotarła aż do kolan. Nogi miała teraz jak z waty. Zupełnie nagle znów dotarł do niej szum oceanu. Uspokajający odgłos, który zdawał się ją otaczać. Kiedy cztery biegnące sylwetki skręciły za załom lądu i znikły jej z oczu, odwróciła się w stronę pomostu, żeby powiedzieć rudemu chłopakowi, że może wyjść. Już to zrobił. Nogi się pod nią uginały, z trudem ruszyła w stronę pomostu. Stał tam i miał taki wyraz twarzy, że poczuła się niezręcznie. - Lepiej stąd uciekaj... Albo znów się gdzieś schowaj - powiedziała z wahaniem. - Mogą zaraz wrócić... - Nie wydaje mi się. - No cóż... - wykrztusiła. Spojrzała na niego niemal z lękiem. - Twój pies był bardzo posłuszny - dodała wreszcie niepewnie. - Znaczy nie szczekał ani nic. - Jest na to za mądry. - Och! - Cassie rozejrzała się po plaży, zastanawiając się, co jeszcze powiedzieć. Chłopak miał łagodny głos, wcale nie ostry, ale to uważne spojrzenie ani na moment nie znikało mu z oczu. Surowo zaciskał usta. - Chyba już na dobre sobie poszli - stwierdziła. - Dzięki tobie - odparł. Odwrócił się do niej, a ich oczy się spotkały. - Nie wiem, jak mam ci dziękować - dodał - że zgodziłaś się dla mnie na takie coś. Przecież nawet mnie nie znasz. Cassie poczuła się jeszcze bardziej skrępowana. Zerknęła na niego i niemal kręciło jej się w głowie. Nie mogła oderwać od niego spojrzenia. Teraz nie widziała już żadnych iskierek, jego oczy miały szaroniebieski kolor stali. Fascynujący, hipnotyczny. Zatapiała się w tym spojrzeniu, przyciągało ją do siebie. Przecież ja cię znam, pomyślała. I w tym samym momencie przed jej oczyma mignęła dziwna scena. Wydawało się jej, że unosi się gdzieś poza własnym ciałem i może obserwować ich dwoje stojących na plaży. Widziała słońce rozświetlające mu włosy i to, jak sama unosi twarz w jego stronę. A potem połączyła ich srebrzysta nić, która drgała i szumiała mocą. Łączące ich pasmo energii. Wrażenie było tak rzeczywiste, jakby mogła wyciągnąć dłoń i dotknąć tej nici. Pasemko łączyło ich serca i usiłowało przyciągnąć ich do siebie jeszcze bliżej. I nagle przyszła jej do głowy myśl, zupełnie jakby przemawiał do niej jakiś cichy głos z głębi duszy: „Srebrna nić nigdy nie zostanie zerwana. Wasze istnienia są teraz złączone. Nie uciekniecie od siebie nawzajem tak samo, jak nie da się uciec przed przeznaczeniem". Wizja i głos zniknęły równie szybko, jak się pojawiły. Cassie zamrugała oczami i pokręciła głową, usiłując pozbierać myśli. Chłopak patrzył na nią i czekał na odpowiedź. - Cieszę się, że mogłam pomóc. Ale to głupio zabrzmiało. I nie żałuję... niczego. Chłopak zerknął na jej nadgarstek, a w jego oczach zabłysło coś jak czyste srebro. - A ja owszem - powiedział. - Szkoda, że nie wyszedłem wcześniej. Cassie znów pokręciła głową. Za nic nie chciałaby, żeby go złapali i zrobili mu coś złego. - Chciałam tylko pomóc - szepnęła cicho, zmieszana. A potem dodała: - Dlaczego cię ścigali? Odwrócił wzrok i odetchnął głęboko. Zdaje się, że przekroczyła granicę. - Nie ma sprawy. Nie powinnam pytać - stwierdziła.
- Nie. - Znów na nią spojrzał i uśmiechnął się tym swoim kpiącym, asymetrycznym uśmieszkiem. - Jeśli ktoś ma prawo pytać, to właśnie ty. Tylko że to trudno wyjaśnić. Ja tu jestem... tak trochę na cudzym boisku. W domu nie odważyliby się na mnie naskakiwać. Nawet nie spojrzeliby na mnie krzywo. Ale tutaj łatwo mogą mi się dobrać do skóry. Nadal nic nie rozumiała. - Oni nie lubią łudzi, którzy są... inni - wyjaśnił, znów zniżając głos. - A ja się od nich różnię. Bardzo, ale to bardzo się różnię. Tak, pomyślała. Jakikolwiek by był, zupełnie nie przypominał Jordana ani Logana. Nikogo takiego jak on jeszcze nigdy nie spotkała. - Przepraszam. Wiem, że to marne wyjaśnienie. Zwłaszcza po tym, co zrobiłaś. Pomogłaś mi i nigdy o tym nie zapomnę. - Popatrzył na siebie i parsknął śmiechem. - Oczywiście, raczej trudno przypuszczać, że będę mógł coś dla ciebie zrobić, prawda? Nie tutaj. Chociaż... - urwał. - Moment. Pogrzebał w kieszeni. Cassie nagle znów ogarnęła słabość, a krew napłynęła jej do twarzy. Szukał pieniędzy? Uważał, że powinien jej zapłacić za pomoc? Poczuła upokorzenie o wiele dotkliwsze, niż kiedy Jordan złapał ją za nadgarstek, i nie zdołała powstrzymać łez napływających jej do oczu. Ale chłopak wyciągnął z kieszeni kamień. Kawałek skały, taki jaki można podnieść z morskiego dna. A przynajmniej tak w pierwszej chwili wyglądał. Jedna strona była chropawa i szara, poprzecinana cienkimi czarnymi spiralami, przypominającymi ślad muszelek. Ale potem go odwrócił i druga strona okazała się szarawa i bladoniebieska, przejrzysta i połyskująca w słońcu jak zlepiona z kryształów cukru. Kamień był piękny. Wsunął go do ręki Cassie i zacisnął na nim jej palce. Poczuła, jakby przez całą jej rękę aż do ramienia przebiegł prąd elektryczny. Ten kamień wydawał się... żywy. Poprzez szum w uszach usłyszała, że chłopak mówi coś do niej cicho i szybko. - To chalcedon. Taki... kamień na szczęście. Jeśli kiedyś będziesz miała kłopoty albo zagrozi ci niebezpieczeństwo czy coś... Jeśli zdarzy się taka chwila, że poczujesz się zupełnie sama i że nikt inny nie będzie mógł ci pomóc, ściśnij go mocno. Mocno... - Zacisnął palce jej dłoni. - I pomyśl o mnie. Popatrzyła na chłopaka, zafascynowana. Ledwie mogła złapać oddech. Wydawało się, że coś ją ściska w piersi. Stał bardzo blisko niej. Widziała jego oczy - miały ten sam kolor co kryształ - czuła jego oddech i promieniujące ciepłem, rozgrzane słońcem ciało. Jego włosy okazały się nie tak jakoś zwyczajnie rude, ale pełne różnych kolorów. Niektóre kosmyki były ciemne i wydawały się niemal fioletowe, inne miały odcień burgundzkiego wina, inne złota. Inny, pomyślała znowu. Odmienny od wszystkich znanych jej chłopaków. Poraził ją słodki, gorący prąd. Ogarnęło ją poczucie dzikości i nie skrępowania. Drżała i wyczuwała puls aż w koniuszkach palców, ale nie wiedziała, czy to jej własny czy może jego. Już przedtem miała wrażenie, że chłopak słyszy jej myśli. Teraz czuła się prawie tak, jakby je przenikał. Stał tak blisko i przyglądał jej się... - I co się wtedy stanie? - szepnęła. - Wtedy... Być może pech się odwróci. - Cofnął się nagle, jakby właśnie coś sobie przypomniał i ton jego głosu się zmienił. - Zawsze warto spróbować, nie sądzisz? - rzucił lekko. Niezdolna się odezwać, pokiwała głową. Żartował. Ale przedtem mówił poważnie. - Muszę iść. Nie mogę tu dłużej sterczeć - stwierdził. Cassie przełknęła ślinę. - Lepiej uważaj. Jordan chyba ma pistolet...
- Nie zdziwiłbym się. - Zbył jej słowa i nie pozwolił nic więcej dodać. - Nie martw się, wyjeżdżam z Cape Cod. Przynajmniej na jakiś czas. Jeszcze tu wrócę i może wtedy się spotkamy. - Już się odwracał, ale nagle zatrzymał się w pół ruchu i znów wziął ją za rękę. Cassie była zbyt zaskoczona, żeby zareagować. Obrócił jej dłoń i popatrzył na czerwone ślady na nadgarstku, a potem musnął je lekko czubkami palców. Kiedy podniósł wzrok, w jego oczach znów pojawiły się stalowe błyski. - I wierz mi, któregoś dnia za to zapłacą - szepnął. - Obiecuję ci to. A potem zrobił coś, co zaszokowało Cassie bardziej niż wszystko, co się jej przytrafiło w ciągu tego i tak już szokującego dnia. Uniósł jej posiniaczoną rękę do ust i pocałował. To był najdelikatniejszy, najlżejszy dotyk, który przeszył Cassie jak ogień. Patrzyła na niego, oszołomiona i niedowierzająca, całkowicie Oniemiała. Nie mogła ani drgnąć, ani myśleć, mogła tylko stać tam i czuć to, co czuła. A potem odszedł, pogwizdując na psa. Zwierzę w podskokach obiegło Cassie i dopiero potem ruszyło za właścicielem. Została sama i patrzyła jego śladem, zaciskając mocno palce na niewielkim, chropowatym kamieniu. I dopiero wtedy dotarło do niej, że nawet nie spyta, jak ma na imię.
Rozdział 3 Zaraz potem Cassie ocknęła się z oszołomienia. Lepiej się stąd wynosić, Logan i Jordan mogą w każdej chwili wrócić. A jeśli się zorientują, że ich okłamała... Cassie się skrzywiła, zaczęła wspinaczkę na stromą wydmę. Świat wkoło niej znów wydawał się zwyczajny, a nie przepełniony magią i tajemnicami. Zupełnie jakby chodziła przedtem we śnie, a teraz się obudziła. Co ona sobie uroiła? Jakieś głupoty o srebrzystych niciach, przeznaczeniu i chłopaku niepodobnym do żadnego innego? To wszystko było śmieszne. Kamień w jej dłoni to tylko kamień. A słowa to tylko słowa. I nawet tamten chłopak... Oczywiście, że nie mógł Bzytać w jej myślach. Nikt tego nie potrafi. Na pewno znajdzie się jakieś racjonalne wytłumaczenie... Zacisnęła mocniej palce na niewielkim kamyku w swojej dłoni. Dłoń nadal ją mrowiła w miejscu, w którym jej dotknął, a skóra muśnięta jego palcami wydawała się jakaś inna od całej reszty skóry na jej ciele. Pomyślała, że zawsze będzie czuła ten dotyk, niezależnie od tego, co ją jeszcze spotka. Dotarła do domku letniskowego, który wynajmowały z mamą, zamknęła za sobą frontowe drzwi i przystanęła. W kuchni słyszała mamę, a sądząc z jej tonu, coś było nie w porządku. Pani Blake rozmawiała przez telefon. Stała plecami do drzwi i lekko przechyliła głowę, żeby przycisnąć słuchawkę do ucha. Jak zawsze Cassie uderzyło, że mama jest taka szczupła. Przy swojej figurze i długiej fali ciemnych, opadających na plecy włosów, spiętych na karku zwyczajną spinką, pani Blake mogłaby uchodzić za nastolatkę. Cassie nastrajało to do niej opiekuńczo. W sumie czasami czuła się tak, jakby to ona była matką, a mama jej córką. Nie chciała przeszkadzać w rozmowie. Mama była zmartwiona i co chwila powtarzała „tak" albo „rozumiem" pełnym napięcia głosem. Cassie zawróciła i poszła do swojej sypialni. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Zastanawiała się z roztargnieniem, co się mogło stać, ale nie mogła skupić myśli na niczym innym poza wydarzeniami na plaży. Nawet jeśli Portia wiedziała, jak ma na imię ten chłopak, nigdy jej tego nie zdradzi, Cassie była tego pewna. Ale jak Cassie miała go odszukać, nie wiedząc, jak się nazywa? Nie odszuka go. Tak wyglądała brutalna prawda i lepiej, żeby od razu stawiła jej czoła. Nawet gdyby udało jej się dowiedzieć, jak się nazywa nieznajomy rudzielec, nie należała do dziewczyn, które uganiają się za facetami. Nie wiedziałaby nawet, jak się do tego zabrać. - A poza tym za tydzień wracam do domu - szepnęła. Po raz pierwszy te słowa nie przyniosły jej żadnej pociechy. Odłożyła chropowaty kawałek chalcedonu na komódkę. Kamień stuknął o nią jakoś tak.. ostatecznie? - Cassie? Mówiłaś coś? Obróciła się i zobaczyła matkę. Stała w drzwiach. - Nie wiedziałam, że już skończyłaś rozmowę. - A kiedy mama nadal przyglądała jej się pytająco, dodała: - Tak tylko na głos myślałam. Mówiłam, że za tydzień pojedziemy już do domu. Przez twarz pani Blake przebiegł dziwny skurcz, jakby bólu. Jej duże czarne oczy były podkrążone. Rozglądała się niespokojnie po pokoju. - Mamo, co się dzieje? - Rozmawiałam właśnie z babcią. Pamiętasz, planowałam, że w przyszłym tygodniu pojedziemy do niej z wizytą? Cassie pamiętała to bardzo dobrze. Powiedziała Portii, że wybiorą się z matką w górę
wybrzeża, a Portia rzuciła na to, że tutaj nie mówi się „wybrzeże". Od Bostonu w dół aż do Cape był południowy brzeg, a od Bostonu do New Hampshire brzeg północny. A jeśli jechało się do Maine, to w kierunku na dolny wschód. A poza tym, gdzie niby mieszkała ta jej babka? Cassie nie mogła na to odpowiedzieć, bo mama nigdy jej nie powiedziała, jak się to miasto nazywa. - Tak - odparła. - Pamiętam. - Właśnie z nią rozmawiałam. Zestarzała się, Cassie, i nie za dobrze sobie radzi. Jest gorzej, niż myślałam. - Och! Przykro mi. - Cassie nigdy nie poznała babki, nigdy nawet nie widziała jej zdjęcia, ale i tak poczuła się okropnie. Matka i babka przez wiele lat nie utrzymywały ze sobą kontaktów. Od czasu, kiedy urodziła się Cassie. To się jakoś wiązało z wyjazdem mamy z rodzinnego domu, ale pani Blake nic więcej nie chciała powiedzieć. W ciągu ostatnich paru lat mama i babka zaczęły jednak do siebie pisywać i Cassie uznała, że mimo wszystko nadał były do siebie przywiązane. A każdym razie miała nadzieję, że tak jest i niecierpliwie wyglądała pierwszego w życiu spotkania z babką. - Naprawdę mi przykro, mamo - powtórzyła. - Nic jej nie będzie? - Nie wiem. Mieszka zupełnie sama w wielkim domu i jest samotna... A teraz, przy zapaleniu żył, miewa takie dni, kiedy trudno jej się wokół siebie zakrzątnąć. - Słońce padało smugami na twarz pani Blake. Mówiła cicho, urywanym głosem, jakby z trudem powstrzymując silne emocje. - Cassie, twoja babka i ja miałyśmy swoje nieporozumienia, ale nadal jesteśmy rodziną. Ona nie ma nikogo innego. Czas, żebyśmy zapomniały o tym, co nas poróżniło. Mama jeszcze nigdy nie mówiła tak otwarcie. - O co w tym wszystkim poszło, mamo? - spytała Cassie. - To teraz nieistotne. Chciała, żebym... poszła drogą, której nie mogłam wybrać. Uważała, że postępuje słusznie... A teraz jest samotna i potrzebuje pomocy. Cassie ogarnął niepokój. Troska o babcię, której nigdy nie spotkała, i coś jeszcze. Przestraszył ją wyraz twarzy matki. Miała taką minę jak ktoś, kto ma właśnie przekazać złe wiadomości i z trudem szuka odpowiednich słów. - Cassie, długo się nad tym zastanawiałam i mamy w tej sytuacji tylko jedno wyjście. I przykro mi, bo to oznacza, że twoje życie stanie na głowie. Będzie ci z tym pewnie ciężko... Ale jesteś młodziutka. Przyzwyczaisz się. Wiem, że się przyzwyczaisz. Cassie poczuła przypływ paniki. - Mamo, nie ma sprawy - powiedziała szybko. - Możesz tu zostać i zająć się wszystkim. Sama się przyszykuję do szkoły. To nic trudnego, Beth i pani Freeman mi pomogą... - Matka kręciła głową i nagle Cassie poczuła, że musi mówić dalej, żeby to wszystko powstrzymać potokiem słów. - Nie potrzebuję wcale tak wielu nowych ciuchów do szkoły... - Cassie, tak mi przykro. Kochanie, musisz spróbować zrozumieć i podejść do tego jak osoba dorosła. Wiem, że będzie ci brakowało przyjaciółek. Ale obie spróbujemy poradzić sobie z tym wszystkim jak najlepiej. - Matka nie odrywała wzroku od okna, jakby nie mogła zmusić się, żeby spojrzeć na córkę. Cassie zamarła. - Mamo, co ty mi właściwie próbujesz powiedzieć? - Mówię, że nie wracamy do domu, a przynajmniej nie z powrotem do Resedy. Wracamy do mojego domu. Wprowadzimy się do twojej babki. Ona nas potrzebuje. Zostaniemy tutaj. Cassie czuła tylko odrętwienie. Zdołała wydukać głupio, jakby właśnie to było istotne:
- Ale co to znaczy „tutaj"? Gdzie mieszka babcia? Matka po raz pierwszy odwróciła się od okna. Jej oczy wydawały się większe i mroczniejsze niż kiedykolwiek przedtem. - W New Salem - odparła cicho. - To miasteczko nazywa się New Salem. Parę godzin później Cassie nadal siedziała przy oknie i bezmyślnie gapiła się na zewnątrz. Jej myśli zataczały bezradne, bezsensowne kręgi. Zostać tutaj... Zostać w Nowej Anglii... Nagle przeszył ją ostry dreszcz. On. Wiedziałam, że go znów zobaczę, stwierdziło coś w jej myślach z zadowoleniem. Ale był to tylko pojedynczy głos, a odzywało się też wiele innych. Wszystkie naraz. Zostać. Nie wracać do domu. I co to niby za różnica, czy ten facet jest gdzieś tutaj w stanie Massachusetts? Przecież nie wie, jak się nazywa ani gdzie mieszka. Nigdy go już nie znajdzie. Zawsze jest jakaś szansa, pomyślała desperacko. A ten głos, gdzieś głęboko wewnątrz, ten sam, który wcześniej był zadowolony, szepnął: To więcej niż szansa. To twoje przeznaczenie. Przeznaczenie! - odezwały się drwiąco pozostałe głosy. Nie bądź śmieszna! Twoim przeznaczeniem jest spędzić drugą klasę liceum w Nowej Anglii i to wszystko. Tu gdzie nikogo nie znasz. Gdzie będziesz sama. Sama, sama, sama! - zgodziły się pozostałe głosy. Ten najgłębszy ucichł, przytłoczony. Cassie poczuła, jak opuszczają ją resztki nadziei na spotkanie z rudowłosym chłopakiem. Została jej tylko rozpacz. Nawet nie będę miała okazji pożegnać się z przyjaciółkami, pomyślała. Błagała matkę, żeby pozwoliła jej wrócić chociaż na kilka dni. Ale pani Blake powiedziała, że nie ma na to czasu ani pieniędzy. Bilety lotnicze zamierzała zwrócić i odzyskać gotówkę. Wszystkie ich rzeczy przyjaciółka miała spakować i przesłać do domu babki Cassie. - Gdybyś tam wróciła - powiedziała łagodnie mama - poczułabyś się jeszcze gorzej, musząc znów wyjechać. W ten sposób załatwisz sprawę raz na zawsze. A przyjaciółki będziesz mogła odwiedzić w przyszłe wakacje. Przyszłe wakacje? Przyszłe wakacje będą za jakieś sto lat. Cassie myślała o przyjaciółkach - pogodnej Beth, spokojnej Clover i Miriam, klasowej dowcipnisi. Jeśli dodać do tego nieśmiałą i rozmarzoną Cassie, otrzymywało się ich grupkę. Może i nie były uważane za najfajniejsze dziewczyny w szkole, ale bawiły się dobrze i trzymały razem od czasów podstawówki. Jak sobie bez nich poradzi aż do przyszłego lata? Ale głos matki był taki cichy i strapiony. Rozglądała się po pokoju z takim roztargnieniem i zatroskaniem, że Cassie nie miała serca awanturować się i pieklić, chociaż ją korciło. W pewnej chwili chciała nawet już podejść do mamy, objąć ją za szyję i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Ale nie mogła. Mały, rozpalony węgielek urazy, który tlił się w jej piersi, na to nie pozwalał. Jak bardzo mama by się martwiła, to nie ona stała przed perspektywą chodzenia do nieznanej, nowej szkoły tysiące kilometrów od miejsca, gdzie czuła się jak w domu. A Cassie, owszem. Nowe korytarze, szafki, klasy, nowe stoliki, myślała. Nowe twarze, zamiast tych, które znała jeszcze z gimnazjum. Och, to nie może być prawda. Cassie nie zrobiła mamie tego popołudnia awantury, ale też jej nie przytuliła. Odwróciła się tylko w milczeniu do okna i siedziała tak cały czas. Światło dnia powoli bladło, a niebo przybierało odcień łososiowy, a potem fioletowy i wreszcie czarny. Było już późno, kiedy położyła się do łóżka. I dopiero wtedy zorientowała się, że zupełnie zapomniała o kawałku chalcedonu, który dostała na plaży. Wyciągnęła rękę, zabrała odłamek
skały z nocnego stolika I wsunęła pod poduszkę. Portia przystanęła, widząc Cassie, która z matką pakowała rzeczy do wypożyczonego samochodu. - Wracacie do domu? - spytała. Cassie jeszcze jeden, ostatni raz pchnęła swoją torbę na ramię, żeby zmieściła się w bagażniku. Dotarło do niej, że wcale nie ma ochoty informować Portii, że zostaje w Nowej Anglii. Nie zniosłaby, gdyby Portia wiedziała o jej zmartwieniu. To by jej pozwoliło w jakiś sposób zatriumfować nad Cassie. Dlatego kiedy uniosła wzrok, miała przylepiony do twarzy swój najładniejszy uśmiech. - Tak, Portio - powiedziała i obejrzała się na matkę, stojącą przy drzwiach od strony kierowcy i układającą rzeczy na tylnym siedzeniu. - Myślałam, że zostaniesz do końca tygodnia. - Zmieniłyśmy zdanie. - Spojrzała w piwne oczy koleżanki i zdumiał ją chłód, który w nich dostrzegła. - Nie żebym się tu dobrze nie bawiła. Miło było - dodała prędko i niemądrze. Portia odgarnęła sobie z czoła jasne włosy. - Może lepiej trzymaj się teraz Zachodniego Wybrzeża - wycedziła. - Bo my tutaj nie lubimy kłamczuchów. Cassie otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Zaczerwieniła się. A więc domyślili się, że tam na plaży ich oszukała. Teraz przydałaby się jedna z tych druzgocąco dowcipnych odpowiedzi na przytyki Portii, które wymyślała sobie co noc. Ale oczywiście nic jej w tej chwili nie przychodziło na myśl. Zacisnęła wargi. - Miłej podróży - zakończyła koleżanka i z ostatnim zimnym spojrzeniem odwróciła się na pięcie. - Portio! - Żołądek zacisnął się Cassie ze wstydu, napięcia i gniewu, ale nie mogła stracić takiej szansy. - Zanim wyjadę, możesz mi coś powiedzieć? - Co? - Teraz to już bez różnicy... Chciałabym po prostu wiedzieć. Tak się zastanawiałam tylko... Wiesz, jak on się nazywa? - Kto? Cassie poczuła, że rumieni się jeszcze bardziej, ale uparcie brnęła dalej. - No, on. Ten rudy chłopak. Z plaży. Piwne oczy wpatrywały się prosto w Cassie. Źrenice Portii zwęziły się i przypominały małe, wredne kropki. Cassie wiedziała, że nie ma co się łudzić. I miała rację. - Jaki rudy chłopak z plaży? - zdziwiła się Portia, wyraźnie i powoli artykułując każde słowo, a potem znów się odwróciła i odeszła. Tym razem Cassie nie próbowała jej zatrzymywać. Zieleń. To właśnie zauważyła Cassie, kiedy wyruszyły z Cape na północ. Po obu stronach drogi rósł tu prawdziwy las. W Kalifornii trzeba by jechać do parku narodowego, żeby zobaczyć takie wysokie drzewa... - To klony cukrowe - opowiadała mama z wymuszonym uśmiechem, kiedy Cassie lekko obróciła głowę, chcąc się dokładniej przyjrzeć kępie szczególnie ładnych drzew. - A te niższe to klony czerwone. Jesienią czerwienieją i mają taki piękny, różowobordowy odcień jak zachód słońca. Poczekaj tylko, sama zobaczysz. Cassie nie odpowiedziała. Nie chciała oglądać tych drzew jesienią, bo w ogóle nie miała ochoty tu być. Przejechały przez Boston i ruszyły w górę wybrzeża, czy raczej północnego brzegu,
szybko poprawiła się w myślach. Cassie oglądała przez okno stare, małe miasteczka, przystanie i kamieniste plaże. Podejrzewała, że mama specjalnie wybrała drogę widokową, i poczuła, że dusi ją uraza. Dlaczego nie mogły po prostu dostać się na miejsce i mieć to z głowy? - Nie ma jakiejś krótszej trasy? - odezwała się, otwierając schowek na rękawiczki i wyciągając mapę, w którą zaopatrzyła ich firma wynajmująca samochody. - Dlaczego nie pojedziemy Jedynką? Albo Międzystanową 95? Matka nie spuszczała oczu z drogi. - Już dawno tędy nie jeździłam, Cassie. Tę drogę znam. - Ale gdybyś skręciła tutaj na Salem... - Cassie patrzyła, jak mijają zjazd. - No dobra, to nie skręcaj - burknęła. Ze wszystkich miejsc w Massachusetts tylko Salem chciałaby zobaczyć. Makabryczna historia miasteczka pasowała w tej chwili do jej nastroju. - To tam palili czarownice, prawda? - spytała. - Czy New Salem zostało tak nazwane ze względu na Salem? Tam też palili czarownice? - Nikogo nie palili, tylko wieszali. I to nie były czarownice, tylko całkiem zwyczajni ludzie, ale tak się złożyło, że sąsiedzi ich nie lubili. - Głos matki był znużony i cierpliwy. - A Salem w czasach kolonialnych było pospolitą nazwą; pochodzi od słowa Jeruzalem. Mapa rozmywała się Cassie przed oczami. - Gdzie tak w ogóle jest to miasteczko? Nie ma go w spisie - stwierdziła. Po chwili milczenia matka odparła: - To małe miasto, często nie umieszczają go na mapach. Właściwie leży na wyspie. - Na wyspie? - Nie martw się. Z lądem łączy je most. Ale Cassie myślała tylko o tym. Wyspa. Będę mieszkała na wyspie. W miasteczku, którego nawet nie ma na mapie. Droga w ogóle nie była oznaczona. Pani Blake skręciła w nią, a potem samochód przejechał przez most i znalazły się na wyspie. Cassie spodziewała się, że wyspa będzie maleńka, i nieco poprawił jej się humor, kiedy zobaczyła, że to nieprawda. Były tam całkiem normalne sklepy - a nie tylko takie z pamiątkami dla turystów - zgrupowane wokół czegoś, co widocznie stanowiło centrum miasteczka. Znalazły się nawet Dunkin' Donuts i naleśnikarnia z transparentem głoszącym „Wielkie otwarcie". Przed drzwiami tańczył ktoś przebrany za olbrzymi naleśnik. Cassie poczuła, że jej ściśnięty żołądek nieco się odpręża. Miasteczko, w którym tańczy wielki naleśnik, nie może być tak do końca złe, prawda? Ale potem matka skręciła w kolejną ulicę. Droga prowadziła pod górę, a okolica robiła się coraz bardziej odludna, w miarę jak zostawiały miasto za sobą. Najwidoczniej zmierzamy na najdalej wysuniętą część cypla, uznała Cassie. Widziała to miejsce. Połyskujące czerwienią słońce odbijało się w oknach grupy domów wzniesionych nad urwiskiem. W miarę jak samochód się do nich zbliżał, Cassie przyglądała się zabudowaniom z coraz większym przerażeniem. Bo te domy były stare. Okropnie stare. Nie staroświeckie i uroczo posunięte w latach, ale po prostu wiekowe. Niektóre utrzymywano w dobrym stanie, ale inne wyglądały, jakby w każdej chwili miały się rozpaść z trzaskiem murszejących belek. Proszę, niech to będzie tamten, myślała Cassie, wpatrując się w ładny żółty dom z kilkoma wieżyczkami i wykuszowymi oknami. Ale matka minęła go, nie zwalniając. Nie zatrzymała się też przy następnym i jeszcze następnym. A potem został już tylko jeden dom, ostatni dom na skarpie. I samochód jechał właśnie w jego stronę. Cassie przyglądała mu się, zniechęcona. Dom miał kształt przysadzistej, odwróconej litery T. Jedno jego skrzydło wzniesiono wzdłuż ulicy, a drugie
dobudowano pośrodku pierwszego na jego tyłach. Kiedy samochód okrążył budynek, Cassie zauważyła, że tylne skrzydło w niczym nie przypomina frontowego. Miało mocno spadzisty dach i niewielkie, nieregularnie rozmieszczone okienka z maleńkich szklanych szybek w kształcie rombów. To skrzydło nie było nawet pomalowane, a tylko pokryte poszarzałymi ze starości deskami. Frontowe skrzydło pomalowano... Kiedyś. Teraz ta farba, która jeszcze pozostała, odchodziła płatami. Dwa kominy wyglądały krucho i niepewnie, a kryty łupkiem dach zdawał się zapadać. Od frontu okna rozmieszczono regularnie, ale większość z nich była chyba od wieków niemyta. Cassie patrzyła na budynek bez słowa. W życiu jeszcze nie widziała bardziej przygnębiającej rudery. Przecież nie mógł to być właśnie ten dom. - No cóż - powiedziała matka z wymuszoną swobodą, kiedy skręcała na żwirowy podjazd. - Oto dom, w którym wyrosłam. Jesteśmy na miejscu. Cassie odebrało mowę. W gardle miała gulę przełażenia, wściekłości i urazy. Było tego tak dużo, że o mało się nie udusiła.
Rozdział 4 Matka mówiła coś fałszywie wesołym tonem, ale do Cassie docierały tylko pojedyncze słowa. - ...oryginalne skrzydło zbudowano jeszcze przed wojną o niepodległość, miało wtedy półtora piętra... To frontowe to już styl georgiański, z końca XVIII wieku... I tak to się ciągnęło. Cassie otworzyła okno w samochodzie, żeby nic nie przesłaniało jej widoku na stary dom. Im dłużej mu się przyglądała, tym gorzej wyglądał. Matka opowiadała coś o świetliku nad drzwiami wejściowymi. - ...prostokątny, a nie wachlarzowato wygięty, takie robiono później... - mówiła szybko, zdyszanym głosem. - Tu jest okropnie! - przerwała jej Cassie tonem zbyt donośnym w tej cichej okolicy, niepokojąco głośnym. - Okropnie! - krzyknęła jeszcze raz z całą mocą. Matka za jej plecami umilkła, ale Cassie nie obejrzała się na nią. Patrzyła na budynek, na rzędy niemytych okien, na zapadający się okap dachu i cały ten paskudny ogrom, bezbarwny i brzydki. I aż się trzęsła. -W życiu nie widziałam czegoś paskudniejszego. Tu jest okropnie! Chcę do domu. Wracam do domu! Odwróciła się, zobaczyła pobladłą twarz matki i jej zbolałe oczy, i wybuchnęła płaczem. - Och, Cassie... - Pani Blake pochyliła się nad winylowym dachem samochodu do córki. - Cassie, kochanie. - Sama też miała w oczach łzy, a kiedy spojrzała na dom, Cassie zdumiał wyraz jej twarzy. Malowały się na niej nienawiść i strach większe niż wszystko, co odczuwała córka. - Cassie, kochanie, posłuchaj mnie - powtórzyła. - Jeśli naprawdę nie chcesz tu zostać. .. Urwała. Cassie wciąż płakała. Nagle usłyszała jakiś odgłos za ich plecami. Odwróciła się i zobaczyła, że drzwi domu się otworzyły. W wejściu stanęła starsza, siwowłosa pani wsparta na lasce. Cassie obejrzała się za siebie. - Mamo? - powiedziała pytająco i z naciskiem jednocześnie. Ale matka już patrzyła w stronę drzwi. 1 powoli w jej spojrzenie wkradła się tępa rezygnacja. Kiedy zwróciła się do Cassie, w jej łamiącym się głosie znów pojawił się ten fałszywie pogodny ton. - To twoja babcia, kochanie - oznajmiła. - Nie każmy jej czekać. - Mamo... - szepnęła Cassie. To była rozpaczliwa prośba, ale oczy matki stały się obojętne i nieprzejrzyste. - No chodź. - Pociągnęła ją za sobą. Cassie ogarnęła dzika ochota, żeby wskoczyć do samochodu, pozamykać drzwi i poczekać, aż ktoś przyjdzie jej na ratunek. Ale potem to samo głębokie wyczerpanie, które widziała u matki, dopadło i ją. Zamknęła za sobą drzwi samochodu i w milczeniu poszła za matką w stronę domu. Kobieta stojąca w drzwiach była bardzo stara. Dość stara, żeby być co najmniej jej prababką. Cas-Łsie próbowała dostrzec w niej jakieś podobieństwo do mamy, ale go nie znalazła. - Cassie, to babcia Howard. Cassie udało się coś wykrztusić. Starsza pani podeszła bliżej i spojrzenie głęboko osadzonych oczu utkwiła w twarzy Cassie. W tej samej chwili dziewczynka przyszła do głowy dziwna myśl: Ona mnie zaraz upiecze w piecu. Ale potem poczuła ramiona obejmujące ją w zadziwiająco mocnym uścisku. Odruchowo odwzajemniła gest.
Babka odsunęła się, żeby jej się przyjrzeć. - Cassie! Nareszcie. Po tych wszystkich latach. - Ku konsternacji Cassie nadal się w nią wpatrywała. We wzroku starszej pani dostrzegła niepokój i żarliwą nadzieję. - Nareszcie - szepnęła babka jakby do samej siebie. - Dobrze cię widzieć, mamo - odezwała się mama Cassie cichym i oficjalnym głosem. Żarliwe spojrzenie staruszki odwróciło się od Cassie. - Alexandro. Och, moja droga, tyle czasu minęło. - Obie kobiety uściskały się, ale między nimi pozostało jakieś trudne do określenia napięcie. - Dlaczego stoimy na zewnątrz. Wchodźcie, wchodźcie do środka - powiedziała babka, ocierając oczy. - Obawiam się, że dom jest raczej zaniedbany, ale wybrałam dla was najlepsze pokoje. Zaprowadźmy Cassie do jej sypialni. W zamierającej czerwonej poświacie zachodu wnętrze budynku wydawało się ogromne i mroczne. Sprzęty rzeczywiście były sfatygowane, począwszy od wytartych obić na fotelach do wyblakłego wschodniego dywanu, pokrywającego sosnową podłogę. Ruszyły na górę schodami. Powoli, bo babka Cassie opierała się o poręcz. A potem szły długim korytarzem. Podłoga skrzypiała pod podeszwami reeboków Cassie, a lampy umieszczone wysoko na ścianach mrugały niepewnie. Jedna z nas powinna trzymać świecznik, pomyślała Cassie. W każdej chwili spodziewała się Lurcha albo Kuzyna To nadchodzących korytarzem. Jak w Rodzinie Adamsów. - Te lampy... To twój dziadek zakładał kable - przeprosiła babka i wskazała migocące światła. - Upierał się, że wiele rzeczy zrobi sam. Oto twój pokój, Cassie. Mam nadzieję, że lubisz różowy. Cassie poczuła, że jej oczy szeroko się otwierają, kiedy babka otworzyła przed nią drzwi. Zupełnie jak jakaś sypialnia w muzeum. Było tam łóżko z kolumienkami, z kotarami opadającymi u wezgłowia i w nogach, baldachimem z tego samego kwiecistego materiału w kolorze przydymionego różu. Obok stały fotele obite różowym adamaszkiem. Na wysokim gzymsie nad kominkiem stały cynowy świecznik i porcelanowy zegar. W pokoju znajdowało się też kilka innych ciężkich, połyskujących, ciemnych mebli. Wnętrze było bardzo piękne, ale zbyt okazałe... - Ubrania możesz schować tutaj. Komoda jest z litego mahoniu - mówiła babka. - Ten styl nazywa się bombę, a komodę zrobiono tutaj, w Massachusetts. To jedyne miejsce w koloniach, gdzie je produkowano. W koloniach? - pomyślała półprzytomnie Cassie, wpatrując się w ozdobne ślimacznice wieńczące komodę. - A tu masz toaletkę i szafę... Wyjrzałaś za okno? Pomyślałam, że spodoba ci się narożny pokój, bo masz stąd widok i na południe, i na wschód. Cassie spojrzała. Z jednego z okien widziała drogę. Drugie wychodziło na ocean. Woda miała odcień nadąsanej ołowianej szarości pod mroczniejącym niebem, doskonale oddając nastrój Cassie. - Zostawię cię, żebyś się tu rozgościła - stwierdziła babka. - Alexandra, przeznaczyłam dla ciebie zielony pokój na drugim końcu korytarza... Matka Cassie szybkim, niemal nieśmiałym gestem uścisnęła ramiona córki. A potem dziewczyna została sama. Sam na sam z masywnymi, czerwono-czarnymi meblami, wystygłym kominkiem i ciężkimi draperia-mi. Ostrożnie usiadła w fotelu, bo bała się łóżka. Pomyślała o swojej sypialni w domu, o meblach z lekkiego, jasnego drewna, o plakacie z Upiora w operze i o nowym odtwarzaczu CD, kupionym za pieniądze, które zarobiła, pilnując dzieci. Regał na książki Cassie pomalowała na blady błękit i ustawiła na nim kolekcję jednorożców. Zbierała wszelkie możliwe jednorożce - pluszowe, z dmuchanego szkła, ceramiczne, z brązu. Clover powiedziała kiedyś, że Cassie sama jest jak jednorożec -
niebieskooka, nieśmiała i niepodobna do nikogo. Wszystko to teraz wydawało się częścią jakiegoś innego, poprzedniego życia. Nie wiedziała, jak długo siedziała w fotelu, ale jakiś czas potem zorientowała się, że trzyma w ręku kawałek chalcedonu. Widocznie musiała wyjąć go z kie-ni, a teraz ściskała w dłoni. „Jeśli kiedyś będziesz miała kłopoty, albo zagrozi ci niebezpieczeństwo...", przypomniała sobie słowa chłopaka i ogarnęła ją tęsknota. Za nią pojawiła się fala złości. Nie bądź głupia, skarciła się ostro. Nic ci nie grozi. I żaden kamień ci nie pomoże. Przez chwilę miała ochotę wyrzucić odłamek chalcedonu, ale tylko potarła nim o policzek tak, że poczuła chłodne, chropowate krawędzie. To jej przypomniało dotyk chłopaka - łagodny, a przecież głęboko zapadł jej w duszę. Śmiałym gestem potarła kamieniem o wargi i poczuła nagłe mrowienie wszystkich tych miejsc na skórze, których dotknął nieznajomy. Ręka - nadal czuła ślad jego palców na dłoni. Nadgarstek - pamiętała delikatne muśnięcie końcami palców, od którego zjeżyły jej się włoski. Wewnętrzna strona nadgarstka... Przymknęła oczy i aż zaparło jej dech, kiedy wspominała tamten pocałunek. Zastanowiła się, jakby to było, poczuć jego usta tam, gdzie teraz trzymała kamień? Pozwoliła głowie opaść w tył, przesuwając kamień z ust po szyi aż do tego zagłębienia, gdzie bił jej puls. Prawie czuła, że całuje ją rudowłosy chłopak. Tak jak nigdy żaden inny. Prawie mogła sobie wyobrazić, że naprawdę tego miejsca dotykają jego wargi. Pozwoliłabym ci, pomyślała, chociaż nie pozwoliłabym nikomu innemu... Tobie bym zaufała... Ale przecież ją zostawił. Z nagłym drgnieniem przypomniała sobie o tym. Zostawił ją i odszedł, zupełnie tak samo jak niegdyś ten drugi, najważniejszy w życiu Cassie mężczyzna. Cassie prawie nie myślała o ojcu. Rzadko sobie na to pozwalała. Odszedł, kiedy była bardzo mała. Zostawił ją i matkę. Pani Blake mówiła, że on umarł, ale Cassie wyjaśniła prawdę - że po prostu odszedł. Może teraz naprawdę nie żył, a może mieszkał gdzieś z drugą rodziną. Z inną córką. Cassie ani matka nigdy się tego nie dowiedzą. I chociaż mama prawie go nie wspominała - no, chyba że ktoś o niego pytał - Cassie wiedziała, że tata złamał jej serce. Mężczyźni zawsze odchodzą, pomyślała Cassie i gardło ścisnęło jej się bólem. Obaj mnie zostawili. A teraz jestem sama... Tutaj. Gdybym tylko miała kogośś, z kim mogłabym porozmawiać... Siostrę, kogokolwiek... Wciąż nie otwierając oczu, pozwoliła dłoni, w której trzymała kamień, ześlizgnąć się na kolana. Była tak wyczerpana emocjami, że nie miała nawet siły wstać i podejść do łóżka. Po prostu siedziała w fotelu, pogrążona w półmroku, aż wreszcie jej oddech zrobił się wolniejszy i zasnęła. Tej nocy Cassie miała sen... A może to wcale nie był sen? W każdym razie wydawało się jej, że matka i babka weszły do pokoju, poruszając się bezgłośnie, niemal płynąc ponad posadzką. W tym śnie zdawała sobie sprawę z ich obecności, ale nie mogła się poruszyć, kiedy podniosły ją z fotela, rozebrały i położyły do łóżka. A potem stanęły obok i przyglądały się jej. Oczy matki były dziwnie ciemne i nieprzeniknione. - Mała Cassie - odezwała się babka z westchnieniem. - Nareszcie. Ale jaka szkoda... - Cii! - odezwała się matka ostro. - Obudzi się. Babka znowu westchnęła. - Rozumiesz przecież, że to jedyne wyjście... - Tak - zgodziła się matka. W głosie miała pustkę i rezygnację. - Rozumiem, że nie da się uciec przed przeznaczeniem. Niepotrzebnie próbowałam. Dokładnie tak pomyślałam, zrozumiała Cassie, kiedy sen się rozpłynął. Nie da się uciec przed przeznaczeniem. Niewyraźnie widziała sylwetki matki i babki, zmierzających w stronę drzwi, słyszała szmer ich głosów. Nie udało jej się jednak rozróżnić słów, dopóki jedno
nie wybiło się wyraźniejszym dźwiękiem. - ...ofiara... Nie była pewna, która z kobiet wymówiła to słowo, ale odbijało się ono echem w jej myślach. Ogarniał ją mrok, ale ona nadal je słyszała. Ofiara... ofiara... ofiara... Był już ranek. Cassie leżała na łóżku z baldachimem, a słońce wpadało przez okno. Sprawiało, że różowy pokój wyglądał jak płatek róży oglądany pod światło. Był taki ciepły i promienny. Gdzieś na zewnątrz śpiewał ptak. Cassie usiadła. Niejasno pamiętała, że coś jej się śniło, ale sen był nieuchwytny i niewyraźny. Nos miała zatkany - pewnie od płaczu - i trochę kręciło jej się w głowie. Ale poza tym nie było tak źle. Czuła się jak po długiej chorobie albo jakby miała poważne zmartwienie, a potem dobrze się wyspała. Wydawało się jej, że jest dziwnie wyciszona i spokojna. I miała wrażenie, że to spokój przed burzą. Ubrała się. Chciała już wyjść z pokoju, kiedy zauważyła na podłodze kawałek chalcedonu. Musiała go upuścić. Podniosła kamień i wsunęła do kieszeni. Nikt inny jeszcze chyba nie wstał. Nawet za dnia długi korytarz był mroczny i chłodny, oświetlony jedynie oknami z obydwu krańców. Cassie zadrżała schodząc na dół, a słabe żarówki w lampach na ścianach korytarza zamigotały jakby ze współczuciem. Na parterze było jaśniej. Znajdowało się tam tyle pomieszczeń, że kiedy zaczęła do nich zaglądać, szybko się pogubiła. Wreszcie trafiła do frontowego holu i postanowiła wyjść na zewnątrz. Nie zastanawiała się nawet po co. Chyba po to, żeby obejrzeć okolicę. Wąska, wiejska droga wiodła ją obok kolejnych domów. Było tak wcześnie, że nikogo nie spotkała. Wreszcie dotarła do ładnego, żółtego domu z wieżyczkami. Wysoko na wieżyczce połyskiwało okno. Cassie popatrzyła w nie, zastanawiając się, skąd ten błysk, a potem dostrzegła ruch za oknem na parterze, o wiele bliżej. Musiała to być biblioteka albo gabinet. W środku stała dziewczyna. Wysoka i szczupła, z niesamowicie długą kaskadą włosów, które przesłaniały jej twarz, kiedy pochylała się nad czymś, co leżało na biurku stojącym przy oknie. Włosy - Cassie nie mogła od nich oderwać wzroku - wyglądały jak splecione razem światło księżyca i słońca. I to był ich naturalny odcień. Żadnych ciemnych odrostów. Cassie jeszcze nigdy nie widziała niczego równie pięknego. Były tak blisko - Cassie stała tuż za schludnym żywopłotem pod oknem, a dziewczyna blisko okna, zwrócona do niej twarzą, ale z opuszczonym wzrokiem. Cassie przyglądała się zafascynowana. Próbowała zobaczyć, co jasnowłosa dziewczyna robi przy biurku. Jej dłonie poruszały się z wdziękiem, jakby ucierała coś tłuczkiem w moździerzu. Przyprawy? Cokolwiek to było, ruchy dziewczyny były szybkie I wprawne, a jej dłonie szczupłe i ładne. A Cassie ogarnęło przedziwne uczucie... Gdyby tylko nieznajoma podniosła wzrok... Gdyby wyjrzała przez okno... Gdyby to zrobiła... Coś by się wydarzyło. Cassie nie wiedziała co, ale ramiona pokryły jej się gęsią skórką. Miała poczucie wspólnoty. Pokrewieństwa. Gdyby tylko tamta dziewczyna spojrzała... Krzyknij. Rzuć kamieniem w szybę, pomyślała. I już się rozglądała za jakimś kamykiem, kiedy znów dostrzegła ruch. Dziewczyna o połyskliwych włosach odwróciła się jakby w odpowiedzi na wołanie kogoś z głębi domu. Cassie mignęła śliczna, urocza twarz - ale tylko na ułamek sekundy. Potem dziewczyna odwróciła się i szybko odeszła, a włosy powiewały za nią niczym jedwab. Cassie wypuściła powietrze z płuc. Przecież to byłoby głupie, uświadomiła sobie, zawracając do domu. Ładny sposób przedstawiania się sąsiadom, rzucać w nich kamieniami. Ale uczucie dotkliwego rozczarowania nie mijało. Miała wrażenie, że drugiej szansy
już nie będzie, że nigdy nie zbierze się na odwagę, żeby przedstawić się tej dziewczynie. Ktoś tak piękny na pewno ma dość przyjaciół i bez Cassie. Na pewno zadawała się z towarzystwem kompletnie spoza orbity Cassie. Przysadzisty, kanciasty dom babki wyglądał jeszcze gorzej w porównaniu z żółtym budynkiem utrzymanym w słonecznym, wiktoriańskim w stylu. Cassie ze smutkiem powędrowała w stronę urwiska, żeby popatrzeć na ocean. Niebieski. Kolor tak intensywny, że nie wiedziała, jak go opisać. Obserwowała, jak woda obmywa ciemne skały, i przeszył ją dziwny dreszcz. Wiatr rozwiewał jej włosy i wpatrywała się w poranne słońce połyskujące na falach. Znów poczuła... pokrewieństwo. Jakby coś przemawiało do jej krwi, do czegoś ukrytego głęboko w niej, co wiązało się z tym miejscem. I z tą dziewczyną. Czuła, że może to niemal uchwycić... - Cassie! Zaskoczona, rozejrzała się wkoło. Wołała ją babka. Staruszka stała w drzwiach prowadzących do starego skrzydła domu. - Nic ci nie jest? Na litość boską, odejdź od urwiska! Cassie spojrzała w dół i natychmiast zakręciło jej się w głowie. Palce stóp niemal wystawały poza krawędź skały. - Nie zdawałam sobie sprawy, że stoję tak blisko. - Cofnęła się ostrożnie. Babka przyjrzała jej się, a potem pokiwała głową. - No cóż, chodź stąd, zrobię ci śniadanie - powiedziała. - Lubisz naleśniki? Cassie nieśmiało skinęła głową. Niejasno przypominała sobie niepokojący sen, ale teraz, rano, czuła się zdecydowanie lepiej niż wczoraj. Weszła za babką do środka przez stare drzwi, które okazały się o wiele solidniejsze i cięższe niż te współczesne. - To frontowe drzwi dawnego domu - wyjaśniła babka. Cassie zauważyła, że dzisiaj noga chyba mniej dokuczała staruszce. - Dziwne, że prowadzą prosto do kuchni, prawda? Ale tak się w tamtych czasach budowało. Usiądź sobie, bardzo proszę. Zaraz zrobię naleśniki. Ale Cassie stała, zapatrzona. Kuchnia w niczym nie przypominała żadnej kuchni, jakie dotąd widziała. Były tam kuchenka gazowa i lodówka - a nawet mikrofalówka upchnięta gdzieś w kącie kontuaru - ale cała reszta wyglądała jak rodem z planu filmowego. W pomieszczeniu dominował olbrzymi, otwarty kominek, wielki jak szafa ścienna. I chociaż nie palił się na nim ogień, gruba warstwa popiołu na dnie świadczyła o tym, że często z niego korzystano. W środku, na żelaznym poprzecznym pręcie wisiał metalowy kociołek. Nad kominkiem suszyły się pęki kwiatów i ziół, wydzielając przyjemny zapach. A kobieta stojąca przy palenisku... Babcie powinny być różowe i pulchne, z miękkimi kolanami, na których można przysiąść, i sporymi kontami w banku. Ta kobieta była zgarbiona, kanciasta i siwowłosa. Na policzku miała duże znamię. Cassie wydawało się, że babcia zaraz podejdzie do kociołka i zacznie w nim mieszać, pomrukując: „Czary-mary, abrakadabra". Pomyślała tak i od razu się zawstydziła. Przecież to moja babka, pomyślała karcąco. Moja jedyna żyjąca krewna poza matką. To nie jej wina, że jest stara i brzydka. Więc nie ma co tak siedzieć. Powinnam jej powiedzieć coś miłego. - Och, dziękuję - odezwała się, kiedy babka postawiła przed nią talerz parujących placuszków. A potem dodała: - Te suszone kwiaty nad paleniskiem? Ładnie pachną. - Lawenda i hyzop - wyjaśniła babka. - Kiedy skończysz jeść, pokażę ci ogród, jeśli będziesz miała ochotę. - Bardzo chętnie. - Cassie szczerze się ucieszyła. Ale kiedy po śniadaniu babka zaprowadziła ją do ogrodu, widok był zupełnie odmienny od tego, czego Cassie się spodziewała. Owszem, było tam trochę kwiatów, ale miejsce to w większości składało się z krzaków i chaszczy. Rząd za rzędem Cassie widziała zarośnięte wybujałym zielskiem rabaty.
- Och... Jak ładnie - powiedziała niepewnie. Być może starsza pani była już trochę zdziecinniała. - Jakie niezwykłe... rośliny. Babka rzuciła jej bystre, rozbawione spojrzenie. - To są zioła - wyjaśniła. - Tutaj masz melisę cytrynową. Powąchaj. Cassie ujęła sercowaty liść, pomarszczony jak liść mięty, ale nieco większy. Powąchała go. Miał zapach świeżo obranej cytryny. - Ślicznie pachnie - stwierdziła, zaskoczona. - A to szczaw. Spróbuj. Dziewczyna ujęła mały, zaokrąglony listek i lekko nagryzła koniuszek. Smak był ostry i odświeżający. - Smaczne... Takie kwaskowe! - powiedziała i spojrzała na babkę, a ta się uśmiechnęła. - A co to jest ?- spytała Cassie i wskazała jasnożółte główki jakichś kwiatów. - To wrotycz. A te białe, które wyglądają jak margerytki, to złocienie. Ich listki są dobre do sałatek. Cassie rozejrzała się zaciekawiona. - A tamte? - Wskazała kremowobiałe kwiaty, które wiły się wokół innych roślin. - Kapryfolium. Trzymam je tu, bo ładnie pachną. Pszczoły je lubią i motyle. Wiosną te krzewy są rojne jak dworzec kolejowy. Cassie wyciągnęła rękę, żeby zerwać pachnącą gałązkę pokrytą delikatnymi pączkami, ale się zawahała. - Mogę? Pomyślałam, że wezmę sobie trochę do pokoju. To znaczy, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Ależ cóż znowu, rwij, ile zechcesz. Przecież po to tu są. Wcale nie wydaje się taka stara i brzydka, pomyślała Cassie, zrywając kremowe kwiaty. Jest po prostu... Inna. Inna niekoniecznie znaczy zła. - Dziękuję... babciu - powiedziała, kiedy wróciły do domu. A potem znów otworzyła usta, żeby zapytać o żółty dom i jego mieszkańców. Ale babka sięgnęła po coś, co leżało obok mikrofalówki. - Proszę, Cassie. To przyszło do ciebie wczorajszą pocztą. - Wręczyła jej dwie broszurki oprawione w karton, jedną czerwoną i jedną białą. „Liceum New Salem. Informator dla uczniów i rodziców" - przeczytała Cassie na jednej. Druga miała napis: „Liceum New Salem. Program nauczania". O rany! Szkoła. Nowe korytarze, szafki, klasy i nowe twarze. W jednej z broszurek tkwiła kartka papieru z pogrubionym napisem „Plan lekcji" u góry. A pod spodem były jej nazwisko i adres, czyli: Crowhaven Road 12, New Salem. Babka może nie była taka zła, jak się w pierwszej chwili wydawało. Nawet i ten dom mógł się okazać nie taki okropny. Ale co ze szkołą? Jak Cassie da sobie radę w szkole w New Salem?